Dnia następnego postanow iono urżą-kić polow anie, w którem m ieli uczestniczyć: Hat
teras, Altam ont i cieśla.
Ślady niedźwiedzie już się nie p o k a j a ły, co zdaw ało się zwiastować, ich o dac ?■*
nie się.
Pod czas wycieczki myśliwych, doktór miał zbadać lody na wyspie Joh rron a i dokonać niektórych zdjęć hydrograficznych.
M róz był duży, le c z wszyscy przywykli doń i nie odczuwali zimna.
Sternik pozostał celem strzeżenia domu.
Myśliwi, zaopatrzeni w broń palną, siekiery i n oże oraz zapas pemikanu, na wypadek, p o trzeby zanocowania, wyruszyli z domku lo dowego o godzinie 8 rano. Duk poprzedzał towarzystwo, skacząc radośnie.
W szedłszy na m ałe wzgórze, obeszli słup i latarnią i ruszyli przez równinę, graniczą
cą ze strony południowej z górą Bella.
Clawbonny, umówiwszy się z Johnsonem co Jo sygnału trwogi, na wypadek
niebezpie--
-ezefśstwa, zeszedł ku Brzegowi, aóy dojść do zwałów lodowych, piętrzących się w zatoce Wiktorja.
Sternik pozostawszy w domu, również nie próżnował. Przedewszystkiem wypuścił psy z ich pom ieszczenia na powietrze, gdzie ta
rzały się z zadow oleniem po śniegu; N astę
pnie zajął się sprzątaniem, naprawą obuwia, cerowaniem i rozmaitemi innemi czynnościa
mi gospodarczemi, okazując w tem wprawę właściwą marynarzowi, który sam sobie ra
dzić musi.
Podczas pracy rozm yślał on nad w czoraj
szą rozm ową kapitana; bohaterski i zaszczy
tny jego opór, nie pozw alał aby Am eryka
nin lub jego szalupa przed nim lub z nim
>razem dotarła do bieguna.
A jednak trudno by było przebyć ocean bez okrętu; nie można również przepłynąć 3Gi) mil chociażby się było najlepsżym pływaki erA angielskim. Patrjotyzm ma także sw oje gra
nice. D októr potrafi przecież w odpowiednim czasie wpłynąć na kapitana i odwieść go od jego zamiaru. M ógłbym iść o zakład, źe p o patrzy on dziś jeszcze na resztki „P o rp o is e ” i zbada, co z nich zbudować można.
Upłynęła godzina od czasu wyjścia myśli
wych, a Johnson wciąż oddawał się rozm y
ślaniom, gdy wtem dał się słyszeć strzał w odległości 2 — 3 mil pod wiatr.
— 77 —
— Pysznie, za w o ła ! stary marynarz zna
leźli coś, przytem niedaleko, skoro strzał słychać tak wyraźnie.
R o zleg ł się drugi strzał, a potem niebawem trzeci, czwarty, piąty i szósty.
— Sześć strzałów! pom yślał Johnson, nie mają pewnie nabojów, musiała tam być g o rąca walka, albo nawet..
Johnson zbladł na myśl, która mu się w tej chwili nasunęła. W ybiegł szybko z domu, wdrapał się na w zgórze i zadrżał, spojrzaw
szy na dół,
— N iedźw iedzie! krzyknął.
Trzej strzelcy, poprzedzam przez Duka, b iegli co tchu w kierunku domu, ścigani przez pięciu olbrzymich niedźwiedzi; sześć kul nie z d o ł a ł o ich p o w a lić i niedźw iedzia zbliżały s ię d o uciekających. Hatteras, pozostawszy z * »łu za resztą dla utrzymania zw ierząt w jednej od siebie odległości, rzucił im swoją czapkę, siekierę i fu z ję . N iedźw iedzie wedle swego zwyczaju wąchały ciekawie rzucone Sm przedm ioty, a tym czasem przestrzeń, o d
dzielająca ich od uciekających, zw iększyła się.
B ez tchu prawie, przybiegli Hatteras, A l
tam ont i Bell do Johnsona i razem z nim zsunęli się ze w zgórza do domku lodow ego.
P ię ć niedźwiedzi dotyk ało ich juź prawie;
kapitan nożem swoim oófciął łapę, wyciągnię
tą ku niemu.
W gnieniu oka Hatteras i jego towarzysze byli zamknięci w domku; zwierzęta zatrzym a
ły się na wzgórzu.
— Nakoniec, za w o ła ł Hatteras, będziemy m ogli lepiej się bronić, pięciu na pięciu!
— Tylko czterech na pięciu, rzekł Johnson przerażony.
— Jakto? zapytał Hatteras.
— Niem a doktora, o d p o w ie d zia ł Johnson wskazując na pusty pok<y
— Gdziesz on?
— P o s ze d ł ku wyspiel
— Nieszczęśliwy! za w ołał Bell.
— N ie m ożem y go opuścić rzekł Altamont.
— N ie m ożem y) pow tórzył Hatteras bie
gnijmy!
Szybko drzwi otw orzył, ale ledwie m ógł je zamknąć, niedźwiedź o m ało nie źm iaźdźył mu czaszki uderzeniem swej łapy
— O tó ż i są! za w ołał kapitan.
— W szystkie? zapytał Bell.
— W szystkie pięć, odpow iedział kapitan.
Amerykanin poskoczył do okien i zatkał o tw ory lodem, wyjętym ze ścian.
P om im o niebezpieczeństwa, w jakiem sami się znajdowali, czterech tych ludzi myślało tylko o groźnem położeniu, w jakiem znaj
dzie się doktór w czasie powrotu z wybrzeża.
- 79 —
Nie znajdywali sposobu aby zapobiedz nie
szczęściu.
Jeden tylko sternik, w ierzący w ostrożność doktora, zapewniał ich, źe Clawbonny słysząc strzały, będzie liczył się z tem, tże musiało zajść coś niezwykłego.
— Jeśli jednak nie słyszał on strzaTów?
Trzeba w jakikolwiek sposób pozbyć się tych niebezpiecznych gości przed je go pow ro
tem, radził Hatteras.
— A le jak? oto pytanie O dpow iedz nie była łatwa.
łr z e b a było jednak zdecydow ać się n a c o f, ezas naglił.
Altam ont zrob ił w ścianie o tw ó r i w sadził weń fuzję, lecz skoro tylko ukazała się ona na zewnątrz, niedźwiedzie wyrwały mu ją za
nim m ógł wystrzelić.
P o ło że n ie podobne trw ało juź przeszło go
dzinę i na razie trudno było przew idzieć jak eię to skończy.
Naradzano się nad urządzeniem wycieczlś!, lecz było to zbyt niebezpieczna a p ow od ze
nie wątpliwe.
Niem niej jednak oblężona czwórka chciała raz p oło żyć kres położeniu, które staw ało sig źmiesznem.
N araz przyszła kapitanowi do gło w y mylił która pom imo swej prostoty, zdawała się by bardzo dobrę
W ziął on długi drążek żelazny, którym p o
ja w ia n o w piecu i w ło ży ł go w ogień, na*
"tępnie zrobił w ścianie otwór, lecz w ten sposób że p ozostała nieprzebitą cienka sko
rup i lodu.
Tow arzysze z ciekawością przygladali się taj pracy doktora. Gdy drąg rozpalił się do białości kapitan rzekł:
Ten rozpalony drążek będzie służył do od pędzania niedźwiedzi, a wy tymczasem przez otw ór strzelać m ożecie, broni wam nie wyrwą,
— D obry pomysł! za w o ła ł Bell, zajmując miejsce obok Altamonta.
Hatteras wyjął żelazo z pieca i szybko wy
sunął je poza mur. Lód, pod wpływem żaru, zamieniając się w parę, zasycżał.
D wóch niedźwiedzi niebawem nadbiegło, a chwyciwszy rozpalone żelazo, w ydało ryL przeraźliwy; w tej samej chwili padły cztery strzały; jeden po drugim.
— Trafione! za w ołał amerykanin.
— Trafione! p ow tórzył Bell.
— P ow tórzm y tedy nasz sposób [jeszcze rcg, rzekł Hatteras, zatykając chw ilowo otw ór
Drążek w łożon o zn ów do ognia, po paru minutach był rozgrzany do czerwoności. A l
tam ont i Bell, nabiwszy broń, stanęli znowu na swoich miejscach.
Hatteras oczyścił o tw ór i chciał weń w ło żyć drążek.
Tym razem jednak natrafiono na nieprze
puszczalną warstwę.
— Przekleństwo! za w ołał amerykanin, te przeklęte bestje gromadzą bryły lodu, ażeby nas zamurować, żywcem pogrzebać.
— T o niem ożliwe!
— Patrzcie, drążka wysunąć nie można;
doprawdy to wkońcu zaczyna być zabawne.
P o ło że n ie stawało się raczej niebezpieczne, niedźwiedzie jako bardzo zmyślne zw ierzęta, użyły tego środka, aby uw ięzionych narazić na uduszenie. Nagrom adziły bryły w ten spo- sób, źe wszelka uciecżka stawała się niem o
żliwą.
U płyn ęły dwie godziny bez zmiany p o ło żenia; wyjście z domu b yło niem ożliwem , zgrubiałe ściany nie przepuszczały już żadne
go odgłosu z zewnątrz. Altam ont przechadzał się szybkim krokiem, jak odważny człowiek, którego gniewa niebezpieczeństwo wyższe p o nad je go odwagę. Hatteras z przerażeniem myślał o doktorze i poważnem niebezpieczeń
stwie, grożącem mu podczas powrotu.
— Ach, za w o ła ł Johnson, gdyby pan Claw"
bonny b ył tu z nami!
— I cóżby p oczął? zapytał Altamont.
— On napewno zd ołałb y nas wyratować.
— A to w jaki sposób?
— Ba, żebym to wiedział, odparł IJohnson*
tobym się bez niego obszedł
W iem jednak, że jednej rady by nam teraą udzielił.
— Jakiej?
— Abyśmy co zjedli! N ic nam to p rzecież zaszkodzić nie może, przeciwnie.
— W ięc jedzmy, kiedy chcecie za w ołał A l- fjrsiont.
Johnson, wychowany w szkole doktora, usi
łow ał w obec niebezpieczeństwa udawać filo — eoJa, ale mu to się jakoś nie udawało.
Tym czasem pow ietrze staw ało się coraz bardziej dusznem w herm etycznie zamkniętem mieszkaniu.
Istniała też uzasadniona o b a w a , źe ogień wkrótce w piecu zagaśnie; tlen, poch łon ięty przez oddychanie i ogień, ustąpić musi kwa
sowi węglowemu, którego s z k o d liw y wpływ znany jest ogólnie.
Postan ow iono w ięc za jaką bądź cenę wyjść na pow ietrze.
Poczekajm y aź noc nadejdzie, m ów ił Hat
teras, wówczas zrobim y o tw ór w sklepieniu, który nam sprowadzi świeże powietrze.
Jeden z nas zajmie m iejsce obok otworu celem strzelania do niedźwiedzi.
- 83 - .
M i n a ,
O k o ło godziny 8 w ieczorem przygotowania ukończono i broń starannie nabito. Otw ór w sklepieniu domku był gotów , p rzez co p o w ietrze wewnątrz od razu się poprawiło.
Tym czasem do uszu Johnsona, znajdujące
go się w sypialni, doszedł niezwykły szmer.
N atychm iast przybiegł on do p ozostałych to w arzyszów i wystraszony oznajm ił im o po- słyszanem skrobaniu ściany!
W szyscy p o c zę li nadsłuchiwać.
R ozróżn ion o wreszcie szmer oddalony, k tó ry zdaw ał się poch odzić z bocznej ściany, w i
docznie ktoś robił otw ór w lodzie.
— Skrobią lód! rzekł Johnson.
— N ie ulega wątpliwości.
— Czy niedźwiedzie?
— Tak niedźwiedzie.
— Zm ieniły swą taktykę, rzehł stary mary
narz, porzuciły zamiar uduszenia nas.
— Lub myślą, że już jesteśm y uduszeni, d o dał rozgniewany amerykanin.
— Zapewne teraz otw arcie na n-is napa
dną, rzek ł B e ll
*. 84 -»
A więc dobrze! pSfoledział Hatteras, bę*
izis m y walczyli oko w oko.
D o tysiąca djabłów mam już dosyć tych niewidocznych w rogów , teraz ich zob aczę i będę się z nimi bił, krzyknął Altamont.
— A le strzelać nie można, na tak wązkiej przestrzeni, m ów ił Johnson.
— Mamy p rzecież to p o ry i noże.
Dziwny szmer rósł tym czasem i wyraźnie już rozróżniać się dawało skrobanie pazura- rami po ścianie.
— Zw ierzę znajduje się od nas najwyżej o 6 stóp, p ow iedział sternik.
— M asz słuszność, m ów ił amerykanin, ale mamy dosyć czasu aby, te ź zgotow ać im go dne przyjęcie.
Amerykanin w ziął to p ó r w jedną rękę, n óź w drugą i go to w ał się do ataku. Hatteras I B ell uczynili to samo, Johnson trzym ał w rę
ku strzelbę.
Skrobanie słyszeć się dawało coraz wyra
źniej; lód trzeszczał juź pod naciskiem pazu
rów.
N agle warstwa ta pękła i olbrzym ie ciemne ciało ukazało się w otw orze.
Altam ont szybko podniósł rękę celem wy
m ierzenia ciosu.
— S tójcie, na Boga! za w o ła ł dobrze zna
ny głos.
— Doktór! doktór! w o ła ł uradowany sternik*
W istocie był to doktór, który runął na śro
dek pokoju.
— D obry wieczór moi odważni przyjaciele!
Zdumieni pojawieniem się doktora, poczęli go ściskać i winszować mu, tak szczęśliwego ocalenia,
— Panie Clawbonny, pytał sternik, skąd w iedział pan o napadzie na nas niedźwiedzi?
— Widziałem wszystko dokładnie,) odp o
w iedział doktór. Znajdowałem się właśnie w pobliżu rozbitego okrętu, gdy usłyszałem wasze strzały.
Natychmiast wdrapałem się na wzgórek i ztamtąd widziałem przebieg całej gonitwy.
Uspokoiłem się nieco, gdy spostrzegłem Jak się zatrzym ały a wy ukryliście się w do*
mku.
Z acząłem w tedy m yśleć o sobie i pow oli pełzając i kryjąc się za wzgórkami, posuwa
łem się ku szańcowi. W idziałem jak te bestja zam urowywały was w domku i całe szczę
ście, że nie przyszło im na myśl stoczyć na was z góry olbrzymie bryły lodu, które by was zgn iotły na miazgę.
Z nastaniem zmroku, postanow iłem dostaTj się do was, od strony magazynu z prochem i po długiem skrobaniu i wierceniu dostałem*
się do was, wprawdzie zm ęczon y i w ygło d zo ny, ale cały, aby was ocalić.
Prsadewszystkiem jednak, dajcie mi coś do
« r
56
-jedzenia, bo doprawdy, upadam z głodu.
Podczas gdy doktór zajadał sucharyi mię*
so, niecierpliwy Bell zapytał:
— Jaki to sposób ocalenia nas masż do«
ktorze?
- - Zwyczajny, p ozbyć się musimy tych be*
stji,
— A czy jest na to sposób?
— Jest, i bardzo pewny.
— A co, nie m ówiłem ! za w o ła ł Johnson, zacierając ręce, przy panu Clawbonny nie ma
my czego rozpaczać.
— D oktorze, m ów ił A ltam on t, zwierzęta nie wtargną do nas przez otw ór, którym ty się dostałeś?
— Nie, otw ór od zewnątrz dobrze zatka
łem; my zaś dostaniemy się przezeń do skła
du prochu.
— Dobrze! lecz pow iedz nam wreszcie jak zamierzasz pozbyć się napastników?
— Bardzo prostym sposobem, do którego przygotowania już poczyniono.
— Jakim sposobem?
— W krótce zobaczycie. A le zapom niałem was zapoznać z towarzyszem , i rzekłszy t o ' doktór przyniósł z przejścia zabitego przez
*ebie lisa.
O to m oja dzisiejsza zdobycz, przekona- ę niebawem, że nigdy jeszcze lis nie był
Więcej w porę.
— 87 ~~
— Lecz Jaki ma pan plan? pytał Altamont,
— Mam zamiar za pom ocą centnara [pro*
chu wszystkie niedźw iedzie wysadzić w p o
wietrze.
O becni z podziw em spojrzeli na mówiące
go doktora.
D októr objaśnił towarzyszy, że galerja przez niego zrobiona, ma prawie 60 stóp długości i łączy się z prochownią.
- A gdzie będzie za ło żon a miną? pytaJ amerykanin.
— W miejscu najbardziej oddalonem od domu, prochowni i magazynów, w jaki zaś sposób przywabię w to m iejsce zw ierzęta zo- baczycie, teraz bierzm y się do roboty.
W czasie nocy musimy zrobić przejście 100 stóp długie, każdy z nas pracować będzie go dzinę na zmianę. Nitscha] Bell rozpoczyna, my tymczasem odpocznijmy.
Natychm iast doktór, wziąwszy ze sobą B el
la, udał się z nim do prochowni, gdzie udzie
lił mu odpowiednich instrukcji, poczem p o w ró c ił do domku.
Bell, w ciągu godziny, zrob ił korytarz, o k o ło 10 stóp długi, po nim nastąpił Altamont, później kapitan, dalej Johnson. W dziesięć godzin, to jest o godzinie 8 rano, przejście b yło gotow e,
O brzasku doktór przyglądał [się niedźwie
dziom przez otwór zrobiony w [ścianie
— 88 —
Zw ierzęta nie ustąpiły z zajm owanego s ta nowiska, przechodziły one z jednego^m iejsca na drugie i mruczały.
W idocznie jednak w końću straciły c ierp li
wość bo p o c zę ły rozrzucać nagromadzona poprzednio bryły lodu.
— W idocznie pragną dostać się 'd o nas, m ów ił doktór.
Nareszcie Clawbonny wsunął się do m i e j«
sca gdzie miała być za ło żon a mina i poleciit rozszerzyć przestrzeń na całą w ysokość i szerokość pochyłości. W krótce pokrywała jual ją tylko cienka powłc*sa lodu, którą trzeba b yło podeprzeć aby się nie zawaliła.
Słupek oparty na granitowej ziem i, służył za podporę. U szczytu um ieszczono lisa, a u dołu przywiązano długi sznur, ciągnący się d o składu z prochem.
iow a rzysze doktora spełniali jego rozkazy, n ie rozum iejąc ich.
O to przynęta, rzekł on, wskazując na za - b itego lisa.
D o słupka za toczon o beczkę, zawierając ą o k o ło centnara prochu.
— A to jest mina.
— Abyśmy tylko razem z nimi nie w y lec ie li w powietrze, rzekł Hatterąs.
N ie wylecimy, jesteśm y znacznie odda
leni od miejsca wybuchu, przytem dom nas?
jest mocny.
— 89 —
— W szystko to dobrze, rzekł Altamont, ale jak przystąpić do dzieła?
— W sposób następujący: jeżeli pociągnie
my sznur, przewrócim y podporę, podtrzym u
jącą pow łokę lodow ą ponad miną, lis stanie się wów czas widocznym i łatw o przypuścić, że zgłodniałe długim postem zw ierzęta na
tychmiast się nań rzucą.
— Zgoda!
— W tej chwili podkładam ogień pod mi
nę i wyrzucam jednocżeśnie w pow ietrze ucztę i gości.
— Pięknie, bardzo pięknie! w o ła ł Johnson, przysłuchując się objaśnieniom doktora z wielkiem zajęciem.
Hatteras m iał do przyjaciela takie zaufanie że nie żądał dalszych objaśnień, czekał sp o kojnie. Altam ont pragnął jednak być szcze
gó łow iej poinform owanym .
— D oktorze, zechciej mi pow iedzieć jeszcze, rzekł on, jak zdołasz obliczyć tak ściśle pa
lenie się lontu, aby eksplozja nastąpiła we właściwym czasie?
— P o c ó ż uczyliśmy się fizyki, rzekł śmiejąc się doktór, gdybyśmy sobie nie umieli w ta
kiej okoliczności radzić.
— Aha! za w o ła ł Johnson rozprom ieniony, fizyka poradzi!
— Naturalnie. C zyż nie mamy tu baterji elektrycznej i dostatecznie długich drutów
przewodnich? Tych samych, które nam słu*
żyły przy urządzaniu światła w latarni,
— I cóż z tego?...
— To, że zapalimy bez żadnego niebez
pieczeństwa dla nas minę wtedy, kiedy ze chcemy.
— Hura! w o ła ł Johnson.
— Hura! pow tórzyli wszyscy, nie dbając o to, że nieprzyjaciel usłyszeć ich może.
Natychmiast przeprow adzono druty elek
tryczna od domku aż do miejsca, gdzie znaj
dowała się mina. Jedne końce drutu były um ocowane w baterji, a drugie um ieszczono w beczce % prochem w m ałej od siebie od
ległości.
O godzinie 9 rano wszystko b yło gotowa.
Niedźw iedzie z całą wściekłością pracowały tymczasem nad dziełem zniszczenia.
D októr oznajm ił o nadejściu chwili działa
nia.
Johnson otrzym ał polecanie pociągnięcia ea sznu? w składzie prochu i w tym celu udał się tam niezwłocznie.
— T eraz trzymajcie broń w pogotowiu^ na wypadek, gdyby zw ierzęta nie zosta ły od ra«
zu zabite, rzekł doktór, i stójcie po stronią Johnsona a po wybuchu wybiegnijcie n a t y c h
miast. ~ ~
-Zgoda!
— A teraz zrobiwszy wszystko co było *
* naszej mocy, resztę zdajmy na w olę Nieba.
Hatteras, Altamont i B ell udali się do pro«
chowni. P rzy baterji p ozostał sam tylko d o któr.
Niebawem zdała doszedł okrzyk sternika.
— Baczność!
— W porządku! za w ołał doktór.
Johnson pociągnął za sznur i pobiegł z o baczyć, co się dzieje.
P ow łok a lodow a osunęła się i ukazało sig na zewnątrz ciało lisa, na które niebawem rzuciły się niedźwiedzie.
— Ognia! zaw ołał Johnson.
D októr b ez zwłoki puścił prąd elektryczny, nastąpiła straszna eksplozja, dom zatrząsł się, lniany popękały. W szyscy wybiegli z bro
nią gotow ą do strzału.
Broń jednak, okazała się zbyteczną, cztery niedźwiedzie, poszarpane przez wybuch, le
żały tu i owdzie, piąty zaś raniony, ratował
»ię ucieczką.
— Hura! hura! hura! w o ła li tow arzysze do*
Stora, chwytając go w objęcia.
XIV.