obnażonej jej ręki żyłki błękitne, tak wyraźne jak gdyby skóra przezroczystą była; przypatry
wał się delikatnym , różowym paznogciom, w koń cu długich palców i m yślał o krwi krążocej w substancyi ujętej przez przyrodę tak szlachet nym konturem a bogatej jak św iaty całe.
Jedyną św iątynią w wszechświecie zdawało mu się ciało człowieka.
Opanowywała go chęć nieprzeparta zatrzy mania idącej obok siebie kobiety, spojrzenia w samą głąb jej oczu, objęcia i zgłębienia nie zliczonych jej przemian i tajemnic; zadania jej pytań bez końca... A dziwne mu się przez m yśl przesuwały!
„Ileś, w zaraniu swej młodości — pytać ją pragnął—przebiegła bitych dróg i gościńców na wędrownym wozie, leżąc na kupie nędznych de- koracyj lub suchych liści podściale? Ozy pamię tasz .ciągnących za tobą histrionów korowody, wzdłuż nnic złotych, o słońca zachodach? Nie jeden zapewne w ieśniak podawał ci pełne soczy stych winogron kosze? Jakże podobnym być mu siał do satyra ten co cię pierwszy posiadł a w przerażeniu swem i zmieszaniu czyś słyszała w yjące w polu w ichry co porwały, w niwecz, na zawsze rozwiały tę cząstkę twej istoty, której na próżnoś odtąd szukała, straconą, zmarniałą na zawsze! Ileż łez połknęłaś do dnia w którym cię po raz pierwszy ujrzałem w A ntygony roli? Tylko we łzach skąpany, zatopiony we łzach głos, tak czystym i przejmującym być może! Ileś na rodów podbiła, ujarzmiła? Policz je jak wódz liczy zw ycięskie bitwy i zdobyte królestwa. Róż norodne ludy rozpoznawać dziś m usisz po w łaści w ym każdemu zapachu tak jak strzelec poznaje .
*■«. 174
zwierza w kniei. I czy pamiętasz ów lud krnąbr ny, co ci się długo podbić nie dał, a który raz zjednawszy sóbie^ umiłowałaś nad w szystkie in ne, nad te co ci od razu powolne były. Jest taki, po za oceanem, przed którym odkryłaś nie znanych mu przed tein wzruszeń skarby, ten cię zapomnieć nie może i śląc do ciebie ustawiczne posły w yczekuje twego powrotu chwili... Fosko! O Foskaryno! jakiem iż blaski zaśw iecić mi mo że zjednoczenie tw ych cierpień przebytych i twej dla m nie m iłości!“
Tak m yślał Stelio Effrena i na samotnym, porosłym trawą placu, cichej, głuchej w yspy, pod bladem, zimowem niebem widział wielką tragiczkę taką jaka mu się ukazała w oną pa m iętną noc rozświeconej ogniem. W enecyi, śród zebranych u jej stołu, jej twórczą potęgę sła w iących poetów.
Podobną siłę miała tu, przed chwilą, gdy na pustym placu w yspy Murano, podnosząc opa dającą na jej czoło woalkę, mówiła: „i wiem co głód znaczy.“
— B yło w marcu, pamiętam ciągnęła ła godnie Foskaryna. — W yszłam w pole w cześnie, z kromką chleba. N ie spieszyłam; posągi zatrzy m yw ały mnie po drodze. Przechodziłam od je dnego do drugiego, zatrzymując się przed każ dym, jak gdybym przybyła w odwiedziny. N ie które zdawały m i się bardzo piękne i starałam się naśladować ich postawę i ruchy, lecz najdłu żej już pozostawałam przy pogruchotanych, usz kodzonych, jak gdybym^ czuła instynktow ą po trzebę niesienia im pociechy. Wieczorem, w y stępując na scenie przypomniałam je sobie i w yo brażając sobie ich osamotnienie, w cichem polu,
pod gwiazd sm ętnem miganiem, serce m i się ściskało i słowa zamierały na ustach. Widzów n iecierpliw iły zbyt długie*pauzy... Czasami, słu chając tyrady grającego ze mną aktora, przypo mniałam sobie pozę tej lub owej statuy i przy bierając ją pozostawałam nieruchomą, jak w ka m ieniu wyrytą... Uczyłam się rzeźbić ruchy swe
i postawę...
U śm iechnęła się.
W dzięk jej sm ętny o lepsze wralczył ze sm ętnym w dziękiem zapadającego wieczoru.
— Jedna, pamiętam, śród w szystkich naj m ilszą m i była. Odpadły jej wzniesione, pod trzym ujące *kosz ramiona, lecz ręce, pozostały* przy koszu odcięte. Stała na kamiennym coku- le, śród grzędy lnu błękitnego a tuż był kanał ze stojącą wodą, w którym się odbijały niebios b łękity. Gdy przymknę oczy widzę twarz ka m ienną i słońca promienie co po przez źdźbła lnu przeglądały jak przez zielonych kryształów pręciki... Zawsze odtąd, w chw ili najsilniejszego scenicznego naprężenia, m arzyły mi się różne krajobrazy, zwłaszcza gdy m i się uda wstrząsać
i wzruszać samem m ilczeniem widzów. Policzki jej zarum ieniły się lekko.
Zachodzące słońce oblewało ją skośnem pro mieniem, rozsypując iskry na odziewającem ją sobolowem futrze i w szklanej, trzymanej przez nią kruży.
Przelotny jej rum ieniec zdawał się tylko wzmożonym blaskiem .
— Jaka to była wiosna! W koczowniczem mem życiu po raz pierwszy spotkałam się była z w ielką rzeką. Ukazała mi się wezbraną i szyb kie tale toczące pomiędzy dzikiem wybrzeżem,
176 —
na dolinie żółtej jak strzecha słomiana, pod sko- śnem i promieńmi słońca mnskającemi jej krań ce nakształt ognistego koła. Zrozumiałam wów czas czem jest przerzynająca lądy rzeki w stęga. B yła to A dyga biegnąca z Werony, z Julii grodu...
Wzruszoną była w yw oływ aniem wspomnień nędzy i poezyi zarania swej m łodości.
'Czuła wewnętrzną nieprzepartą potrzebę w y nurzania się, lecz nie potrafiłaby powiedzieć co ją do tego skłania, gdyż nie o tern, wcale nie
o tern mówić miała z kochankiem.
Mówić mu chciała raczej o innej młodości, nie minionej lecz obecnej.
Pod jakim że wpływem , wolę swą raz już naciągnąw szy do ofiarnego zadania, zdobywszy się na odwagę zmierzenia się z nagą prawdą, dała się unieść fali wspomnień, czarom dni ubie głych, przykrywając się płaszczem dziewiczej swej młodocianności, zasłaniając nią niby?
— Przybyliśm y, pamiętam , do Werony, w wieczór majowy; w jeżdżaliśm y bramą^ Palio. W zruszenie tamowało m i oddech. Przyciskałam do serca kajet, w którym wpisałam własnoręcz nie rolę Julii, powtarzając półgłosem słowa z ja-
kiem i zjawia się po raz pierwszy na scenie: „Kto m nie woła? Jestem . Co rozkażesz?“ Wyobraźnię miałam wzburzoną bardzo, gdyż dziwnym trafem, w dniu tym w łaśnie kończyłam lat czternaście. Miałam w iek Julii. W uszach brzmiało mi ga dulstwo starej niani i stopniowo traciłam świa domość własnej indyw idualności przejmując się losam i mej bohaterki. Na zakręcie każdej u licy spodziewałam się spotkać orszak • towarzyszący trumnie pokrytej białem i różami. Ujrzawszy
by Scaliger’ów, za ich. żelazną kratą, zawołałam do mej matki: „Oto grobowiec Julii“ i rozpłaka łam się porwana pragnieniem kochania i um ie rania: „Zawcześnie ujrzany i nieznany, poznany za późno.“
Głos jej powtarzający nieśm iertelne słowa poety, pieścił ucho kochanka rozdzierająco-rzew ną melodyą,
Foskaryna powtórzyła po chwili: — Za późno.
Okrutne słowa wymówione przez Stelio, po wtórzone przez nią w ogrodzie spowitym w noc ne mroki, wonnym od jaśm inów gwiazd ukry tych i wonnym wonią dojrzałych owoców, co się rozlega w sadach, na wyspach.
„Późno, zapóźno!“
Przekw itła kobieta, stojąc na trawą po rosłym placu Murana, wywołała obraz w łasny z lat, dawno ubiegłych, obraz budzącej się do życia dzieweczki, pierwszego bicia serca, pod tu niką nieśm iertelnej kochanki Komea.
Życie przeżywszy całe, do dna w ychyliw szy doświadczeń czarę, wszak wbrew życiu i lu dziom przechowała nietknięte w głębi, w samej swej głębi, zbudzone wówczas pragnienia i ma rzenia? Ale co tam! Po co!
Jeśli wskrzesła jej przeszłość to ją pomi nie, zdepcze, wiodąc kochanka do tamtej... do tej co żyje i czeka nań...
Z uśm iechem niewypowiedzianego sm ętku mówiła:
— Julią byłam.
Powietrze było tak spokojne, że dym y z fa brycznych kominów zw ieszały się nakształt
płacht nieruchomych a wszędzie, na wszy s Udem m igotały złote iskierki i pyłki.
Po nad dzwonnicą degli Angeli, purpura ©dzierżgała obłoków zręby.
W ody nie widzieli lecz świeżość jej czuć się dawała.
— Pewnej niedzieli, w maju — ciągnęła ko b ieta—w olbrzymiej arenie, w starożytnym am fiteatrze, pod gołem niebem, przed widzami kar- mionemi z pokolenia w pokolenie legendą m iłości i grobu, grałam Julię. Żadnej, najokazalszej sali wrzenie, żadne oklaski, tryum fu żadna godzina, nie dała mi upojenia podobnego tej jedynej w mem życiu chwili. Na prawdę słysząc słowa Romea: „Ah! uczy pochodnie gorzeć...“ Na praw dę zapaliłam się, czułam obejmujące mnie pło ni ie. Za małe me oszczędności kupiłam była na rynku, przy fontannie di Madonna Verona, w ią zankę róż. Róże te b yły jedyną mą ozdobą. Przeplatałam niem i słowa me, ruchy, pozy; opu ściłam jedną pod stopy Romea przy spotkaniu; przy scenie na balkonie, obrywałam innej liście rzucając je na jego głowę; zasypałam niemi, przy końcu, martwe jego ciało. Woń róż, powietrze, światło upajały mnie. Słowa z ust mi p łyn ęły z niesłychaną łatwością, niby mimowolne, jak w gorączce i słyszałam jak im tow arzyszył szum krw i w żyłach m ych i pulsach. Miałam przed sobą głąb amfiteatru, na poły słońcem zalaną, na poły w cień zapadłą i tam gdzie słońce pa dało dostrzegałam blask niezliczonych, przyku tych do mej twarzy i ruchów źrenic. Dzień był równie spokojny i pogodny ja k dzisiejszy. Naj lżejszy podmuch nie poruszał iałd mej sukni i opadających na obnażone ramiona włosów. Nie
bo daleko było, wysoko a jednak zdawało m i się że najcichsze me słowa odbijają się o jego skle pienie, rozbiegają jak grom y i że głęboki b łękit zalewa mnie całą. Wzrok mój biegł co chwila ku w ysokim trawom rosnącym na murze, doko ła areny i zdawało m i się, że traw y te potakują słowom m ym i ruchom, a widząc chw iejące się pod pierwszym podmuchem wiatru, nadbiegłym. z wzgórz zam iejskich, czułam w zrastający zapał i w zm agający się oddech w m ych piersiach. Łatwo m i było mówió o słow iku i skowronku! T ysiąc je razy słyszałam w polu; znałam na pa m ięć w szystk ie ich m elodye, leśne i łączne, pod niebne także, w szystk ie, żyw e, wiosenne, w uszach m i dźw ięczały. Każde ze słów, zanim je w ym ó w iłam przebiegało m i przez krew całą zapalając się serdecznem ciepłem. Każdym nerwem uczest niczyłam w harm onii w ym aw ianych dźwięków. Ogień to św ięty, stan łask i i ekstazy! Odtąd za każdym razem gd y m i się udaje doścignąć szcz y tu 'sz tu k i, doświadczam coś podobnego. Ju lią b yłam . „Dzień to! dzień!“ — wołało we m nie przerażenie. W iatr m i m uskał w łosy i czoło. S łyszałam ciszę w którą wpadał mój lam ent. Zdawało się jak g d y b y się widzowie zaprzepa ścili, zn ik li gdzieś za stopniam i amfiteatru, na k tóry zapadł mrok głęboki i tylko tam, u góry, p aliły się jeszcze blaski jakieś. W yrażałam trwo gę jaką m nie dzienne przerażało światło, leca czułam „nocy m askę“ na mej tw arzy. Romeo b y ł przy m nie, nie ży liśm y już, nie, w eszliśm y w państw o cieni. Przypom inasz sobie? „Teraa g d y tu jesteś, zdajesz mi się jak um arły, w gro
bowca g łęb i. Albo mnie oczy moje m ylą alboś bardzo blady.“ Mówiąc to czułam chłód
grobu
i śmierci... Mimowolnie wzniosłam wzrok w gó rę, szukając brzasku po nad okalającym arenę murem, lecz i tam_ ostatnie pogasły św iatła. W i dzowie niecierpliw ili się w yczekując mej śm ier ci. Nie chcieli słuchać m atki, ni piastunki, ni m nicha a niecierpliwość ich odczuwałam bijącem coraz głośniej sercem. Tragedya biegła ku roz wiązaniu. Pam iętam obszar niebios tak blady ja k perły i to wrzenie tłum u do szumu morza podobne, co przycichało za mem zjawieniem się... pamiętam woń smolną pochodni i róż pod które- m i spoczywałam w iędnących od palącej mnie gorączki żaru i pamiętam odległych dzwonów dźwięk rozwiewny... Niebo gasło w miarę jak ze mnie uciekało życie i gwiazdę tę pierwszą pamiętam co m i m ignęła po przez łez przysło nę... Gdy opadłam na martwe ciało Romea, tłum w y ł w mroku, tak gw ałtow nie żem się aż prze raziła. Ktoś mnie podjął, pociągnął na brzeg sceny, ku w yjącym , krzyczącym widzom. Zbli żono pochodnię do mej zalanej* jeszcze łzami twa rzy. Pochodnia skwierczała roniąc woń smolną, cała czerwona i czarna, płomienna i dymna cała... I tej pochodni jak onej pierwszej, na wieczornem niebie gwiazdy, nie zapomnę nigdy... Sama mu siałam wyglądać jak wyglądają ludzie po śm ier ci... Tak to Stello, w pewien wieczór majowy, m ieszkańcy W erony ujrzeli wskrzeszoną Julię.
Zatrzymała się przym ykając powieki jak ten co doznaje zawrotu głowy;^ lecz jej cierpli wie zwarłe usta uśm iechały się ciągle sm ętnie. — A potem? Czułam potrzebę chodzenia, ruszania się, oddychania szerszem powietrzem... matka moja szła za mną milcząc. Przeszłyśm y m ost, chodziłyśm y długo wzdłuż rzeki, potem
przeszłyśm y most drugi, w eszłyśm y w ciasną ulicę, zabłądziłyśm y śród ciem nych zaułków, w yszłyśm y na plac,* był tam kościół i znów da lej, dalej. Matka moja pytała mnie od czasu do czasu: dokąd idziemy? Chciałam, pamiętam, zna leźć klasztor kapucynów, w którym b.ył grób Julii, ponieważ, jak się o tern dowiedziałam ze smutkiem, nie była pogrzebaną pod wspaniałym grobowcem, otoczonym piękną kratą, lecz nie chciałam, nie mogłam tego powiedzieć. Otworzyć usta, w yrzec słowo jedno, zdawało mi się równie trudnem w tej chwili, jak zdjąć gwiazdę z nie ba. Głos straciłam z ostatniem słowem konają cej Julii. U sta m i zwarło grobowe milczenie, cała się trzęsłam jak w śm ierci godzinę: zlodowa ciała, to rozpalona, to znów, jak to mam powie dzieć, tak jak gdyby staw y i kości paliły m nie a reszta mego ciała stygła. „Gdzie idziemy?“ pytała mnie łagodnie matka moja. Odpowiada łam jej w m yśli, ostatniem słowem Julii. Znów b y łyśm y przy moście, nad rzeką. Musiałam biedź gdyż pó chw ili uczułam się pochwyconą, zatrzy maną przez mą m atkę i, pamiętam, w objęciu jej, oparta o poręcz mostu, rozszlochałam się rzewnie. „Rzućmy się tak tu razem do w ody“ zawołać chciałam lecz nie mogłam. Rzeka bie gła, w biegu pociągając w szystkie, odbite w so bie, nocnego nieba gwiazdy... Czułam że nie sa ma tylko pragnęłam w tej chwili, zniknąć, u- mrzeó... Matko moja droga, bądź błogosławiona!
.Bladą była.
I teraz czuła jeszcze dokoła siebie obejmu jące swej m atki ramiona, m atczynych ust poca łunki ciepłe i łez m atczynych rosę słodką, tkli wość i czułość matczynego serca.
— 182 - *
Spojrzała na stojącego przed nią przyjacie la. Rumieniec pokrył jej lica i czoło, prawdziwe, głębokie uczucia zachowują nienaruszoną niczeni dziewiczość.
— Co ći też mówię! po co ci to wszystko opowiadam! Ah, sami często nie w iem y co mó
wimy!—rzekła po chwili.
‘Zawstydzona spuściła powieki.
Pam ięć chw il dawno ubiegłych, budzenia się w dziewczęciu kobiety, przestrachu, tkliw o ści, bolesnych przeczuć macierzyńskich, wzru szyły
h
do głębi.Całe jej kobiece serce i in styn kty bunto w ały się jednocześnie przeciw zamierzonym wy rzeczeniom się a z samej głębi istoty wzbijała się jakaś szalona nadzieja.
Czyżby ją nieba opuścić miały!
Bała się by się te niejasne nadzieje nie rozwiały.
Czuła się zmęczouą.
Jasność nieba raziła ją, m ęczył krok każdy, nawet obecność kochanka zadawalniać nie mogła.
Myślała o sennem ukojeniu, półśnie tak roz kosznym o rannym brzasku, pragnęła samotno ści, spokoju, ciszy sypialnej komnaty, mroków opuszczonej kotary.
Nagle, z niecierpliwością chwytając cień bliski rozwiania, uczuła wybiegające gwałtownie na swe usta, lecz nie zdolne poruszyć je dźwię kiem, słowa:
„Mieć syna! coby był twoim!“,
Zwróciła się do kochanka, patrząc mu w o- czy, drżąca cała.
Zdawała się szukać w nim czegoś nowego, nieznanego sobie jeszcze, niby innego cz owioną.
Zcicha zawołała: — Stelio!
Głos jej był tak zm ieniony że Effrena drgnął pochylając się ku niej, gotów nieść ratunek.
•— Droga moja! luba! co ci jest?
W idział ze zdziwieniem i trwogą mknące po jej czole fale życia, oblewające na przemian św iatła to mroki i nie śm iał przemówić, przerwać słowem wewnętrznej pracy, czy walki, tej w iel
kiej a zbolałej kobiecej duszy.
Już w jej uprzednich słowach czuł piękno i sm ętek rzeczy niew ypowiedzianych, lecz pozo staw ały one dlań jeszcze niejasne i chociaż pe w ien był źe się w nich kryje dlań jakieś dobro w ielkie, nie m ógł przesądzać jaki obrót wezmą rzeczy i czy się m iłość jej wzbije na poświęceń szczy ty, lub złamie i zaniknie.
Czuł zbliżanie się czegoś stanowczego i czuł się pełnym sił żyw otnych w tych odosobnionych, cichych,* trawą porosłych m iejscaah.
N igdy nie m iał dokładniejszego poczucia nieobliczonej potęgi serca ludzkiego.
Słysząc w łasnego bicie,_ dom yślając się gwał towności wzruszeń kochanki, zdawało mu się, źe słyszy odgłos m łotów bijących o kowadło losu.
— Mów mi, mów jeszcze!—prosił ją.— Otwórz m i duszę całą, do głębi. Żadna z chw il przeży tych z tobą, przyjaciółko moja! nie posiada dla
mnie w artości tych kilku kroków któreśm y tu dziś razem przeszli.
Szła dalej, ze spuszczoną głową, owiana na dzieją ułudną.
„Gdybyż to, gdyby być mogło!“
I czuła bezpłodność opasującą ją żelaznym obręczem i czuła w szystko co ją bolało i smuciło.
. 184 —