• Nie Znaleziono Wyników

Oczarowany patrzał na biegnące wzdłuż

W dokumencie Ogień : powieść. Cz.1-2 (Stron 177-189)

obnażonej jej ręki żyłki błękitne, tak wyraźne jak gdyby skóra przezroczystą była; przypatry­

wał się delikatnym , różowym paznogciom, w koń­ cu długich palców i m yślał o krwi krążocej w substancyi ujętej przez przyrodę tak szlachet­ nym konturem a bogatej jak św iaty całe.

Jedyną św iątynią w wszechświecie zdawało mu się ciało człowieka.

Opanowywała go chęć nieprzeparta zatrzy­ mania idącej obok siebie kobiety, spojrzenia w samą głąb jej oczu, objęcia i zgłębienia nie­ zliczonych jej przemian i tajemnic; zadania jej pytań bez końca... A dziwne mu się przez m yśl przesuwały!

„Ileś, w zaraniu swej młodości — pytać ją pragnął—przebiegła bitych dróg i gościńców na wędrownym wozie, leżąc na kupie nędznych de- koracyj lub suchych liści podściale? Ozy pamię­ tasz .ciągnących za tobą histrionów korowody, wzdłuż nnic złotych, o słońca zachodach? Nie­ jeden zapewne w ieśniak podawał ci pełne soczy­ stych winogron kosze? Jakże podobnym być mu­ siał do satyra ten co cię pierwszy posiadł a w przerażeniu swem i zmieszaniu czyś słyszała w yjące w polu w ichry co porwały, w niwecz, na zawsze rozwiały tę cząstkę twej istoty, której na próżnoś odtąd szukała, straconą, zmarniałą na zawsze! Ileż łez połknęłaś do dnia w którym cię po raz pierwszy ujrzałem w A ntygony roli? Tylko we łzach skąpany, zatopiony we łzach głos, tak czystym i przejmującym być może! Ileś na­ rodów podbiła, ujarzmiła? Policz je jak wódz liczy zw ycięskie bitwy i zdobyte królestwa. Róż­ norodne ludy rozpoznawać dziś m usisz po w łaści­ w ym każdemu zapachu tak jak strzelec poznaje .

*■«. 174

zwierza w kniei. I czy pamiętasz ów lud krnąbr­ ny, co ci się długo podbić nie dał, a który raz zjednawszy sóbie^ umiłowałaś nad w szystkie in­ ne, nad te co ci od razu powolne były. Jest taki, po za oceanem, przed którym odkryłaś nie­ znanych mu przed tein wzruszeń skarby, ten cię zapomnieć nie może i śląc do ciebie ustawiczne posły w yczekuje twego powrotu chwili... Fosko! O Foskaryno! jakiem iż blaski zaśw iecić mi mo­ że zjednoczenie tw ych cierpień przebytych i twej dla m nie m iłości!“

Tak m yślał Stelio Effrena i na samotnym, porosłym trawą placu, cichej, głuchej w yspy, pod bladem, zimowem niebem widział wielką tragiczkę taką jaka mu się ukazała w oną pa­ m iętną noc rozświeconej ogniem. W enecyi, śród zebranych u jej stołu, jej twórczą potęgę sła­ w iących poetów.

Podobną siłę miała tu, przed chwilą, gdy na pustym placu w yspy Murano, podnosząc opa­ dającą na jej czoło woalkę, mówiła: „i wiem co głód znaczy.“

— B yło w marcu, pamiętam ciągnęła ła ­ godnie Foskaryna. — W yszłam w pole w cześnie, z kromką chleba. N ie spieszyłam; posągi zatrzy­ m yw ały mnie po drodze. Przechodziłam od je­ dnego do drugiego, zatrzymując się przed każ­ dym, jak gdybym przybyła w odwiedziny. N ie­ które zdawały m i się bardzo piękne i starałam się naśladować ich postawę i ruchy, lecz najdłu­ żej już pozostawałam przy pogruchotanych, usz­ kodzonych, jak gdybym^ czuła instynktow ą po­ trzebę niesienia im pociechy. Wieczorem, w y­ stępując na scenie przypomniałam je sobie i w yo­ brażając sobie ich osamotnienie, w cichem polu,

pod gwiazd sm ętnem miganiem, serce m i się ściskało i słowa zamierały na ustach. Widzów n iecierpliw iły zbyt długie*pauzy... Czasami, słu­ chając tyrady grającego ze mną aktora, przypo­ mniałam sobie pozę tej lub owej statuy i przy­ bierając ją pozostawałam nieruchomą, jak w ka­ m ieniu wyrytą... Uczyłam się rzeźbić ruchy swe

i postawę...

U śm iechnęła się.

W dzięk jej sm ętny o lepsze wralczył ze sm ętnym w dziękiem zapadającego wieczoru.

— Jedna, pamiętam, śród w szystkich naj­ m ilszą m i była. Odpadły jej wzniesione, pod­ trzym ujące *kosz ramiona, lecz ręce, pozostały* przy koszu odcięte. Stała na kamiennym coku- le, śród grzędy lnu błękitnego a tuż był kanał ze stojącą wodą, w którym się odbijały niebios b łękity. Gdy przymknę oczy widzę twarz ka­ m ienną i słońca promienie co po przez źdźbła lnu przeglądały jak przez zielonych kryształów pręciki... Zawsze odtąd, w chw ili najsilniejszego scenicznego naprężenia, m arzyły mi się różne krajobrazy, zwłaszcza gdy m i się uda wstrząsać

i wzruszać samem m ilczeniem widzów. Policzki jej zarum ieniły się lekko.

Zachodzące słońce oblewało ją skośnem pro­ mieniem, rozsypując iskry na odziewającem ją sobolowem futrze i w szklanej, trzymanej przez nią kruży.

Przelotny jej rum ieniec zdawał się tylko wzmożonym blaskiem .

— Jaka to była wiosna! W koczowniczem mem życiu po raz pierwszy spotkałam się była z w ielką rzeką. Ukazała mi się wezbraną i szyb­ kie tale toczące pomiędzy dzikiem wybrzeżem,

176 —

na dolinie żółtej jak strzecha słomiana, pod sko- śnem i promieńmi słońca mnskającemi jej krań­ ce nakształt ognistego koła. Zrozumiałam wów­ czas czem jest przerzynająca lądy rzeki w stęga. B yła to A dyga biegnąca z Werony, z Julii grodu...

Wzruszoną była w yw oływ aniem wspomnień nędzy i poezyi zarania swej m łodości.

'Czuła wewnętrzną nieprzepartą potrzebę w y­ nurzania się, lecz nie potrafiłaby powiedzieć co ją do tego skłania, gdyż nie o tern, wcale nie

o tern mówić miała z kochankiem.

Mówić mu chciała raczej o innej młodości, nie minionej lecz obecnej.

Pod jakim że wpływem , wolę swą raz już naciągnąw szy do ofiarnego zadania, zdobywszy się na odwagę zmierzenia się z nagą prawdą, dała się unieść fali wspomnień, czarom dni ubie­ głych, przykrywając się płaszczem dziewiczej swej młodocianności, zasłaniając nią niby?

— Przybyliśm y, pamiętam , do Werony, w wieczór majowy; w jeżdżaliśm y bramą^ Palio. W zruszenie tamowało m i oddech. Przyciskałam do serca kajet, w którym wpisałam własnoręcz­ nie rolę Julii, powtarzając półgłosem słowa z ja-

kiem i zjawia się po raz pierwszy na scenie: „Kto m nie woła? Jestem . Co rozkażesz?“ Wyobraźnię miałam wzburzoną bardzo, gdyż dziwnym trafem, w dniu tym w łaśnie kończyłam lat czternaście. Miałam w iek Julii. W uszach brzmiało mi ga­ dulstwo starej niani i stopniowo traciłam świa­ domość własnej indyw idualności przejmując się losam i mej bohaterki. Na zakręcie każdej u licy spodziewałam się spotkać orszak • towarzyszący trumnie pokrytej białem i różami. Ujrzawszy

by Scaliger’ów, za ich. żelazną kratą, zawołałam do mej matki: „Oto grobowiec Julii“ i rozpłaka­ łam się porwana pragnieniem kochania i um ie­ rania: „Zawcześnie ujrzany i nieznany, poznany za późno.“

Głos jej powtarzający nieśm iertelne słowa poety, pieścił ucho kochanka rozdzierająco-rzew­ ną melodyą,

Foskaryna powtórzyła po chwili: — Za późno.

Okrutne słowa wymówione przez Stelio, po­ wtórzone przez nią w ogrodzie spowitym w noc­ ne mroki, wonnym od jaśm inów gwiazd ukry­ tych i wonnym wonią dojrzałych owoców, co się rozlega w sadach, na wyspach.

„Późno, zapóźno!“

Przekw itła kobieta, stojąc na trawą po­ rosłym placu Murana, wywołała obraz w łasny z lat, dawno ubiegłych, obraz budzącej się do życia dzieweczki, pierwszego bicia serca, pod tu ­ niką nieśm iertelnej kochanki Komea.

Życie przeżywszy całe, do dna w ychyliw ­ szy doświadczeń czarę, wszak wbrew życiu i lu­ dziom przechowała nietknięte w głębi, w samej swej głębi, zbudzone wówczas pragnienia i ma­ rzenia? Ale co tam! Po co!

Jeśli wskrzesła jej przeszłość to ją pomi­ nie, zdepcze, wiodąc kochanka do tamtej... do tej co żyje i czeka nań...

Z uśm iechem niewypowiedzianego sm ętku mówiła:

— Julią byłam.

Powietrze było tak spokojne, że dym y z fa­ brycznych kominów zw ieszały się nakształt

płacht nieruchomych a wszędzie, na wszy s Udem m igotały złote iskierki i pyłki.

Po nad dzwonnicą degli Angeli, purpura ©dzierżgała obłoków zręby.

W ody nie widzieli lecz świeżość jej czuć się dawała.

— Pewnej niedzieli, w maju — ciągnęła ko­ b ieta—w olbrzymiej arenie, w starożytnym am­ fiteatrze, pod gołem niebem, przed widzami kar- mionemi z pokolenia w pokolenie legendą m iłości i grobu, grałam Julię. Żadnej, najokazalszej sali wrzenie, żadne oklaski, tryum fu żadna godzina, nie dała mi upojenia podobnego tej jedynej w mem życiu chwili. Na prawdę słysząc słowa Romea: „Ah! uczy pochodnie gorzeć...“ Na praw­ dę zapaliłam się, czułam obejmujące mnie pło­ ni ie. Za małe me oszczędności kupiłam była na rynku, przy fontannie di Madonna Verona, w ią­ zankę róż. Róże te b yły jedyną mą ozdobą. Przeplatałam niem i słowa me, ruchy, pozy; opu­ ściłam jedną pod stopy Romea przy spotkaniu; przy scenie na balkonie, obrywałam innej liście rzucając je na jego głowę; zasypałam niemi, przy końcu, martwe jego ciało. Woń róż, powietrze, światło upajały mnie. Słowa z ust mi p łyn ęły z niesłychaną łatwością, niby mimowolne, jak w gorączce i słyszałam jak im tow arzyszył szum krw i w żyłach m ych i pulsach. Miałam przed sobą głąb amfiteatru, na poły słońcem zalaną, na poły w cień zapadłą i tam gdzie słońce pa­ dało dostrzegałam blask niezliczonych, przyku­ tych do mej twarzy i ruchów źrenic. Dzień był równie spokojny i pogodny ja k dzisiejszy. Naj­ lżejszy podmuch nie poruszał iałd mej sukni i opadających na obnażone ramiona włosów. Nie­

bo daleko było, wysoko a jednak zdawało m i się że najcichsze me słowa odbijają się o jego skle­ pienie, rozbiegają jak grom y i że głęboki b łękit zalewa mnie całą. Wzrok mój biegł co chwila ku w ysokim trawom rosnącym na murze, doko­ ła areny i zdawało m i się, że traw y te potakują słowom m ym i ruchom, a widząc chw iejące się pod pierwszym podmuchem wiatru, nadbiegłym. z wzgórz zam iejskich, czułam w zrastający zapał i w zm agający się oddech w m ych piersiach. Łatwo m i było mówió o słow iku i skowronku! T ysiąc je razy słyszałam w polu; znałam na pa­ m ięć w szystk ie ich m elodye, leśne i łączne, pod­ niebne także, w szystk ie, żyw e, wiosenne, w uszach m i dźw ięczały. Każde ze słów, zanim je w ym ó­ w iłam przebiegało m i przez krew całą zapalając się serdecznem ciepłem. Każdym nerwem uczest­ niczyłam w harm onii w ym aw ianych dźwięków. Ogień to św ięty, stan łask i i ekstazy! Odtąd za każdym razem gd y m i się udaje doścignąć szcz y tu 'sz tu k i, doświadczam coś podobnego. Ju­ lią b yłam . „Dzień to! dzień!“ — wołało we m nie przerażenie. W iatr m i m uskał w łosy i czoło. S łyszałam ciszę w którą wpadał mój lam ent. Zdawało się jak g d y b y się widzowie zaprzepa­ ścili, zn ik li gdzieś za stopniam i amfiteatru, na k tóry zapadł mrok głęboki i tylko tam, u góry, p aliły się jeszcze blaski jakieś. W yrażałam trwo­ gę jaką m nie dzienne przerażało światło, leca czułam „nocy m askę“ na mej tw arzy. Romeo b y ł przy m nie, nie ży liśm y już, nie, w eszliśm y w państw o cieni. Przypom inasz sobie? „Teraa g d y tu jesteś, zdajesz mi się jak um arły, w gro­

bowca g łęb i. Albo mnie oczy moje m ylą alboś bardzo blady.“ Mówiąc to czułam chłód

grobu

i śmierci... Mimowolnie wzniosłam wzrok w gó­ rę, szukając brzasku po nad okalającym arenę murem, lecz i tam_ ostatnie pogasły św iatła. W i­ dzowie niecierpliw ili się w yczekując mej śm ier­ ci. Nie chcieli słuchać m atki, ni piastunki, ni m nicha a niecierpliwość ich odczuwałam bijącem coraz głośniej sercem. Tragedya biegła ku roz­ wiązaniu. Pam iętam obszar niebios tak blady ja k perły i to wrzenie tłum u do szumu morza podobne, co przycichało za mem zjawieniem się... pamiętam woń smolną pochodni i róż pod które- m i spoczywałam w iędnących od palącej mnie gorączki żaru i pamiętam odległych dzwonów dźwięk rozwiewny... Niebo gasło w miarę jak ze mnie uciekało życie i gwiazdę tę pierwszą pamiętam co m i m ignęła po przez łez przysło­ nę... Gdy opadłam na martwe ciało Romea, tłum w y ł w mroku, tak gw ałtow nie żem się aż prze­ raziła. Ktoś mnie podjął, pociągnął na brzeg sceny, ku w yjącym , krzyczącym widzom. Zbli­ żono pochodnię do mej zalanej* jeszcze łzami twa­ rzy. Pochodnia skwierczała roniąc woń smolną, cała czerwona i czarna, płomienna i dymna cała... I tej pochodni jak onej pierwszej, na wieczornem niebie gwiazdy, nie zapomnę nigdy... Sama mu­ siałam wyglądać jak wyglądają ludzie po śm ier­ ci... Tak to Stello, w pewien wieczór majowy, m ieszkańcy W erony ujrzeli wskrzeszoną Julię.

Zatrzymała się przym ykając powieki jak ten co doznaje zawrotu głowy;^ lecz jej cierpli­ wie zwarłe usta uśm iechały się ciągle sm ętnie. — A potem? Czułam potrzebę chodzenia, ruszania się, oddychania szerszem powietrzem... matka moja szła za mną milcząc. Przeszłyśm y m ost, chodziłyśm y długo wzdłuż rzeki, potem

przeszłyśm y most drugi, w eszłyśm y w ciasną ulicę, zabłądziłyśm y śród ciem nych zaułków, w yszłyśm y na plac,* był tam kościół i znów da­ lej, dalej. Matka moja pytała mnie od czasu do czasu: dokąd idziemy? Chciałam, pamiętam, zna­ leźć klasztor kapucynów, w którym b.ył grób Julii, ponieważ, jak się o tern dowiedziałam ze smutkiem, nie była pogrzebaną pod wspaniałym grobowcem, otoczonym piękną kratą, lecz nie chciałam, nie mogłam tego powiedzieć. Otworzyć usta, w yrzec słowo jedno, zdawało mi się równie trudnem w tej chwili, jak zdjąć gwiazdę z nie­ ba. Głos straciłam z ostatniem słowem konają­ cej Julii. U sta m i zwarło grobowe milczenie, cała się trzęsłam jak w śm ierci godzinę: zlodowa­ ciała, to rozpalona, to znów, jak to mam powie­ dzieć, tak jak gdyby staw y i kości paliły m nie a reszta mego ciała stygła. „Gdzie idziemy?“ pytała mnie łagodnie matka moja. Odpowiada­ łam jej w m yśli, ostatniem słowem Julii. Znów b y łyśm y przy moście, nad rzeką. Musiałam biedź gdyż pó chw ili uczułam się pochwyconą, zatrzy­ maną przez mą m atkę i, pamiętam, w objęciu jej, oparta o poręcz mostu, rozszlochałam się rzewnie. „Rzućmy się tak tu razem do w ody“ zawołać chciałam lecz nie mogłam. Rzeka bie­ gła, w biegu pociągając w szystkie, odbite w so­ bie, nocnego nieba gwiazdy... Czułam że nie sa­ ma tylko pragnęłam w tej chwili, zniknąć, u- mrzeó... Matko moja droga, bądź błogosławiona!

.Bladą była.

I teraz czuła jeszcze dokoła siebie obejmu­ jące swej m atki ramiona, m atczynych ust poca­ łunki ciepłe i łez m atczynych rosę słodką, tkli­ wość i czułość matczynego serca.

— 182 - *

Spojrzała na stojącego przed nią przyjacie­ la. Rumieniec pokrył jej lica i czoło, prawdziwe, głębokie uczucia zachowują nienaruszoną niczeni dziewiczość.

— Co ći też mówię! po co ci to wszystko opowiadam! Ah, sami często nie w iem y co mó­

wimy!—rzekła po chwili.

‘Zawstydzona spuściła powieki.

Pam ięć chw il dawno ubiegłych, budzenia się w dziewczęciu kobiety, przestrachu, tkliw o­ ści, bolesnych przeczuć macierzyńskich, wzru­ szyły

h

do głębi.

Całe jej kobiece serce i in styn kty bunto­ w ały się jednocześnie przeciw zamierzonym wy­ rzeczeniom się a z samej głębi istoty wzbijała się jakaś szalona nadzieja.

Czyżby ją nieba opuścić miały!

Bała się by się te niejasne nadzieje nie rozwiały.

Czuła się zmęczouą.

Jasność nieba raziła ją, m ęczył krok każdy, nawet obecność kochanka zadawalniać nie mogła.

Myślała o sennem ukojeniu, półśnie tak roz­ kosznym o rannym brzasku, pragnęła samotno­ ści, spokoju, ciszy sypialnej komnaty, mroków opuszczonej kotary.

Nagle, z niecierpliwością chwytając cień bliski rozwiania, uczuła wybiegające gwałtownie na swe usta, lecz nie zdolne poruszyć je dźwię­ kiem, słowa:

„Mieć syna! coby był twoim!“,

Zwróciła się do kochanka, patrząc mu w o- czy, drżąca cała.

Zdawała się szukać w nim czegoś nowego, nieznanego sobie jeszcze, niby innego cz owioną.

Zcicha zawołała: — Stelio!

Głos jej był tak zm ieniony że Effrena drgnął pochylając się ku niej, gotów nieść ratunek.

•— Droga moja! luba! co ci jest?

W idział ze zdziwieniem i trwogą mknące po jej czole fale życia, oblewające na przemian św iatła to mroki i nie śm iał przemówić, przerwać słowem wewnętrznej pracy, czy walki, tej w iel­

kiej a zbolałej kobiecej duszy.

Już w jej uprzednich słowach czuł piękno i sm ętek rzeczy niew ypowiedzianych, lecz pozo­ staw ały one dlań jeszcze niejasne i chociaż pe­ w ien był źe się w nich kryje dlań jakieś dobro w ielkie, nie m ógł przesądzać jaki obrót wezmą rzeczy i czy się m iłość jej wzbije na poświęceń szczy ty, lub złamie i zaniknie.

Czuł zbliżanie się czegoś stanowczego i czuł się pełnym sił żyw otnych w tych odosobnionych, cichych,* trawą porosłych m iejscaah.

N igdy nie m iał dokładniejszego poczucia nieobliczonej potęgi serca ludzkiego.

Słysząc w łasnego bicie,_ dom yślając się gwał­ towności wzruszeń kochanki, zdawało mu się, źe słyszy odgłos m łotów bijących o kowadło losu.

— Mów mi, mów jeszcze!—prosił ją.— Otwórz m i duszę całą, do głębi. Żadna z chw il przeży­ tych z tobą, przyjaciółko moja! nie posiada dla

mnie w artości tych kilku kroków któreśm y tu dziś razem przeszli.

Szła dalej, ze spuszczoną głową, owiana na­ dzieją ułudną.

„Gdybyż to, gdyby być mogło!“

I czuła bezpłodność opasującą ją żelaznym obręczem i czuła w szystko co ją bolało i smuciło.

. 184 —

W dokumencie Ogień : powieść. Cz.1-2 (Stron 177-189)

Powiązane dokumenty