• Nie Znaleziono Wyników

Ó

smego lipca 2017 r. odeszła do Domu Ojca Krystyna Kozy-rowa, z domu Myślińska, ur. 22 lutego 1936 r. w Zagórowie k. Konina. Urodziła się z wadą wzroku. Mimo starań rodziców o uratowanie wzroku, leczenie nie dało żadnych rezultatów.

Po wybuchu wojny i wysiedleniu przez Niemców, rodzina Myślińskich zatrzymała się w Warszawie na Jelonkach, czyli bli-sko Lasek. Stąd mała Krysia trafiła do przedszkola w Laskach. Do końca życia wspominała ten czas z wielką miłością. Koleżanki i kolegów, świecką przedszkolankę i ukochaną s. Germanę, która pozwalała jej mieszkać z chłopcami, bo oni się czasem bili, ale nie kłócili się jak dziewczyny. Swoje pierwsze chwile w przedszkolu laskowskim po latach Krystyna opisała w wierszu: „Pamiętam”, wydanym w antologii „Aby żyć” (Warszawa, 1998).

PAMIĘTAM

Dawno to było, ale pamiętam, że ktoś przygotował dla mnie łóżko – w sypialni dla niewidomych dzieci.

Pamiętam, że ktoś przede mną gorące mleko postawił

– w jadalni dla niewidomych dzieci.

Wiem, że ktoś w nocy cerował pończochy, strząsając z powiek żwir sennych godzin – w szwalni dla niewidomych dzieci.

Pamiętam pierwszą książkę,

jak z kaszy rozsypanej niezdarne palce budowały słowa – w szkole dla niewidomych dzieci.

Złożone ręce w cieniu kaplicy lepiły Bogu łódkę glinianą.

Popłynął w niej – niepewny jutra

i pozapalał lampy na wzburzonym niebie.

Jeszcze radością pracy mnie obdarowano, bym mogła cieszyć się powszednim chlebem.

Melodie leśnych ścieżek dotąd znam na pamięć, starannie zgarniam, mieszam dobre echa

i modeluję cegły z najjaśniejszych głosów.

Niech urosną w oczach sosen ściany domu

– otwartego dla wszystkich przyjaciół niewidomych dzieci.

luty 1975 r.

Kiedy przyjechałam do Lasek w październiku 1946 r., Kry-styna była już w IV klasie. Mieszkałyśmy w Domu św. Alojzego.

Ona była w grupie starszych od nas obu dziewczynek, ale szybko poznałyśmy się i zaprzyjaźniły – jak się okazało – na całe życie.

Krystyna była bardzo słaba i chorowita, gdy miała 15 lat wa-żyła 29 kg. Rodzice wciąż starali się leczyć jej oczy. Zabierali ją do wielu lekarzy, a nawet czasem do zielarzy, powodowało to nieraz długie miesiące nieobecności w szkole. Tym sposobem w V klasie drogi nasze się zeszły. Ona prędko nadrabiała zaległości w nauce i uczyła się bardzo dobrze. Często pełniła odpowiedzialne funkcje w samorządzie szkolnym czy w grupie internatrowej. Mimo swo-jej kruchości fizycznej, chętnie pomagała innym w czym mogła.

s. Hieronima Broniec FSK – śp. Krystyna Kozyrowa 157 Po VI klasie, w czasie kolonii letnich w Sobieszewie, Krysia dosta-ła od mamy list, że czeka na nią w domu niespodzianka. Okazało się, że to młodszy braciszek, Andrzej. Starsza siostra Krysi po studiach z historii sztuki wyszła za mąż i zamieszkała w Szcze-cinie; wcześnie zmarła. Po latach Andrzej zamieszkał w Szwecji, a kiedy zobaczył, że mąż Krysi pracuje, mama jest chora, dzieci Krysi chodzą do szkoły, a Krystynie jest za trudno i nie może ona fizycznie poradzić sobie w opiece nad ciężko chorą mamą, zabrał mamę do siebie. Ojca zabrał wcześniej. Opiekował się rodzicami serdecznie i utrzymywał kontakt z siostrą i jej rodziną.

Krysia była sprawna manualnie, więc kiedy po szkole podsta-wowej przeszliśmy do zawodówki, wybrała tkactwo. Dziewiar-stwa maszynowego uczyli się prawie wszyscy chłopcy. Trzylet-nią edukację zawodową kończyliśmy dyplomem mistrzowskim z wybranego zawodu. Szkołę skończyliśmy w 1955 r., ale jeszcze przez parę miesięcy robiliśmy w Laskach szczotki, czekając na zorganizowanie spółdzielni „Nowa Praca Niewidomych” i po troszku wykruszaliśmy się z grupy z różnych powodów. W 1956 r.

niektórzy zabrali się do zdobycia matury; taka możliwość istniała w różnych szkołach warszawskich – były to przeważnie szkoły dla pracujących. Związek nie dotrzymał obietnicy zorganizowania jednej klasy w określonej szkole.

Krysia i ja podjęłyśmy pracę w Wydawnictwie PZN. W 1960 r.

Krystyna i nasz kolega z klasy Staszek założyli rodzinę. Dał im Pan Bóg 2 wspaniałe córki: starszą Agnieszkę, która jest biolo-giem i fotografem-artystą, oraz Elżbietę, która została architek-tem. Obie założyły rodziny, a Ela obdarowała rodziców dwojgiem wnuków.

Kiedy spotkałyśmy się na pogrzebie Matki Czackiej w 1961 r., Krysia, już mężatka, oczekująca pierwszego dziecka, powiedzia-ła do mnie: zobacz, jaka jestem gruba, ważę 48 kilo. Na moje przerażenie, że odważyła się wejść w taki tłum, powiedziała:

przecież ja ostatnia z was siadałam na kolanach Matki Czackiej.

Nie byłaby pewnie taka odważna, gdyby wiedziała, że córeczka urodzi się za cztery dni. Po trzech latach urodziła się druga córka, Elżbieta. W tym samym czasie Krystyna straciła resztkę wzroku.

Życie stało się trudniejsze: gotowanie, pranie, sprzątanie. Staszek pracował w spółdzielni i studiował.

Krysia pisała do mnie w listach o swoim życiu i pracy w domu, o wychowywaniu dzieci. Sama bardzo mało widziała i bała się, że dziecko może zrobić sobie krzywdę. Kiedyś napisała do mnie:

Agnieszka chodzi po mieszkaniu jak piesek na czterech łapkach, a ja wszystko, czym mogłaby sobie zrobić krzywdę, gdyby jej wpadło w rączki: zapałki, nożyczki i inne ostre albo za ciężkie przedmioty noszę przywiązane do paska. To wszystko było dla niej bardzo trudne, bo mąż był w pracy, a ponadto on był także całkiem niewidomy. Było jej jeszcze trudniej, kiedy straciła reszt-kę wzroku, która jej jednak w codziennych zajęciach pomagała.

Była aktywna nie tylko w domu, pisała wiersze, brała również udział w konkursach literackich Polskiego Radia, w których zdo-bywała nagrody za swoją twórczość. Wchodziła również w skład jury konkursów literackich.

Przez jakiś czas oboje z mężem śpiewali w chórze w parafii na Wilanowie, a potem założyli chór składający się niemal wy-łącznie z osób niewidomych przy kościele św. Marcina. Ks. rek-tor Dembowski stworzył dla nich nazwę „Canrek-tores Martinenses Senza Batuta”. Chór śpiewał nie tylko w Polsce, ale i za granicą, przeważnie w demoludach ze względów paszportowych i może materialnych. Kobieta ma zawsze więcej zajęć w domu, a poza tym Krystyna – jak już pisałam – była słaba fizycznie, a z wiekiem coraz słabsza. Dlatego odeszła z chóru. Mąż wytrwał i nawet po śmierci mistrza, pana Głowackiego, został w nim jako odpo-wiedzialny. Dom Kozyrów był zawsze otwarty i gościnny. Na rodzinne uroczystości zapraszali przyjaciół i były to serdeczne spotkania. Jestem przekonana, że wszyscy, którzy ich znali, są wdzięczni za przyjaźń i pamiętają o nich w modlitwie.

s. Rut Wosiek FSK

31 lipca 2017 roku odeszła do Pana