• Nie Znaleziono Wyników

Lodowe wfęźienie

W dokumencie Wśród lodów polarnych (Stron 79-96)

Dnia następnego postanow iono urżą-kić polow anie, w którem m ieli uczestniczyć: Hat­

teras, Altam ont i cieśla.

Ślady niedźwiedzie już się nie p o k a j a ­ ły, co zdaw ało się zwiastować, ich o dac ?■*

nie się.

Pod czas wycieczki myśliwych, doktór miał zbadać lody na wyspie Joh rron a i dokonać niektórych zdjęć hydrograficznych.

M róz był duży, le c z wszyscy przywykli doń i nie odczuwali zimna.

Sternik pozostał celem strzeżenia domu.

Myśliwi, zaopatrzeni w broń palną, siekiery i n oże oraz zapas pemikanu, na wypadek, p o ­ trzeby zanocowania, wyruszyli z domku lo ­ dowego o godzinie 8 rano. Duk poprzedzał towarzystwo, skacząc radośnie.

W szedłszy na m ałe wzgórze, obeszli słup i latarnią i ruszyli przez równinę, graniczą­

cą ze strony południowej z górą Bella.

Clawbonny, umówiwszy się z Johnsonem co Jo sygnału trwogi, na wypadek

niebezpie--

-ezefśstwa, zeszedł ku Brzegowi, aóy dojść do zwałów lodowych, piętrzących się w zatoce Wiktorja.

Sternik pozostawszy w domu, również nie próżnował. Przedewszystkiem wypuścił psy z ich pom ieszczenia na powietrze, gdzie ta­

rzały się z zadow oleniem po śniegu; N astę­

pnie zajął się sprzątaniem, naprawą obuwia, cerowaniem i rozmaitemi innemi czynnościa­

mi gospodarczemi, okazując w tem wprawę właściwą marynarzowi, który sam sobie ra­

dzić musi.

Podczas pracy rozm yślał on nad w czoraj­

szą rozm ową kapitana; bohaterski i zaszczy­

tny jego opór, nie pozw alał aby Am eryka­

nin lub jego szalupa przed nim lub z nim

>razem dotarła do bieguna.

A jednak trudno by było przebyć ocean bez okrętu; nie można również przepłynąć 3Gi) mil chociażby się było najlepsżym pływaki erA angielskim. Patrjotyzm ma także sw oje gra­

nice. D októr potrafi przecież w odpowiednim czasie wpłynąć na kapitana i odwieść go od jego zamiaru. M ógłbym iść o zakład, źe p o ­ patrzy on dziś jeszcze na resztki „P o rp o is e ” i zbada, co z nich zbudować można.

Upłynęła godzina od czasu wyjścia myśli­

wych, a Johnson wciąż oddawał się rozm y­

ślaniom, gdy wtem dał się słyszeć strzał w odległości 2 — 3 mil pod wiatr.

— 77 —

— Pysznie, za w o ła ! stary marynarz zna­

leźli coś, przytem niedaleko, skoro strzał słychać tak wyraźnie.

R o zleg ł się drugi strzał, a potem niebawem trzeci, czwarty, piąty i szósty.

— Sześć strzałów! pom yślał Johnson, nie mają pewnie nabojów, musiała tam być g o ­ rąca walka, albo nawet..

Johnson zbladł na myśl, która mu się w tej chwili nasunęła. W ybiegł szybko z domu, wdrapał się na w zgórze i zadrżał, spojrzaw­

szy na dół,

— N iedźw iedzie! krzyknął.

Trzej strzelcy, poprzedzam przez Duka, b iegli co tchu w kierunku domu, ścigani przez pięciu olbrzymich niedźwiedzi; sześć kul nie z d o ł a ł o ich p o w a lić i niedźw iedzia zbliżały s ię d o uciekających. Hatteras, pozostawszy z * »łu za resztą dla utrzymania zw ierząt w jednej od siebie odległości, rzucił im swoją czapkę, siekierę i fu z ję . N iedźw iedzie wedle swego zwyczaju wąchały ciekawie rzucone Sm przedm ioty, a tym czasem przestrzeń, o d ­

dzielająca ich od uciekających, zw iększyła się.

B ez tchu prawie, przybiegli Hatteras, A l­

tam ont i Bell do Johnsona i razem z nim zsunęli się ze w zgórza do domku lodow ego.

P ię ć niedźwiedzi dotyk ało ich juź prawie;

kapitan nożem swoim oófciął łapę, wyciągnię­

tą ku niemu.

W gnieniu oka Hatteras i jego towarzysze byli zamknięci w domku; zwierzęta zatrzym a­

ły się na wzgórzu.

— Nakoniec, za w o ła ł Hatteras, będziemy m ogli lepiej się bronić, pięciu na pięciu!

— Tylko czterech na pięciu, rzekł Johnson przerażony.

— Jakto? zapytał Hatteras.

— Niem a doktora, o d p o w ie d zia ł Johnson wskazując na pusty pok<y

— Gdziesz on?

— P o s ze d ł ku wyspiel

— Nieszczęśliwy! za w ołał Bell.

— N ie m ożem y go opuścić rzekł Altamont.

— N ie m ożem y) pow tórzył Hatteras bie­

gnijmy!

Szybko drzwi otw orzył, ale ledwie m ógł je zamknąć, niedźwiedź o m ało nie źm iaźdźył mu czaszki uderzeniem swej łapy

— O tó ż i są! za w ołał kapitan.

— W szystkie? zapytał Bell.

— W szystkie pięć, odpow iedział kapitan.

Amerykanin poskoczył do okien i zatkał o tw ory lodem, wyjętym ze ścian.

P om im o niebezpieczeństwa, w jakiem sami się znajdowali, czterech tych ludzi myślało tylko o groźnem położeniu, w jakiem znaj­

dzie się doktór w czasie powrotu z wybrzeża.

- 79 —

Nie znajdywali sposobu aby zapobiedz nie­

szczęściu.

Jeden tylko sternik, w ierzący w ostrożność doktora, zapewniał ich, źe Clawbonny słysząc strzały, będzie liczył się z tem, tże musiało zajść coś niezwykłego.

— Jeśli jednak nie słyszał on strzaTów?

Trzeba w jakikolwiek sposób pozbyć się tych niebezpiecznych gości przed je go pow ro­

tem, radził Hatteras.

— A le jak? oto pytanie O dpow iedz nie była łatwa.

łr z e b a było jednak zdecydow ać się n a c o f, ezas naglił.

Altam ont zrob ił w ścianie o tw ó r i w sadził weń fuzję, lecz skoro tylko ukazała się ona na zewnątrz, niedźwiedzie wyrwały mu ją za­

nim m ógł wystrzelić.

P o ło że n ie podobne trw ało juź przeszło go­

dzinę i na razie trudno było przew idzieć jak eię to skończy.

Naradzano się nad urządzeniem wycieczlś!, lecz było to zbyt niebezpieczna a p ow od ze­

nie wątpliwe.

Niem niej jednak oblężona czwórka chciała raz p oło żyć kres położeniu, które staw ało sig źmiesznem.

N araz przyszła kapitanowi do gło w y mylił która pom imo swej prostoty, zdawała się by bardzo dobrę

W ziął on długi drążek żelazny, którym p o­

ja w ia n o w piecu i w ło ży ł go w ogień, na*

"tępnie zrobił w ścianie otwór, lecz w ten sposób że p ozostała nieprzebitą cienka sko­

rup i lodu.

Tow arzysze z ciekawością przygladali się taj pracy doktora. Gdy drąg rozpalił się do białości kapitan rzekł:

Ten rozpalony drążek będzie służył do od ­ pędzania niedźwiedzi, a wy tymczasem przez otw ór strzelać m ożecie, broni wam nie wyrwą,

— D obry pomysł! za w o ła ł Bell, zajmując miejsce obok Altamonta.

Hatteras wyjął żelazo z pieca i szybko wy­

sunął je poza mur. Lód, pod wpływem żaru, zamieniając się w parę, zasycżał.

D wóch niedźwiedzi niebawem nadbiegło, a chwyciwszy rozpalone żelazo, w ydało ryL przeraźliwy; w tej samej chwili padły cztery strzały; jeden po drugim.

— Trafione! za w ołał amerykanin.

— Trafione! p ow tórzył Bell.

— P ow tórzm y tedy nasz sposób [jeszcze rcg, rzekł Hatteras, zatykając chw ilowo otw ór

Drążek w łożon o zn ów do ognia, po paru minutach był rozgrzany do czerwoności. A l­

tam ont i Bell, nabiwszy broń, stanęli znowu na swoich miejscach.

Hatteras oczyścił o tw ór i chciał weń w ło ­ żyć drążek.

Tym razem jednak natrafiono na nieprze­

puszczalną warstwę.

— Przekleństwo! za w ołał amerykanin, te przeklęte bestje gromadzą bryły lodu, ażeby nas zamurować, żywcem pogrzebać.

— T o niem ożliwe!

— Patrzcie, drążka wysunąć nie można;

doprawdy to wkońcu zaczyna być zabawne.

P o ło że n ie stawało się raczej niebezpieczne, niedźwiedzie jako bardzo zmyślne zw ierzęta, użyły tego środka, aby uw ięzionych narazić na uduszenie. Nagrom adziły bryły w ten spo- sób, źe wszelka uciecżka stawała się niem o­

żliwą.

U płyn ęły dwie godziny bez zmiany p o ło ­ żenia; wyjście z domu b yło niem ożliwem , zgrubiałe ściany nie przepuszczały już żadne­

go odgłosu z zewnątrz. Altam ont przechadzał się szybkim krokiem, jak odważny człowiek, którego gniewa niebezpieczeństwo wyższe p o ­ nad je go odwagę. Hatteras z przerażeniem myślał o doktorze i poważnem niebezpieczeń­

stwie, grożącem mu podczas powrotu.

— Ach, za w o ła ł Johnson, gdyby pan Claw"

bonny b ył tu z nami!

— I cóżby p oczął? zapytał Altamont.

— On napewno zd ołałb y nas wyratować.

— A to w jaki sposób?

— Ba, żebym to wiedział, odparł IJohnson*

tobym się bez niego obszedł

W iem jednak, że jednej rady by nam teraą udzielił.

— Jakiej?

— Abyśmy co zjedli! N ic nam to p rzecież zaszkodzić nie może, przeciwnie.

— W ięc jedzmy, kiedy chcecie za w ołał A l- fjrsiont.

Johnson, wychowany w szkole doktora, usi­

łow ał w obec niebezpieczeństwa udawać filo — eoJa, ale mu to się jakoś nie udawało.

Tym czasem pow ietrze staw ało się coraz bardziej dusznem w herm etycznie zamkniętem mieszkaniu.

Istniała też uzasadniona o b a w a , źe ogień wkrótce w piecu zagaśnie; tlen, poch łon ięty przez oddychanie i ogień, ustąpić musi kwa­

sowi węglowemu, którego s z k o d liw y wpływ znany jest ogólnie.

Postan ow iono w ięc za jaką bądź cenę wyjść na pow ietrze.

Poczekajm y aź noc nadejdzie, m ów ił Hat­

teras, wówczas zrobim y o tw ór w sklepieniu, który nam sprowadzi świeże powietrze.

Jeden z nas zajmie m iejsce obok otworu celem strzelania do niedźwiedzi.

- 83 - .

M i n a ,

O k o ło godziny 8 w ieczorem przygotowania ukończono i broń starannie nabito. Otw ór w sklepieniu domku był gotów , p rzez co p o ­ w ietrze wewnątrz od razu się poprawiło.

Tym czasem do uszu Johnsona, znajdujące­

go się w sypialni, doszedł niezwykły szmer.

N atychm iast przybiegł on do p ozostałych to ­ w arzyszów i wystraszony oznajm ił im o po- słyszanem skrobaniu ściany!

W szyscy p o c zę li nadsłuchiwać.

R ozróżn ion o wreszcie szmer oddalony, k tó ­ ry zdaw ał się poch odzić z bocznej ściany, w i­

docznie ktoś robił otw ór w lodzie.

— Skrobią lód! rzekł Johnson.

— N ie ulega wątpliwości.

— Czy niedźwiedzie?

— Tak niedźwiedzie.

— Zm ieniły swą taktykę, rzehł stary mary­

narz, porzuciły zamiar uduszenia nas.

— Lub myślą, że już jesteśm y uduszeni, d o ­ dał rozgniewany amerykanin.

— Zapewne teraz otw arcie na n-is napa­

dną, rzek ł B e ll

*. 84 -»

A więc dobrze! pSfoledział Hatteras, bę*

izis m y walczyli oko w oko.

D o tysiąca djabłów mam już dosyć tych niewidocznych w rogów , teraz ich zob aczę i będę się z nimi bił, krzyknął Altamont.

— A le strzelać nie można, na tak wązkiej przestrzeni, m ów ił Johnson.

— Mamy p rzecież to p o ry i noże.

Dziwny szmer rósł tym czasem i wyraźnie już rozróżniać się dawało skrobanie pazura- rami po ścianie.

— Zw ierzę znajduje się od nas najwyżej o 6 stóp, p ow iedział sternik.

— M asz słuszność, m ów ił amerykanin, ale mamy dosyć czasu aby, te ź zgotow ać im go ­ dne przyjęcie.

Amerykanin w ziął to p ó r w jedną rękę, n óź w drugą i go to w ał się do ataku. Hatteras I B ell uczynili to samo, Johnson trzym ał w rę­

ku strzelbę.

Skrobanie słyszeć się dawało coraz wyra­

źniej; lód trzeszczał juź pod naciskiem pazu­

rów.

N agle warstwa ta pękła i olbrzym ie ciemne ciało ukazało się w otw orze.

Altam ont szybko podniósł rękę celem wy­

m ierzenia ciosu.

— S tójcie, na Boga! za w o ła ł dobrze zna­

ny głos.

— Doktór! doktór! w o ła ł uradowany sternik*

W istocie był to doktór, który runął na śro­

dek pokoju.

— D obry wieczór moi odważni przyjaciele!

Zdumieni pojawieniem się doktora, poczęli go ściskać i winszować mu, tak szczęśliwego ocalenia,

— Panie Clawbonny, pytał sternik, skąd w iedział pan o napadzie na nas niedźwiedzi?

— Widziałem wszystko dokładnie,) odp o­

w iedział doktór. Znajdowałem się właśnie w pobliżu rozbitego okrętu, gdy usłyszałem wasze strzały.

Natychmiast wdrapałem się na wzgórek i ztamtąd widziałem przebieg całej gonitwy.

Uspokoiłem się nieco, gdy spostrzegłem Jak się zatrzym ały a wy ukryliście się w do*

mku.

Z acząłem w tedy m yśleć o sobie i pow oli pełzając i kryjąc się za wzgórkami, posuwa­

łem się ku szańcowi. W idziałem jak te bestja zam urowywały was w domku i całe szczę­

ście, że nie przyszło im na myśl stoczyć na was z góry olbrzymie bryły lodu, które by was zgn iotły na miazgę.

Z nastaniem zmroku, postanow iłem dostaTj się do was, od strony magazynu z prochem i po długiem skrobaniu i wierceniu dostałem*

się do was, wprawdzie zm ęczon y i w ygło d zo ­ ny, ale cały, aby was ocalić.

Prsadewszystkiem jednak, dajcie mi coś do

« r

56

-jedzenia, bo doprawdy, upadam z głodu.

Podczas gdy doktór zajadał sucharyi mię*

so, niecierpliwy Bell zapytał:

— Jaki to sposób ocalenia nas masż do«

ktorze?

- - Zwyczajny, p ozbyć się musimy tych be*

stji,

— A czy jest na to sposób?

— Jest, i bardzo pewny.

— A co, nie m ówiłem ! za w o ła ł Johnson, zacierając ręce, przy panu Clawbonny nie ma­

my czego rozpaczać.

— D oktorze, m ów ił A ltam on t, zwierzęta nie wtargną do nas przez otw ór, którym ty się dostałeś?

— Nie, otw ór od zewnątrz dobrze zatka­

łem; my zaś dostaniemy się przezeń do skła­

du prochu.

— Dobrze! lecz pow iedz nam wreszcie jak zamierzasz pozbyć się napastników?

— Bardzo prostym sposobem, do którego przygotowania już poczyniono.

— Jakim sposobem?

— W krótce zobaczycie. A le zapom niałem was zapoznać z towarzyszem , i rzekłszy t o ' doktór przyniósł z przejścia zabitego przez

*ebie lisa.

O to m oja dzisiejsza zdobycz, przekona- ę niebawem, że nigdy jeszcze lis nie był

Więcej w porę.

— 87 ~~

— Lecz Jaki ma pan plan? pytał Altamont,

— Mam zamiar za pom ocą centnara [pro*

chu wszystkie niedźw iedzie wysadzić w p o­

wietrze.

O becni z podziw em spojrzeli na mówiące­

go doktora.

D októr objaśnił towarzyszy, że galerja przez niego zrobiona, ma prawie 60 stóp długości i łączy się z prochownią.

- A gdzie będzie za ło żon a miną? pytaJ amerykanin.

— W miejscu najbardziej oddalonem od domu, prochowni i magazynów, w jaki zaś sposób przywabię w to m iejsce zw ierzęta zo- baczycie, teraz bierzm y się do roboty.

W czasie nocy musimy zrobić przejście 100 stóp długie, każdy z nas pracować będzie go ­ dzinę na zmianę. Nitscha] Bell rozpoczyna, my tymczasem odpocznijmy.

Natychm iast doktór, wziąwszy ze sobą B el­

la, udał się z nim do prochowni, gdzie udzie­

lił mu odpowiednich instrukcji, poczem p o ­ w ró c ił do domku.

Bell, w ciągu godziny, zrob ił korytarz, o k o ­ ło 10 stóp długi, po nim nastąpił Altamont, później kapitan, dalej Johnson. W dziesięć godzin, to jest o godzinie 8 rano, przejście b yło gotow e,

O brzasku doktór przyglądał [się niedźwie­

dziom przez otwór zrobiony w [ścianie

— 88 —

Zw ierzęta nie ustąpiły z zajm owanego s ta ­ nowiska, przechodziły one z jednego^m iejsca na drugie i mruczały.

W idocznie jednak w końću straciły c ierp li­

wość bo p o c zę ły rozrzucać nagromadzona poprzednio bryły lodu.

— W idocznie pragną dostać się 'd o nas, m ów ił doktór.

Nareszcie Clawbonny wsunął się do m i e j«

sca gdzie miała być za ło żon a mina i poleciit rozszerzyć przestrzeń na całą w ysokość i szerokość pochyłości. W krótce pokrywała jual ją tylko cienka powłc*sa lodu, którą trzeba b yło podeprzeć aby się nie zawaliła.

Słupek oparty na granitowej ziem i, służył za podporę. U szczytu um ieszczono lisa, a u dołu przywiązano długi sznur, ciągnący się d o składu z prochem.

iow a rzysze doktora spełniali jego rozkazy, n ie rozum iejąc ich.

O to przynęta, rzekł on, wskazując na za - b itego lisa.

D o słupka za toczon o beczkę, zawierając ą o k o ło centnara prochu.

— A to jest mina.

— Abyśmy tylko razem z nimi nie w y lec ie ­ li w powietrze, rzekł Hatterąs.

N ie wylecimy, jesteśm y znacznie odda­

leni od miejsca wybuchu, przytem dom nas?

jest mocny.

— 89 —

— W szystko to dobrze, rzekł Altamont, ale jak przystąpić do dzieła?

— W sposób następujący: jeżeli pociągnie­

my sznur, przewrócim y podporę, podtrzym u­

jącą pow łokę lodow ą ponad miną, lis stanie się wów czas widocznym i łatw o przypuścić, że zgłodniałe długim postem zw ierzęta na­

tychmiast się nań rzucą.

— Zgoda!

— W tej chwili podkładam ogień pod mi­

nę i wyrzucam jednocżeśnie w pow ietrze ucztę i gości.

— Pięknie, bardzo pięknie! w o ła ł Johnson, przysłuchując się objaśnieniom doktora z wielkiem zajęciem.

Hatteras m iał do przyjaciela takie zaufanie że nie żądał dalszych objaśnień, czekał sp o ­ kojnie. Altam ont pragnął jednak być szcze­

gó łow iej poinform owanym .

— D oktorze, zechciej mi pow iedzieć jeszcze, rzekł on, jak zdołasz obliczyć tak ściśle pa­

lenie się lontu, aby eksplozja nastąpiła we właściwym czasie?

— P o c ó ż uczyliśmy się fizyki, rzekł śmiejąc się doktór, gdybyśmy sobie nie umieli w ta­

kiej okoliczności radzić.

— Aha! za w o ła ł Johnson rozprom ieniony, fizyka poradzi!

— Naturalnie. C zyż nie mamy tu baterji elektrycznej i dostatecznie długich drutów

przewodnich? Tych samych, które nam słu*

żyły przy urządzaniu światła w latarni,

— I cóż z tego?...

— To, że zapalimy bez żadnego niebez­

pieczeństwa dla nas minę wtedy, kiedy ze ­ chcemy.

— Hura! w o ła ł Johnson.

— Hura! pow tórzyli wszyscy, nie dbając o to, że nieprzyjaciel usłyszeć ich może.

Natychmiast przeprow adzono druty elek­

tryczna od domku aż do miejsca, gdzie znaj­

dowała się mina. Jedne końce drutu były um ocowane w baterji, a drugie um ieszczono w beczce % prochem w m ałej od siebie od ­

ległości.

O godzinie 9 rano wszystko b yło gotowa.

Niedźw iedzie z całą wściekłością pracowały tymczasem nad dziełem zniszczenia.

D októr oznajm ił o nadejściu chwili działa­

nia.

Johnson otrzym ał polecanie pociągnięcia ea sznu? w składzie prochu i w tym celu udał się tam niezwłocznie.

— T eraz trzymajcie broń w pogotowiu^ na wypadek, gdyby zw ierzęta nie zosta ły od ra«

zu zabite, rzekł doktór, i stójcie po stronią Johnsona a po wybuchu wybiegnijcie n a t y c h ­

miast. ~ ~

-Zgoda!

— A teraz zrobiwszy wszystko co było *

* naszej mocy, resztę zdajmy na w olę Nieba.

Hatteras, Altamont i B ell udali się do pro«

chowni. P rzy baterji p ozostał sam tylko d o ­ któr.

Niebawem zdała doszedł okrzyk sternika.

— Baczność!

— W porządku! za w ołał doktór.

Johnson pociągnął za sznur i pobiegł z o ­ baczyć, co się dzieje.

P ow łok a lodow a osunęła się i ukazało sig na zewnątrz ciało lisa, na które niebawem rzuciły się niedźwiedzie.

— Ognia! zaw ołał Johnson.

D októr b ez zwłoki puścił prąd elektryczny, nastąpiła straszna eksplozja, dom zatrząsł się, lniany popękały. W szyscy wybiegli z bro­

nią gotow ą do strzału.

Broń jednak, okazała się zbyteczną, cztery niedźwiedzie, poszarpane przez wybuch, le­

żały tu i owdzie, piąty zaś raniony, ratował

»ię ucieczką.

— Hura! hura! hura! w o ła li tow arzysze do*

Stora, chwytając go w objęcia.

XIV.

W dokumencie Wśród lodów polarnych (Stron 79-96)