• Nie Znaleziono Wyników

KRONIKA PARYZKA

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1859, T. 3 (Stron 109-135)

. L I T E R A C K A , N A U K O W A I A R T Y S T Y C Z N A .

W y sta w a Ary Sclieffera.— W i e c z ó r na tamtym świecie, G o zlaiT a.— L itera ­ tura.— T e a t r a . — A k ade mia.

P rz e ś lic z n a wystaw a obrazów A ry Scheffera z wielkim kosztem zgrom adzona i urządzona na bulw arach w ło ­

sk ich , je st w tćj chwili rzeczą najgodniejszą widzenia w P aryżu. T rz y sale udrapow ane szkarłatnym aksam i­

tem , mieszczą sto obrazów w ybornych, k tó ry ch większa p ołow a jest arcydziełami.

T ło k ogrom ny od rana do nocy zapełnia tę w y sta ­ wę, bo ze wszystkich malarzy francuzkich A ry Scheffer najpow szechniej je st lubiony. Często mylne przysłowie vox populi vox dei, tą razą spraw dziło się zupełnie: nic słuszniejszego, ja k to uwielbienie płodów idealnego tw ó r­

cy Franceski. Dzieła niektórych malarzy szkoły now o­

czesnej spraw iają może większe w ra ż e n ie , ale żadne większój nie budzi sym patyk Każdy obraz Scheffera je st aktem wiary, zapału i uczucia; arty s ta te n zanim został malarzem, był poetą. W ahanie charakteryzujące jego talent, ta niespokojna ruchliwość, która w ciągu lat pięćdziesięciu przeprow adziła go przez wszystkie szkoły, w iodąc na przem iany od D elacroix do Ingra, od Rem - brandta do O v e rb e c k ’a, pochodzi właśnie z tej szczytnej n ie p e w n o ś c i, k tó r a myślą jego miotała. N ie byłto skeptycyzm nie m ogącego się zdecydować naśladow ni­

ctwa, ale niepokój wielkiego myśliciela, co próbuje wszelkiego stylu dla lepszego wyrażenia swego ideału.

K R O N IK A P A R Y Z K A * 107 Scheffer urodził się kolorystą; pierwsze jego dzieła dowodzą, iż żaden malarz now oczesny nie był od niego bieglejszy w doborze kolorów , tym malarskim g en era ł - basie. W pływ Ingra zwrócił Ścheffera z drogi p o w o ła­

nia: z mistrza stał się uczniem, porzucił ciało dla ducha, kolor dla ry s u n k u i nie zyskał nic przez to. Ołówek je g o coraz to wiotsze kreślił formy; eleganckie pod farba­

mi k o ntury, w ychudły, skoro je pozbaw ił tęczowego w e­

lonu życia. Inny, mniej szczytny malarz, byłby przepadł na tej drodze; utw orom Ścheffera została p iękność m oral­

na, pełna wzniosłćj intuicyi i świetlanych natchnień, k tó ra wszelkie ubliżenia w ymogom sztuki sowicie nagradza.

W ystaw a Ary Ścheffera dzieli się tedy na dwie zu­

pełnie różne połowy, zaledwie pow iązane nieokreśloną ścieżką przejścia: po jednej stronie widzimy wielkiego k o lo ry stę tryskającego życiem przez ciała pełne krw i i ziemskich powabów; po drugiej filozofa wyrażającego pędzlem, jak piórem, czystą myśl tylko.

P rzeglą d ając dział pierwszy, na pidrwszem stawiamy inejscu Su liotki, ogro m n y obraz z muzeum L u w ru , godny

•pendant do R zezi w Scio Eugeniusza D elacroix. P o zdo­

byciu S u it, przez Alego, paszę Jan in y , G reczynki, żeby nie w paść w ręce zwycięzców rzucały się w przepaść:

tę chwilę przedstawił Scheffer.

S plątana g ru p a kobićt klęczących, pomdlałych, sto ­ ją c y c h i leżących nad ch ło n ącą je przepaścią, tw orzy snop ciał w katuszy, pod k tó ry m Michał Anioł mógłby imię swoje podpisać. Blondynka leżąca na kolanach matki, je s t cudem kolorytu; profil niewiasty odw racają­

cej głowę ku skale, płonie gorączkow em życiem. P r z e ­ p y ch ubiorów ty c h kobiet, podnosi ich trag iczn ą p ię­

kność: rzekłbyś, ustrojone na śmierć ofiary. Iro n ic z n e s łońce W schodu ciska brylanty na tę straszną scenę, i swym blaskiem uw ydatnia p o n u r ą rozpacz tych, co mają umrzćć.

B itw a pod Morat, epizod z h istoryi książąt B u r g u n ­ d y ! , także do rzędu k o lorow ych arcydzieł Ścheffera należy. J e s tto modlitwa przed potyczką. W górze o b r a ­ zu widać klęczące na skale bataliony szwajcarskie oświe­

cone złotym prom ieniem słońca; na dole defiluje

wą-wozem wojsko burgundzkie, w spaniała mieszanina zło­

ty c h i stalow ych ludzi, niesionych na grzbietach spinają­

cych się rumaków: obraz ten ma blask najpyszniejszćj w itryny, a razem kam ienną stałość mozaiki.

Pow yższe dwa obrazy wydały nam się najpiękniej­

sze w dziale pićrwszym. Wiele innych jeszcze na uw agę zesługuje: W dowa żołnierza z sierotą na ręku, boleścią sw ą głazy przenika; Chrzest, w k tó ry m znać trad y c y e szkoły flamandzkiej, obrazek przedstaw iający wieśniaków niosących dzićcię do kościoła, w ykończony starannie,

• wydaje się ja k m iniatura przez m ikroskop widziana.

Illustracye Fausta już bledsze i wiotsze od wymie­

nio n y c h p łócien, stanow ią znaczną część dzieł Scheffera.

P rzez lat wiele zam knął on się wyłącznie w tym poem a­

cie G oethego i czcił madonę północy, Małgorzatę, z m c- lancholiczną dew ocyą idealnój miłości. Faust w swoim gabinecie otw iera tę galeryą: filozof siedzi przy stole założonym k s ię g a m i; światło k s ię ż y c a , czy lampy, nie pew ne jak myśl jego, smutne jak jego zw ątpienie, o p ro ­ mienia tw a rz m ędrca p o o ra n ą ciężko zmarszczkam i bez­

płodnej p r a c y ; przed nim stoi czara tru c iz n y , k tó r ą mu w net glos dzwonu Zm artw ychw stania z ręki wytrąci:

w głębi rysuje się niepewne widmo nadchodzącego szatana.

D rugie p ł ó t n o , tychże ro z m ia ró w , przedstaw ia Fausta, kiedy już odm łodzony pożąda Małgorzaty: tw arz je g o w tćj metamorfozie je s t śliczna.

M ałgorzata p rzy kołowrotku tw orzy pendant do tego obrazu. N ie w in n o ścią jasna dziewczyna błyszczy ja k łza w słońcu: blado-złote jćj włosy odbijają cudow nie od czerwonego fotelu, na k tó ry m j ą malarz posadził;

oczki jćj modre, jak dwie niezabudki, wołają ,,nie za­

pom nij m nie” ... szyjka w iotka, ja k szypułka kwiatka, trzym a tę przezroczystą główkę; rą c z k i opadły na kola­

n a...—nie widziałem obrazu, k tó ry b y tkliwiej słabość i ból wyrażał. Cały pow ab dziewczyny stanow i expressya:

jestto zaledwie wcielona dusza... w estchnienie, nie da­

ją c e się p o d ciągnąć pod żadną m alarską analizę.

Dalej widzimy M ałgorzatę wychodzącą z kościoła, obraz niezmiernie sztychem rozpow szechniony. Tutaj

przyszła k o chanka Fausta, prosta i czysta, w białćj sukni, stąpa lekko jak anioł po schodach kościoła, cisnąc do p ie rsi książkę pobożną; F au st o p arty na ram ieniu Me­

fista, zw raca ku niej piękną swą głowę i oczy pełne na­

m iętnego niepokoju; ale wejrzenie to jeszcze nie d o ­ sięga dziewicy: g ó ru je ona nad tłumem , obojętna ja k dym kadzidła i jak on k u niebu się wzbija. Wszystkie figury w ychodzące z kościoła zachwycającej są prawdy;

widzisz tu jakby w skrzeszony świat Holbeina: surow ych mieszczan, spokojne matrony, sk ro m n e dziewczęta i r o z ­ koszne dziatki. Cały obraz w ykonany je s t z ow ą de­

likatną czystością cech u jącą utw ory starożytnych mi­

strzó w niemieckich.

M ałgorzata kuszona przez M artę, która p rz e d jej oczym a przesuw a p o darki szatana, ze w szystkich naj- mnićj nadobna. M ałgorzata w kościele niepokojona przez złego ducha, czyni wrażenie, chociaż nie może się ró w n a ć z M ałgorzatą u studni, k tóra najwięcój do serca przem a­

wia. Obraz ten jest m alow any wedle ostatniej m aniery Schcffcra. Rzeźba już tu praw ie zupełnie zatarta, kolor zblakły: ale przez tę przezroczystą zasłonę dusza tern je s t widniejsza. Małgorzata z tw a rz ą podobną do opłatka, przez któryby światło lampy p rz e z ie ra ło , stoi obok dw óch tow arzyszek, które coś szepcąc sobie do ucha, spoglądają na nią z ukosa: ona odwraca szafirowe oczy, m nąc biały fartuszek zasłania łono i niecierpliwie czeka, aż woda dzbanek napełni. .

W w ystaw ionym zbiorze brakuje jeszcze M ałgorzaty w ogrodzie i Fausta na sabacie. W szystkie te sceny o d d a ­ ne są poetyczno-m istycznym sposobem , który tak im jest właściwy i tak nieodzownym był przym iotem mala­

rza, k tó ry miał pędzlem arcydzieło G oethego uplastycznić.

Z d r u g i e g o , mnićj wzniosłego utw oru G oethego, Wilhelm M e is te ra . Schefter trzy genialne w yciągnął kreacye, które dziś są najpopularniejsze z jego utw orów . K tó ż nie zna ze sztychu M iniony tęskniącej za o jczyzną , M iniony wzdychającej do nieba i M iniony z łirnikiem , ty c h trzech inkarnacyj ziemskiej i niebiańskiej tęsknoty?

W pierwszym dusza dzieweczki zapędzona w mgliste kraje P ółnocy, w raz z jaskółkam i ma ulecieć nap o w ró t

ku złotem u Południowi; gotując się do podróży, cała już stanęła w czarnych oczach i pyta przechodnia:

„Z uasz-li ten k raj, gdzie cytryna dojrzew a?”

W drugim obrazie, op arta na s k a le , utkwionym w obłoki wzrokiem zda się przebijać chmury...

„ J a k pszczółka to p iąc żądło i serce z niem grzebie, T a k ona z m yślą duszę u topiła w niebie!”

N a trzecićm płótnie, Miniona, jak opiekuńczy anio­

łek, stoi obok starego łirnika i zw raca nań oczy pełne niewysłowionćj litości i przywiązania. Obraz ten, w ła ­ sność królowej angielskiej, je s t przecudny. P a trz ą c na w yrazistą twarz tego dziada, posępnym wzrokiem cze­

piającego się strun swojej lutni, zdawało nam się, iż w i­

dzimy owego łirnika, Niem ca czy Litw ina, co śpiew ał na uczcie Wallenroda, i obiło nam się o uszy, jakby echo ognistej strofy podrażnionego wspom nieniem Aldony K onrada:

„Z nam j a was, k ażd a piosna w ajdeloty Nieszczęście w róży, ja k nocnych psów wycie;

M ordy, pożogi wy śpiewać lubicie, Nam zostaw iacie chwalę i zgryzoty.

Jeszcze w kolebce, w asza pieśń zd rad zieck a N ak ształt gadziny obw ija pierś dziecka, I w lewa w duszę najsroższe trucizny, G łupią chęć sławy i miłość ojczyzny!”

Tak zwany L a rm o ye u r, jeden z najpiękniejszych obrazów galeryi Luw ru, je s t uplastycznieniem n astęp u ­ ją c e g o wiersza z ballady Schillera: „ H ra b ia sam otny pod namiotem siedzi, p rzed nim leży tru p syna, a w jego oku stoi łza boleści” . P od namiotem, na pobojow isku, siedzi stary hrabia E berhard i w zrokiem niemej rozpaczy patrzy na umarłego syna, co w stalowćj zbroi leży rozciągnięty na futrze niedźwiedzićm. Z naw cy uważają ten obraz za najwyższe dzieło A ry Scheffera; nieznawców zdumiewa on w ym ow nością swoją. P otężna głow a ojca n a c e c h o ­ wana boleścią Ugolina, oświecona ja k b y gro m n iczn ćm światłem, tw orzy uderzający k o n tra s t z bladą tw arzą syna, co raczej do dziewicy niż do ry c e rz a podobny, przypom ina zabitą w pojedynku K loryndę T o rq u a tta .

Leonora, B urgera, natchnęła Schefferowi bardzo p ię ­ kno dwa obrazy. W pierwszym defiluje wojsko K rzy­

żowców; L e o n o ra nie znajdując w szeregach swego k o ­ chanka, zwiesza na ramię matki omdlałą głowę. D o ­ koła, szczęśliwe i nieszczęśliwe widać powitania: siostry ściskają braci, żony mężów; jeden z ry c e rz y płacze p o ­ strzegłszy babkę w iodącą mu dzieci w żałobie po matce;

inny wojak biegnie do domu ująwszy żonę pod ramię, inny wstrzymał konia i patrzy z współczuciem na omdla­

łą L eo n o rę . L iry czn ą tę scenę oprom ienia blask bijący od złotych rynsztunków i od ta rc z herbow nych.

N a fantastycznym szkicu tychże samych rozm iarów , widzimy naw pół n ag ą L eo n o rę szam ocącą się w obję­

ciach zbrojnego widma, k tó re na szybkim unosi j ą r u ­ maku. Dziwaczna aw angarda roztapiająca się na czarnem tle nocy, pędzi naprzód: z podziemi, dokoła wytryskają rozmaitej form y djabełki, i p rzy p atru ją się orszakowi;

czarownice kłaniają m u się szydersko; w głębi, w ciem no­

ściach miga szubienica: wszystko narysow ane z o d p o ­ wiednim mistycyzmem, a odmalowane pędzlem, co zma­

czany w burćj farbie, jak widmo skakał po płótnie. Świat fantastyczny nie podlega prawom zw ykłego malarstwa;

nie ma tu ni księżyca ni słońca, ani p e rsp ek ty w y , ani gam ­ my kolorów ; świat też, w k tó ry m L eo n o ra wystawiona, w ym knąw szy się z p o d wszelkiej reguły, bieży w p r z e ­ stw orze jak zbłąkana planeta nie określonym m anowcem kom et i m eteorów . Tylko poeci m o g ą w ypatrzeć te cia­

ła błędne w podróży i zdjąć ich d a g ero ty p w przelocie.

Scheffer celował w tego rodzaju widokach. Czemże je st jeżeli nie wizyą, jego najcudniejszy obraz: „Fran­

cesco, i Faolo” w yobrażający kochanków parę, su n ą c ą ja k gwiazda przelotnica w mlecznym obłoku drap ery i na czarnem tle piekieł. Z jakąż łabędzią g racy ą ciało F ra n - ceski płynie za wolą w iatru w ciem nem pow ietrzu p o d ­ ziemnego państwa; jakaż wieczysta ufność w uścisku dw oj­

ga kochanków ... spojrzawszy na młodzieńca, czujesz, że to ten, k tó ry nigdy z nią się nie rozłączy „Questi che m ai da me n o n fia dfoiise”, a jakaż litość w tw arzy D anta, któ rej orli profil rysuje się na boku, ja k a siła na tćm p o o ran em zm arszczkami czole, jaka tajemniczość w ty c h ustach,

któ re , holem ściągnięte, wydają się być zamkiem od przepaści.

A u to r Irydiona zac h w y co n y pięknością tego obrazu, p olecił Schellerowi zrobienie d rugiego egzemplarza tój wizyi Dantejskiej; są w ięc dwa takie same obrazy: j e ­ den w W arszaw ie w pałacu K rasińskich, drugi w Paryżu, w domu córki Schellera, pani Marjolin.

Bajronowskie ty p y Scheffera, także zdumiewającej s ą potęgi. Cóż pyszniejszego, jak ów namiętny m izantrop zrzucający z burzliwej głow y k a p tu r mniszy, ten G iaur, w dum y napadzie g n iotący pięścią wyniosłe czoło. G ło ­ wa ta wężami bolu najeżona, jak głowa G o rg o n y Danta, p rzy k u ła nas na miejscu i zadzwoniła w ucho t ą strofą, k tó r ą Adam spowiedź G iaura tłum aczy:

„ M o je dni k ró tk ie na płaczu p adole, Obfito w ro zk o sz, lecz płodniejsze w bole;

P rzecież pom iędzy rozkosze i tru d y , P rzeszedłem życie nic doznaw szy nudy;

N a ucztach, w bojach, z kielichem , z kindżałem , Zawsze spokojność gnuśną pogardzałem . Dziś nie nie kocham ani nienaw idzę.

Pychy nie czuję, nadziei nie widzę;

A dzisiaj jeszcze wolałbym być gadem , v I p o d klaszto rem pełzać strasząc ja d e m ,

Niż być w skazany w cichym mniszym stanie N a m odlenie się i na rozm yślanie” .

S cheller ta le n t swój dzielił pom iędzy p o etów a Bi­

blią; p o rzucając wieszczów zagłębiał się w Pism o święte i jego malował ustępy: na wystaw ie naliczyliśmy dwa­

dzieścia obrazów w yjętych ze Starego i N o w e g o . T e s ta ­ m entu. C hrystus je s t przedstaw iony praw ie we w szyst­

kich ważniejszych chw ilach życia i męczeństwa, ale za­

wsze obleczony w ab strakcyjną szatę symbolu, zawsze ra- czdj z filozoficznego niż religijnego pojmowany stan o w i­

ska. Chociaż pom iędzy temi obrazami wiele je st p i ę ­ k n y ch , wyznajemy, iż jako illu strato r poetów, Scheller wyższy nam się wydaje.

O grom ny obraz przedstaw iający Chrystusa kuszone- go przez szatana, zdaniem naszem zbyt skeptycznie o d d a n y : na tw arzy C hrystusa nie widać wiary U krzy­

żowanego, a szatan zbyt prozaicznie wygląda. Zapewne

P A R Y Z K A .

byłoby śmiesznością chcieć dziś wskrzeszać rogate djabły wieków średnich. Złe, potępienie, upadek, dziś p rz e r a ­ żają, nie śmieszą ludzi; nie o to więc chodzi, ale o to, że w tym szatanie nie widzimy jego natury. G rzechem je g o była pycha, przeznaczeniem kuszenie; więc tw arz jego pow inna być harda, bo pycha z g ó ry patrzy; pok u sa zaś, ażeby spełnić dzieło swoje, musi zachować na spioruno- wanein czole błyskaw icę piękności. Szatan Scheffera je st trywialnie szpetny, dlatego wydaje nam się nie t r a ­ fiony. Śmieszna b rzydota w najlepszym razie ujść może pól - djabelkom brudzącym maluczkie dusze; ale anioł stracony, kuszący Zbawiciela, nie pow inien W olteryańskim uśmiechem ust wykrzywiać, jakby w ątp ił o wszystkióm, a przedew szystkiem o sobie.

Poczucie religijne Scheffera, swobodnieje w miarę ja k od chrześciańskicli dogmatów się oddala, a p rz ec h o ­

dzi do clirześciańskiej poezyi. M atka Bolesna; Święte N iewiasty wracające . z Kalwaryi, M agdaleno’, tc h n ą egzal- ta c y ą najwyższego stylu.

P o rtre tó w Scheller malował bardzo wiele; na w ysta­

wie zgrom adzono ich trzydzieści ośtn. Rozmaitość ma­

niery tu widoczniejsza niż gdziekolwiek,. A rtysta p rze­

chodzi kolejno od elegancyi L a w re n c a do suchości G e­

rarda, od Byzantyzmu Ingra, do giętkości Greuza. A r c y ­ dziełem tej Galery i je st p o r t r e t matki Guizota, na którym R e m b ra n d t ch ętnieby się podpisał.

Przez lat pięćdziesiąt, od 1810 do 1859, Scheffer w y­

malował sto sześćdziesiąt obrazów; sześćdziesięciu więc na w ystawie brakowało. Te, któreśm y oglądali, wielki p r z y ­ n o szą zaszczyt pamięci Scheffera. Widz w ynosi z tćj ex- pozycyi prawie religijną cześć dla artysty, k tó ry tak w y­

soko swoją nadzieję i swój ideał postawił. Scheffer nie używ ał pędzla ja k Daw id harfy swojej, wyłącznie na po­

chw ały i modlitwę; on malował dla rozstawienia wielkich myśli i wielkich uczuć: błędy je g o nawet, są sk rupułam i myśliciela w yczerpującego do dna formę, ażeby j ą zmusić do oddania tego, co się nie widzi i nie wystawia. Scheffer włożył całą duszę w swoje obrazy, a dusza ta była tak czysta i tak prawą, że tam, gdzie sztuki, mdleje nie m o g ą c

' T o m I I I . L i p i e c 1X59. 1 5

się już wyanielić więcój, ona staje się jćj wzniosłdm złu­

dzeniem. T alent Scheffera b y ł cnotą, i w tern leży ta je­

mnica uroku je g o obrazów: oczy m o g ą tam krytykow ać, ale serce protestuje i całe roztapia się w zachwycie.

Z p o w odu głębokićj ciszy i nudów, a poczęści z p o ­ wodu kołyszącćj higieny, na ją k ą F ra n c y a przez dwa la­

ta poprzedzające w ojnę w łoską była skazana, zagęścił się tu niezmiernie tak zwany spirytualizm realny, rodzaj niebezpiecznej choroby mózgu, k tó ra p o d o b n o i w Polsce m ocno grasow ała. Zeszłćj zimy mianowicie, w yw oływ a­

nie duchów stało się w P a ry żu pow szednią zabawką p r ó ­ żniaków; a tak zwani m edium , czyli p o ś re d n ic y pomiędzy tym a tam tym światem, używali bałwochwalczej estym y.

Magnetyzm zwierzęcy zastąpiły w irujące stoły; a te znów p orzucono dla duchów najdostojniejszych m ężów z histo- ryi ludzkości, którzy po śmierci, na zawołanie pierw szego lepszego półgłówka, z tam tego św iata przybyw ały na p o ­ gadankę.

D uehom ania poczęła się w P aryżu, i ztąd, jak chole­

ra z Azyi, po całym rozeszła się globie. Żc je d n ak F r a n ­ cuz najlopićj miarę we wszystkićm utrzym ać umić, i naj­

prędzej do rów now agi p o w raca— nąjpierwej się też tu po- miai kowano i zajęto leczeniem tej manii. Od roku już zdrow a rad a i smagły biczyk dow cipu pracuje nad z d ar­

ciem maski z durzących świat szarlatanów; a chociaż lu ­ dzie rozsądni nie mało mają pracy nad wyrugowaniem z głów słabych, mianowicie kobićcych, tego nowego ga­

tu n k u waryacyi, k tó rąb y można nazwać obłąkaniem bez­

płodnej imnginaeyi, to jed n ak kilka pow ażnych książek świeżo w tym przedmiocie wydanych, m ocno podcięły w iarę w absurda i niedorzeczności.

Pan Mabru ogłosił naprzód ukoronow ane przez aka­

dem ią dzieło, gdzie zbija naukow em i argumentam i wszyst­

kie fenomena tak zw anego jasnow idzenia mediów.

P o nim anatom Schiff w ydrukow ał Tajemnice stu­

kających duchów, w którćjto książce pomiędzy innemi dowodzi, że owe przerażające słuchaczy nadzwyczajne stuki, oznajmiające przybycie ducha, nie pochodzą

zkąd-inąd, je n o z pew nego sposobu wyłam ywania stawów, k tó re duchow i pośrednicy na nogach w łasnych w y k o n y ­ wają.

O becnie L eo n Grozlan wydał w yborną pow iastkę, pod ty tu łe m W ieczór na tam tym świecie, której d o w c ip n a w erw a może najwięcej do uleczenia duchom anii w Paryżu się przyczyni. J e s t t o nieco ukolorow any opis praw dzi­

w ego zdarzenia.

A u to r będąc tej wiosny w Anglii, był świadkiem j e ­ dnego z takich spirytualnych posiedzeń w mieście B ringh- ton. Z jego relacyi pokazuje się, że najpozyty wniejszy n a ­ ród na świecie, dozwala także do pew nego sto p n ia drw ić z siebie duch o w n y m szarlatanom, i mimo w rodzonego rozsądku, ex p lo ato w an y je st przez nich n a w ielką skalę.

, Pow iada Grozlan, iż zapędzony do B ringhton jakimś interesem handlowym, załatwiwszy go przed siódm ą wie­

czorem , usiadł melancholicznie w gościnnćj izbie pod pie­

cem żelaznym, arcydziełem kuźnic M anchestru, i zaczął rozmyślać, co tu począć aż do północy. Rozpacz P a ry - żanina zam kniętego w bringhtońskim hotelu, tak była w y­

mowna, źe j ą naw et syn liotełisty, dobrze w yhodow any dw udziesto-letni Anglik, nazwiskiem H obbinol, zrozumiał, i przybliżywszy się do cudzoziem ca zapytał, czy dla r o z ­ ryw k i nie chciałby uczestniczyć w wielkiej sessyi sp irytu- alnćj, właśnie mającej się ro zpocz ąć w klubie młodych F ran -m aso n ó w .

F ra n c u z usłyszawszy p ro p o z y c y ą H obbinola, zerwał się na ró w n e nogi i wziąwszy go za ręk ę ju ż chciał w y­

chodzić uradow any, iż długi w ieczór zabije; kiedy Anglik w strzy m ał go, zw racając uwagę, że podróżny ubiór jego je s t szokinęj, że więc, jeżeli chce wejść w tak dobrane zgrom adzenie, jakie w klubie znajdą, musi wdziać frak i biały krawat.

U waga była bez repliki. Wiadomo, że w Anglii, mianowicie w małych miastach, konw encyonalne wymogi doszły do śmieszności: że idąc zjeść talerz jało w y ch k a r­

tofli do niecnej g argoty, trzeba wdziać frak i biały k r a ­ wat; ażeby się przyzwoicie utopić w Tamizie lub w łeb sobie wypalić w H ide-parku, należy także wziąć frak i białą chustkę na szyję: naw et złodzieja wieszają w A

11-glii w czarnym fraku, a kat zakładając stryczek, zdejmu­

je mu biały krawat.

P oddaw szy się tedy bez szemrania tyranii m iejsco­

P oddaw szy się tedy bez szemrania tyranii m iejsco­

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1859, T. 3 (Stron 109-135)

Powiązane dokumenty