— A jeśli nie znajdziem ?
Zaśm iał się z ty c h je j dziecinnych p rzy puszczeń.
— Błądzić będziem y w kółko przez wiecz ność całą.
— P usto, nikogo niem a w pobliżu. Nie, nie, w racajm y.
Cofała się, on się w zbraniał i posuw ając po ścieżce w głąb zarośli nagle zn ik ł je j z oczu śm iejąc się wesoło.
— Stelio, Stelio!
Nie w idziała go lecz słyszała śm iech jeg c dźwięczny, w gęszczy drzew dziidch.
— W róć się, w róć Stelio! — Znajdź m nie, szukaj.
— W róć, proszę cię wróć. Zabłądzisz. — A nić A rianny.
U czuła j a k serce je j w zdrygnęło się na to im ię, zatrzym ało w p ie rsiach i znów bić poczęło gw ałtow nie.
Czyż nie b y ł nazw ał tern im ieniem Dona- telli, w ów p a m ię tn y wieczór, tam , n a w odach, W gondoli, u nóg jej siedząc?
P am ię ta ła słowo każde.
„A rianna posiada d ar boski, użyczający jej Władzy nieograniczonej.,.“ P am iętała, p am iętała Wszystko: słowa, głos, spojrzenie...
Czuła się w zburzoną, b lisk ą u tr a t y zm ysłów. Słowom żartobliw ym swego m łodego przy jaciela nadaw ała znaczenie k tó ry c h nie m iały.
L ęk n u rtu ją c y sam ą głąb jej serca i z a tru w ający m iłość, brał górę nad rozsądkiem , ośle piał ją .
ra ł dla niej znaczenia obm yślanego okrucieństw a i naig raw an ia.
Słyszała śm iech jego rozlegający się w g ą szczy leśnej.
— Stelio!
Pod w pływ em rozdrażnienia w ołała ta k ja k g d y b y go isto tn ie w idziała w objęciu ta m tej, tra c iła n a zawsze.
— Stelio!
— Szukaj mnie! — b rzm iała w esoła odpo wiedź niew idzialnego kochanka.
W eszła w la b iry n t szukając go, k ie ru ją c się głosem jego i śm iechem , lecz się ścieżka zała m ała i pow strzym ała ją nieprzenikniona ściana sp ląta n y ch gałęzi.
Zw róciła się n a m ylne szlaki k tó ry c h za w ro ty pow tarzały się w koło, bez końca.
— Szukaj m nie — b rzm iał głos S telia coraz dalej pom iędzy zielonem i, przew iew nem i a nie- p rzen ik alnem i ściany.
— Gdzieżeś, gdzieżeś? Czy m nie widzisz? Szukała w yrąbów w gąszczu, dostrzegała sa m e pokrzyżow ane gałęzie, złote od stro n y słońca, czarne po odw rotnej stronie.
G raby i buk szp an y m ieszały pożółkłe zw ię dłe ]iście z ciem nem i, lśniącem i, wiecznie zielo nem i, w yw ołując silne k o n tra s ty świeżości i prze- k w itu , w rażenie w ątpliw e zw iększające zm iesza nie w ystraszonej ko biety.
— Z abłąkałam się. W yjdź na przeciw mnie. V/ g ęstw in ie dźw ięczał śm iech młodzieńczy. — A rianno! gdzieżeś A rianno!
Teraz głos rozlegał się z przeciw nej stro n y a ostrzem m iecza przeszyw ał jej serce.
— Arianno!
— 138 —
W róciła nazad, biegła w prost przed siebie, znów w racała, s ta ra ła się przedrzeć przez g ęstw i nę, rozchylała liście, złam ała gałęź i nie dostrze gała nic, nic oprócz splątany ch , bliźniaczo z so
bą podobnych ścieżek la b iry n tu .
W reszcie u sły szała po za sobą kro k i ta k bliskie, że aż drgnęła!
Nie! nie b y ł to Stelio, m yliła się.
Raz jeszcze obejrzała się w koło zielonej Warowni w k tó rej zostah? uw ięzioną.
N asłu ch iw ała w yczekując.
Tylko w łasn y słyszała zdyszany oddech, W łasnych pulsów głośne bicie.
D okoła zaległa g łęboka cisza. W zrok w zniosła w górę.
Kopuła nieba olbrzym ia i czysta zaokrągla ła się, w sp ierając n a k onarach zielonej celi k tó rej F o sk ary n a b y ła więźniem.
Zdawało się że nic ju ż niem a n a świecie oprócz tej p u sty n n ej bezbrzeżności, tam , w yso ko, a tu sam otności zaciśnienia.
Nie u m iała oddzielić m iejsc śród k tó ry c h się znalazła od n u rtu ją c e g o jej duszę uczucia.
Trw oga, niepokój, podniecona w yobraźnia, zm ieniały w oczach jej rzecz każdą w żyw ą, w y m ow ną allegoryę.
— Stelio! Gdzie je ste ś Stelio^ Cicho.
N ik t nie odpowiada.
Próżno n astaw ia ucha, dech w p ie rsi zapie ra, czeka... godzinam i zdają się jej chw ile prze
lotne.
— Gdzie jesteś? Boję się. Cicho.
Czy znalazł w yjście z la b iry n tu i ją tu sa m ą zostaw ił?
Co znaczy ten ż a rt okru tn y ?
v Zdejm ow ała j ą chęć szalona, nieprzem ożona krzyczeć, płakać, rzucić się n a ziem ię, tarzać, ran ić się, czuć ból fizyczny, um ierać.
Znów w zniosła oczy k u niem ym nieboskło nom.
Szczyty w ysokich grabów p aliły s ię ja k żużle na chw ilę przed spopieleniem , g dy się ju ż z n ich nie w ydziela płoniię.
— W idzę cię!—rozległ się nagle głos weso ły w cieniu głębokim , tuż, tu ż przy niej.
D rgnęła, pochyliła się k u cieniom. -7- Gdzieżeś, gdzie?
Śm iał się w k rzakach, niew idzialny, ja k faun n a czatach.
Ż art te n u p a ja ł go, ożywiał.
Czuł się lek kim , zw innym i cała ta je m n i czość m iejsc półdzika, woń jesieni, dziwaczność położenia, p rz e stra c h kobiety, n aw et bliskość m arm u ro w y ch bożków i boginek, zapraw iały m u wesołe usposobienie odcieniem staro ży tn ej poezyi.
— Gdzieżeś? O! p rzesta ń żartow ać! Nie śm iej się już tak . Stelio! dość tego, dość!
P rzy k u c n ął pod krzakiem , z obnażoną gło wą, pod kolanam i czuł m ech w ilg o tn y i liście suche, szeleszczące a oddych ając śród gałęzi n a paw ał się lubością szczególną ta k ja k gd y by się zacisk ały nowe, silniejsze w ęzły pom iędzy n im a życiem roślinnem i oczarow any świeżością w ra żeń', sn uł w swej w yobraźni, śród splotów m inia turow ego la b iry n tu , pom ysły godne pierw szego w ynalazcy nadpow ietrznych wzlotów.
— 140 —*•
P rzypom inał sobie m y t potw ora urodzonego z B yka i Pasifai, legendę Tezeusza n a Krecie.
Ś w iat b ajk i staw ał się dlań w idom ym , do ty k a ln y m .
P od czerw ienią jesien neg o zachodu słońca, zgodnie z in s ty n k ta m i w rodzonem i i um ysłow em w yrobieniem , przeistaczał się w jed n ą z ty c h is to t dw ulicych, n a poły zw ierzęcych, boskich na poły, w sielskiego fauna obm yślającego w eso ło i kroto ch w ilnie gonitw y, zasadzki, sidła za staw ian e w lesie, n a m iękkiej m uraw ie.
M arzył o nim fach, boginkach i w w yobraź n i przesuw ał m u się obraz D onatelli.
— Dość! dość już tego! — w ołała F oskary- n a —sił m i nie staje... upadnę!
K rzy k n ęła czując się pochw yconą za brzeg su k n i przez dłoń w y ciąg a jącą się z pod k rzak u.
P o ch y liła się, dojrzała w cieniu, śród gałę zi, roześm ianą tw arz młodego fauna a śm iech jego odbił się o je j duszę nie weselem lecz bó lem i sm u tk iem , zaznaczając o stre różnice pom ię dzy tą św ieżą zawsze w esołością a n u rtu ją c y m ją ustaw icznie niepokojem , tą niebaczną lekko m yślnością a gn io tący m j ą u staw icznie ciężarem . Z rozum iała ja śn iej niż kiedybądź popełnioną om yłkę, ok ru cieństw o losu co n a drogę je j życia rzuciło cień p ostaci D onatelli.
Zaledwie pochylając się > sp o strzeg ła tw arz kochanka, ju ż się przed n ią zjaw ił obraz ta m te j, m łodej i silnej, pon ętn ej, pochylającej się n ib y w raz z nią, n aślad u jącej ru c h y je j, n a k s z ta łt w łasnego je j cienia na słońcem ośw ieconym sk ra ju m uraw y.
W ocznch jej pociem niało.