• Nie Znaleziono Wyników

Ogień : powieść. Cz.1-2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Ogień : powieść. Cz.1-2"

Copied!
453
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

O G I E

(Z cyklu romansów „ G r a n a t a “ ) .

(6)
(7)

POW IEŚĆ

O a b r y e l a < i4^ r a r a Y o : i : s i o , -JZĘŚć II

P rzekład z włoskiego

W ili Zyn dram -K oScialtow stie],

* W 2 & *£*— —

WARSZAWA.

D r u k T o w. S. O r g e l b r a n d a S y n ó w Krakowski 8-Przedm ieście Nr 17.

(8)

^oaBoaeao JJeHaypo».—Bapmasa 3o MapTa I90i roaa. http://dlibra.ujk.edu.pl

(9)

CZĘŚĆ DRUGA.

P a ń s t w o c i s z y .

(ISimpero del ńlenzio)*

„Col tem po." W jednej z sal A kadem ii, F o sk ary n a zatrzy m ała się przed „ S ta ru szk ą“ F ran ciszka Torbido, kp bietą pom arszczoną, bez­ zębną, ^zwiędłą, zżółkrą, co zapom niała dawno już i łez i uśm iechów ; ludzką ru in ą gorszą od zgnilizny, rodzajem ziem skiej P ark i, co zam iast kądzieli, nici i nożyc trz y m a W palcach tab licz­ kę z upom inającym nadpisem .

— Z czasem! — pow tórzyła g d y w yszli n a pow ietrze, przery w ając m ilczenie zadum y, W k tó ­ rą popadło jej serce, zsuw ające się coraz n iżej, ja k kam ień w głąb ciem ną. — Czy znasz, S telio, zam k n ięty dom przy Calle-Gambara?

* * Nie znam . K tóry to?

(10)

— I tej nie znam.

— Nie w iadom ą ci je s t h isto ry a pięknej w iedenki?

— Nie wiadomą. Foska! Luba! opowiedz

mi ją.

— Chcesz, pójdziem y do Calle-Gambara? Kroków k ilk a stąd .

— Idźm y.

Szli obok siebie do zam kniętego domu. Stelio pozostaw ał nieco za ak to rk ą by pa­ trzeć n a idącą śród m artw ej ciszy w eneckich kanałów .

Gorącem spojrzeniem obejm ow ał całą je j postać, ram ion w y tw orn e spady, stan g ię tk i na ro zw in ięty ch biodrach, kolana zw inne pod fałda­ m i su k n i i tę tw arz biadą, n am iętn ą, u sta n ib y zawsze spragnione a ta k wym ow ne, czoło p ięk­ ne, m ęskie niem al, oczy długie pod rzęsą długą, w ilgotne łzą co nap ływ ała ustaw icznie a nie spływ ała n igdy, tw arz na k tó rej w alczyły św ia­ tła i cienie, m iłość i boleść, siła gorączkow a i życie drżące...

— Kocham cię, kocham ! W szystko m i się w tobie podoba—zaszeptał nagle nad sam em jej uchem , ta k blisko że czuła oddech jego n a swej tw arzy , uścisk obejm ującego je j ram ię ram ienia.

Nie m ógł znieść sm u tk u co j ą o garn ął po p rzeczytaniu sen ten cy i, czerniejącej n a tabliczce w rę k u „S taruszk i.“

D rgnęła, zatrzy m ała się, spuściła powieki, pobladła cała.

— P rzyjacielu! — zaszeptała ta k cicho, że słowo to zdawało się w ychodzić nie z u s t ją j lecz z uśm iechu pow stałego w samej g łębi duszy.

Cały jej sm utek zm ienił się w jedną faię http://dlibra.ujk.edu.pl

(11)

olbrzym iej, m iękkiej tkliw ości, co się w yiew ała bez pam ięci na jej młodego przyjaciela.

W dzięczność bez g ranic popychała j ą do złożenia m u w darze czegoś n ad m iar cennego.

— Powiedz, czem ci się m am wywdzięczyć, czem?

M arzyły się jej pośw ięcenia bez granic. N iesłychane dowody miłości.

„Służyć mu, służyć.“

Gdyby m u m ogła w szechśw iat rzucić pod stopy sądziłaby jeszcze że m u daje za mało.

— Powiedz czego chcesz, czego pragniesz, co mogę zrobić dla ciebie?

— Kochać mnie! kochać!

— U kochany mój. Biedne serce moje! ■— W ystarcza, mi, zapełnia życie całe. •— Tyś młody...

— Kocham cię!

- Słusznem byłoby byś posiadł godniejszą siebie...

— Cicho! Ty to w zm agasz codziennie siły moje i zapał. Krew k rąży żyw szem strum ieniem we m nie gdy je ste m p rzy tobie i w słu ch u ję się w tw e m ilczenie. W ów czas powstają, we mnie n atch n ien ia rojne co cię kiedyś zachwycą. Po­ trzebną m i je ste ś, niezbędną.

— Nie mów tego!

— - Codziennie u tw ierdzasz m nie w: że m nie żadne nie zawiodą nadzieje.

— Tak! spełni się tw oje ja sn e nie! 0. tern nie w ątpię. P ew nym su żesz. Żadne niebezpieczeństw o, prz zatrzym ać cię nie zdołają.., 0 ? drżeć o swe kochanie... S traci chodzi zawsze w parze... I nie

(12)

w ydajesz m l się niezwyciężonym ... q! jakżem ci za to wdzięczna!

W iara jej w dobrą jego gw iazdę b y ła rów ­ nie siln ą i bezgraniczną ja k jej miłość.

Od daw na już, śród w alk i przygód koczo­ wniczego swego życia, uw agę m iała zw róconą na drogę k tó rą przebiegał zw ycięsko m łody poeta, w idealnem tern uczuciu szukając w łasnego od­ kupienia.

N ieraz, w goryczy czczych m iłostek i w w zm acniającym kordiale trzym anej na wodzy nam iętności, m ów iła Sobie:

„Ali! g d y b y też w końcu z całej mej woli zahartow anej w burz grozie, z ty ch w szystkich ja sn y ch i krzepiących rzeczy k tó re boleść, sm ut- ki, zaw ody, w ydzieliły 2 samej głęb i mej duszy, g d y b ym też w końcu z tej nalepszej Cząstki mej isto ty , m ogła ulepić m u sk rzyd ła do najw znio­ ślejszego lotu!“

N ieraz sm ętek jej upajał się przeczuciem bohaterskiem .

I poddała się b y ła przym usow i ustaw iczne­ mu; w zniosła się do w yżyn n ajczy stszy ch uczuć; cierpiała, w alczyła b y doścignąć czego p rag n ęła najgoręcąj i czego się zarazem najbardziej bała: zostać jego niewolnicą.

trzebaż, że nag łe i b ru ta ln e w strząśnienie i zm ysłów rzuciło j ą w jego ram iona

iej nienasycone żądze,

ła się z nim w zm ysłów I krw i ziała go zm ęczonym i w

yczerpa-boku jego przebudzeń się na-ącego i. nie możności sklejenia lących i s tra c h u b y n a uśpioną

(13)

nie spojrzał czasem zby t jasnow idzącem okiem, nie policzył na jej tw arzy u b iegłych la t śladów, nie porów nał z ja k ą świeżą, niew inną jeszcze młodością...

— Nic niem a dla m nie ceny, jeno to co ty m i dać m ożesz— mówił Stelio, p rzy cisk ając sil­ niej jej ram ię do siebie i szukając pod ręk aw i­ czką pulsu, przez in sty n k to w ą potrzebę odczucia bicia tego oddanego sobie serca, w g łu c h y ch za­ ułk ach k tórem i przechodzili, pod m głą bladą co głuszyła odgłos ich kroków .—Nic m i w yrów nać nie może rozkosznej pewności że aż do śm ierci, nie będę już sam na świecie.

— Więc w ierzysz w reszcie, czujesz, że to na zawsze, na zawsze już!—zaw ołała w radosnem uniesieniu, pew na zw ycięstw a swej m iłości, po­ św ięcenia sw ego,—Na zawsze! Bądź co bądź zaj­ dzie, gdzie bądź zaprow adzą cię tw e losy; ja k - bądź zechcesz bym ci służyła: zbliska czy zdała...

W pow ietrzu rozchodził się szm er g łu chy i m onotonny, k tó ry poznała.

Był to św iergot w róbli na sta ry c h drzew ach ogrodu h ra b in y Glanegg.

Słowa zatrzy m ały się na jej u stach , pomi- mowoli cofnęła się, pociągnęła kochanka w d ru ­ gą stronę.

— Gdzież idziem y — sp y ta ł zdziw iony ty m nag ły m ruchem i odw rotem swej tow arzyszki, p rzery w ającym niespodzianie u ro k chw ili ta k ja k , gd y b y się nagle przerw ała pieśń czaro­

dziejska.

Z atrzym ała się, u śm iech nęła się n ik ły m uśm iechem pod którem przy w y kła skryw ać cier­ pienie: „col tempo!“

(14)

Bladą była ja k zgasła iskra.

— Zapom niałam , że cię prow adzę Stelio! do

zam kniętego domu... .

S tała w św ietle dnia pochm urnego, bezza- radna, bezsilna, zbłąkana jak w pu sty n i.

— Zdawało m i się że do innego dąży nr ce­ lu... tu śm y doszli... „Col tem po.“

Zdała m u się teraz ta k ą jak w niezapom nia­ nej chw ili gdy go b łag ała cichym głosem: „nic krzyw dź m nie, nie rań!“

S tała przed nim ze swą duszą tajem niczą, ta k łatw ą do zabicia, zniszczenia, zduszenia... bez k rw i przelewu.

— Odejdźm y stą d —mówił pociągając j ą za sobą.—Idźm y gdzieindziej...

— Zapóźno...

— Odejdźmy, w róćm y do ciebie. Rozpal rni ogień, pierw szy ogień jesienny! Pozwól, niech spędzę z tobą Foska! wieczór. Patrz! pochm ur­ no, deszcz w isi nad nam i. Tak dobrze nam bę­ dzie razem , W tw ym pokoju... rozm awiać będziem z sobą i m ilczeć razem dłoń w dłoni... Pójdź, odejdźm y stąd.

C hciałby j ą u nieść w sw ych ram ionach, ko­ ły sać n a swem sercu, pocieszać, w idzieć płaczą­ cą, łzy jej ocierać pocałunkam i.

Słodycz w łasny ch słów pow iększała napeł­ n iającą go tkliw ość dla niej.

'W szy stk o bo go w tej chw ili pociągało w kochance: drobne zm arszczki biegące od oczu do skroni, siność powiek, lic spady, zaostrzona broda, w szystkie dotknięcia ból4 jesieni; w sz y st­ kie cienie rozlane n a w ym ow nej, nam iętnej twrarzy...

— Foskaryno! F o sk aryn o f

(15)

Gdy w ołał n a n ią praw dziw em je j im ie­ niem serce m u biło gw ałtow niej ta k ja k gdyby się coś pogłębiało w jego m ęskiem dla niej uczuciu.

Zdawało m u się że przeszłość odwołać mo­ że i ow ładnąć je j postacią k tó rą w snach swoich odosobniał i w szystk iem i w ęzłam i chciał wiązać

Z życiem nieubłaganem .

— Pójdź! Odejdźmy!

U śm iech ała się z trudnością.

— Po co? czemu? Dom tuż, przejdziem ty lk o Calle-Gambara. Czyś nie ciekaw h isto ry i h rab in y de Glanegg?... Patrz! klaszto r niby...

Zaułek p u s ty b y ł ja k ścieżka w iodąca do p ustelni, szary, w ilgotny, zasypany opadłemi, żółtem i liśćm i.

W ia tr w schodni podejm ow ał w pow ietrzu opar głuszący szm ery i szelesty.

C hw ilam i św iergot w róbli, za m urem , w o- grodzie, podobny b ył do zg rzy tu zardzewiałego żelastw a, do skrzypienia stary c h , spróchniałych pni.

— Po za tem i ścianam i — poczęła z cicha F o sk ary n a—dusza sm u tn a aż do śm ierci, przeży­ w a piękność ciała. P atrz. Szczelnie zam knięte drzw i 4 okna, zatarasow ana bram a, żaluzye spu­ szczone. Je d n a tam fu rtk a otw iera się dla służ­ by i żywności... zupełnie ja k w grobow cach egip­ skich. S łudzy znoszą żyw ność dla ciała, z k tó ­ rego dawno uleciało życie...

Po n ad m urem nib y klasztornym , drzew a w y ciąg ały odarte z liści gałęzie, a gęsto n a nich obsiadłe w róble św iergo tał^ św iergotały bez przerw y.

(16)

— Zgadnij ja k ie nosi im ię? Tak piękne i rzadkie jak gd ybyś sam je w ym yślił.

— Nie potrafię. Powiedz.

— Radiana! R adianą zwie się uwięziona. — Któż j ą tu więzi?

— Czas, Stelio, Czas n ieu b łag an y stoi tu na straży w raz z la t ub ieg łych grom adą, z ko­ są i klapsydrą, zupełnie ta k ja k na w yblakłych, pożółkłych rycinach.

— Allegorya!

Jak ieś dziecko przechodziło ta m tę d y gw iż­

dżąc. V ■

W idząc ty c h dwoje sto jący ch pod m u rem zatrzym ało się też spoglądając w szczelnie zam­ k n ię te i zasłonione okna dużem i, zdum ionem i, ciekaw em i oczyma.

U m ilkła P o skary na i Stelio m ilczał.

Św iergot w róbli nie g łu szy ł ciszy zaległej na m urach, pniach drzew, pochm urnem niebie a zdaw ał się im ja k szum we w n ę trzu konch m orskich.

Słyszeli otaczające ich m ilczenie i głosy ja k ie ś het, precz, daleko.

Lokom otyw a zaśw istała w m glistej dali, przycichła w padając w dźw ięk niem al fletu.

Zam ilkła.

Dziecko znudziło się p atrząc w zam knięte okna i dom jak w ym arły.

Odbiegło a na w ilgo tn ych kam ien iach i sze­ leszczących opadłych liściach słychać było dłu-. go klapanie m ałych, bosych stópek.

—■ I cóż?—sp y tał Stelio—co porabia Radia- ha? Nie pow iedziałaś mi jeszcze kim je s t i dla­ czego się żywcem zakopała w grobie. Opowiedz mi. Jużem m vślał o Soranza Soranzo.

— 12 —

(17)

— H rabina G lanegg należy do najstarszej szlach ty a u stry ac k iej i była może najpięk n iej­ szą kobietą, ja k ą m i się kiedy bądź zdarzyło spotkać. F ran z L enbach m alow ał j ą w zbroi w a lk iry i, w hełm ie o czterech skrzydłach. Czy nie znasz F ran za Lenbacha? Nie zw iedzałeś ni-j eS° pracow ni czenyoneni-j w pałacu

Borg-hese.

M e, nigdy.

— Zajdź ta m kiedy. Poproś b y ci pokazał te n p o rtre t. Nie zapom nisz ju ż tw arzy Radiany. W idzieć j ą będziesz ta k ja k ją teraz w idzę po za ty m m u rem gru by m . C hciała pozostać ta k ą

w pam ięci ty c h co j ą oglądali w całym blasku

piękności. Gdy pewnego, n azb y t jasnego po ran­ k u , spo strzegła że zbliża się p rzek w itu godzina postanow iła pożegnać się ze św iatem , by ludzie nie b y li św iadkam i zaćm ienia i zaniku jej prze­ dziwnej piękności. B yć może, że j ą W enecya pociągnęła wówczas, ciszą grobow ą i zgrzybiałą sw ą pięknością. H rab ina w y d ała ucztę pożegnal­ n ą n a k tó re j u k azała się jeszcze zw ycięsko, n ie­ zrów nanie piękną. P o tem zam knęła się na zaw­

sze w dom u k tó r y widzisz, otoczonym ogro- dem i m urem , gdzie śród słu g swoich czeka aż

je j o sta tn ia w^ybije godzina. S tała się legendo­

wą postacią. Mówią, że w całym domu nie ma

jed n eg o zw ierciadła, że sam a w łasnej zapom niała tw arzy . N ie p rz y jm u je odw iedzin ani przyjaciół,

ani n a jb liższy c h k rew ny ch . J a k żyje? w tow a­

rzy stw ie ja k ic h m yśli i uczuć? Gzem zapełnia dłu g ie godziny w yczekiw ania? Czy dusza jej

dościgła ju ż sta n u łaski?

(18)

Fos>r-ry n y , badającej zagadkę tej kobiecej duszy, w y­ pełniała się zw iększającym się sm ętk iem , po-, ch w y tn y m niem al, rozm ierzonym ry tm e m tłu-' mionego łkania, podobnym do wody spadającej miarowo do u rny .

— Czy się ona tam modli, czy w spom ina, płacze? A może się ju ż znieczuliła, może ju ż nie cierpi, ja k owoc zeschły, pom arszczony, na półkach starej szafy...

K obieta zam ilkła; w argi jej opadły tk n ię te goryczą słów w ym ów ionych.

— A je ślib y się nagle ukazała nam w tern oknie? — rzekł Stelio, k tó rem u się p rzysłyszał zg rz y t zardzew iałych zawias.

Oboje w p atrzy li się w spuszczone żaluzye. — Może p a trz y na nas z po za n ich — cią­ gn ął Stelio głos zniżając?

D rg n ęli oboje.

S tali oparci o przeciw ległą ścianę i nie m ieli ochoty się poruszyć.

Zdejm ow ała ich ciążąca dokoła na wszy- stkiem ociężałość, spow ijała m gła szara, co­ raz to gęstsza, u sy p iał m onotonny św iegot w ró­ bli, m iarow y plusk wody.

L okom otyw y św istały gdzieś a o stre fch to n y oddalając się przechodziły stopniowi? W dźw ięk m iękkiej fletni, opadały ja k te liście po­ żółkłe odryw ające się jeden za d ru g im od drzew gałęzi.

Ile czasu dzieliło oderw ania się liścia drzew a do słania się na ziemi?

W szystko tu było ciszą dłu g o trw ałą, m głą, opuszczeniem, upadkiem , prochem .

— 14 —

(19)

— Trzeba m i umrzeć! Kochanie moje! U m rzeć m i trzeba!—mówiła kobieta, po długiem m ilczeniu, rozdzierającym głosem, podnosząc tw arz z poduszek w k tó re się b yła sk ry ła.

P a trza ła n a kochanka leżącego na drugiej kanapie, przy balkonie, z p rzy m k n ięte m i powie­ kam i, ozłoconego zachodzącego słońca skośriem prom ieniem .

P rzy w argach przyjaciela krw aw iła się ra n ­ k a m ała; w łosy m iał rozrzucone nad czołem.

Czuła się w zburzoną.

Bolały j ą opadające na oczy powieki, czuła że w zrok je j przyćm iony pali je je d n a k i że przez oczy w n ika w nią nieuleczalna, tru ją c a ją i traw ią ca nam iętność. Czuła się zgubioną, zgu­ bioną bez pow stania!

— U m rzeć? — pow tórzył m łodzian głosem słab y m , nie podnosząc oczu, nie ruszaj c się z m iej­ sca, sm ętn y i ociężały.

Na poruszonych słowem tern cichem ustacn, zadrg ała krw aw a ranka.

— U m rzeć zanim stan ę ci się w strę... Roztw orzył szeroko oczy, dźw ignął się. Wy­ ciąg n ął k u niej ręce żyw ym , n ak azującym m il­ czenie ruchem .

— Ah! po co się dręczysz!

W idział j ą śm ierteln ie bladą, 2 opadającemu &a tw arz, p otarg an em i w łosam i, ‘przepaloną tra*

(20)

w iącą gorączką, zgiętą ja k gdyby sam a dusza została złam aną w je j ciele, przerażającą i znę- dzniałą.

— W co m nie obracasz, w co się oboje obracam y—ciągnęła z boleścią.

16

- Kocham cię—odrzekł.

— Nie tak, nie ta k chciałabym być kochaną. — Zm ysły bo m i drażnisz, budzisz gw ałto­ wne pożądanie...

— Jakże to podobne do nienaw iści... — Nie, nie! nie mów tak!

— B ru talizu jesz m nie ja k gdybyś chciał zniweczyć.

— Ty to m nie o szał przypraw iasz i wów­ czas nie zdaję ju ż sobie spraw y z niczego.

— Czem cię w szał przypraw iam ? Czem? Czem?

-— Nie w iem sam. Ah! nie wiem. — Ale j a w iem , w iem aż nad to dobrze. — Po co się dręczysz? Kocham cię i m i­ łość ta...

— ...Potępia m nie. "Widzisz więc, widzisz że um rzeć m uszę. N azw ijże m nie raz jeszcze im ieniem k tó re m i nadałeś...

— Moją je steś, moją! D obrem m ojem , ży­ ciem całem i niechcę cię stracić.

— Ah! stracisz...

— Ale czemu? Nie rozum iem dopraw dy j a ­ ki cię szał ogarnia? Czy cię obrażam pożądając cię? Czyż sam a z m niejszą kochasz m nie na­ m iętnością...

D rażn iły j ą te słowa, o szał przy p raw iały

(21)

zdenerw ow aną. Z akry ła tw arz rękom a; serce podnosiło gw ałtow nem biciem je j w yprężone piersi i zdawało się jej, że jego uderzenia m ają °dgłos w sam ym je j mózgu.

— Spójrz!

Mówiąc to d o tk n ą ł u s t sw ych zranionych i W yciągnął k u niej palce splam ione sączącą się

z ra n k i k rw i kroplą.

— Twój to ślad Fosca!...

P odniosła się gw ałtow nie j a k g dy b y j ą roz- palonem d otk n ął żelazem.

W p arła w niego w zrok płonący. Nozdrza je j drgały...

Tw arz płonęła.

Dziw nie b y ła w tej chw ili piękną, s tra s z ­ n ą i żałosną zarazem .

■ — Ah! Perdito! Perdito!

Nie, n ig d y ju ż chyba nie m iał zapom nieć ru chu , z ja k im się k u n ie m u rzuciła...

P rz y m k n ął oczy, zapom niał o św iecie całym , o sław ie sam ej, o w sżystkiem ...

Gdy j e otw orzył pokój n u rzał się w zm ro­ ku. Przez o tw arte n a balkon drzw i w idać było w ieczornego nieba kaw ał, drzewa, wieżyce, ko­ p u ły , daleką lagunę i aż het! precz, b łęk itn aw y ch gór pasm a, ta k spokojne ja k g d y b y ziem ia zło­ żyła b y ła sk rzy d ła do snu.

Cierpiał.

C ierpiał za nią, za siebie, czuł ja k ona cier­ pi i czuł, że należy do niego ja k brzem ię należy

(22)

do pożerającego je płom ienia, a w uszach dzwo­ n iły m u je j słowa: „U m rzeć m i trz e b a.“

Znów oczy zw rócił na drzw i o tw arte na balkon: ogrody w cień zapadały, dom y się oświe­ cały... gw iazda zeszła n a pogłębionem tle nieba... lag u n a rysow ała się ja k blade ostrze miecza... wzgórza zlew ały się z obłokami; dal biegła w szlaki nieznane...

Tam, n a ty cli drogach nieznanych b y ły czyny do dokonania, cele do doścignięcia, m a­ rzenia do w cielenia w życie, sław a—szczęście może, do zdobycia, zagadk i do rozw iązania i palm y i wieńce w aw rzynu.

N a szlakach ty c h dalekich, niezn an ych , sn u ły się ta jem n ice niespodzianych spotkań...

Kto wie czy zakwmfione szczęście nie prze­ chodziło ta m tę d y niespotkane, niepoznane...

O dobie te j, tam , gdzieś na świecie, czuw a­ ła może ja k a dusza b ra tn ia, a może w róg daleki, nieznany, na którego czoło spływ ało n atch n ien ie wielkiego, nieśm iertelnego dzieła?

W chw ili tej k to ś, tam,- gdzieś, dokonał mo­ że wiekopom nej p racy lub o dk rył b o h atersk i bodziec do życia... a on tym czasem b ył w nie- wroli swrych zm ysłów , przy g n iecion y całym cię­ żarem nam iętnej i zrozpaczonej m iłości kobiety, k tó rej losy sm ętn e a błyszczące, podobne b y ły do naw y niosącej złoto i żelazo a ro zb ijały się o niego ja k o szkopuł n ieun ik n io n y .

Co też w ten w ieczór cichy porabia, co m y­ śli D onatella A rvale, śród gór Toskanii, w sa­ m o tn y m domu, sam a z n iep rzy to m n ym sw ym ojcem? Czy się zbroi do wrnlki w y trw ałej z

(23)

sem i życiem? Czy się pogłębia w s w e j,ta je m n i­ cy? Czystą-li je s t jeszcze i niepokalaną?

S m ętek w g ry zał m u się w serce

Zdawało m u się że ciszę w ieczoru przerw ać m usi k rz y k rozdzierający, rozpaczny. „U m rzeć m i trzeba!“

Słowa F o sk ary n y g n io tły m u p iersi ciężkim kam ieniem .

Obezw ładniony trw og ą nie śm iał się po ru ­ szyć ani się opędzić po nu ry m w idziadłom , k tó re go obsiadły.

T racił św iadom ość m iejsca i czasu.

W idział siebie i F o sk ary n ę pośród bezbrzeż­ nej doliny, przyprószonej źdźbłam i spalonej tr a ­ wy, pod kopułą białą, ołow ianą nieba.

I czekali, czekali aż ich powoła głos jak iś... Jaki? Gdzie? Sen zm ieniał się w zm orę.

Zdawało m u się, że się pnie, w raz z tow a­ rzyszką swą, na coraz wyższe, coraz bardziej stro m e skały...

T chu im brakło, a widoczne cierpienie ko­ chanki, podw ajało w łasne jeg o cierpienie...

D rg n ął i roztw orzył oczy.

Zbudził go z ciężkiego pół uśpienia głos dzwonu San Sim eone-Profeta, ta k b lisk i że się zdał rozlegać w kom nacie sam ej, o stry m dźw ię­ kiem słu ch rozdzierając.

— I ty drzem ałaś? — sp y tał F o sk ary n ę tak p rzy gnębioną ja k g d y b y ju ż nie żyła.

P rzesu n ął dłoń po jej w łosach, czole, tw arzy. Pod pieszczotliw em , łagodnem dotknięciem ręki kochanka, w y b u ch ła łk aniem i płakała,

(24)

pła-20 —

kala, płakała na i ego sercu, lecz um rzeć nie mogła.

*

#e *

— Mam serce, Stelio — m ów iła patrząc m u

w głąb źrenic ale z w idocznym w ysiłkiem , od którego d rżały jej u sta, ja k g d y b y m ówiąc te słowa przezw yciężać m usiała nieprzezw yciężoną, dziką nieśm iałość — m am serce żywe i czułe, tk liw e i drażliw e bardziej niż ci się zdaje.

U śm iechnęła się n ik ły m uśm iechem za k tó ­ ry m zw yk łą b y ła sk ry w ać cierpienie, zaw ahała się, ręk ę w y ciąg n ę ła po b u k ie t fijołków, podnio­ sła go do u st.

Pow ieki je j opadły, tylko czoło w idać było, pom iędzy k w iatam i a splotam i włosów, przedziw ­ nie piękne i sm u tn e czoło.

— Ranisz j e czasem — ciąg n ęła cicho, łag o ­ dnie, z u sta m i n a fijołkach — o k ru tn y m często bywasz...

Zdawało się, że te skrom ne, w onne k w ia t­ ki, u ła tw ić je j m uszą w yznanie, zgłuszyć i zła­ godzić nieśm iały w y rz u t czyniony przyjacielow i.

Zam ilkła. Spuścił głowę.

W ęgle skw ierczały n a kom inku, sły ch ać by­ ło deszcz p ad ający w o d arty m z liści ogrodzie. — P a li m nie pragn ien ie dobroci... tę sk n o ta do takiej o ja k ie j w yobrażenia nie masz. Do­ broci, p rzyjacielu mój! praw dziw ej, głębokiej,

(25)

bezsłownej lecz w szystko rozumiejącej* l w yba­ czającej, co w szystko udziela w je d n em spojrze­ niu, ru c h u je d n y m . Mężnej, pew nej, stojącej na straży życia gd y ono pociąga nas lecz i kala... Czy znasz dobroć podobną?

Głos je j w zm agał się, to drżał n a przem ian, rozgrzany ciepłem w ew nętrznem , pełen tłu m io ­ nego uczucia i zdawało się Effrenie, że głos te n n iety lk o w n ik a w jego ucho lecz i w sam ą głąb duszy.

— Poznałem j ą znając ciebie.

P M je j obie dłonie opuszczone na kolana z b u kietem fijołków, pochylił się nisko by j e z czcią ucałować.

P ozostał u nóg jej schylony i pokorny. W oń fijołków rozlew ała się po kom nacie. D łu gą chw ilę m ilczeli oboje w słu ch u jąc się w odgłosy ognia i deszczu.

K obieta sp y ta ła po chw ili:

— Czy sądzisz, że ci je ste m szczerą p rzy ­ jaciółką?

— Czyż nie w idziałaś m nie zasypiającego na tw em sercu — odparł zm ienionym głosem , Z(łję ty głębokiem w yruszeniem gdyż py tan ie to odsłaniało m u całą tę szczerę i w zniosłą duszę, a czuł głęboką potrzebę w ierzyć je j i ufać!

— Czegóż to dowodzi! Młodość zasypia spo­ kojnie na byle jak iem w ezgłowiu... Tyś m łody...

— Kocham cię i ufam ci i oddaję się zu­ pełnie. Tow arzyszką m oją je s te ś w najlepszem tego słowa znaczeniu. Dłoń tw oja pew na i silna...

D ojrzał b y ł znaną sobie trw o g ę n a pobla­ dłej tw arzy k ochanki i głos jego dźw ięczał tk li­ wą m iłością.

(26)

szczotliw ie czoła jego i włosów.—U m iesz Stelio! być dobrym , czujesz potrzebę u spakajania, po­ cieszania. D obry mój! słodki przyjacielu! Popeł­ niliśm y oboje om yłkę i tę napraw ić trzeba. Zra­ zu zdawało m i się, że m ogłam czynić dla ciebie rzeczy bardzo pokorne i w ielkie bardzo, lecz te ­ raz zdaje m i się że je d n o zrobić w innam : odejść, zniknąć, oswobodzić cię, pozostaw ić tw y m lo­ som...

P o w stał z klęczek, u ją ł w obie dłonie tw arz kochanki.

— Zdobędę się n a to, n a co się m iłość sa­ m a zdobyć nie zdoła — rzek ła cicho bardzo, bla­ da, p atrząc n ań ta k ja k nie p atrz ała n ig d y jeszcze.

Czuł, że w sw ych dłoniach trz y m a nie bla­ dą tw arz ko b iety a duszę całą, głęboką i wznio­ słą, n ie sły ch an ie p ięk n ą i cenną.

— Foskaryno! Foskaryno! Duszo moja! ży­ cie moje! Tak, w iem to, czuję, że m i dać mo­ żesz więcej niż to w szystko co m iłość dać zw y­ kła, lecz w szystko to ja k ą ż m ieć może dla m nie w arto ść bez tw ej m iłości? N ic nie zdołałoby m nie pocieszyć g d y b y m cię nie m iał u mego boku, n a drodze życia. W ierz mi! w ierz F oska­ ryno! Ileż to już ci m ów iłem razy, przypom nij, wówczas naw et gd yś nie b y ła jeszcze m oją, w ła­ sn ą m oją, g d y nas dzieliła umowa...

S chylił się i p rzy cisk ając j ą do piersi, po­ całow ał w u sta.

W z d ry g n ę ła się cała. Znów ją zalew ał i m ro­ ził potok lodowy.

« — Nie! nie!—oparła m u się blada i drżąca.

Pd^^ila.^_^ęr^iojJiiJpiva!3.>raJjurzona.

— z2 —

(27)

P ochylając się ja k lu n a ty czk a we śnie, poczęła m achinalnie zbierać spadłe z je j kolan fijołki.

— Umowa,.. — w yszeptała po chw ili m il­ czenia.

Głośniej zaskw ierczała nie poddająca się płom ieniom głownia... głośniej zadzw onił deszcz po szybach, zaszeleścił po su ch y ch gałęziach drzew w ogrodzie.

S zm ery te przypom niały szm er w zburzone­ go morza, sm ętn e p u sty n n e przestrzenie, sam ot­ ność is to t koczujących, pod n ie u b łag an y ch nieb zm iennością.

— C zem uśm y j ą naruszyli, te um ow ę naszą? Stelio w zrok w pierał w płonący n a kom in­ ku ogień, lecz dłonie jego zachow ały poczucie dziwnego zjaw iska, tej jasnej, w ielkiej, ludzkiej duszy, k tó rą trz y m a ły trz y m a ją c pobladłą śm ier­ telnie tw arz kobiety.

— Dlaczego?—p y ta ła z boleścią. An, w yznaj, w yznaj, że i ty owej nocy, zanim nas n a m ię t­ ność oślepiła i porw ała sw ym szałem i ty ś m iał przeczucie że się w szystko zniszczy, zatraci, że­ śm y w in ni nie uledz pokusie, je ś li chcem y u trz y ­ m ać tę rzecz w ielką i dobrą co istn ia ła pom ię­ dzy nam i a b y ła całem bogactw em i dobrem mego życia. P rzyznaj się Stelio, powiedz praw ­ dę! M ogłabym ci n aw et przypom nieć chwilę w k tó rej przem ów ił głos ostrzeg ający. Nie by- łoż to n a w odach, p rzy powrocie, g d y śm y mieli D onatellę pom iędzy sobą?

P rzed w ym ów ieniem im ien ia D onatelli za­ w ahała się chwilę.

Po w ym ów ieniu poczuła gorycz fizyczną n iem al co z u s t je j spadła w sam ą głąb serca, ja k g d y b y dźw ięki te z a tru te były.

(28)

Cierpiała srodze czekając na odpowiedź przy­ jaciela.

— Nie um iem zw racać się do przeszłości— odrzekł—nie um iem i nie chciałbym ju ż . Czuję żem nie s tra c ił żadnego dobra, owszem. L ubię cię ta k ą ja k ą je ste ś, lu b ię g d y cała k rew ci s ty ­ gnie w żyłach i spływ a do serca za lada mojem dotknięciem ...

— Milcz! milcz!—błag ała—nie podnoś b u rzy k tó rej się boj ę! nie przeszkadzaj m i mówić o tern co m nie boli! Czemu m i raczej nie dopomożesz?

Cofnęła się pom iędzy poduszki na k tó ry c h siedziała, w y p rostow ała się, zesztyw niała, w zrok u tk w iła w płom ieniu odw racając od kochanka.

— Nie raz d o strzegłam w tw y ch oczach coś, co m nie przerażało —rzekła w reszcie z p rzy ­ m usem i zdław ionym głosem.

D rg n ął lecz się nie ośm ielił zaprzeczyć* — Tak, przerażało — pow tórzyła głośniej i spokojniej, nieu b łag an a dla sam ej siebie, prze­ zw yciężyw szy się i zdobyw ając na odwagę.

Oboje sta li wobec p raw d y sam ej, z sercem bij ącem, otw arłem ...

Teraz m ów iła śm iało, spokojnie.

— Po raz pierw szy było to w ogrodzie, wiesz, tej nocy... W iem dobrze coś wówczas w i­ dział we wm nie: całe to błoto po k tó rem brodzi­ łam , nikczem ność k tó rą deptałam , k ał którym

się brzydziłam ... Ah! nie m ógłbyś, nie m ógł Wy­

znać m yśli i obrazów co ci wówczas k rew roz­ palamy. W zrok m iałeś o k ru tn y i u s ta gorzkie i dopiero gdyś się spostrzegł ja k m nie o k ru tn ie ranisz, ulitow ałeś się m ęki mojej... lecz potem , potem.,.

(29)

Poczerw ieniała cała, głos podniosła, oczy jej żar sypały.

— K arm ić przez lata, przez długie, najlep­ szą czą stk ą swej duszy, uczucia przyw iązania, uw ielbienia bez granic, z b lisk a i zdała, w rado­ ści i sm u tk u ; przyjm ow ać ja k objaw ienie każde słowo poety i czekać niecierpliw ie słów dalszych, coraz w yższych, częstszych, niosących św iatło praw d y i ciepło poezyi biednej ludzkości; w ie­ rzyć w gw iazdę jego geniuszu od najpierw szego jej p rzeb ły sk u i nie oderw ać ani n a chw ilę oczu od je j szybkich wzlotów do zenitu; tow arzyszyć m u la ta całe m y ślą w ierną, m odlitw ą poranną i w ieczorną, błogosław ić chw ili każdej i w m il­

czeniu, wry trw a le wrzbijać w łasn ą duszę w te sfe­ r y pięk n a gdzieby się m ogła spotkać z jego du­ szą! Ileż razy n a scenie, wobec uniesionych słu ­ chaczy, pow tarzałam n ie śm ierte ln e słow a poetów' m yśląc o ty c h k tó re m i ci się może podoba k ie­ dyś przem ów ić do tłu m n y c h słuchaczy przez moje u sta. Pracowmć bez w y tch n ien ia nad w y­ doskonaleniem swrej sztuki; czynić j ą prostszą i coraz żywTszą, praw dziw szą; dążyć do doskona­ łości b y ciebie zadowolnić, zrów nać się z tw y ch n a tch n ień skalą; m iłow ać p rzelotną m ą sław ę dlatego ty lk o by służyć kiedyś m ogła tw ej nie­ śm iertelnej sław ie; z w iarą gorącą przyśpieszać now ych tw y ch pomysłów' objaw ienia, zostać n a­ rzędziem twrego try u m fu zanim w ybije m ych za­ ćm ień godzina; przeciw w szystkim i w szystkie­ m u m ężnie bronić mego sk arbu, bronić go zwia- szcza i to najodważniej przeciw sam ej sobie; po­ łożyć w tobie w ierzenia moje, nadzieje, w sz y st­ ko: sm ętek mój i radość, siłę i wrolę, odwago

(30)

i pracę, w szystko co m i nieba d ały dobrego i cennego, ab! Stelio! Stello!...

Z atrzym ała się chw ilę, tc h u .jej brakło, wspomnienie dław iło j ą ja k nowe pohańbienie.

— ...i z tern w szy stk iem dojść do ty c h b rza­ sków... do tego po ran k u w k tó ry m opuszczałeś mnie...

Cała krew sp ły n ęła do jej serca, na śm ier­ telnie pobladłej tw arzy nie było je j i śladu.

—- Czy pam iętasz?

— Szczęśliw y byłem , najszczęśliw szy z lu­ dzi poranku tego — zaw ołał w zruszony, zdław io­ nym głosem , też blednąc.

— N ie—zaprzeczyła m u stanow czo—przypo­ m n ijm y sobie! Opuszczałeś m nie ja k ... pierw szą lepszą, sy ty , znudzony już...

— Mylisz, się, mylisz!

— Przyznaj się, powiedz praw dę. Sama praw da może nas jeszcze ratow ać.

— Szczęśliw ym się czułem . Serce m i biło pełnią radości, m arzyłem i ufałem , w ierzyłem w odrodzenie...

— Tak, wiem! szczęśliw ym się czułeś z od­ zyskanej swobody, z piękności i świeżości po­ ran k u , z m łodości w łasnej, z sił swoich. Ah! ileż goryczy, tru c iz n y ile dolewałeś do sw ych piesz­

czot. Coś w idział wówczas, powiedz coś w idział, w tej co konała ty lek ro ć—wiesz o tern—konała raczej niż zbezcześcić m iała uczucie tow arzy szą­ ce je j nieoddzielnie w sm utn em , p ustem , gorz- kiem, koczowniczem życiu. Czy nie n ierządnicę sponiew ieraną, zepsutą, narzędzie lubieżności, a k to rk ę co u siebie ja k n a scenie, w te atrze należy do w szy stk ich i do nikogo...

— Foskary.ńo! Foskaryno! " — 26 —

(31)

Z am knął jej u s ta drżącą ręką.

— Przestań! na Boga przestań! oszalałaś chyba, oszalałaś!

— S traszn e to!—rzekła opadając n a podusz­ ki, złam ana gw ałtow ny m w ybuchem , zalana falą goryczy w y try sk u jąo ej z samej g łę b i je j serca.

Lecz oczy je j pozostały o tw arte, rozszerzone źrenice b y ły nieruchom e choć się w p atry w ały n ieu błagalnie w kochanka.

Pod w zrokiem ty m surow ym milczał, nie śm iał przeczyć ani sk ry w ać praw dy, k tó rą dostrzegła, odgadła.

Po k ilk u chw ilach utkw ionego w sobie w zroku w y trzy m ać nie mógł.

Z am knął ro ztw arte pow ieki k o chanki palca- m i ja k się zam yka u m arły m .

D ostrzegła te n jeg o ru ch pełen niewysło- wionego sm ętk u , n a pow iekach czuła jego dot­ knięcie lekkie i łagodne, ta k ie na ja k ie tyiko zdobyć się m ogą lito ść lu b m iłość.

Gorycz je j się rozpłynęła, łzy n ab ieg ły na rzęsy, zarzuciła m u ręce n a szyję, p rzy lg n ę ła do jego piersi i by ła znów tk liw ą i słabą, pokorną, cichą, b łagającą, posłuszną.

— Mamże odejść... zniknąć...—szeptała m ięk­ ko, łzawo. — Czyż niem a ra tu n k u , przebaczenia,

litości? '

— Kocham cię Perdito!

W y ciąg n ęła do ogniska dłoń o tw a rtą jak dla odpędzenia u ro k u i znów p rz y g a rn ę ła się do p iersi kochanka.

— Ali! jeszcze, jeszcze chw ilę z tobą, przy tobie, potem odejdę daleko, daleko, u m rę pod drzew em , na kam ieniu. Ali! jeszcze, jeszcze chw ilkę.

(32)

— Kocham cię Perdito!

Po nad niem i w irow ały, szalały tajem ne moce życia i śm ierci.

Czuli to u ściskiem spojeni, lękiem zdjęci, czuli że się n ad niem i i pom iędzy niem i zacie­ ś n ia ją w ęzły złego i dobrego a ta m żyw ioły przem aw iały dalej n ieśm iertelnem i, tajem nicze- m i sw em i głosy.

Tuż przy nich ogień — ta m dalej woda, od­ powiadały może n a ich m ilczące p y ta n ia a szm e­ ry te w yroczne w padając w ucho poety, czaro­ w ały go, p o ryw ały z sobą w św iat niezliczonych m yto w, k tó ry c h początkiem były.

Doznawał wrrażenia, ja k g d y b y słyszał w y­ raźnie podwójne, zgodne głosy dw óch Sił zasa­ dniczych, k tó re zam ierzał w pleść w sym fonię swej nowej tra g e d y i.

Z am ilkł ból, niepokój zam ilkł pod czaro­ dziejskim tej m elodyi w pływ em i jednocześnie rozw iązały się n a jego szyi związane ram iona kobiety, posłuszne też rzekłb y ś tajem n em u jak ie­ m uś zaklęciu.

— N iem a ra d y — zaszeptała, pow tarzając słowa tajem niczego w yroku k tó ry słu ch je j u d e­ rzy ł w szm erach żywiołów, w ty m sam ym z k tó­ rego on pochw ycił m elodyi w ątek.

Brodę oparła n a dłoni, łokieć na kolanach i ta k pozostała w p a tru ją c się w płonący n a ko­ m in k u ogień, z b rw ią zsuniętą.

Spojrzał na n ią i poczuł się znów zd ję ty sm u tk iem i lito ścią bez granic.

C hw ila 'w ytchnienia przeszła, zb y t szybko przem knęła, lecz m yśli jego zw róciły się do tw órczości i pozostało m u stą d graniczące z nie­ cierpliw ości? podniecenie.

(33)

S m u tek i litość zdały m u się n araz zbyte* ezne, rozpacz te] ko b iety nie w m iejscu, wszak kochał ją, pożądał, obdarzał gorącą pieszczotą: Wszak oboje w olni byli i żyli w m iejscu naj od­ powiedniej szem dla ich zam iłow ań, m arzeń, roz­ koszy?

Radby znaleźć sposób ła tw y i p rę d k i rozer- Wania ty c h p ę t żelaznych, rozproszenia sm ętk u , Wrócenia kochance zapału i wesołości.

C hciał w młodocianej swej żywości, zna* leźć coś, co b y s m u tn ą i zrozpaczoną zdołało u s­ pokoić, rozweselić, lecz nie czuł ju ż w sobie ani uprzedniego w spółczucia ani sm u tk u co przed ch w ilą użyczał przedziw nej, kojącej słodyczy do tk n ięciu jeg o palców, g d y pod natch n ieniem serca zam ykał k on w u lsy jn ie ro zw arte powieki kochanki.

Nie u m iał się ju ż zdobyć n a ru c h co pory­ wa duszę, n a pocałunek co j ą upaja, zabija lub leczy.

W ah ał się. P a trz a ł n a nią.

P ozostaw ała w tej sam ej postaw ie: zgarbio­ na, z b rodą w sp a rtą na dłoni, łokciem n a kola­ nach, b rw ią ściąg niętą.

Ogień płonący n a kom in k u ośw iecał drżą­ cym b laskiem tw arz je j i-w ło sy .

Czoło piękne było, m yślące, m ęskie niem al, lecz było coś dzikiego w sk rę ta c h i płow ych od- b ły sk ach ciężkich splotów włosów, tu ż p rzy sk ro­ niach, coś tw ardego i śm iałego, co przypom inało sk rz y d ła drapieżnych ptaków .

— Na co ta k p atrzy sz —- sp y tała zauw ażyw ­ szy w zrok jego badaw czy — czyś dostrzegł włos

siwy?

(34)

P ochylił się, zgiął kolano, g ię tk i, pieszczo­ tliw y.

— W idzę żeś piękna! D ostrzegam to tylko co m nie zawsze w tobie, Foska! zachwyca. P a ­ trzałem na te n s k rę t tw y ch włosów, tam , nad skronią, nie żelazkiem i grzebieniem a burzą w zdęty.

Zatopił ręce w gąszczy je j p ię k n y c h włosów. P rzy m k n ęła oczy znów z d ję ta dreszczem lo­ dow atym , pokonana n ieu b łag an ą mocą zm ysłów, szm at kobiecy, bezw łasnow olny w ko chan ka r ę ­ ku, ja k o rzecz bierna: pierścień czy rękaw iczka w koch ank a ręku; słowo co się powie lub nie powie; k ru ża w ina, k tó rą się dowolnie w y chyli lub w yleje.

— W idzę cię piękną. Gdy ta k przym ykasz oczy czuję cię m oją, m oją w sam ej mej głębi, spojoną ze m n ą ja k dusza z ciałem , życiem mem sam em cię czuję... w yrazić tego nie potrafię. Gdy bledniesz czuję ja k m i się krew w sercu ścina... Miłość tw ą czuję w każdym tw y m wło­ sku... g d y drżą tw e opuszczone rzęsy, zdaje mi się że d o ty k a ją m i serca, przyśpieszając jego bicie.

S łuchała go pogrążona w tę ciem ność gdzie po przez żyjących pow iek przysłonę w idać d rg a­ nie płom ienia.

C hw ilam i głos jego zdaw ał się je j dalekim , m ów iącym nie do niej a do innej; zdawało się jej że p o d słu ch uje w yznań m iłosnych; że n ią szarpie zazdrość, n ap ad a ją b ły sk i sam obójczych zachcianek, dzikiej zem sty i ty lko je j ciaio spo- cz W $ \ ręce opadają zd jęte ciężką, nie d ającą się o ^ ą ś u niem ocą...

7 / Poznoszą m oją je ste ś, przebudzeniem

ja-< sv * * z/

(35)

snem. Tkw i w tobie moc pobudzająca, k tó rejś sam a nieśw iadom a. K ażdy ru c h tw ój, jedno nic, odkrywca m i p raw d y nowe, a m iłość ta k ja k m yśl, w zm aga się każdą o d k ry tą praw dą. Cze­ muż, czemuż się trw ożysz i sm ucisz? N iceśm y nie zniszczyli; nic nie stracili. Trzeba m i było zaznać swobody i szczęścia w praw dzie tw ej n ie­ podzielnej m iłości by stw orzyć to piękne dzieło, którego ty lu oczekuje. P o trz eb u ję tw ej wiary, m iłości, potrzeb u ję napaw ać się rozkoszą i tw o­ rzyć... Samo zbliżenie się do ciebie wry starcza by m nie zapłodnić n a tch n ień tysiącem . Oti i przed chw ilą, gdyś m nie objęła, zdawało mi się, że przez ciszę przepływ a potok melodyi...

Do kogóż ta k mówił; u kogo pro sił pełni szczęścia?

Czyż traw ią ca go potrzeba m elodyi nie zw ra­ cała się raczej k u tej k tó rej śpiew św iat cały przeistaczał?

Ku m łodości świeżej, dziewiczej, zdolnej da­ rzyć n atch n ien iem i tw órczością.

Gdy tę tu lił w objęcia, ta m ta w nim śpie­ w ała i teraz, te ra z jeszcze do kogóż je śli nie do ta m te j, przem aw iał ta k lubo, prawdziwie?...

O! ta m ta bo, ty lk o tam ta, dać m u m ogła tc czego ła k n ą ł dla szczęścia i sztuki!

D ziew ica to siła świeża, piękność n ie tk n ię ­ ta, broń nie zu ży ta jeszcze, p yszna i skuteczna w boju życia!...

P rzek leń stw o im! jej sam ej przekleństw o... F o sk ary n a cierpiała i szalała w duszy, nie śm iejąc, nie chcąc otrząść się z bezw ładności w k tó rą popadła, nie śm iejąc, nie chcąc podnieść ociężałych powiek.

(36)

Zdawało się je j że stacza się w przepaść bezdenną pociągana ciężarem d n i p rzeżytych, la t nędz i tryum fów , w raz ze sw ą śm ie rteln ie s m u t­ n ą tw arzą i w szystk iem i do niej przy ro słem i m a­ skam i, z w łasn ą sw ą zrozpaczoną duszą i w szyst­ kiem i, tysiączn em i duszam i, k tó re kolejno żyły w niej, kochały, szalały, cierpiały...

Miłość co ją zbaw ić m iała, popychała j ą oto nieodw ołalnie do zguby, do śm ierci!

B y ją doścignąć, b y j ą objąć, m iłość ko­ chanka m u siała zw alczać otaczające j ą m roki przeszłości, plam ić się niem i, zarażać, gorzknieć, o k ru tn ieć, zm ienić się we w s trę t może...

Mrok to te n podsycał jeg o zm ysłow ość do szału i zapom nienia...

Ah! cóż uczyniła!

N ie sam aż bo uzbroiła tego niszczyciela; w zb ijając go pom iędzy sobą i sw ym m łodym przyjacielem ?

T eraz zapóźno ju ż było! W szy stk o stracone!

I m yśleć że ona to, ona sam a, w ów w ie­ czór p am iętn y płonącej w ogniu W enecyi, zbli­ żyła go do pięknej i świeżej zdobyczy, n a której spoczął w zrok jeg o podbój czy spojrzeniem będą- cem zarazem w yborem i ślubow aną obietnicą.

I do kogóż je śli nie do ta m tej przem aw iał te ra z ta k gorąco, tkliw ie, szczerze?...

„P rzestań, o! p rzestań się sm ucić."

Głos jego sły szała coraz dalszy, cichszy, ja k g d y b y się sam a zsuw ała w coraz głębszą przepaść a głos pozostał u góry... coraz dalszy, cichszy słyszała głos jeg o lecz czuła ciepło pie­ szczących j ą dłoni... i nagle, w ognistej ciem ności

— 32 —

(37)

w któ rej się rodzą gorączki i w aryaeya, z samej swej g łębi o trząsła się, oburzyła, porw ała.

— Czy chcesz bym cię w iodła do niej, czy tu ją m am zaw ołać— sp y tała p atrząc nań szero­ ko ro zw artą źrenicą i w strząsają c mu obie ręce silnym , ko n w u lsy jn y m uściskiem pod k tó ry m czuć było paznogcie. — Idźże! Czeka cię, pew nie że czeka! Po co tu je steś? Idźże!

P odniosła się, w yprostow ała, usiłow ała po­ pchnąć go k u drzwiom.

Z m ieniła się do niepoznania w gw ałtow nym ty m w ybuchu.

Groźną była, złowrogą.

N iesłychanej siły n a b ra ły je j w yprężone Wściekłą złością ręce.

— Kto, kto m nie czeka? Co mówisz? Co ci je st? U pam iętaj się! Poska! Poskaryna!

J ą k a ł się, wołał n a nią, d rżał przerażony sądząc że spostrzega ślad y nagłego zam ącenia zm ysłów na je j zm ienionej do niepoznania tw arzy.

Nie sły szała go oszalała. — Foskaryna!

W ołał n a n ią z głębi serca, sam blady przerażenia, p rag n ąc zatrzym ać w y m y k ającą się rzek łb y ś duszę.

D rg n ęła cała.

P u ściła go, ram iona je j opadły, dokoła po­ wiodła o błąkanym w zrokiem , ja k g dy b y nagle zbudzona nie p am ięta ła co zaszło.

D yszała ciężko. — Chodź! usiądź.

Odprowadził j ą do sofy, u spak ajał łagodnie,

troskliw ie. •

Pozwralała się uspakajać, łagodzić.

(38)

Zdawało się że budzi się z głębokiego zem­ dlenia i nic nie pam ięta.

S karży ła się. 'k

— Kto m nie uderzył? Kto?

W yciąg ała zbolałe ram iona; d o ty k a ła sw ych szczęk opadłych, lic bladych.

Zaczęła się trz ą ść z zimna. — Połóż się! Tli połóż głowę.

U k ład ał ją, podsuw ał poduszki pod głowę, nogi, łagodnie, cierpliw ie, pochylając się ja k nad u k o chan ą is to tą co nagle zasłabnie, gotów je j oddać serce całe co biło, kołatało m u w piersi przerażone.

— Tak, ta k —pow tarzała cichym ja k tchnie«* nie głosem za każdym jeg o ruchem , ja k gdyby p rag n ęła przedłużyć te tkliw e staran ia, nacieszyć' s ię niem i.

— Zimno ci? — Zimno.

— Chcesz b y m cię nakrył', ^ Tak.

S zukał czem ją okryć.

Znalazł n a stole szm at stareg o , pysznego ak sam itu , o tu lił nim ją!

U śm iechała się ledwie, zaledwie. — Dobrze ci tak?

S kłoniła głową, p rzy m k n ę ła oczy,

P odniósł wówczas rzucone, ciepłe jeszcze fi- jo łk i i położył n a poduszce obok jej tw arzy.

Tak. Czy dobrze?

Pow ieki je j się po ru szy ły ledwie, Zaledwie. Pocałował j ą W tczoło w d ych ająć zapach fijoików.

Zw rócił się po te rn "d o kom inka, d rew do­ rzucił, w ielki rozniecił ogień.

(39)

^ Czy cię dochodzi ciepłot Cieplej ci? — p y ta ł zcieha.

Znów się n ad n ią pochylił dech w strzy ­ k u ją c .

U snęła.

U stępow ało naprężenie m uskułów i rysów , Usta oddychały spokojnym , ry tm icz n y m odde­ chem snu, cichy spokój, podobny do spokoju śm ierci rozlał się po jej bladej tw arzy .

„Śpij! śpij! biedna duszo!“

Tak pełnym b y ł politow ania i m iłości, że rad b y zlał na te n sen jej siłę pocieszenia i zapo­ m nienia:

„Śpij! śpij!“

Siedział przy niej, u nóg je j, czuw ając nad n i ą . .

Przez chw il k ilk a w słuchiw ał się w je j oddech.

Te sam e u s ta m ów iły:

„Zdolnam uczynić to na co się m iłość sam a zdobyć nie zdoła.“

I te sam e u sta krzyczały:

„Czy chcesz bym cię zawiodła do niej, bym t u j ą zaw ołała?“

Nie sądził, nie rozważał, pozwalał m yślom sw ym się rozpraszać.

Raz jeszcze czuł ślepe i nieprzem ożone mo­ ce życia nad sw ą głową, n ad snem jej i czuł "W sobie olbrzym ią chęć do życia.

„Łuk m a na im ię Bios, a śm ierć dziełem jeg o .“

W ciszy przem aw iał ogień, w oda prze­ m aw iała.

* < Głosy żywiołów, uśpiona w bólu kobieta, nieunikniona bliskość przeznaczeń, Yfielkość

(40)

nie-zm ierżona przeszłości, w spom nienia i przeczucia, w szystko to w y tw arzało w nim stan ducha ta ­ jem n iczy i m uzykalny, w k tó ry m dzieło niedo­ konane jeszcze pow staw ało, H*

S łyszał w łasne m elodye rozśpiew ane do nie­

skończoności. ;

S ły szał je d n ą ze sw ych k re a c y i mówiącą: „Samo ono u g asić może nasze prag n ien ie i całe prag nien ie nasze zw raca się do tej św ie­ żości. G dyby je j nie było n ik tb y tu żyć nie m ógł, w szy sey b y śm y w y m a rli z gorąca i suszy."

W id ział k ra in ę p rzerżn iętą w yschłem , bia- łem łożyskiem starodaw nego stru m ie n ia, zasypa­ n ą sto sy płonącem i w w ieczór dziwnie pogodny

i przezroczysty. y • .

W idział grobow ce topniejące w złoto, złotem p o k ry te tru p y i tru p a K asandry w koronie, śród u rn grobow ych.

Głos ja k iś mówił:

„Jakże m iękkie są te popioły, prześlizgują się po przez palce ja k o p iask i m orza."

I m ów ił głos ja k iś:

„O pow iadają o cieniu co p okryw a rzecz każdą i o w ilgotnej gąbce, któ rej pociągnięcie ściera ślad w szelaki...“ •

' Noc zapadła, połysk iw ały gw iazdy, m irty woń roniły, dziew ica roztw ierała k sięgę, czytała pieśń łez i bólu...? s f ,i h

I m ów ił głos ja k iś:

-l „Ah! posąg Niobe! Za nim A n ty g o n a u m a r­ ła d o strzegła posąg k am ien n y z k tórego try s k a ­

ło łez źródło...“ ^ -a.*,

Znikły, czasu zm yłki... zagładziły się stu leci różnice

(41)

D usza daw nej tra g e d y i odżyła w duszy nowej.

Z połączoną siłą słowa i m uzyki poeta w y­ tw arzał idealną jedność życia i sztuki.

&

* *

v

Pew nego popołudnia, w listopadzie, w racał p aro statkiem z Lido, w tow arzystw ie D aniela

Glauro. -■

Pozostaw ili po za sobą A d ry a ty k w zburzo­ ny; zielonkaw e i biaław e fale rozbijające się 0 piaski p u sty n n e, drzew a San Niccolo odarte tupieżnym w ichrem , deszcze zw iędłych liści, d ru ­ żyny m ar, w spom nienia heroicznych w ypraw 1 zw ycięskich powrotów; d ob ijających się o szk ar­ ła t żołnierzy i pościgów lord a B yrona poże­ ranego pragn ien iem prześcignięcia w łasny ch sw ych losów...

— Sam dałbym dziś królestw o za ko n ia -— niówił Stelio Effrena, ż a rtu ją c sam z siebie, po­ drażniony szarą pow szedniością życia,—N i kuszy, ni konia w San Niccolo, an i n aw et nikogo co by się odwmżył wiosłować! „Perge au d acter...“ i oto je steśm y na szarym pomoście s ta tk u co dym i, swędzi, gargoce ja k kocioł' na ogniu. Spójrz ja k

Wenecya tain pląsa.

W zburzenie morza biło aż o Laguny.

D rżące fale p lą sały w strząsają c podw aliny kam iennych gm achów i. zdawało się że pałace,

(42)

kopuły, wieże w ah ają się i podsk ak u ją wraz z niem i.

W odne porosty, oderw ane od podm urzy, p ły ­ w ały w lokąc za sobą biaław e korzenie.

S tada m ew trze p o tały się w pow ietrzu, rzu­ cając od czasu do czasu w w ycie w ich ru dziwne swe chichoty.

— R yszard W a g n e r — rzekł z d ję ty nagłem w zruszeniem D aniel Glauro, w skazując sta rc a pochylonego po n ad b a ry e rą p a ro s ta tk u — patrz, tam! pom iędzy F ranciszk iem L isztem i donną Cosima. W idzisz?

Żywiej zabiło serce S telia Effreny; zn ik ły m u z przed oczu otaczający go ludzie, p rzerw ała się gorycz pożerającej go nu dy , p rzerw ała się u cisk ająca go bezw ładność i ty lk o pozostało po­ czucie nadludzkiej p o tęg i zbudzonej sam ym dźwię­ kiem w ielkiego tego im ienia.

Po n ad w szy stk iem i podnoszącem i się przed chw ilą jeszcze dokoła niego m aram i, pow stał św iat idealny, w yw ołany przez drobnego starca, pochylającego się n ad w zburzonem morzem .

Gieniusz zw ycięski, m iłość w ierna, przyjaźń nie naruszona, najw yższe dobra i najpyszniejsze zjaw isko życia, b y ły ta m raz jeszcze połączone pod burzą, w m ilczeniu.

Je d n o sta jn a biel p o k ry w ała głow y trzech w y jątkow ych, razem zeb ran y ch isto t.

Siwe w łosy ocieniały sm u tn e , m yślące czoła.

S m u tek w iał z ich tw arzy , ruchów , ja k g d y b y te n sam g łu c h y niepokój p rzy g n ia ta ł ro­ zum iejące się pom iędzy sobą serca.

KobioU m iała. ś r M . M eżnie białej twarzy

(43)

duże usta, o lin iach śm iały ch i pew nych, zdra- dzających siłę woli.

Jej ja sn e , stalow e źrenice pozostaw ały u s ta ­ wicznie w patrzone w tego co j ą w y b rał za towa- rzy skę w iern ą w boju życia a zw yciężyw szy w szystko i zawsze nie m ógł zw yciężyć goniącej za n im k ro k w k ro k śm ierci.

To kobiece pieczołow ite sm u tn e spojrzenie zdawało się m ierzyć i w alczyć ze spojrzeniem nieubłaganej P ani, o w ijającen T ju ż s ta rc a śm ie r­ te ln y m m rokiem . - vi:;

— Zdaje się c ie rp ie ć — m ów ił głos zniżając D aniel Glauro.— Czy uważasz. Zdaje się że sła­ bnie... zbliżm y się.

Stello E ffrena spoglądał z głębokiem w yru­ szeniem na w łosy siwe k tó re w ia tr o stry roz­ w iew ał pod szerokiem i b rzeg am i filcowego kape­ lusza, n a koniec n a b rz m ia łe g o /b la d e g o ucha.

P o stać, co w ogniu w alk i trz y m a ła się pe­ w nością i d u m ą zw ycięstw a, w y g ląd ała teraz ja k szm at rozszarpany k tó ry lada powuew w ia tru m ógł u n ie ść i zniszczyć.

— Ah! Danielu! czem żebyśm y m u m ogli służyć — m ów ił E ffrena do przyjaciela, zd ję ty nie p rz ep artą potrzeb ą okazania czci swej i spół- czucia te m u w ielkiem u, ta k im n iezb y ty m cięża­ rem przytłoczonem u sercu.

— C zem byśm y m u mogli, służyć—pow tórzył G lauro z d ję ty też chęcią gorącą niesienia pom o­ cy w ielkiem u człowiekowi, d o tk n ięte m u cierpie­ niem i losem najpospolitszych ludzi.

Dusze przyjaciół zlały się w je d n e m wspól- liem uczuciu u w ielbienia i lito ści bez granic.

Lecz n ic po n ad to uczucie dać chorem u nie mogli.

(44)

Nic pow strzym ać nie mogło głuchej roboty choroby i obaj sm ucili się patrząc na te w łosy siwe, postać złam aną, ch w iejącą się pod podm u­ chem w ichru co n adbiegał zdała, przynosząc ci­ chej lagunie pianę i głosy m órz szerpldch.

„O morze, m orze cudne! w inneś m nie nosić jeszcze, na ziem i niem a już dla m nie zbawienia... niechże wam o fale niezgłębionego morza! w ie r­ ny m pozostanę!“

D zika harm on ia „pływ ającego h o le n d ra “ bu­ dziła się w pam ięci S tella Effreny w raz z prze­ cinającym ją , od czasu do czasu, rozpacznym krzykiem .

Zdawało m u się, że w w yciu w ich ru słyszy śpiew dziki galerników , na naw ie o k rw isty c h żaglach:

„Johohe! Johohe! przybij do brzegu o czar­ n y żeglarzu: siedm la t ju ż upływ a.“

I w yobrażał sobie R yszarda W ag n era mło­ dzieńcem , sam otny m śród zgorszeń Paryża, ubo­ gim , niezależnym , pożeranym przedziw ną gorącz­ ką, z okiem u tk w io n em wr swej gwieździe, z po­ stanow ieniem niezłom nem podbicia św iata.

W obrazie bladego tułacza, m łodzieniec za­ k lął w łasną sw ą pogoń bez w ytch n ien ia, za sztuk ą, w alkę zażartą, nadzieję niezłomną:

„P rzyjdzie dzień w k tó ry m blady tułacz zbawionym zostanie, jeśli spotka kobietę gotow ą pokochać go i dotrzym ać mu, w iary aż do śm ierci.“

K obieta ta b y ła ciziś u boku starca, ja k anioł stróż zawsze czujna.

I ona ja k Senta, poddała się praw om praw ­ dziwej w ierności i oto śm ierć uśw ięcić m iała nienaruszone, śluby.

(45)

— Czy ci się nie zdaje, że życie spędziwszy śród m ytów , starzec te n m arzyć m usiał nie raz 0 nadzw yczajnej ja k iejś śm ierci i że się codzień m odli do P rzy ro d y , o zesłanie m u podobnej do tej co m u się nieraz śn iła —p y ta ł D aniel Glauro W spominając w y ro ki losów, co pozwoliły b y orzeł w ziął za skałę czoło Eschylosa, a P e tra rk a sko­ nał sam o tn y n ad ro zw artą k sięg ą.—Jak iż koniec godnym b y łb y W agnera?

— Nowej m elodyi powódź, h arm o n ia niesły- szana dotąd, przeczuta, przew idziana w młodości, nieziszczona jeszcze, zaleje m u serce i p rzetnie nić życia.

— P raw da!—odrzekł D aniel Glauro.

Popychane w iatre m ch m u ry k łę b iły się, rozbiegały, grom adziły; kopuły, wieżyce w ahały się odbite w wodzie, w ydłużały, k u rczy ły i cie­ nie obłoków i gm achów m iejsk ich cienie zlew ały się niespokojne, ruchom e we w zburzonych wo­ dach, p o trą c ały się, zabiegały je d n e n a drugie, gotowe ścierać się i niszczyć w zajem nie.

— Spójrz n a M adziara, Danielu! Serce to pew nie szlachetne. S łużył przyjacielow i z zupeł- nem oddaniem się, z niew zruszoną w iarą i to oddanie się, ta w iara uczynią go n ie śm ierteln y m hardziej jeszcze ja k w łasny jego ta le n t. Lecz zważ też ja k samo to uczucie ta k szczere i szla­ chetne przyobleka się w afektacyę te a tra ln ą , dzięki traw iącej go ustaw icznie potrzebie zajm ow ania 1 w podziw w praw iania widzów w łasną swą

osobą. ' . ;

K siądz prostow ał p o stać chu d ą i kościstą, żaku tą n ib y w pancerz ze sta li i sto jąc w ypro­ stow any, o d k ry ł głowę zasyłając cichą m odlitw ę

(46)

W iatr rozw iew ał jego długie, gęste w łosy iw ią grzyw ę, której w strząśn ien ie w ywoływało isk rę w tłu m ac h i sercach kobiet.

Jego m agnetycznej siły pełne oczy w zbite by ły w pochm urne niebo.

N iew ym ów ionę słowa m o d litw y d rg ały na w ąskich w argach, n ad ając w yraz m y sty c zn y po­ m arszczonej, olbrzym ierni brodaw kam i p okrytej tw arzy.

— M niejsza z tem !—m ów ił D aniel Glauro.- P osiada on d ar szczególny, dar żarliw ości, lu b u je się w sile w szechw ładnej, w n am iętn o ści niepo­ m iernej. Czyż się ta le n t jeg o nie zw racał do P ro m eteja, Orfeusza, Danta,' Tassa? R yszard W a­ g n er pociągnął go ta k ja k pociąga żywiołowa siła. Kto wie czy nie usły szał w nim tego w ła­ śnie, co usiłow ał w yśpiew ać w sym fonii swej „co się sły szy n a gó r szczycie.“

— Prawrda—rzek ł Stelio Effrena.

Lecz obaj d rg n ę li w idząc ja k pochylony nad b ary e rą s ta tk u starzec, zw rócił się nagle i bliski n ib y ud uszen ia porw ał ko n w u lsy jn y m ruchem ram ię swej tovvrarzyszki.

T a k rz y k n ęła. P odbiegli.

W szy scy obecni n a pokładzie, przerażeni krzykiem , nadbiegali, cisnęli lecz p o w strzy m an i spojrzeniem kob iety zatrzy m ali się opodal od starca, co się ju ż zdaw ał pozbaw ionym życia.

Ona sam a p o d trzy m ała go, ułożyła n a ławie, za puls u jęła, serce badała.

Miłość je j i boleść otaczały chorego nie­ p rzek raczaln ym pierścieniem .

W szyscy cofali się milczący, zaniepokojeni, http://dlibra.ujk.edu.pl

(47)

s ta ra ją c się pochw ycić na tw arzy chorego ślad życia czy śm ierci?

Tw arz nie ru ch o m a spoczyw ała n a ' kolanach kobiety.

Dwie gru be b ru zd y zbiegały wzdłuż policz­ ków k u ro ztw arty m , posiniałym ustom , zagłę­ biając się w pobliżu sk rzy d eł dużego nosa.

W ia tr rozw iew ał rzadkie, siwe w łosy na w ypukłem czole; biała broda otaczała szczęki po­ tężne jeszcze pod rozm iękłem i m uskularni na­ b rzm iałych policzków.

Lepki pot zraszał m u skronie i opuszczona noga d rg ała kon w ulsyjn ie.

N ajm niejszy szczegół, ry s każdy w rażał się n a zawsze w pam ięć młodzieńców, p atrzących na sta rc a z niem em politow aniem .

J a k długo trw a ła ta męka?

Cienie p adały n a szare wody, przeryw ane od czasu do czasu w ielkiem i snopam i św iateł, co przery w ając nagłe pow ietrze, ja k ciężkie strzały to n ę ły w wodzie. v

S łychać było m iarow y h u k m aszyny na pa­ ro sta tk u , fale ro zb ijające się o p rzy stań , chicho­ ty m ew sreb rn y c h i tam dalej zgłuszoną w rza­ wę C anal G randę, stłu m io n y ję k w strząsanego w ichrem m iasta.

— W y n iesiem y go—szepnął n a ucho towa- w arzyszow i Stelio Effrena, upojony sm ętk iem wszech rzeczy i pow agą chwili.

N a nieruchom ej tw arzy starca, zaledw ie do- strzedz było m ożna ślad życia.

— Tak, zbliżm y się — odrzekł pobladły Da­ niel Glauro.

Spój rżeli, n a kobietę o białej ja k śnieg tw a­ rzy, zbliżyli się sam i bladzi.

(48)

-TT' f ]5

S kłonili nisko głowy, w y ciąg n ęli ram iona... J a k długo trw a ła droga ciężka?

K ilka kroków dzieliło zaledw ie p aro statek od wybrzeża, lecz się im ta p rzestrzeń straszn ie w ydłużała.

W zburzone w ody ro zb ijały się o pale przy­ stani... z g łęb i k an ału d olatyw ała w rzaw a podo­ bna do w yd obyw ających się z głębokiej pieczary oszalałych M eandr głosów...

Dzwony św iętego M arka w ydzw aniały nie- szporną godzinę... lecz w szy stk ie te głosy i od­ głosy zlew ały się w je d e n głęboki, odległy, nie­ u stan n y , łk a jący szm er morza.

N a rę k u swem nieśli om dlałe ciało tego, co św iat zalał potokiem swej niezgłębionej duszy; śm ie rteln ą powłokę P roroka, co k u zbudow aniu ludzkości, w śpiew zm ienił sam ą isto tę W szech­ św iata.

Z drżeniem lę k u i rozkoszy niew ym ow nej, ja k ten co u jrz y w y try s k u ją c y ze sk ały s tr u ­

mień, rozpadający się k ra te r w ulkanu, ogień po­ żerający las dziewiczy, oślepiający m eteor bla­ skiem sw ym całe pok ryw ający nieba, ja k te n co się znajdzie nagle w o b e c siły przyrodzonej, nie­ przepartej, Stelio Effrena uczuł pod sw ą d ło n ią— m usiał p rzy stan ąć chw ilę by zachw ycić powie­ trza a oka nie spuszczał z opartej na sw ych piersiach głow y sta rc a ,—uczuł pod swą dłonią

w racające bicie" chorego, starczego serca...

*

(49)

— Skąd cl starczy ło siły D anielu? tobie co byś nie potrafił, ja k m i się zdawało, nagiąć trzciny! A ciężkim b y ł te n barbarzyńca, kości m iał rzekłbyś z bronzu ulane: dobrze zbudow a­ ny, silny, zdolny u trzy m a ć się na podrzucanym burzą pomoście o k rętu . Skąd ci się w zięła ta niespodziew ana siła? Jużem się bał o ciebie, w yznaję. Lecz nie, nie zaw ahałeś się, w y trw a ­ łeś do końca. Dzień dzisiejszy je s t dniem św ią­ tecznym . Jego oczy otwrorzyły się ja k raz n a­ przeciw moich, serce zabiło pod m ą dłonią. Za­ słu ży liśm y sobie Danielu! szczęście i zaszczyt niesienia go na rę k u nąszem , zasłużyli żarliw o­ ścią czci naszej...

— Tyś zasłużył nie tylko n a to by go nieść n a sw ym ręk u , lecz b y ci się sp ełn iły najlepsze jego proroctw a zostaw ione ty m co m ają jeszcze

nadzieję. * % ^ .--fe. w ^

— Ab! je ś li m nie nie zaleje sam a ta pełnia z k tó rą się noszę, je ś li m i się u d a opanować po­ żerający m nie niepokój, wówczas Danielu...

Szli ta k bok u boku obaj przyjaciele, upo­ je n i, p ełni ufności wT siebie i przyszłość, jak gdy ­ by przyjaźń ich now ym zacisnęła się węzłem, ja k g d y b y w spólnem i siła m i zdobyli now y sk arb idealny; szli tak , szli pod w iatrem , szum em i h u ­ kiem , w zap ad ający w ieczór gw arny, a za niem i biegło rozszalałe morze.

— Zdaje się ja k g d y b y A d ry a ty k pow alił w szelakie ta m y drw iąc sobie z rozkazów Sena­ t u —zaśm iał się D aniel Glauro, p rz y sta ją c n a w y ­ brzeżu przez k tó re fale b ry zg ały spienione het! precz! n a sam e P ro k u ra to ry e.—M usim y zaw rócić.

Cytaty

Powiązane dokumenty

–Wprowadzamynowypomocniczyzas´obchessGameorazpredykatybinarne: ref,player1iplayer2 –Mo˙zemyterazwyrazi´creferee(X,Y,Z)jako: Siecisemantyczne—j ֒ezykRDF33

Koło wewnętrzne przesuwa się o jedno miejsce w prawo i sytuacja się powtarza, aż pożegnają się ze sobą wszystkie dzieci.. Poznajmy się

8. Uczniowie odczytują prace; w razie wystąpienia błędów prace są korygowane. Uczniowie odczytują cytat z powieści. Nauczyciel przypomina, że pomógł walczącym z

Niczem nie przypom ina obdrapanych i niechlujnych dom ostw, w jakich, w edle m niem ania Lenki, pow innyby się mieścić jaskinie rozpusty.. Tuż przy

stkie spółrzędne przez jednę i tę samę stałą, to jest rzeczą możliwą, że zmienią się nasze równania różniczkowe. Byłyby zmienione, gdyby się sprowadziło

Wykonanie przeg|ądu okresowego centra| wenty|acyjnych i klimatyzatorow lnstytutu Inzynierii Chemicznej Polskiej Akademii Nauk w Gliwicach3. Wykaz urządzeń do przeg|ądu

Apostołowie usłyszeli jakby szum wiatru i zobaczyli jakby języki ognia, które się rozdzieliły i nad każdym spoczął jeden.. Apostołowie przestali się bać i z odwagą

Rozwiązania należy oddać do piątku 29 listopada do godziny 15.10 koordynatorowi konkursu. panu Jarosławowi Szczepaniakowi lub przesłać na adres jareksz@interia.pl do soboty