O G I E
(Z cyklu romansów „ G r a n a t a “ ) .
POW IEŚĆ
O a b r y e l a < i4^ r a r a Y o : i : s i o , -JZĘŚć II
P rzekład z włoskiego
W ili Zyn dram -K oScialtow stie],
* W 2 & *£*— —
WARSZAWA.
D r u k T o w. S. O r g e l b r a n d a S y n ó w Krakowski 8-Przedm ieście Nr 17.
^oaBoaeao JJeHaypo».—Bapmasa 3o MapTa I90i roaa. http://dlibra.ujk.edu.pl
CZĘŚĆ DRUGA.
P a ń s t w o c i s z y .
(ISimpero del ńlenzio)*
„Col tem po." W jednej z sal A kadem ii, F o sk ary n a zatrzy m ała się przed „ S ta ru szk ą“ F ran ciszka Torbido, kp bietą pom arszczoną, bez zębną, ^zwiędłą, zżółkrą, co zapom niała dawno już i łez i uśm iechów ; ludzką ru in ą gorszą od zgnilizny, rodzajem ziem skiej P ark i, co zam iast kądzieli, nici i nożyc trz y m a W palcach tab licz kę z upom inającym nadpisem .
— Z czasem! — pow tórzyła g d y w yszli n a pow ietrze, przery w ając m ilczenie zadum y, W k tó rą popadło jej serce, zsuw ające się coraz n iżej, ja k kam ień w głąb ciem ną. — Czy znasz, S telio, zam k n ięty dom przy Calle-Gambara?
* * Nie znam . K tóry to?
— I tej nie znam.
— Nie w iadom ą ci je s t h isto ry a pięknej w iedenki?
— Nie wiadomą. Foska! Luba! opowiedz
mi ją.
— Chcesz, pójdziem y do Calle-Gambara? Kroków k ilk a stąd .
— Idźm y.
Szli obok siebie do zam kniętego domu. Stelio pozostaw ał nieco za ak to rk ą by pa trzeć n a idącą śród m artw ej ciszy w eneckich kanałów .
Gorącem spojrzeniem obejm ow ał całą je j postać, ram ion w y tw orn e spady, stan g ię tk i na ro zw in ięty ch biodrach, kolana zw inne pod fałda m i su k n i i tę tw arz biadą, n am iętn ą, u sta n ib y zawsze spragnione a ta k wym ow ne, czoło p ięk ne, m ęskie niem al, oczy długie pod rzęsą długą, w ilgotne łzą co nap ływ ała ustaw icznie a nie spływ ała n igdy, tw arz na k tó rej w alczyły św ia tła i cienie, m iłość i boleść, siła gorączkow a i życie drżące...
— Kocham cię, kocham ! W szystko m i się w tobie podoba—zaszeptał nagle nad sam em jej uchem , ta k blisko że czuła oddech jego n a swej tw arzy , uścisk obejm ującego je j ram ię ram ienia.
Nie m ógł znieść sm u tk u co j ą o garn ął po p rzeczytaniu sen ten cy i, czerniejącej n a tabliczce w rę k u „S taruszk i.“
D rgnęła, zatrzy m ała się, spuściła powieki, pobladła cała.
— P rzyjacielu! — zaszeptała ta k cicho, że słowo to zdawało się w ychodzić nie z u s t ją j lecz z uśm iechu pow stałego w samej g łębi duszy.
Cały jej sm utek zm ienił się w jedną faię http://dlibra.ujk.edu.pl
olbrzym iej, m iękkiej tkliw ości, co się w yiew ała bez pam ięci na jej młodego przyjaciela.
W dzięczność bez g ranic popychała j ą do złożenia m u w darze czegoś n ad m iar cennego.
— Powiedz, czem ci się m am wywdzięczyć, czem?
M arzyły się jej pośw ięcenia bez granic. N iesłychane dowody miłości.
„Służyć mu, służyć.“
Gdyby m u m ogła w szechśw iat rzucić pod stopy sądziłaby jeszcze że m u daje za mało.
— Powiedz czego chcesz, czego pragniesz, co mogę zrobić dla ciebie?
— Kochać mnie! kochać!
— U kochany mój. Biedne serce moje! ■— W ystarcza, mi, zapełnia życie całe. •— Tyś młody...
— Kocham cię!
- Słusznem byłoby byś posiadł godniejszą siebie...
— Cicho! Ty to w zm agasz codziennie siły moje i zapał. Krew k rąży żyw szem strum ieniem we m nie gdy je ste m p rzy tobie i w słu ch u ję się w tw e m ilczenie. W ów czas powstają, we mnie n atch n ien ia rojne co cię kiedyś zachwycą. Po trzebną m i je ste ś, niezbędną.
— Nie mów tego!
— - Codziennie u tw ierdzasz m nie w: że m nie żadne nie zawiodą nadzieje.
— Tak! spełni się tw oje ja sn e nie! 0. tern nie w ątpię. P ew nym su żesz. Żadne niebezpieczeństw o, prz zatrzym ać cię nie zdołają.., 0 ? drżeć o swe kochanie... S traci chodzi zawsze w parze... I nie
w ydajesz m l się niezwyciężonym ... q! jakżem ci za to wdzięczna!
W iara jej w dobrą jego gw iazdę b y ła rów nie siln ą i bezgraniczną ja k jej miłość.
Od daw na już, śród w alk i przygód koczo wniczego swego życia, uw agę m iała zw róconą na drogę k tó rą przebiegał zw ycięsko m łody poeta, w idealnem tern uczuciu szukając w łasnego od kupienia.
N ieraz, w goryczy czczych m iłostek i w w zm acniającym kordiale trzym anej na wodzy nam iętności, m ów iła Sobie:
„Ali! g d y b y też w końcu z całej mej woli zahartow anej w burz grozie, z ty ch w szystkich ja sn y ch i krzepiących rzeczy k tó re boleść, sm ut- ki, zaw ody, w ydzieliły 2 samej głęb i mej duszy, g d y b ym też w końcu z tej nalepszej Cząstki mej isto ty , m ogła ulepić m u sk rzyd ła do najw znio ślejszego lotu!“
N ieraz sm ętek jej upajał się przeczuciem bohaterskiem .
I poddała się b y ła przym usow i ustaw iczne mu; w zniosła się do w yżyn n ajczy stszy ch uczuć; cierpiała, w alczyła b y doścignąć czego p rag n ęła najgoręcąj i czego się zarazem najbardziej bała: zostać jego niewolnicą.
trzebaż, że nag łe i b ru ta ln e w strząśnienie i zm ysłów rzuciło j ą w jego ram iona
iej nienasycone żądze,
ła się z nim w zm ysłów I krw i ziała go zm ęczonym i w
yczerpa-boku jego przebudzeń się na-ącego i. nie możności sklejenia lących i s tra c h u b y n a uśpioną
nie spojrzał czasem zby t jasnow idzącem okiem, nie policzył na jej tw arzy u b iegłych la t śladów, nie porów nał z ja k ą świeżą, niew inną jeszcze młodością...
— Nic niem a dla m nie ceny, jeno to co ty m i dać m ożesz— mówił Stelio, p rzy cisk ając sil niej jej ram ię do siebie i szukając pod ręk aw i czką pulsu, przez in sty n k to w ą potrzebę odczucia bicia tego oddanego sobie serca, w g łu c h y ch za ułk ach k tórem i przechodzili, pod m głą bladą co głuszyła odgłos ich kroków .—Nic m i w yrów nać nie może rozkosznej pewności że aż do śm ierci, nie będę już sam na świecie.
— Więc w ierzysz w reszcie, czujesz, że to na zawsze, na zawsze już!—zaw ołała w radosnem uniesieniu, pew na zw ycięstw a swej m iłości, po św ięcenia sw ego,—Na zawsze! Bądź co bądź zaj dzie, gdzie bądź zaprow adzą cię tw e losy; ja k - bądź zechcesz bym ci służyła: zbliska czy zdała...
W pow ietrzu rozchodził się szm er g łu chy i m onotonny, k tó ry poznała.
Był to św iergot w róbli na sta ry c h drzew ach ogrodu h ra b in y Glanegg.
Słowa zatrzy m ały się na jej u stach , pomi- mowoli cofnęła się, pociągnęła kochanka w d ru gą stronę.
— Gdzież idziem y — sp y ta ł zdziw iony ty m nag ły m ruchem i odw rotem swej tow arzyszki, p rzery w ającym niespodzianie u ro k chw ili ta k ja k , gd y b y się nagle przerw ała pieśń czaro
dziejska.
Z atrzym ała się, u śm iech nęła się n ik ły m uśm iechem pod którem przy w y kła skryw ać cier pienie: „col tempo!“
Bladą była ja k zgasła iskra.
— Zapom niałam , że cię prow adzę Stelio! do
zam kniętego domu... .
S tała w św ietle dnia pochm urnego, bezza- radna, bezsilna, zbłąkana jak w pu sty n i.
— Zdawało m i się że do innego dąży nr ce lu... tu śm y doszli... „Col tem po.“
Zdała m u się teraz ta k ą jak w niezapom nia nej chw ili gdy go b łag ała cichym głosem: „nic krzyw dź m nie, nie rań!“
S tała przed nim ze swą duszą tajem niczą, ta k łatw ą do zabicia, zniszczenia, zduszenia... bez k rw i przelewu.
— Odejdźm y stą d —mówił pociągając j ą za sobą.—Idźm y gdzieindziej...
— Zapóźno...
— Odejdźmy, w róćm y do ciebie. Rozpal rni ogień, pierw szy ogień jesienny! Pozwól, niech spędzę z tobą Foska! wieczór. Patrz! pochm ur no, deszcz w isi nad nam i. Tak dobrze nam bę dzie razem , W tw ym pokoju... rozm awiać będziem z sobą i m ilczeć razem dłoń w dłoni... Pójdź, odejdźm y stąd.
C hciałby j ą u nieść w sw ych ram ionach, ko ły sać n a swem sercu, pocieszać, w idzieć płaczą cą, łzy jej ocierać pocałunkam i.
Słodycz w łasny ch słów pow iększała napeł n iającą go tkliw ość dla niej.
'W szy stk o bo go w tej chw ili pociągało w kochance: drobne zm arszczki biegące od oczu do skroni, siność powiek, lic spady, zaostrzona broda, w szystkie dotknięcia ból4 jesieni; w sz y st kie cienie rozlane n a w ym ow nej, nam iętnej twrarzy...
— Foskaryno! F o sk aryn o f
Gdy w ołał n a n ią praw dziw em je j im ie niem serce m u biło gw ałtow niej ta k ja k gdyby się coś pogłębiało w jego m ęskiem dla niej uczuciu.
Zdawało m u się że przeszłość odwołać mo że i ow ładnąć je j postacią k tó rą w snach swoich odosobniał i w szystk iem i w ęzłam i chciał wiązać
Z życiem nieubłaganem .
— Pójdź! Odejdźmy!
U śm iech ała się z trudnością.
— Po co? czemu? Dom tuż, przejdziem ty lk o Calle-Gambara. Czyś nie ciekaw h isto ry i h rab in y de Glanegg?... Patrz! klaszto r niby...
Zaułek p u s ty b y ł ja k ścieżka w iodąca do p ustelni, szary, w ilgotny, zasypany opadłemi, żółtem i liśćm i.
W ia tr w schodni podejm ow ał w pow ietrzu opar głuszący szm ery i szelesty.
C hw ilam i św iergot w róbli, za m urem , w o- grodzie, podobny b ył do zg rzy tu zardzewiałego żelastw a, do skrzypienia stary c h , spróchniałych pni.
— Po za tem i ścianam i — poczęła z cicha F o sk ary n a—dusza sm u tn a aż do śm ierci, przeży w a piękność ciała. P atrz. Szczelnie zam knięte drzw i 4 okna, zatarasow ana bram a, żaluzye spu szczone. Je d n a tam fu rtk a otw iera się dla służ by i żywności... zupełnie ja k w grobow cach egip skich. S łudzy znoszą żyw ność dla ciała, z k tó rego dawno uleciało życie...
Po n ad m urem nib y klasztornym , drzew a w y ciąg ały odarte z liści gałęzie, a gęsto n a nich obsiadłe w róble św iergo tał^ św iergotały bez przerw y.
— Zgadnij ja k ie nosi im ię? Tak piękne i rzadkie jak gd ybyś sam je w ym yślił.
— Nie potrafię. Powiedz.
— Radiana! R adianą zwie się uwięziona. — Któż j ą tu więzi?
— Czas, Stelio, Czas n ieu b łag an y stoi tu na straży w raz z la t ub ieg łych grom adą, z ko są i klapsydrą, zupełnie ta k ja k na w yblakłych, pożółkłych rycinach.
— Allegorya!
Jak ieś dziecko przechodziło ta m tę d y gw iż
dżąc. V ■
W idząc ty c h dwoje sto jący ch pod m u rem zatrzym ało się też spoglądając w szczelnie zam k n ię te i zasłonione okna dużem i, zdum ionem i, ciekaw em i oczyma.
U m ilkła P o skary na i Stelio m ilczał.
Św iergot w róbli nie g łu szy ł ciszy zaległej na m urach, pniach drzew, pochm urnem niebie a zdaw ał się im ja k szum we w n ę trzu konch m orskich.
Słyszeli otaczające ich m ilczenie i głosy ja k ie ś het, precz, daleko.
Lokom otyw a zaśw istała w m glistej dali, przycichła w padając w dźw ięk niem al fletu.
Zam ilkła.
Dziecko znudziło się p atrząc w zam knięte okna i dom jak w ym arły.
Odbiegło a na w ilgo tn ych kam ien iach i sze leszczących opadłych liściach słychać było dłu-. go klapanie m ałych, bosych stópek.
—■ I cóż?—sp y tał Stelio—co porabia Radia- ha? Nie pow iedziałaś mi jeszcze kim je s t i dla czego się żywcem zakopała w grobie. Opowiedz mi. Jużem m vślał o Soranza Soranzo.
— 12 —
— H rabina G lanegg należy do najstarszej szlach ty a u stry ac k iej i była może najpięk n iej szą kobietą, ja k ą m i się kiedy bądź zdarzyło spotkać. F ran z L enbach m alow ał j ą w zbroi w a lk iry i, w hełm ie o czterech skrzydłach. Czy nie znasz F ran za Lenbacha? Nie zw iedzałeś ni-j eS° pracow ni czenyoneni-j w pałacu
Borg-hese.
M e, nigdy.
— Zajdź ta m kiedy. Poproś b y ci pokazał te n p o rtre t. Nie zapom nisz ju ż tw arzy Radiany. W idzieć j ą będziesz ta k ja k ją teraz w idzę po za ty m m u rem gru by m . C hciała pozostać ta k ą
w pam ięci ty c h co j ą oglądali w całym blasku
piękności. Gdy pewnego, n azb y t jasnego po ran k u , spo strzegła że zbliża się p rzek w itu godzina postanow iła pożegnać się ze św iatem , by ludzie nie b y li św iadkam i zaćm ienia i zaniku jej prze dziwnej piękności. B yć może, że j ą W enecya pociągnęła wówczas, ciszą grobow ą i zgrzybiałą sw ą pięknością. H rab ina w y d ała ucztę pożegnal n ą n a k tó re j u k azała się jeszcze zw ycięsko, n ie zrów nanie piękną. P o tem zam knęła się na zaw
sze w dom u k tó r y widzisz, otoczonym ogro- dem i m urem , gdzie śród słu g swoich czeka aż
je j o sta tn ia w^ybije godzina. S tała się legendo
wą postacią. Mówią, że w całym domu nie ma
jed n eg o zw ierciadła, że sam a w łasnej zapom niała tw arzy . N ie p rz y jm u je odw iedzin ani przyjaciół,
ani n a jb liższy c h k rew ny ch . J a k żyje? w tow a
rzy stw ie ja k ic h m yśli i uczuć? Gzem zapełnia dłu g ie godziny w yczekiw ania? Czy dusza jej
dościgła ju ż sta n u łaski?
Fos>r-ry n y , badającej zagadkę tej kobiecej duszy, w y pełniała się zw iększającym się sm ętk iem , po-, ch w y tn y m niem al, rozm ierzonym ry tm e m tłu-' mionego łkania, podobnym do wody spadającej miarowo do u rny .
— Czy się ona tam modli, czy w spom ina, płacze? A może się ju ż znieczuliła, może ju ż nie cierpi, ja k owoc zeschły, pom arszczony, na półkach starej szafy...
K obieta zam ilkła; w argi jej opadły tk n ię te goryczą słów w ym ów ionych.
— A je ślib y się nagle ukazała nam w tern oknie? — rzekł Stelio, k tó rem u się p rzysłyszał zg rz y t zardzew iałych zawias.
Oboje w p atrzy li się w spuszczone żaluzye. — Może p a trz y na nas z po za n ich — cią gn ął Stelio głos zniżając?
D rg n ęli oboje.
S tali oparci o przeciw ległą ścianę i nie m ieli ochoty się poruszyć.
Zdejm ow ała ich ciążąca dokoła na wszy- stkiem ociężałość, spow ijała m gła szara, co raz to gęstsza, u sy p iał m onotonny św iegot w ró bli, m iarow y plusk wody.
L okom otyw y św istały gdzieś a o stre fch to n y oddalając się przechodziły stopniowi? W dźw ięk m iękkiej fletni, opadały ja k te liście po żółkłe odryw ające się jeden za d ru g im od drzew gałęzi.
Ile czasu dzieliło oderw ania się liścia drzew a do słania się na ziemi?
W szystko tu było ciszą dłu g o trw ałą, m głą, opuszczeniem, upadkiem , prochem .
— 14 —
— Trzeba m i umrzeć! Kochanie moje! U m rzeć m i trzeba!—mówiła kobieta, po długiem m ilczeniu, rozdzierającym głosem, podnosząc tw arz z poduszek w k tó re się b yła sk ry ła.
P a trza ła n a kochanka leżącego na drugiej kanapie, przy balkonie, z p rzy m k n ięte m i powie kam i, ozłoconego zachodzącego słońca skośriem prom ieniem .
P rzy w argach przyjaciela krw aw iła się ra n k a m ała; w łosy m iał rozrzucone nad czołem.
Czuła się w zburzoną.
Bolały j ą opadające na oczy powieki, czuła że w zrok je j przyćm iony pali je je d n a k i że przez oczy w n ika w nią nieuleczalna, tru ją c a ją i traw ią ca nam iętność. Czuła się zgubioną, zgu bioną bez pow stania!
— U m rzeć? — pow tórzył m łodzian głosem słab y m , nie podnosząc oczu, nie ruszaj c się z m iej sca, sm ętn y i ociężały.
Na poruszonych słowem tern cichem ustacn, zadrg ała krw aw a ranka.
— U m rzeć zanim stan ę ci się w strę... Roztw orzył szeroko oczy, dźw ignął się. Wy ciąg n ął k u niej ręce żyw ym , n ak azującym m il czenie ruchem .
— Ah! po co się dręczysz!
W idział j ą śm ierteln ie bladą, 2 opadającemu &a tw arz, p otarg an em i w łosam i, ‘przepaloną tra*
w iącą gorączką, zgiętą ja k gdyby sam a dusza została złam aną w je j ciele, przerażającą i znę- dzniałą.
— W co m nie obracasz, w co się oboje obracam y—ciągnęła z boleścią.
— 16 —
- Kocham cię—odrzekł.
— Nie tak, nie ta k chciałabym być kochaną. — Zm ysły bo m i drażnisz, budzisz gw ałto wne pożądanie...
— Jakże to podobne do nienaw iści... — Nie, nie! nie mów tak!
— B ru talizu jesz m nie ja k gdybyś chciał zniweczyć.
— Ty to m nie o szał przypraw iasz i wów czas nie zdaję ju ż sobie spraw y z niczego.
— Czem cię w szał przypraw iam ? Czem? Czem?
-— Nie w iem sam. Ah! nie wiem. — Ale j a w iem , w iem aż nad to dobrze. — Po co się dręczysz? Kocham cię i m i łość ta...
— ...Potępia m nie. "Widzisz więc, widzisz że um rzeć m uszę. N azw ijże m nie raz jeszcze im ieniem k tó re m i nadałeś...
— Moją je steś, moją! D obrem m ojem , ży ciem całem i niechcę cię stracić.
— Ah! stracisz...
— Ale czemu? Nie rozum iem dopraw dy j a ki cię szał ogarnia? Czy cię obrażam pożądając cię? Czyż sam a z m niejszą kochasz m nie na m iętnością...
D rażn iły j ą te słowa, o szał przy p raw iały
zdenerw ow aną. Z akry ła tw arz rękom a; serce podnosiło gw ałtow nem biciem je j w yprężone piersi i zdawało się jej, że jego uderzenia m ają °dgłos w sam ym je j mózgu.
— Spójrz!
Mówiąc to d o tk n ą ł u s t sw ych zranionych i W yciągnął k u niej palce splam ione sączącą się
z ra n k i k rw i kroplą.
— Twój to ślad Fosca!...
P odniosła się gw ałtow nie j a k g dy b y j ą roz- palonem d otk n ął żelazem.
W p arła w niego w zrok płonący. Nozdrza je j drgały...
Tw arz płonęła.
Dziw nie b y ła w tej chw ili piękną, s tra s z n ą i żałosną zarazem .
■ — Ah! Perdito! Perdito!
Nie, n ig d y ju ż chyba nie m iał zapom nieć ru chu , z ja k im się k u n ie m u rzuciła...
P rz y m k n ął oczy, zapom niał o św iecie całym , o sław ie sam ej, o w sżystkiem ...
Gdy j e otw orzył pokój n u rzał się w zm ro ku. Przez o tw arte n a balkon drzw i w idać było w ieczornego nieba kaw ał, drzewa, wieżyce, ko p u ły , daleką lagunę i aż het! precz, b łęk itn aw y ch gór pasm a, ta k spokojne ja k g d y b y ziem ia zło żyła b y ła sk rzy d ła do snu.
Cierpiał.
C ierpiał za nią, za siebie, czuł ja k ona cier pi i czuł, że należy do niego ja k brzem ię należy
do pożerającego je płom ienia, a w uszach dzwo n iły m u je j słowa: „U m rzeć m i trz e b a.“
Znów oczy zw rócił na drzw i o tw arte na balkon: ogrody w cień zapadały, dom y się oświe cały... gw iazda zeszła n a pogłębionem tle nieba... lag u n a rysow ała się ja k blade ostrze miecza... wzgórza zlew ały się z obłokami; dal biegła w szlaki nieznane...
Tam, n a ty cli drogach nieznanych b y ły czyny do dokonania, cele do doścignięcia, m a rzenia do w cielenia w życie, sław a—szczęście może, do zdobycia, zagadk i do rozw iązania i palm y i wieńce w aw rzynu.
N a szlakach ty c h dalekich, niezn an ych , sn u ły się ta jem n ice niespodzianych spotkań...
Kto wie czy zakwmfione szczęście nie prze chodziło ta m tę d y niespotkane, niepoznane...
O dobie te j, tam , gdzieś na świecie, czuw a ła może ja k a dusza b ra tn ia, a może w róg daleki, nieznany, na którego czoło spływ ało n atch n ien ie wielkiego, nieśm iertelnego dzieła?
W chw ili tej k to ś, tam,- gdzieś, dokonał mo że wiekopom nej p racy lub o dk rył b o h atersk i bodziec do życia... a on tym czasem b ył w nie- wroli swrych zm ysłów , przy g n iecion y całym cię żarem nam iętnej i zrozpaczonej m iłości kobiety, k tó rej losy sm ętn e a błyszczące, podobne b y ły do naw y niosącej złoto i żelazo a ro zb ijały się o niego ja k o szkopuł n ieun ik n io n y .
Co też w ten w ieczór cichy porabia, co m y śli D onatella A rvale, śród gór Toskanii, w sa m o tn y m domu, sam a z n iep rzy to m n ym sw ym ojcem? Czy się zbroi do wrnlki w y trw ałej z
sem i życiem? Czy się pogłębia w s w e j,ta je m n i cy? Czystą-li je s t jeszcze i niepokalaną?
S m ętek w g ry zał m u się w serce
Zdawało m u się że ciszę w ieczoru przerw ać m usi k rz y k rozdzierający, rozpaczny. „U m rzeć m i trzeba!“
Słowa F o sk ary n y g n io tły m u p iersi ciężkim kam ieniem .
Obezw ładniony trw og ą nie śm iał się po ru szyć ani się opędzić po nu ry m w idziadłom , k tó re go obsiadły.
T racił św iadom ość m iejsca i czasu.
W idział siebie i F o sk ary n ę pośród bezbrzeż nej doliny, przyprószonej źdźbłam i spalonej tr a wy, pod kopułą białą, ołow ianą nieba.
I czekali, czekali aż ich powoła głos jak iś... Jaki? Gdzie? Sen zm ieniał się w zm orę.
Zdawało m u się, że się pnie, w raz z tow a rzyszką swą, na coraz wyższe, coraz bardziej stro m e skały...
T chu im brakło, a widoczne cierpienie ko chanki, podw ajało w łasne jeg o cierpienie...
D rg n ął i roztw orzył oczy.
Zbudził go z ciężkiego pół uśpienia głos dzwonu San Sim eone-Profeta, ta k b lisk i że się zdał rozlegać w kom nacie sam ej, o stry m dźw ię kiem słu ch rozdzierając.
— I ty drzem ałaś? — sp y tał F o sk ary n ę tak p rzy gnębioną ja k g d y b y ju ż nie żyła.
P rzesu n ął dłoń po jej w łosach, czole, tw arzy. Pod pieszczotliw em , łagodnem dotknięciem ręki kochanka, w y b u ch ła łk aniem i płakała,
pła-20 —
kala, płakała na i ego sercu, lecz um rzeć nie mogła.
*
#e *
— Mam serce, Stelio — m ów iła patrząc m u
w głąb źrenic ale z w idocznym w ysiłkiem , od którego d rżały jej u sta, ja k g d y b y m ówiąc te słowa przezw yciężać m usiała nieprzezw yciężoną, dziką nieśm iałość — m am serce żywe i czułe, tk liw e i drażliw e bardziej niż ci się zdaje.
U śm iechnęła się n ik ły m uśm iechem za k tó ry m zw yk łą b y ła sk ry w ać cierpienie, zaw ahała się, ręk ę w y ciąg n ę ła po b u k ie t fijołków, podnio sła go do u st.
Pow ieki je j opadły, tylko czoło w idać było, pom iędzy k w iatam i a splotam i włosów, przedziw nie piękne i sm u tn e czoło.
— Ranisz j e czasem — ciąg n ęła cicho, łag o dnie, z u sta m i n a fijołkach — o k ru tn y m często bywasz...
Zdawało się, że te skrom ne, w onne k w ia t ki, u ła tw ić je j m uszą w yznanie, zgłuszyć i zła godzić nieśm iały w y rz u t czyniony przyjacielow i.
Zam ilkła. Spuścił głowę.
W ęgle skw ierczały n a kom inku, sły ch ać by ło deszcz p ad ający w o d arty m z liści ogrodzie. — P a li m nie pragn ien ie dobroci... tę sk n o ta do takiej o ja k ie j w yobrażenia nie masz. Do broci, p rzyjacielu mój! praw dziw ej, głębokiej,
bezsłownej lecz w szystko rozumiejącej* l w yba czającej, co w szystko udziela w je d n em spojrze niu, ru c h u je d n y m . Mężnej, pew nej, stojącej na straży życia gd y ono pociąga nas lecz i kala... Czy znasz dobroć podobną?
Głos je j w zm agał się, to drżał n a przem ian, rozgrzany ciepłem w ew nętrznem , pełen tłu m io nego uczucia i zdawało się Effrenie, że głos te n n iety lk o w n ik a w jego ucho lecz i w sam ą głąb duszy.
— Poznałem j ą znając ciebie.
P M je j obie dłonie opuszczone na kolana z b u kietem fijołków, pochylił się nisko by j e z czcią ucałować.
P ozostał u nóg jej schylony i pokorny. W oń fijołków rozlew ała się po kom nacie. D łu gą chw ilę m ilczeli oboje w słu ch u jąc się w odgłosy ognia i deszczu.
K obieta sp y ta ła po chw ili:
— Czy sądzisz, że ci je ste m szczerą p rzy jaciółką?
— Czyż nie w idziałaś m nie zasypiającego na tw em sercu — odparł zm ienionym głosem , Z(łję ty głębokiem w yruszeniem gdyż py tan ie to odsłaniało m u całą tę szczerę i w zniosłą duszę, a czuł głęboką potrzebę w ierzyć je j i ufać!
— Czegóż to dowodzi! Młodość zasypia spo kojnie na byle jak iem w ezgłowiu... Tyś m łody...
— Kocham cię i ufam ci i oddaję się zu pełnie. Tow arzyszką m oją je s te ś w najlepszem tego słowa znaczeniu. Dłoń tw oja pew na i silna...
D ojrzał b y ł znaną sobie trw o g ę n a pobla dłej tw arzy k ochanki i głos jego dźw ięczał tk li wą m iłością.
szczotliw ie czoła jego i włosów.—U m iesz Stelio! być dobrym , czujesz potrzebę u spakajania, po cieszania. D obry mój! słodki przyjacielu! Popeł niliśm y oboje om yłkę i tę napraw ić trzeba. Zra zu zdawało m i się, że m ogłam czynić dla ciebie rzeczy bardzo pokorne i w ielkie bardzo, lecz te raz zdaje m i się że je d n o zrobić w innam : odejść, zniknąć, oswobodzić cię, pozostaw ić tw y m lo som...
P o w stał z klęczek, u ją ł w obie dłonie tw arz kochanki.
— Zdobędę się n a to, n a co się m iłość sa m a zdobyć nie zdoła — rzek ła cicho bardzo, bla da, p atrząc n ań ta k ja k nie p atrz ała n ig d y jeszcze.
Czuł, że w sw ych dłoniach trz y m a nie bla dą tw arz ko b iety a duszę całą, głęboką i wznio słą, n ie sły ch an ie p ięk n ą i cenną.
— Foskaryno! Foskaryno! Duszo moja! ży cie moje! Tak, w iem to, czuję, że m i dać mo żesz więcej niż to w szystko co m iłość dać zw y kła, lecz w szystko to ja k ą ż m ieć może dla m nie w arto ść bez tw ej m iłości? N ic nie zdołałoby m nie pocieszyć g d y b y m cię nie m iał u mego boku, n a drodze życia. W ierz mi! w ierz F oska ryno! Ileż to już ci m ów iłem razy, przypom nij, wówczas naw et gd yś nie b y ła jeszcze m oją, w ła sn ą m oją, g d y nas dzieliła umowa...
S chylił się i p rzy cisk ając j ą do piersi, po całow ał w u sta.
W z d ry g n ę ła się cała. Znów ją zalew ał i m ro ził potok lodowy.
« — Nie! nie!—oparła m u się blada i drżąca.
Pd^^ila.^_^ęr^iojJiiJpiva!3.>raJjurzona.
— z2 —
P ochylając się ja k lu n a ty czk a we śnie, poczęła m achinalnie zbierać spadłe z je j kolan fijołki.
— Umowa,.. — w yszeptała po chw ili m il czenia.
Głośniej zaskw ierczała nie poddająca się płom ieniom głownia... głośniej zadzw onił deszcz po szybach, zaszeleścił po su ch y ch gałęziach drzew w ogrodzie.
S zm ery te przypom niały szm er w zburzone go morza, sm ętn e p u sty n n e przestrzenie, sam ot ność is to t koczujących, pod n ie u b łag an y ch nieb zm iennością.
— C zem uśm y j ą naruszyli, te um ow ę naszą? Stelio w zrok w pierał w płonący n a kom in ku ogień, lecz dłonie jego zachow ały poczucie dziwnego zjaw iska, tej jasnej, w ielkiej, ludzkiej duszy, k tó rą trz y m a ły trz y m a ją c pobladłą śm ier telnie tw arz kobiety.
— Dlaczego?—p y ta ła z boleścią. An, w yznaj, w yznaj, że i ty owej nocy, zanim nas n a m ię t ność oślepiła i porw ała sw ym szałem i ty ś m iał przeczucie że się w szystko zniszczy, zatraci, że śm y w in ni nie uledz pokusie, je ś li chcem y u trz y m ać tę rzecz w ielką i dobrą co istn ia ła pom ię dzy nam i a b y ła całem bogactw em i dobrem mego życia. P rzyznaj się Stelio, powiedz praw dę! M ogłabym ci n aw et przypom nieć chwilę w k tó rej przem ów ił głos ostrzeg ający. Nie by- łoż to n a w odach, p rzy powrocie, g d y śm y mieli D onatellę pom iędzy sobą?
P rzed w ym ów ieniem im ien ia D onatelli za w ahała się chwilę.
Po w ym ów ieniu poczuła gorycz fizyczną n iem al co z u s t je j spadła w sam ą głąb serca, ja k g d y b y dźw ięki te z a tru te były.
Cierpiała srodze czekając na odpowiedź przy jaciela.
— Nie um iem zw racać się do przeszłości— odrzekł—nie um iem i nie chciałbym ju ż . Czuję żem nie s tra c ił żadnego dobra, owszem. L ubię cię ta k ą ja k ą je ste ś, lu b ię g d y cała k rew ci s ty gnie w żyłach i spływ a do serca za lada mojem dotknięciem ...
— Milcz! milcz!—błag ała—nie podnoś b u rzy k tó rej się boj ę! nie przeszkadzaj m i mówić o tern co m nie boli! Czemu m i raczej nie dopomożesz?
Cofnęła się pom iędzy poduszki na k tó ry c h siedziała, w y p rostow ała się, zesztyw niała, w zrok u tk w iła w płom ieniu odw racając od kochanka.
— Nie raz d o strzegłam w tw y ch oczach coś, co m nie przerażało —rzekła w reszcie z p rzy m usem i zdław ionym głosem.
D rg n ął lecz się nie ośm ielił zaprzeczyć* — Tak, przerażało — pow tórzyła głośniej i spokojniej, nieu b łag an a dla sam ej siebie, prze zw yciężyw szy się i zdobyw ając na odwagę.
Oboje sta li wobec p raw d y sam ej, z sercem bij ącem, otw arłem ...
Teraz m ów iła śm iało, spokojnie.
— Po raz pierw szy było to w ogrodzie, wiesz, tej nocy... W iem dobrze coś wówczas w i dział we wm nie: całe to błoto po k tó rem brodzi łam , nikczem ność k tó rą deptałam , k ał którym
się brzydziłam ... Ah! nie m ógłbyś, nie m ógł Wy
znać m yśli i obrazów co ci wówczas k rew roz palamy. W zrok m iałeś o k ru tn y i u s ta gorzkie i dopiero gdyś się spostrzegł ja k m nie o k ru tn ie ranisz, ulitow ałeś się m ęki mojej... lecz potem , potem.,.
Poczerw ieniała cała, głos podniosła, oczy jej żar sypały.
— K arm ić przez lata, przez długie, najlep szą czą stk ą swej duszy, uczucia przyw iązania, uw ielbienia bez granic, z b lisk a i zdała, w rado ści i sm u tk u ; przyjm ow ać ja k objaw ienie każde słowo poety i czekać niecierpliw ie słów dalszych, coraz w yższych, częstszych, niosących św iatło praw d y i ciepło poezyi biednej ludzkości; w ie rzyć w gw iazdę jego geniuszu od najpierw szego jej p rzeb ły sk u i nie oderw ać ani n a chw ilę oczu od je j szybkich wzlotów do zenitu; tow arzyszyć m u la ta całe m y ślą w ierną, m odlitw ą poranną i w ieczorną, błogosław ić chw ili każdej i w m il
czeniu, wry trw a le wrzbijać w łasn ą duszę w te sfe r y pięk n a gdzieby się m ogła spotkać z jego du szą! Ileż razy n a scenie, wobec uniesionych słu chaczy, pow tarzałam n ie śm ierte ln e słow a poetów' m yśląc o ty c h k tó re m i ci się może podoba k ie dyś przem ów ić do tłu m n y c h słuchaczy przez moje u sta. Pracowmć bez w y tch n ien ia nad w y doskonaleniem swrej sztuki; czynić j ą prostszą i coraz żywTszą, praw dziw szą; dążyć do doskona łości b y ciebie zadowolnić, zrów nać się z tw y ch n a tch n ień skalą; m iłow ać p rzelotną m ą sław ę dlatego ty lk o by służyć kiedyś m ogła tw ej nie śm iertelnej sław ie; z w iarą gorącą przyśpieszać now ych tw y ch pomysłów' objaw ienia, zostać n a rzędziem twrego try u m fu zanim w ybije m ych za ćm ień godzina; przeciw w szystkim i w szystkie m u m ężnie bronić mego sk arbu, bronić go zwia- szcza i to najodważniej przeciw sam ej sobie; po łożyć w tobie w ierzenia moje, nadzieje, w sz y st ko: sm ętek mój i radość, siłę i wrolę, odwago
i pracę, w szystko co m i nieba d ały dobrego i cennego, ab! Stelio! Stello!...
Z atrzym ała się chw ilę, tc h u .jej brakło, wspomnienie dław iło j ą ja k nowe pohańbienie.
— ...i z tern w szy stk iem dojść do ty c h b rza sków... do tego po ran k u w k tó ry m opuszczałeś mnie...
Cała krew sp ły n ęła do jej serca, na śm ier telnie pobladłej tw arzy nie było je j i śladu.
—- Czy pam iętasz?
— Szczęśliw y byłem , najszczęśliw szy z lu dzi poranku tego — zaw ołał w zruszony, zdław io nym głosem , też blednąc.
— N ie—zaprzeczyła m u stanow czo—przypo m n ijm y sobie! Opuszczałeś m nie ja k ... pierw szą lepszą, sy ty , znudzony już...
— Mylisz, się, mylisz!
— Przyznaj się, powiedz praw dę. Sama praw da może nas jeszcze ratow ać.
— Szczęśliw ym się czułem . Serce m i biło pełnią radości, m arzyłem i ufałem , w ierzyłem w odrodzenie...
— Tak, wiem! szczęśliw ym się czułeś z od zyskanej swobody, z piękności i świeżości po ran k u , z m łodości w łasnej, z sił swoich. Ah! ileż goryczy, tru c iz n y ile dolewałeś do sw ych piesz
czot. Coś w idział wówczas, powiedz coś w idział, w tej co konała ty lek ro ć—wiesz o tern—konała raczej niż zbezcześcić m iała uczucie tow arzy szą ce je j nieoddzielnie w sm utn em , p ustem , gorz- kiem, koczowniczem życiu. Czy nie n ierządnicę sponiew ieraną, zepsutą, narzędzie lubieżności, a k to rk ę co u siebie ja k n a scenie, w te atrze należy do w szy stk ich i do nikogo...
— Foskary.ńo! Foskaryno! " — 26 —
Z am knął jej u s ta drżącą ręką.
— Przestań! na Boga przestań! oszalałaś chyba, oszalałaś!
— S traszn e to!—rzekła opadając n a podusz ki, złam ana gw ałtow ny m w ybuchem , zalana falą goryczy w y try sk u jąo ej z samej g łę b i je j serca.
Lecz oczy je j pozostały o tw arte, rozszerzone źrenice b y ły nieruchom e choć się w p atry w ały n ieu błagalnie w kochanka.
Pod w zrokiem ty m surow ym milczał, nie śm iał przeczyć ani sk ry w ać praw dy, k tó rą dostrzegła, odgadła.
Po k ilk u chw ilach utkw ionego w sobie w zroku w y trzy m ać nie mógł.
Z am knął ro ztw arte pow ieki k o chanki palca- m i ja k się zam yka u m arły m .
D ostrzegła te n jeg o ru ch pełen niewysło- wionego sm ętk u , n a pow iekach czuła jego dot knięcie lekkie i łagodne, ta k ie na ja k ie tyiko zdobyć się m ogą lito ść lu b m iłość.
Gorycz je j się rozpłynęła, łzy n ab ieg ły na rzęsy, zarzuciła m u ręce n a szyję, p rzy lg n ę ła do jego piersi i by ła znów tk liw ą i słabą, pokorną, cichą, b łagającą, posłuszną.
— Mamże odejść... zniknąć...—szeptała m ięk ko, łzawo. — Czyż niem a ra tu n k u , przebaczenia,
litości? '
— Kocham cię Perdito!
W y ciąg n ęła do ogniska dłoń o tw a rtą jak dla odpędzenia u ro k u i znów p rz y g a rn ę ła się do p iersi kochanka.
— Ali! jeszcze, jeszcze chw ilę z tobą, przy tobie, potem odejdę daleko, daleko, u m rę pod drzew em , na kam ieniu. Ali! jeszcze, jeszcze chw ilkę.
— Kocham cię Perdito!
Po nad niem i w irow ały, szalały tajem ne moce życia i śm ierci.
Czuli to u ściskiem spojeni, lękiem zdjęci, czuli że się n ad niem i i pom iędzy niem i zacie ś n ia ją w ęzły złego i dobrego a ta m żyw ioły przem aw iały dalej n ieśm iertelnem i, tajem nicze- m i sw em i głosy.
Tuż przy nich ogień — ta m dalej woda, od powiadały może n a ich m ilczące p y ta n ia a szm e ry te w yroczne w padając w ucho poety, czaro w ały go, p o ryw ały z sobą w św iat niezliczonych m yto w, k tó ry c h początkiem były.
Doznawał wrrażenia, ja k g d y b y słyszał w y raźnie podwójne, zgodne głosy dw óch Sił zasa dniczych, k tó re zam ierzał w pleść w sym fonię swej nowej tra g e d y i.
Z am ilkł ból, niepokój zam ilkł pod czaro dziejskim tej m elodyi w pływ em i jednocześnie rozw iązały się n a jego szyi związane ram iona kobiety, posłuszne też rzekłb y ś tajem n em u jak ie m uś zaklęciu.
— N iem a ra d y — zaszeptała, pow tarzając słowa tajem niczego w yroku k tó ry słu ch je j u d e rzy ł w szm erach żywiołów, w ty m sam ym z k tó rego on pochw ycił m elodyi w ątek.
Brodę oparła n a dłoni, łokieć na kolanach i ta k pozostała w p a tru ją c się w płonący n a ko m in k u ogień, z b rw ią zsuniętą.
Spojrzał na n ią i poczuł się znów zd ję ty sm u tk iem i lito ścią bez granic.
C hw ila 'w ytchnienia przeszła, zb y t szybko przem knęła, lecz m yśli jego zw róciły się do tw órczości i pozostało m u stą d graniczące z nie cierpliw ości? podniecenie.
S m u tek i litość zdały m u się n araz zbyte* ezne, rozpacz te] ko b iety nie w m iejscu, wszak kochał ją, pożądał, obdarzał gorącą pieszczotą: Wszak oboje w olni byli i żyli w m iejscu naj od powiedniej szem dla ich zam iłow ań, m arzeń, roz koszy?
Radby znaleźć sposób ła tw y i p rę d k i rozer- Wania ty c h p ę t żelaznych, rozproszenia sm ętk u , Wrócenia kochance zapału i wesołości.
C hciał w młodocianej swej żywości, zna* leźć coś, co b y s m u tn ą i zrozpaczoną zdołało u s pokoić, rozweselić, lecz nie czuł ju ż w sobie ani uprzedniego w spółczucia ani sm u tk u co przed ch w ilą użyczał przedziw nej, kojącej słodyczy do tk n ięciu jeg o palców, g d y pod natch n ieniem serca zam ykał k on w u lsy jn ie ro zw arte powieki kochanki.
Nie u m iał się ju ż zdobyć n a ru c h co pory wa duszę, n a pocałunek co j ą upaja, zabija lub leczy.
W ah ał się. P a trz a ł n a nią.
P ozostaw ała w tej sam ej postaw ie: zgarbio na, z b rodą w sp a rtą na dłoni, łokciem n a kola nach, b rw ią ściąg niętą.
Ogień płonący n a kom in k u ośw iecał drżą cym b laskiem tw arz je j i-w ło sy .
Czoło piękne było, m yślące, m ęskie niem al, lecz było coś dzikiego w sk rę ta c h i płow ych od- b ły sk ach ciężkich splotów włosów, tu ż p rzy sk ro niach, coś tw ardego i śm iałego, co przypom inało sk rz y d ła drapieżnych ptaków .
— Na co ta k p atrzy sz —- sp y tała zauw ażyw szy w zrok jego badaw czy — czyś dostrzegł włos
siwy?
P ochylił się, zgiął kolano, g ię tk i, pieszczo tliw y.
— W idzę żeś piękna! D ostrzegam to tylko co m nie zawsze w tobie, Foska! zachwyca. P a trzałem na te n s k rę t tw y ch włosów, tam , nad skronią, nie żelazkiem i grzebieniem a burzą w zdęty.
Zatopił ręce w gąszczy je j p ię k n y c h włosów. P rzy m k n ęła oczy znów z d ję ta dreszczem lo dow atym , pokonana n ieu b łag an ą mocą zm ysłów, szm at kobiecy, bezw łasnow olny w ko chan ka r ę ku, ja k o rzecz bierna: pierścień czy rękaw iczka w koch ank a ręku; słowo co się powie lub nie powie; k ru ża w ina, k tó rą się dowolnie w y chyli lub w yleje.
— W idzę cię piękną. Gdy ta k przym ykasz oczy czuję cię m oją, m oją w sam ej mej głębi, spojoną ze m n ą ja k dusza z ciałem , życiem mem sam em cię czuję... w yrazić tego nie potrafię. Gdy bledniesz czuję ja k m i się krew w sercu ścina... Miłość tw ą czuję w każdym tw y m wło sku... g d y drżą tw e opuszczone rzęsy, zdaje mi się że d o ty k a ją m i serca, przyśpieszając jego bicie.
S łuchała go pogrążona w tę ciem ność gdzie po przez żyjących pow iek przysłonę w idać d rg a nie płom ienia.
C hw ilam i głos jego zdaw ał się je j dalekim , m ów iącym nie do niej a do innej; zdawało się jej że p o d słu ch uje w yznań m iłosnych; że n ią szarpie zazdrość, n ap ad a ją b ły sk i sam obójczych zachcianek, dzikiej zem sty i ty lko je j ciaio spo- cz W $ \ ręce opadają zd jęte ciężką, nie d ającą się o ^ ą ś u niem ocą...
7 / Poznoszą m oją je ste ś, przebudzeniem
ja-< sv * * z/
snem. Tkw i w tobie moc pobudzająca, k tó rejś sam a nieśw iadom a. K ażdy ru c h tw ój, jedno nic, odkrywca m i p raw d y nowe, a m iłość ta k ja k m yśl, w zm aga się każdą o d k ry tą praw dą. Cze muż, czemuż się trw ożysz i sm ucisz? N iceśm y nie zniszczyli; nic nie stracili. Trzeba m i było zaznać swobody i szczęścia w praw dzie tw ej n ie podzielnej m iłości by stw orzyć to piękne dzieło, którego ty lu oczekuje. P o trz eb u ję tw ej wiary, m iłości, potrzeb u ję napaw ać się rozkoszą i tw o rzyć... Samo zbliżenie się do ciebie wry starcza by m nie zapłodnić n a tch n ień tysiącem . Oti i przed chw ilą, gdyś m nie objęła, zdawało mi się, że przez ciszę przepływ a potok melodyi...
Do kogóż ta k mówił; u kogo pro sił pełni szczęścia?
Czyż traw ią ca go potrzeba m elodyi nie zw ra cała się raczej k u tej k tó rej śpiew św iat cały przeistaczał?
Ku m łodości świeżej, dziewiczej, zdolnej da rzyć n atch n ien iem i tw órczością.
Gdy tę tu lił w objęcia, ta m ta w nim śpie w ała i teraz, te ra z jeszcze do kogóż je śli nie do ta m te j, przem aw iał ta k lubo, prawdziwie?...
O! ta m ta bo, ty lk o tam ta, dać m u m ogła tc czego ła k n ą ł dla szczęścia i sztuki!
D ziew ica to siła świeża, piękność n ie tk n ię ta, broń nie zu ży ta jeszcze, p yszna i skuteczna w boju życia!...
P rzek leń stw o im! jej sam ej przekleństw o... F o sk ary n a cierpiała i szalała w duszy, nie śm iejąc, nie chcąc otrząść się z bezw ładności w k tó rą popadła, nie śm iejąc, nie chcąc podnieść ociężałych powiek.
Zdawało się je j że stacza się w przepaść bezdenną pociągana ciężarem d n i p rzeżytych, la t nędz i tryum fów , w raz ze sw ą śm ie rteln ie s m u t n ą tw arzą i w szystk iem i do niej przy ro słem i m a skam i, z w łasn ą sw ą zrozpaczoną duszą i w szyst kiem i, tysiączn em i duszam i, k tó re kolejno żyły w niej, kochały, szalały, cierpiały...
Miłość co ją zbaw ić m iała, popychała j ą oto nieodw ołalnie do zguby, do śm ierci!
B y ją doścignąć, b y j ą objąć, m iłość ko chanka m u siała zw alczać otaczające j ą m roki przeszłości, plam ić się niem i, zarażać, gorzknieć, o k ru tn ieć, zm ienić się we w s trę t może...
Mrok to te n podsycał jeg o zm ysłow ość do szału i zapom nienia...
Ah! cóż uczyniła!
N ie sam aż bo uzbroiła tego niszczyciela; w zb ijając go pom iędzy sobą i sw ym m łodym przyjacielem ?
T eraz zapóźno ju ż było! W szy stk o stracone!
I m yśleć że ona to, ona sam a, w ów w ie czór p am iętn y płonącej w ogniu W enecyi, zbli żyła go do pięknej i świeżej zdobyczy, n a której spoczął w zrok jeg o podbój czy spojrzeniem będą- cem zarazem w yborem i ślubow aną obietnicą.
I do kogóż je śli nie do ta m tej przem aw iał te ra z ta k gorąco, tkliw ie, szczerze?...
„P rzestań, o! p rzestań się sm ucić."
Głos jego sły szała coraz dalszy, cichszy, ja k g d y b y się sam a zsuw ała w coraz głębszą przepaść a głos pozostał u góry... coraz dalszy, cichszy słyszała głos jeg o lecz czuła ciepło pie szczących j ą dłoni... i nagle, w ognistej ciem ności
— 32 —
w któ rej się rodzą gorączki i w aryaeya, z samej swej g łębi o trząsła się, oburzyła, porw ała.
— Czy chcesz bym cię w iodła do niej, czy tu ją m am zaw ołać— sp y tała p atrząc nań szero ko ro zw artą źrenicą i w strząsają c mu obie ręce silnym , ko n w u lsy jn y m uściskiem pod k tó ry m czuć było paznogcie. — Idźże! Czeka cię, pew nie że czeka! Po co tu je steś? Idźże!
P odniosła się, w yprostow ała, usiłow ała po pchnąć go k u drzwiom.
Z m ieniła się do niepoznania w gw ałtow nym ty m w ybuchu.
Groźną była, złowrogą.
N iesłychanej siły n a b ra ły je j w yprężone Wściekłą złością ręce.
— Kto, kto m nie czeka? Co mówisz? Co ci je st? U pam iętaj się! Poska! Poskaryna!
J ą k a ł się, wołał n a nią, d rżał przerażony sądząc że spostrzega ślad y nagłego zam ącenia zm ysłów na je j zm ienionej do niepoznania tw arzy.
Nie sły szała go oszalała. — Foskaryna!
W ołał n a n ią z głębi serca, sam blady przerażenia, p rag n ąc zatrzym ać w y m y k ającą się rzek łb y ś duszę.
D rg n ęła cała.
P u ściła go, ram iona je j opadły, dokoła po wiodła o błąkanym w zrokiem , ja k g dy b y nagle zbudzona nie p am ięta ła co zaszło.
D yszała ciężko. — Chodź! usiądź.
Odprowadził j ą do sofy, u spak ajał łagodnie,
troskliw ie. •
Pozwralała się uspakajać, łagodzić.
Zdawało się że budzi się z głębokiego zem dlenia i nic nie pam ięta.
S karży ła się. 'k
— Kto m nie uderzył? Kto?
W yciąg ała zbolałe ram iona; d o ty k a ła sw ych szczęk opadłych, lic bladych.
Zaczęła się trz ą ść z zimna. — Połóż się! Tli połóż głowę.
U k ład ał ją, podsuw ał poduszki pod głowę, nogi, łagodnie, cierpliw ie, pochylając się ja k nad u k o chan ą is to tą co nagle zasłabnie, gotów je j oddać serce całe co biło, kołatało m u w piersi przerażone.
— Tak, ta k —pow tarzała cichym ja k tchnie«* nie głosem za każdym jeg o ruchem , ja k gdyby p rag n ęła przedłużyć te tkliw e staran ia, nacieszyć' s ię niem i.
— Zimno ci? — Zimno.
— Chcesz b y m cię nakrył', ^ Tak.
S zukał czem ją okryć.
Znalazł n a stole szm at stareg o , pysznego ak sam itu , o tu lił nim ją!
U śm iechała się ledwie, zaledwie. — Dobrze ci tak?
S kłoniła głową, p rzy m k n ę ła oczy,
P odniósł wówczas rzucone, ciepłe jeszcze fi- jo łk i i położył n a poduszce obok jej tw arzy.
Tak. Czy dobrze?
Pow ieki je j się po ru szy ły ledwie, Zaledwie. Pocałował j ą W tczoło w d ych ająć zapach fijoików.
Zw rócił się po te rn "d o kom inka, d rew do rzucił, w ielki rozniecił ogień.
^ Czy cię dochodzi ciepłot Cieplej ci? — p y ta ł zcieha.
Znów się n ad n ią pochylił dech w strzy k u ją c .
U snęła.
U stępow ało naprężenie m uskułów i rysów , Usta oddychały spokojnym , ry tm icz n y m odde chem snu, cichy spokój, podobny do spokoju śm ierci rozlał się po jej bladej tw arzy .
„Śpij! śpij! biedna duszo!“
Tak pełnym b y ł politow ania i m iłości, że rad b y zlał na te n sen jej siłę pocieszenia i zapo m nienia:
„Śpij! śpij!“
Siedział przy niej, u nóg je j, czuw ając nad n i ą . .
Przez chw il k ilk a w słuchiw ał się w je j oddech.
Te sam e u s ta m ów iły:
„Zdolnam uczynić to na co się m iłość sam a zdobyć nie zdoła.“
I te sam e u sta krzyczały:
„Czy chcesz bym cię zawiodła do niej, bym t u j ą zaw ołała?“
Nie sądził, nie rozważał, pozwalał m yślom sw ym się rozpraszać.
Raz jeszcze czuł ślepe i nieprzem ożone mo ce życia nad sw ą głową, n ad snem jej i czuł "W sobie olbrzym ią chęć do życia.
„Łuk m a na im ię Bios, a śm ierć dziełem jeg o .“
W ciszy przem aw iał ogień, w oda prze m aw iała.
* < Głosy żywiołów, uśpiona w bólu kobieta, nieunikniona bliskość przeznaczeń, Yfielkość
nie-zm ierżona przeszłości, w spom nienia i przeczucia, w szystko to w y tw arzało w nim stan ducha ta jem n iczy i m uzykalny, w k tó ry m dzieło niedo konane jeszcze pow staw ało, H*
S łyszał w łasne m elodye rozśpiew ane do nie
skończoności. ;
S ły szał je d n ą ze sw ych k re a c y i mówiącą: „Samo ono u g asić może nasze prag n ien ie i całe prag nien ie nasze zw raca się do tej św ie żości. G dyby je j nie było n ik tb y tu żyć nie m ógł, w szy sey b y śm y w y m a rli z gorąca i suszy."
W id ział k ra in ę p rzerżn iętą w yschłem , bia- łem łożyskiem starodaw nego stru m ie n ia, zasypa n ą sto sy płonącem i w w ieczór dziwnie pogodny
i przezroczysty. y • .
W idział grobow ce topniejące w złoto, złotem p o k ry te tru p y i tru p a K asandry w koronie, śród u rn grobow ych.
Głos ja k iś mówił:
„Jakże m iękkie są te popioły, prześlizgują się po przez palce ja k o p iask i m orza."
I m ów ił głos ja k iś:
„O pow iadają o cieniu co p okryw a rzecz każdą i o w ilgotnej gąbce, któ rej pociągnięcie ściera ślad w szelaki...“ •
' Noc zapadła, połysk iw ały gw iazdy, m irty woń roniły, dziew ica roztw ierała k sięgę, czytała pieśń łez i bólu...? s f ,i h
I m ów ił głos ja k iś:
-l „Ah! posąg Niobe! Za nim A n ty g o n a u m a r ła d o strzegła posąg k am ien n y z k tórego try s k a
ło łez źródło...“ ^ -a.*,
Znikły, czasu zm yłki... zagładziły się stu leci różnice
D usza daw nej tra g e d y i odżyła w duszy nowej.
Z połączoną siłą słowa i m uzyki poeta w y tw arzał idealną jedność życia i sztuki.
&
* *
v
Pew nego popołudnia, w listopadzie, w racał p aro statkiem z Lido, w tow arzystw ie D aniela
Glauro. -■
Pozostaw ili po za sobą A d ry a ty k w zburzo ny; zielonkaw e i biaław e fale rozbijające się 0 piaski p u sty n n e, drzew a San Niccolo odarte tupieżnym w ichrem , deszcze zw iędłych liści, d ru żyny m ar, w spom nienia heroicznych w ypraw 1 zw ycięskich powrotów; d ob ijających się o szk ar ła t żołnierzy i pościgów lord a B yrona poże ranego pragn ien iem prześcignięcia w łasny ch sw ych losów...
— Sam dałbym dziś królestw o za ko n ia -— niówił Stelio Effrena, ż a rtu ją c sam z siebie, po drażniony szarą pow szedniością życia,—N i kuszy, ni konia w San Niccolo, an i n aw et nikogo co by się odwmżył wiosłować! „Perge au d acter...“ i oto je steśm y na szarym pomoście s ta tk u co dym i, swędzi, gargoce ja k kocioł' na ogniu. Spójrz ja k
Wenecya tain pląsa.
W zburzenie morza biło aż o Laguny.
D rżące fale p lą sały w strząsają c podw aliny kam iennych gm achów i. zdawało się że pałace,
kopuły, wieże w ah ają się i podsk ak u ją wraz z niem i.
W odne porosty, oderw ane od podm urzy, p ły w ały w lokąc za sobą biaław e korzenie.
S tada m ew trze p o tały się w pow ietrzu, rzu cając od czasu do czasu w w ycie w ich ru dziwne swe chichoty.
— R yszard W a g n e r — rzekł z d ję ty nagłem w zruszeniem D aniel Glauro, w skazując sta rc a pochylonego po n ad b a ry e rą p a ro s ta tk u — patrz, tam! pom iędzy F ranciszk iem L isztem i donną Cosima. W idzisz?
Żywiej zabiło serce S telia Effreny; zn ik ły m u z przed oczu otaczający go ludzie, p rzerw ała się gorycz pożerającej go nu dy , p rzerw ała się u cisk ająca go bezw ładność i ty lk o pozostało po czucie nadludzkiej p o tęg i zbudzonej sam ym dźwię kiem w ielkiego tego im ienia.
Po n ad w szy stk iem i podnoszącem i się przed chw ilą jeszcze dokoła niego m aram i, pow stał św iat idealny, w yw ołany przez drobnego starca, pochylającego się n ad w zburzonem morzem .
Gieniusz zw ycięski, m iłość w ierna, przyjaźń nie naruszona, najw yższe dobra i najpyszniejsze zjaw isko życia, b y ły ta m raz jeszcze połączone pod burzą, w m ilczeniu.
Je d n o sta jn a biel p o k ry w ała głow y trzech w y jątkow ych, razem zeb ran y ch isto t.
Siwe w łosy ocieniały sm u tn e , m yślące czoła.
S m u tek w iał z ich tw arzy , ruchów , ja k g d y b y te n sam g łu c h y niepokój p rzy g n ia ta ł ro zum iejące się pom iędzy sobą serca.
KobioU m iała. ś r M . M eżnie białej twarzy
duże usta, o lin iach śm iały ch i pew nych, zdra- dzających siłę woli.
Jej ja sn e , stalow e źrenice pozostaw ały u s ta wicznie w patrzone w tego co j ą w y b rał za towa- rzy skę w iern ą w boju życia a zw yciężyw szy w szystko i zawsze nie m ógł zw yciężyć goniącej za n im k ro k w k ro k śm ierci.
To kobiece pieczołow ite sm u tn e spojrzenie zdawało się m ierzyć i w alczyć ze spojrzeniem nieubłaganej P ani, o w ijającen T ju ż s ta rc a śm ie r te ln y m m rokiem . - vi:;
— Zdaje się c ie rp ie ć — m ów ił głos zniżając D aniel Glauro.— Czy uważasz. Zdaje się że sła bnie... zbliżm y się.
Stello E ffrena spoglądał z głębokiem w yru szeniem na w łosy siwe k tó re w ia tr o stry roz w iew ał pod szerokiem i b rzeg am i filcowego kape lusza, n a koniec n a b rz m ia łe g o /b la d e g o ucha.
P o stać, co w ogniu w alk i trz y m a ła się pe w nością i d u m ą zw ycięstw a, w y g ląd ała teraz ja k szm at rozszarpany k tó ry lada powuew w ia tru m ógł u n ie ść i zniszczyć.
— Ah! Danielu! czem żebyśm y m u m ogli służyć — m ów ił E ffrena do przyjaciela, zd ję ty nie p rz ep artą potrzeb ą okazania czci swej i spół- czucia te m u w ielkiem u, ta k im n iezb y ty m cięża rem przytłoczonem u sercu.
— C zem byśm y m u mogli, służyć—pow tórzył G lauro z d ję ty też chęcią gorącą niesienia pom o cy w ielkiem u człowiekowi, d o tk n ięte m u cierpie niem i losem najpospolitszych ludzi.
Dusze przyjaciół zlały się w je d n e m wspól- liem uczuciu u w ielbienia i lito ści bez granic.
Lecz n ic po n ad to uczucie dać chorem u nie mogli.
Nic pow strzym ać nie mogło głuchej roboty choroby i obaj sm ucili się patrząc na te w łosy siwe, postać złam aną, ch w iejącą się pod podm u chem w ichru co n adbiegał zdała, przynosząc ci chej lagunie pianę i głosy m órz szerpldch.
„O morze, m orze cudne! w inneś m nie nosić jeszcze, na ziem i niem a już dla m nie zbawienia... niechże wam o fale niezgłębionego morza! w ie r ny m pozostanę!“
D zika harm on ia „pływ ającego h o le n d ra “ bu dziła się w pam ięci S tella Effreny w raz z prze cinającym ją , od czasu do czasu, rozpacznym krzykiem .
Zdawało m u się, że w w yciu w ich ru słyszy śpiew dziki galerników , na naw ie o k rw isty c h żaglach:
„Johohe! Johohe! przybij do brzegu o czar n y żeglarzu: siedm la t ju ż upływ a.“
I w yobrażał sobie R yszarda W ag n era mło dzieńcem , sam otny m śród zgorszeń Paryża, ubo gim , niezależnym , pożeranym przedziw ną gorącz ką, z okiem u tk w io n em wr swej gwieździe, z po stanow ieniem niezłom nem podbicia św iata.
W obrazie bladego tułacza, m łodzieniec za k lął w łasną sw ą pogoń bez w ytch n ien ia, za sztuk ą, w alkę zażartą, nadzieję niezłomną:
„P rzyjdzie dzień w k tó ry m blady tułacz zbawionym zostanie, jeśli spotka kobietę gotow ą pokochać go i dotrzym ać mu, w iary aż do śm ierci.“
K obieta ta b y ła ciziś u boku starca, ja k anioł stróż zawsze czujna.
I ona ja k Senta, poddała się praw om praw dziwej w ierności i oto śm ierć uśw ięcić m iała nienaruszone, śluby.
— Czy ci się nie zdaje, że życie spędziwszy śród m ytów , starzec te n m arzyć m usiał nie raz 0 nadzw yczajnej ja k iejś śm ierci i że się codzień m odli do P rzy ro d y , o zesłanie m u podobnej do tej co m u się nieraz śn iła —p y ta ł D aniel Glauro W spominając w y ro ki losów, co pozwoliły b y orzeł w ziął za skałę czoło Eschylosa, a P e tra rk a sko nał sam o tn y n ad ro zw artą k sięg ą.—Jak iż koniec godnym b y łb y W agnera?
— Nowej m elodyi powódź, h arm o n ia niesły- szana dotąd, przeczuta, przew idziana w młodości, nieziszczona jeszcze, zaleje m u serce i p rzetnie nić życia.
— P raw da!—odrzekł D aniel Glauro.
Popychane w iatre m ch m u ry k łę b iły się, rozbiegały, grom adziły; kopuły, wieżyce w ahały się odbite w wodzie, w ydłużały, k u rczy ły i cie nie obłoków i gm achów m iejsk ich cienie zlew ały się niespokojne, ruchom e we w zburzonych wo dach, p o trą c ały się, zabiegały je d n e n a drugie, gotowe ścierać się i niszczyć w zajem nie.
— Spójrz n a M adziara, Danielu! Serce to pew nie szlachetne. S łużył przyjacielow i z zupeł- nem oddaniem się, z niew zruszoną w iarą i to oddanie się, ta w iara uczynią go n ie śm ierteln y m hardziej jeszcze ja k w łasny jego ta le n t. Lecz zważ też ja k samo to uczucie ta k szczere i szla chetne przyobleka się w afektacyę te a tra ln ą , dzięki traw iącej go ustaw icznie potrzebie zajm ow ania 1 w podziw w praw iania widzów w łasną swą
osobą. ' . ;
K siądz prostow ał p o stać chu d ą i kościstą, żaku tą n ib y w pancerz ze sta li i sto jąc w ypro stow any, o d k ry ł głowę zasyłając cichą m odlitw ę
W iatr rozw iew ał jego długie, gęste w łosy iw ią grzyw ę, której w strząśn ien ie w ywoływało isk rę w tłu m ac h i sercach kobiet.
Jego m agnetycznej siły pełne oczy w zbite by ły w pochm urne niebo.
N iew ym ów ionę słowa m o d litw y d rg ały na w ąskich w argach, n ad ając w yraz m y sty c zn y po m arszczonej, olbrzym ierni brodaw kam i p okrytej tw arzy.
— M niejsza z tem !—m ów ił D aniel Glauro.- P osiada on d ar szczególny, dar żarliw ości, lu b u je się w sile w szechw ładnej, w n am iętn o ści niepo m iernej. Czyż się ta le n t jeg o nie zw racał do P ro m eteja, Orfeusza, Danta,' Tassa? R yszard W a g n er pociągnął go ta k ja k pociąga żywiołowa siła. Kto wie czy nie usły szał w nim tego w ła śnie, co usiłow ał w yśpiew ać w sym fonii swej „co się sły szy n a gó r szczycie.“
— Prawrda—rzek ł Stelio Effrena.
Lecz obaj d rg n ę li w idząc ja k pochylony nad b ary e rą s ta tk u starzec, zw rócił się nagle i bliski n ib y ud uszen ia porw ał ko n w u lsy jn y m ruchem ram ię swej tovvrarzyszki.
T a k rz y k n ęła. P odbiegli.
W szy scy obecni n a pokładzie, przerażeni krzykiem , nadbiegali, cisnęli lecz p o w strzy m an i spojrzeniem kob iety zatrzy m ali się opodal od starca, co się ju ż zdaw ał pozbaw ionym życia.
Ona sam a p o d trzy m ała go, ułożyła n a ławie, za puls u jęła, serce badała.
Miłość je j i boleść otaczały chorego nie p rzek raczaln ym pierścieniem .
W szyscy cofali się milczący, zaniepokojeni, http://dlibra.ujk.edu.pl
s ta ra ją c się pochw ycić na tw arzy chorego ślad życia czy śm ierci?
Tw arz nie ru ch o m a spoczyw ała n a ' kolanach kobiety.
Dwie gru be b ru zd y zbiegały wzdłuż policz ków k u ro ztw arty m , posiniałym ustom , zagłę biając się w pobliżu sk rzy d eł dużego nosa.
W ia tr rozw iew ał rzadkie, siwe w łosy na w ypukłem czole; biała broda otaczała szczęki po tężne jeszcze pod rozm iękłem i m uskularni na b rzm iałych policzków.
Lepki pot zraszał m u skronie i opuszczona noga d rg ała kon w ulsyjn ie.
N ajm niejszy szczegół, ry s każdy w rażał się n a zawsze w pam ięć młodzieńców, p atrzących na sta rc a z niem em politow aniem .
J a k długo trw a ła ta męka?
Cienie p adały n a szare wody, przeryw ane od czasu do czasu w ielkiem i snopam i św iateł, co przery w ając nagłe pow ietrze, ja k ciężkie strzały to n ę ły w wodzie. v
S łychać było m iarow y h u k m aszyny na pa ro sta tk u , fale ro zb ijające się o p rzy stań , chicho ty m ew sreb rn y c h i tam dalej zgłuszoną w rza wę C anal G randę, stłu m io n y ję k w strząsanego w ichrem m iasta.
— W y n iesiem y go—szepnął n a ucho towa- w arzyszow i Stelio Effrena, upojony sm ętk iem wszech rzeczy i pow agą chwili.
N a nieruchom ej tw arzy starca, zaledw ie do- strzedz było m ożna ślad życia.
— Tak, zbliżm y się — odrzekł pobladły Da niel Glauro.
Spój rżeli, n a kobietę o białej ja k śnieg tw a rzy, zbliżyli się sam i bladzi.
-TT' f ]5
S kłonili nisko głowy, w y ciąg n ęli ram iona... J a k długo trw a ła droga ciężka?
K ilka kroków dzieliło zaledw ie p aro statek od wybrzeża, lecz się im ta p rzestrzeń straszn ie w ydłużała.
W zburzone w ody ro zb ijały się o pale przy stani... z g łęb i k an ału d olatyw ała w rzaw a podo bna do w yd obyw ających się z głębokiej pieczary oszalałych M eandr głosów...
Dzwony św iętego M arka w ydzw aniały nie- szporną godzinę... lecz w szy stk ie te głosy i od głosy zlew ały się w je d e n głęboki, odległy, nie u stan n y , łk a jący szm er morza.
N a rę k u swem nieśli om dlałe ciało tego, co św iat zalał potokiem swej niezgłębionej duszy; śm ie rteln ą powłokę P roroka, co k u zbudow aniu ludzkości, w śpiew zm ienił sam ą isto tę W szech św iata.
Z drżeniem lę k u i rozkoszy niew ym ow nej, ja k ten co u jrz y w y try s k u ją c y ze sk ały s tr u
mień, rozpadający się k ra te r w ulkanu, ogień po żerający las dziewiczy, oślepiający m eteor bla skiem sw ym całe pok ryw ający nieba, ja k te n co się znajdzie nagle w o b e c siły przyrodzonej, nie przepartej, Stelio Effrena uczuł pod sw ą d ło n ią— m usiał p rzy stan ąć chw ilę by zachw ycić powie trza a oka nie spuszczał z opartej na sw ych piersiach głow y sta rc a ,—uczuł pod swą dłonią
w racające bicie" chorego, starczego serca...
*
— Skąd cl starczy ło siły D anielu? tobie co byś nie potrafił, ja k m i się zdawało, nagiąć trzciny! A ciężkim b y ł te n barbarzyńca, kości m iał rzekłbyś z bronzu ulane: dobrze zbudow a ny, silny, zdolny u trzy m a ć się na podrzucanym burzą pomoście o k rętu . Skąd ci się w zięła ta niespodziew ana siła? Jużem się bał o ciebie, w yznaję. Lecz nie, nie zaw ahałeś się, w y trw a łeś do końca. Dzień dzisiejszy je s t dniem św ią tecznym . Jego oczy otwrorzyły się ja k raz n a przeciw moich, serce zabiło pod m ą dłonią. Za słu ży liśm y sobie Danielu! szczęście i zaszczyt niesienia go na rę k u nąszem , zasłużyli żarliw o ścią czci naszej...
— Tyś zasłużył nie tylko n a to by go nieść n a sw ym ręk u , lecz b y ci się sp ełn iły najlepsze jego proroctw a zostaw ione ty m co m ają jeszcze
nadzieję. * % ^ .--fe. w ^
— Ab! je ś li m nie nie zaleje sam a ta pełnia z k tó rą się noszę, je ś li m i się u d a opanować po żerający m nie niepokój, wówczas Danielu...
Szli ta k bok u boku obaj przyjaciele, upo je n i, p ełni ufności wT siebie i przyszłość, jak gdy by przyjaźń ich now ym zacisnęła się węzłem, ja k g d y b y w spólnem i siła m i zdobyli now y sk arb idealny; szli tak , szli pod w iatrem , szum em i h u kiem , w zap ad ający w ieczór gw arny, a za niem i biegło rozszalałe morze.
— Zdaje się ja k g d y b y A d ry a ty k pow alił w szelakie ta m y drw iąc sobie z rozkazów Sena t u —zaśm iał się D aniel Glauro, p rz y sta ją c n a w y brzeżu przez k tó re fale b ry zg ały spienione het! precz! n a sam e P ro k u ra to ry e.—M usim y zaw rócić.