• Nie Znaleziono Wyników

Korzystając z milczenia, mimowolnie krok

W dokumencie Ogień : powieść. Cz.1-2 (Stron 154-163)

przyspieszającej kobiety, gotow ał się do zm ierze­ n ia z całą praw dziw ą praw dą.

— Rozum iem że nie o to chciałeś m nie spy-iać.„

— Tak, nie o to. T cóż?

Zw róciła się k u n iem u z gw ałtow nością p rzypom inającą m u ów wieczór, w k tó ry m osza-

lała wrołała nań:

„Idź! idź do niej! Czeka Cię!“

Na tern cichem bezludnem w ybrzeżu, po­ m iędzy sto jącem i w ody k a n a łu a ty m szeregiem szklanych w yrobów , ń a tej opuszczonej, nudnej Wyspie, niebezpieczeństw o zdało m u się nieuni- knionem .

Lecz ja k iś n a trę tn y przechodzień zapropo­ now ał zaprow adzić ich do najbliższej h u ty .

— Idźm y! idźmy! — zaw ołała a k to rk a spie­ sząc za przew odnikiem , ja k g d y b y chciała czem prędzej sk ry ć się przed św iatłem dziennem .

H u ta w ilg o tn ą była, p ełn ą plam saletry , słonego, w łaściw ego gro tom m orskim zapachu.

M inęli zarzucony drzew em opałowem i w ę­ glem dziedziniec, przeszli przez s ta re w rota, zna­ leźli się przy piecow isku, k tó rego oddech ogni­ s ty p arzy ł ich, oślepiał, w y g ry zając oczy, ta k ja k g d y b y ogień ch w y tał się rzęs sam ych. .

„Zniknąć, zostać pochłoniętą przez ziemię, nie zostaw ić ślad u po sobie“— wołało zbolałe ser­ ce ko b iety , u n icestw ien ia spragnione. — „Ogień ten, w chw ilę, w je d n ą , m ógłby m nie objąć jak obejm uje te oto brzemię, spopielić ja k .słom y Wiązkę.“

I z m y ślą tą zbliżała się do otw orów sk ąd b u ch ały żary jaśn iejsze od słońc południa,

prze-lewne, obejm ujące k o tły i garnki, w k tó ry c h się rozpuszczała szklana masa.

S tojący za osłaniającem i ich od żarn, pali­ sadam i robotnicy, w m asę tę zanurzali żelazne pręciki, z cieczy szklanej w yd m ąch u jąc przedziw ­ ne k s z ta łty i linie.

„Siło ognia!—m yślał poeta-ożywiciel, od tra ­ piących go przed chw ilą uczuć oderw any nowem w rażeniem , upojony przedziw ną mocą i piękno­ ścią żywiołu, z k tó ry m się zb ra ta ł od chw ili two­ rzenia nowego swego d z ieła .— Ah! g d y b y to ży­ ciu is to t co m nie kochają módz nadać form y do­ skonałości do k tó rej w zdycham ! Słabość ich, ułom ność rozpalić nieskończonej m iłości w rze­ niem , zm ienić w m a te r y ę pow olną n atch n ien iem m ym , p o d atn ą do ich wcielenia! Czemu, ah cze­ muż! O Foska! przyjaciółko moja! nie chcesz zm ienić się w te n boski m a tery ał, k tó ry b y m m ógł naginać, przeistaczać gwoli chęciom m ym i zam ysłom ? Zostałabyś żyw em w c ie le n ie m 'a r­ cydzieła w iary i cierpienia i dzięki tobie życie nasze prześcign ąćb y mogło sztu k ę sam ą. Ah, czemuż m am y pozostać podobni do najpospolit­ szych kochanków co się szarpią i przekląć goto­ w i w zajem nie. Słysząc z u s t tw ych, pam iętasz? słowa: „zdolnani zdobyć s i ę n a to n a co się m i­ łość sam a zdobyć nie potrafi,“ łudziłem się n a ­ dzieją że m i isto tn ie coś po nad m iłość dać mo­ żesz, coś, co by zadow olnic mogło m ych p ra­ gnień nie nasyconość!...“

.Do koła rozpalonych pieców p raca szła

raźno. <

Na końcach p rętów w yd m uchiw ana ciecz szklana, w y dy m ała się, w iła, sre b rzy ła n a k sz ta łt kłębiącego się obłoczku, ja ś n ia ła ja k m iesiąc

r— 152 —*

w pełni, rozpryskiw ała, dzieliła, w yciągała w n i­ teczki drżące, perliste, błyszczące a ta k lekkie jak te pajęcze, co pod rosą poranną zw ieszają się W lesie, z gałęzi na gałęź.

Z baniek tęczow ych, niteczek niepochw yt- nych, m ajstrow ie, każdy w edle wrodzonego sobie lub długoletniej pracy doświadczeniem do w ym a­ gań swej sztu k i przystosow anego ry tm u , wy­ tw arza li tęczowe, z m gły i prom ieni, przedziw ne k sz ta łty .

Na w skazane przez m a js tra m iejsce czela­ dnicy n ak ład ali krople szklistej cieczy i oto k u l­ k a przedłużała się, w ydym ała, w yginała, wiła, tw o rzy ła podstaw ę, w yżłobienie kielicha, brzegi, dziób, ucho.

Pod działaniem narzędzi szybko b lad ła czer­ woność rozpalonego m a tery ału .

K ielich p rzy tw ierd zo n y do p rę ta znów w y­ staw ian y by ł na działanie płom ieni i z nieh w y­ cofany, rozm iękły, g ię tk i staw ał się dziwnie po­ słuszny najlżejszym dotknięciom tego co go k ształcił, przyozdabiał w edle sta ry c h , przez p ra­ ojców przekazanych, n iezrów nanych wzorów, lub w edle w łasnej tw órczej fantazyi.

Dziwnie lekkiem i, z w in n e m v ry tm iczn e m i b y ły poruszenia m ilczących robotników , dokoła ty c h w y tw orn ych tw orów ognia i żelaza i odde­ chu lu dzkich piersi.

Lekkie, zw inne, ry tm iczn e ja k tanecznego korow odu zw roty dokoła p ra sta ry c h , płonących ogniem św ięty m ołtarzy.

W ustaw iczneni falow aniu płom ieni postać T an ag ry zjaw iała się w yw ołana w yobraźnią poe-

ty, ao

S alam an dry podobna, a głos DouatelU śpiew ał m u w

duszy potężną melodyę.

„I ja to sam a, znów dziś, dziś jeszcze, da­ łam ci j ą za tow arzyszkę — m y ślała zrozpaczona F o sk ary n a.—Sam a w yw ołałam ją, postaw iłam po­ m iędzy to bą a sobą, wówczas gdy m yśl tw a da­ leką może od niej była... sama! ta k ja k w tę noc szału!...“

I było ta k napraw dę, napraw dę ta k było. Od chw ili gdy im ię śpiew aczki wymówione przez u s ta jej p rzyjaciela obiło się o boki pan­ cernika, w cieniu rzuconym przez uzbrojonego olbrzym a na cichych wód zw ierciadło, aż do tej chw ili, ona, ona sam a w y egzaltow ała w w yo­ braźni poety obraz nieznajom ej dziewczyny, roz­ św ietliła go sw ą zazdrością, lękiem sw ym z dnia n a dzień pogłębiała, w zbiła w pew ność co było przypuszczeniem i mogło być ty lk o przyw idze­ niem rozgorączkow anej w yobraźni.

Ileż razy, blisk iem u już może zapom nienia m łodzieńcowi, mówiła:

„Czeka cię! idź-że do niej!“

Ileż razy obojętnem u n asu w ała obraz ocze­ kującej go w oddaleniu i tajonej tęsknocie dzie­ w icy.

I ja k w oną noc p am iętn ą, płonące sztucz­ ne ognie W enecyi, oblały sw ą łu n ą młodzieńcze tw arze ty c h dw ojga, ta k je tera z rozśw iecała ona w łasn ą swą nam iętnością, ta k teraz płonęły przed n ią je j zazdrością rozpalone.

„Zapewne — m y ś la ła .— I w chw ili tej baw i się jej obrazem. Kozpacz m oja zaostrza tylko jego nam iętność. Z lubością w w yobraźni swej pieści ta m tą , tu , pod m em rozpacznem spojrze­ niem ...“

Męka jej nie znała granic; czuła że m iłość

jej to w łaśnie rozpala ta m tą nam iętność, co ją zabija.

Czuła że .ją roznieca w łasnem tch n ieniem i to ją dręczyło n iesłychanie.

— W n e t po ukończeniu, w staw iam y robotę znów do pieca, dla w y traw ien ia—odpowiadał na zapytanie S telia je d e n z m a jstró w — w ystaw iona na działanie pow ietrze rozp ry sn ęła b y się odrazu n a ty sią c cząstek.

Isto tn ie w idać było przez otwór, obszerną ja k k o m n a ta niszę, przedłużenie pieca, napełnio­ n ą szklanem i k ru żam i pozostającem i jeszcze pod działaniem ognia.

— S toją ta m ju ż od dziesięciu godzin—ob­ ja śn iał m a js te r w skazu jąc śliczną grupę.

P o tem już lekkie, przezroczyste tw o ry opu­ szczały n a zawsze sw ą o g n istą kolebkę, odryw a­ ły się od płonącego ojczystego łona, chłodły, zo­ staw ały zim nem i, pełnem i b lasku klejn otam i, rozpoczynały now e życie w świecie szerokim , dalekim ... w chodziły w służbę m agnatów i m iło­ śników sztuki, narażone n a niebezpieczeństw kro­ cie, powolne zm ianom św iatła, udzielając n a p rze­ m ian gościnności w onnym , ścięty m kw iatom lub U pajającym napojom ...

— „X ela la n o stra g ran F o sca rin a“^ )—spy­ ta ł zcicha S telia człowiek o zaczerw ienionych po­ w iekach k tó ry poznał ak to rk ę w chw ili, gd y czu­ jąc b ra k oddechu w piersiach, podnosiła woalkę. Z d jęty naiw nem 'wzruszeniem m ajster, po­ s tą p ił k u niej k ła n iają c się nisko.

( j Dyalekt wenecki: };Jest-że to nasza wielka Foska­

— Pew nego w ieczoru „parona" (*) pobudzi­ łaś m nie do łez i do śm iechu, ja k dziecię. Czy pozwolisz byni ci na p am iątk ę w ieczoru którego nie zapom nę dopóki żyw będę! ofiarował drobnost­ kę w yszłą z rą k „del povaro Seguso" (8).

— Zwiesz się Seguso?—zaw ołał Stelio Bffre- na, pochylając się z żyw ością b y się lepiej przyj­ rzeć m izerakow i—z rodu w ielkich naszych szkla­ rzy! P raw d ziw y Seguso?

— Do p ań sk ich usług* — Książe tedy...

— „Si, u n A rlechin finto p rin cip e“ (3). — B iegły być m usisz w swej sztu k i ark a­ nach?

Człeczek z M urano u czy n ił g e st tajem n iczy przypom inający czarodziejstw a m istrzów od k tó ­ ry c h się wywodził.

S tojący dokoła pieców rob o tn icy uśm iechali się a ciecz szklana zasty g a ła n a końcu prętów , k tó re trz y m a li w zaw ieszeniu.

— „D unąue, parona m ia, se deguela de ace- tar?" C)

W y g ląd ał ja k g d y b y zstąp ił żyw cem z k tó ­ rego z obrazów Iłartolom ea V ivarini, n ib y b ra t, b ra t rodzony któreg oś ze św ięty ch co się chro­ n ią pod opiekuńczy płaszcz Madonny, w S an ta M aria Formosa: zgarbiony, chudy, w yschły, ogniem p rzetraw io n y cały, ze sk ó rą n a c ią g n ię tą na trze«

( l) P ani.

(2j D yalekt wenecki: „biednego Seguso.“

-(*) Dyalek t wenecki; „Tak, Arlekin przebrany za k sięcia.“ (4) D yalekt wenecki: „W iec, pani moja, 'jeśli raczysz przyjąć

szczące rzek łby ś koście, z rzadkiem i pasm am i si­ w ych włosów, nosem cienkim i prostym , spicza­ stą brodą i w ąskiem i, sinem i w arg am i od k tó ­ ry c h krańców rozbiegały się sp ry tn i ciętość zna- m ienujące zm arszczki.

Ręce m iał w ydłużone o szybkich a zręcz­ n y ch i rozw ażnych ruchach, p o k ry te bliznam i, poparzone, w y rażające sam ym sw ym składem zręczność i ak uratno ść, d o ty k czuły i nieom yl­ ny, doskonale dopasow ane do zajęć i pracy, w k tó ­ rej się ćw iczyły całe, długie szeregi praco w ity ch i zdolnych jego przodków .

— Zapraw dę jesteś z Segusów w ielkiego ro du—rzek ł obejrzaw szy go od stóp do głowy, Ste- lio Effrena. — Sam e tw e ręce stanow ią in d eg at szlachectw a.

M ajster szklarz spojrzał u śm iech ając się n a dłonie swe i palce.

— W in ieneś zapisać je te stam e n tem na rzecz M uzeum w M urano, w raz z p rę te m k tó re ­ go używ asz p rzy pracy.

— Aha! by m i to połam ano ta k ja k serce Canovy i „le yissole padovane“ (*).

W esoły śm iech obiegł dokoła płom iennych o łtarzy a p rzy szły ch k ru ż zaczątki stygły* na końcu żelaznych prętów , czerwone zrazu, bladły, b łę k itn ia ły ja k liście p rzek w itając y ch hyacyntów .

— Lecz o sta tn im i najbardziej przekonyw a­ jący m rodow odem będzie tw a p ra c a — uśm iech­ nął się Effrena.— Zobaczym! ^

F o sk ary n a m ilczała bojąc^ się zdradzić gło­ sem uprzednie swe w zburzenie, lecz z w

■wyin sobie w dziękiem , ruch em I sm ętn y m uśm ie­ chem dziękow ała m ałem u człowieczkowi za jego d ar królew ski.

— K tóra z ty c h k ru ż Seguso?—p y ta ł weso­ ło Effrena.

Człowieczek podrapał się zm ieszany nieco .w głowę, zrozum iał że m a do czynienia ze znawcą.

— N iech zgadnę—żartow ał Stelio zbliżając się do napełnionej k ru żam i niszy, będącej tylko przedłużeniem piecow iska.—Oto ta, zapewne.,.

Obecnością sw ą śród szklarzy w zniecał we­ sołość niezw ykłą „ii lieto ardo re del gioco,“ za k tó rą sam się ustaw icznie ubieg ał w życiu.

P rości ci, zapracow ani ludzie, ożyw ili się, roznam iętniali, ja k gd y b y szło o zakład gru b y , o hazard.

C iekawi b y li porów nać s p ry t m a js tra ze sp ry tem w ytraw nego znaw cy i ten niezn an y im przed chw ilą młodzieniec, co się u m iał ta k szyb­ ko n agiąć do nich, zespolić z niem i, p rz esta ł być im obcym.

— A je śli ta to w łaśnie,..

F o sk a ry n a czuła się w ciągnioną w ż a rt we­ soły, zobow iązaną n ib y do w zięcia w n im udziału. Opadła j ą nagle gorycz wobec tego rozwe­ selenia jej m łodego przyjaciela.

I tu też, bez w y siłk u, m im ow oli zapraw iał, ozdabiał w esołością chw ile ulotne, udzielał coś

z w łasnej żyw otności otaczającym go ludziom,

pociągał m y śli ich i w yobraźnię w sfery wyż­ sze, rozbudzał w zapracow anych poczucie godno­ ści i szlachectw a sztuki.

Na chw ilę doskonała harm on ia linii, b y ła je d y n y m przedm iotem ich uw agi a pod bacznem ic h okiem oży wiciel duch a pochylał się n ad k ru ż

— 158 -<

grom adą tak , jak g d y b y od rozw iązania żartobli­ wego zadania zależeć m iała przyszłość cała m a­ łego, zaniepokojonego m a js tra szklarza.

„Prawda! znasz sztuk ę ży cia“ m ów iła Effre- nie czułem spojrzeniem F o sk a ry n a — i słuszne je s t byś zadow alniał w szy stk ie swe chęci. Szczę­ śliw ą będę w idząc cię n ap ający m życiem , posia­ daniem tego w szystkiego czego tw a dusza zapra­ gnie, Ha, czyń ze m n ą co ci się podoba!“

U śm iech ała się w y rzek ając się sam a siebie. N ależała do niego ta k ja k rzecz bezw artościow a: pierścień n a palcu, rękaw iczk a w ręku, szm at, słowo k tó re m ożna dowolnie użyć lub odrzucić, k ru ża w ina, k tó rą m ożna dowolnie pić lub wy­

lewać...

— A w ięc Seguso?—zaw ołał zniecierpliw io­ n y w ahaniem się Effrena.

M ały człowieczek spojrzał m u w oczy i od­ zyskuj ąc pew ność siebie spuścił się na w rodzony m u in s ty n k t.

P om iędzy k ru żam i było pięć co w y szły z rą k .jego, każda w o dm iennym s ty lu i kształcie, lecz

k tó ra z n ich n ajp ięk n iejszą była?

I m ajstro w ie i czeladnicy pochylili się za­ ciekaw ieni, w y ciąg a jąc k u piecom p r ę ty b y nie z a sty g ła n a n ich ciecz szk lan a a płom ię trz e ­ szcząc j a k trzeszczą płonąc laurow e liście, prze­ lewało, buchało za ek ran a m i oddzielaj ącem i od pieca niew olników p racy i sztu k i.

— Tak! tak !—w ołał Stelio Effrena, p atrząc j a k Szklarz w y jm u je ostrożnie kru żę n a k tó rą p ad ł jego w ybór.—Krew* nie k łam ie i słuszne da­ je ci św iadectw o. K ruża t a godna do garessy Fos- k a ry n y , k tó re j została ofiarowaną!

W dokumencie Ogień : powieść. Cz.1-2 (Stron 154-163)

Powiązane dokumenty