• Nie Znaleziono Wyników

Wśród lodów polarnych

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Wśród lodów polarnych"

Copied!
184
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

JU LIU S Z V E R N E

i

WŚRÓD LO D Ó W P O L A R N Y C H

W A R S Z A W A

NAKŁAD EM K S IĘ G A R N I J. PR ZE W O R SK IE G O

1 9 3 2

(6)

Druk, „Floryda" W arszawa.

(7)

In w e n ta rz o biorą.

W zorem wielu odważnych poprzedników, kapitan flo ty angielskiej Hatteras, wyruszył na swoim brygu „Forw ard” celem odkrycia bieguna północnego, pragnąc aby zaszczyt ten spotkał ojczyznę jego, Anglję.

Napróżno jednak w alczył dzielny marynarż przez dziew ięć m iesięcy, z burzami, prądami i lodow cam i, napróżno nadludzkie czynił w y­

siłki, ulepszając prace swoich poprzedników K ied y bow iem z brygiem swoim dotarł po za krańce znanych już m órz podbiegunowych i pracę swoją do p o ło w y wykonał, jeden wy- padek zn iw eczył jego nadludzkie wysiłki.

O ddalony o 2500 mil od b rzegów ojczystych

„fo r w a r d ” padł ofiarą zbuntowanej za ło gi i kapitan, wraz z czterem a najlepszymi ludźmi, p ozostałym i z osiemnastu, zn alazł się wśród lodów , bez środków pom ocniczych i ratunko­

wych. N ie stracił on jednak nadzieji i odwa­

gi-

Resztki dymiące brygu, który zbrodnicza ręka wysadziła w pow ietrze, rozrzucone były po polu* lodowem , kadłub zaś b ył wciśnięty pom iędzy bryły lodow e,

Wśród łocWw

(8)

N ie bacząc na straszną Katastrofę, kapitar Hatteras zebrawszy w ok oło siebie małą gro­

madkę dzielnych towarzyszów. — Dra Claw- bonny, sternika Johnsona i cieślę Bella — przem ówi! do nich z wiarą i zapałem, oświa­

dczając, że bądź co bądź, p rzedsięw zięcie ich udać się musi.

P o obejrzeniu resztek pozostałych po wy­

sadzonym brygu, doktór Clawbonny stwierdził, że kosztowne jego narzędzia, zbiory i ksią­

żki uległy zupełnemu zniszczeniu. Kiedy za­

myślił się on nad ogrom em poniesionych a niepowetowanych strat, podszedł doń sternik Johnson, na którego rękach widniały jeszcze ślady walki, jaką stoczył ze zbuntowaną za­

ło g ą statku.

D októr podał mu rękę i p ocźą ł pocieszać go, zachęcając do wytrwałości i odwagi.

— I ja bardzo żałuję naszego statku, do którego przywiązaliśmy sie wszyscy,— m ówił doktór.

— K toby przypuszczał doktorze, że to zbiorowisko belek desek i żelaza stanie się dla nas tak drogiem?

— A co się stało z szalupąUohnsonie?

— O calała, doktorze lecz Shandon i reszta buntowników zabrali ją ze sobą.

—■ A pirog?

— O to szczątki z niego doktorze, patrz pan

na ta kupę rumowisk.

(9)

5

ł - Pozostaje nam więc tylko czółno, któ­

re zabraliśmy na wycieczkę.

— Cz się stało z saniami, któremi wyruszy­

liście na w ycieczkę? — p ytał Johnson.

— Pozostaw iliśm y je o m ilę stąd. Simpson który z nami wyruszył, zm arł w drodze, za­

miast niego przywieźliśmy jednak innego, c zło ­ wieka, którego znaleźliśm y umierającego.

Jest nim kapitan Altamont, amerykanin.

Tymczasem kapitan Hatteras stał z rękami skrzyżowanemi na piersiach, m ilczący i zam y­

ślony. N a twarzy jego m alow ała się jednak da w/na energja,

Johnson, jak gdyby nie zwracając uwagi na kapitana, zaczął wydawać rozporządzenia.

— D oktorze, zechciej udać się do sań i sprowadź je tu wraz z chorym. Kapitanie, czy zechce pan towarzyszyć doktorow i?

— Pragnę zastanowić się nad tem, co da­

lej czynić mamy, musimy jaknajprędzej zade­

cydow ać coś stanowczego, p ozw ó lcie mi za­

stanowić się, sami tymczasem, czyńcie co za stosowne uznacie.

D októr poprawił na sobie odzież, w ziął do . T rąk okuty kij podróżny i ruszył w stronę, gdzie p ozostaw ił sanie.

Tymczasem Johnson i cieśla B ell zabrali.się do przygotowania schroniska, które wyrąby­

wali w grubym lodzie. N iezadługo pracowali

Już w wydrążenju, wyrzucając zeń bryły l odu

(10)

Kapitan kilkakrotnie chciał zbliżyć się do miejsca katastrofy z brygiem, lecz za każdym razem wracał się; zdaw ało się, że jakaś oba­

wa odpycha go od resztek jego statku.

N ie upłynęło i godziny gdy p ow rócił z sa­

niami doktór, wioząc na nich ow iniętego w płótno namiotu, chorego Altamonta. ~ W y­

głodzon e psy ledwie p ow łó czyły nogami, na­

le ża ło coprędzej dać im pożywienie, i w ypo­

czynek, co również należało s*^ J ludziom.

P o upływie .trzech godzin i..omek z lodu b y ł gotów; wstawiono weń m ały piecyk że­

lazny, który doktór znalazł w rumowiskach, prawie, że nieuszkodzony i wkrótce przyjem ­ ne ciep ło napełniło schronisko nieszczęśli­

wych rozbitków.

W głęb i domku, na kołdrach u łożon o c h o ­ rego Altamonta, zaś czterej anglicy zajęli m iejsca o k o ło piecyka, posilając się suchara­

mi i pijąc herbatę. B yły to resztki prowian­

tó w znajdujących się w saniach

Kapitan ciągle był milczący, tow arzysze zaś je g o szanowali to milczenie. P o skończonym posiłku doktór w yprow adził Johnsona i za­

p ropon ow ał mu aby bezw łocznie pozbierać resztki rzeczy z brygu, k tóre m ogły się na coś przydać. Prźedewszystkiem zaś pro­

p on ow ał zbierać żywność i drzewo, jako rze­

c zy najpotrzebniejsze.

Drzew a b yło wiele, z a to żywności zebrano

(11)

b ard zo m ało. W szędzie przew ażała wielka ilość żelaznych części maszyn okuć i blach.

Wybuch był tak gwałtowny, że wszystko pra«

wie, b yło podruzgotane i spalone, Zapasy spiżarniane uległy przeważnie zniszczeniu/

znajdow ały się bowiem w bliskości p roch o­

wni

D októr, czyniąc dalsze poszukiwania, zna­

la zł resztki pemikanu, o k o ło 15 funtów, 4 dzbany, zaw ierające 5 — 6 kwart wódki, oraz 2 paczki chrzanu, który m ó gł zastąpić utra­

con y sok cytrynowy, używany z pomyślnym skutkiem przeciw szkorbutowi. P o upływie dwóch godzin doktór i Johnson zeszli się ra­

zem, komunikując sobie wzajem nie szczegóły d otyczące znalezionych przedm iotów. A rty­

kułów żywnościowych odszukano niestety bar­

d zo m ało, znalazło się zaledw ie troch ę su­

szon ego m ięsa, o k o ło 50 funtów pemikanu, 3 worki sucharów, troch ę czekolady, niewie­

le wódki i dwa funty kawy. N ie znaleziono natom iast śladów kołder, hamaków i odzieży, w idocznie spaliły się zupełnie.

P o dokładnem obliczeniu okazało się, f e znalezione zapasy wystarczą zalew ie na trzy tygodnie, i to przy skromnych porcjach c o ­ dziennych.

O pału starczy nam także na trzy tygodnie, ale c o będzie później? — za p ytałał Johnson.

— Później niech się dzieje wolaBoskal

(12)

Niezadługo obaj powrócili do sań ! psów, a zaprzągłszy je, zwieźli znalezione zapasy, poczem nawpół przmarzli zajęli miejsca obok piecyka.

--- — <30 >---

II.

Odezwanie się Altamonta,

U

-

B yła prawią 8 wieczorem , niebo oczyściło się z m gły i zajaśniały na firmam encie gwia­

zdy, m róz był silny.

Kapitan, nie rzekłszy słowa, w yszedł za­

brawszy ze sobą narzędzia p otrzebne do u- stalenia wysokości niektórych gwiazd, chciał on przekonać się, czy pole lodow e, na którem znajdowaliśm y się, nie poruszyło się z miejsca.

P o upływie p ó ł godziny p ow ró cił i umie­

ścił się w kącie domku, zachowując głęboki?

m ilczenie.

Pod czas całego dnia nie można było wyjść

®a pow ietrze. Śnieg padał b ez przerwy. P ie » cyk oddaw ał nieoceniona usługi, służył on także do przygotow ania herbaty lub kawy, które przy tej nizkiej tem peraturze u w iera -*

h i wpływ zbawienny.

(13)

C h ory amerykanin cierpiał mniej i widocznie p ow racał do życia, otw ierał już oczy, lecz nie m ów ił jeszcze; na jego ustach b yły ślady szkorbutu i dla tego też nie m ógł mówić.

Pon iew aż słyszał dobrze zakomunikowano mu jego położen ie. P oruszał tylko głow ą na znak podziękowania za ocalenie mu życia.

O k o ło południa ocknął się Hatteras z za»

dumy i zbliżywszy się do towarzyszy, prosił Johnsona aby opow iedział w jakich okolicz­

nościach dokonaną została zdrada.

Owszem kapitanie, opow iem jak się to sta- ło. Zaraz po pańskim w yjeździe, porucznik Shandon, zachęcony przez całą zgraję, objął dow ództw o okrętu. C ó ż zn aczył protest je ­ dnego człow ieka? Od tej chwili każdy robił, co mu się p od obało i Shandon temu się nie sprzeciwiał, zależało mu bow iem na tem, ażeby przekonać Załogę, iż minął czas pra­

cy i ograniczeń.

N ic ze g o odtąd nie oszczędzano; w piecu palono bezustannie, prowiantami

i

trunkami rozporządzał się każdy dow olnie i łatw o m oże pan sobie wyobrazić, jak zw łaszcza tych ostatnich nadużywali ludzie oddawna trunku spragnieni.

T rw a ło to od 7 do 15 styczni

W dniu 24 czy te ż 25 postanow iono opu­

ścić okręt i dotrżeć do zachodniego wyb­

rzeża zatoki Baffińskiej, a stamtąd na szalu-

(14)

• - J O -

pie odszukać w ielorybników, lub wy!ądow&£

w osadach grenlandzkich na wschodniem wy­

brzeżu.

Żyw ności mieli zapas dostateczny; ro zp o ­ częto w ięc przygotow ania do porzucenia bry­

gu i ucieczki. W tym celu zbudowano sanie, na które naładować miano zapasy żywności, opału oraz szalupę. Jako siła pociągow a, słu­

żyć m ieli sami zbiegow ie.

Przygotow an ia te trw ały do p o ło w y lutego.

S podziew ałem się codziennie pana powrotu, kapitanie, obawiając się jednocześnie, że w razie powrotu, buntownicy zamordują pana, aby nie p ozostać na okręcie. Tłum aczyłem im, że narażają się na zgubę a przy tem p o ­ pełniają nikczemność.

P ersw azje m oje b yły jednak daremne!

W reszcie naładowawszy sanie i szalupę ile się tylko dało, 22 lutego ruszyli na wschód.

P rzed odejściem zrabow ano statek a wreszcie kilku pijanych, z P en em na czele, podpaliło Forwarda, pobiwszy mnie, kiedy próbawałem im przeszkodzić w spełnieniu tej zbrodni.

C hciałem ratow ać statek, lecz zbrodniarze zam rozili krany wodne. P o ż a r zw iększał się tym czasem coraz bardziej, ja zaś byłem bez­

silny. W ciągu dwóch dni statek spłonął do­

szczętnie, resztę już wiecie...

Johnson skończył opowiadanie, Żaden je-

dak z obecnych nie odezw ał się.

(15)

__ 11 _

P o upływie peWnego czasu podniósł się Hatteras i zb liiy w s ł ^7 się do Johnsona p od ał mu rękę mówiąc:

— Diękuję ci, Johnsonie, postąpiłeś jak pra­

wy i szlachetny człowiek, uczyniłeś wszystko co było w twej mocy, aby ocalić okręt, dzię­

kuję ci raz jeszcze, jesteś zacnym człowiekiem . Teraz radźmy co czynić dalej, niechaj każdy z was wypowie swe zdanie

Pierw szy wystąpił Johnson, zwracając się do kapitana z pytaniem jak daleko znajduje się najbliższe wybrzeże.

— Znajdujemy się w o dległości o k o ło 600 mil od cieśniny Smitha.

— Radzę w ięc — pow ied ział Bell — jak najprędzej ruszyć w tym kierunku i iść cho­

ciażby dwa miesiące.

— Żywności mamy p rzecież tylko na trzy tygodnie, a przytem czeka nas droga uciążli­

wa i nieznana —m ów ił kapitan.

— Kapitanie — rzekł doktór — rozumiem w artość tw oich zarzutów, i wiem, że poryw a­

my się na czyn szalony, lecz masz źe inny plan?

— Żadnego planu nie mam, nie sądzę prze­

cież aby wasz był m ożliw y do wykonania, w tym stanie znużenia i wyczerpania, w jakim się obecnie znajdujemy.

W ybrzeże do naę nie przyjdzie, musimy więc

odszukać i@, k m&źM nagwikamy jakie plemię

(16)

esŁumosów, z którem moglibyśmy w e llć w stosunki i dostać się na wybrzeże.

N ie wątpisz przecież, kapitanie, o naszem poświęceniu i odwadze i znasz nas, że g o to ­ wi byliśmy dzielić z tob ą los wspólny aż do końca. Jednakże uważam źe nateraz w yrzec się musimy myśli dotarcia do bieguna p ó ł­

nocnego. Zdradę, za ło gi unicestwiła tw oje plany, lepiej przecież w rócić do Angiji aby wykonać je później.

— Być może, — d odał Johnson, źe w cie­

śninie spotkamy jakiś statek, zmuszony do spędzenia tam zimy.

— W razie zaś ostatecznym, m ów ił doktór, o ile cieśnina będzie zamarzniętą, m ożem y po lodzie dostać się na zachodnie w ybrzeże Grenlandji aby przez przylądek Vork d otrzeć d o osad duńskich.

— Pan /* Clawbonny ma rację, d odał Bell,

— powinniśmy b ez zw łoki puścić się w dro­

gę!

— A w ięc takie jest zdanie wasze — pytał Hatteras — i tw oje Johnsonie.

—■ Tak jest kapitanie! odpow iedzieli razem.

Hatteras zamknął o czy i m ilczał czas długi, zastanaw iał się widocznie nad pow zięciem ostatecznej decyzji; widząc to, niecierpliwy doktór, p oczą ł ponow nie zw racać się do nie­

go i tłom aczył, ze p rzecież odległość 600 mil

m ożliw a jest do przebycia w ciągu trzech

(17)

- 13 —

tygodni, źe przy oszćźędnem zużyciu prowian­

tó w i drzewa — wystarczą one na tak długi okres, że wreszcie niema innego punktu wyj­

ścia nad tą podróż,

— Czy spodziewasz się czegoś kapitanie?

zapytał Johnson.

—■ Sam nie wiem, k tóż z nas jednak prze­

widzieć m oże przyszłość? Zatrzym ajcie się proszę, choć parę dni abyśmy pokrzepili nasze siły. N ie wytrzym acie w drodze nawet kilku dni, padniecie ze znużenia, poczekajcie choć dzień jeden!

Clawbonny juź m iał zamiar uledz proźbie kapitana, gdy wtem Bell p oczą ł ponownie na­

woływać aby coprędzej brać się do opatry­

wania sań i szykowania się do drogi.

— A w ięc idźcie, idźcie wszyscy! Ja p ozo ­ stanę tutaj z m oim wiernym Dukiem! Duk!

pójdź tu!

Pies, szczekając radośnie, p odbiegł do swe­

go pana.

Johnson spoglądał na doktora sądząc, że]

najlepiej będzie zgodzić się na jed n o d n io w y zwłokę. Clawbonny zrozum iał spojrzenie sta-' rego marynarza i juź m iał wyrazić swą zgodęj' gdy wtem uczuł na swem ramieniu dotknię­

cie obcej ręki; odw rócił się w ięc i spostrzegł*

tuż za sobą leżącego amerykanina, który wi­

docznie wysłuchał poprzedniej ich rozm o-

(18)

Hd —

wy, l>o wydostawszy się z pod Kołdry, podsu«

nął się do doktora.

Hatteras i doktór przysunęli się do amery- kanina i w tedy dopiero usłyszeli w ym ów io­

ny przezeń wyraz „P o rp o is e “

— C o „P o rp o is e " na tych wodach? zaw o­

ła ł kapitan.

Amerykanin zrob ił znak potwierdzający.

— N a półn oc ztąd?

— Tak.

— C zy wiesz m iejsce gdzie

s ię

znajduje?

— W iem !

— D okładnie?

— Tak, odpow iedział amerykanln.

P o krótkiem milczeniu, Hatteras zw rócił się do amerykanina z proźbą o wskazanie dokładne miejsca postoju jego okrętu.

— B ędę w ylicżał stopnie, ty zaś zatrzymaj m n ie giesterp w e właściwem miejscu.

Altam ont kiwnął głow ą na znak zgody.

— R ozpoczynam w ięc od stopni długości:

105, 105, 107. P rzy 120 amerykanin dał znak ręką. Z minutami p oszło także gładko. N a 15 amerykanin znowu dał znak.

W dalszym ciągu, przeszedłszy do szeroko­

ści gieograficznej, Hatteras dow iedział się, źe „P o r p o is e " uw ięziony jest pod 120e 15 mi­

nut zachdniej długości i 83<> ,35 iminutą p ół­

nocnej szerokości.

(19)

— 13 —

i)a ls ze badanie o d ło żyć musiano na" później.

W yczerpanie Altam onta było tak wielkie, źe biedak zemdlał.

— A w ięc przyjaciele widzicie, że ocalenie nasze znajduje się na p ółn o cy a nie gdzie in- dziejl

P o pierwszym wybuchu radości, kapitan za­

sępił się, bo o to kto inny, i to amerykanin, wy­

przedził go o trzy stopnie w kierunku do biegu­

na północnego*

.— — <0 p >---- — .

III.

Siedemnastodniowa podróż.

W iadom ości udzielone przez amerykanina, zupełnie zm ieniły połoz'enie i plany rozbit­

ków, którzy tak blizcy byli rozpaczy

P o przyjściu amerykanina nieco do siebie, zabrał się doktór do ponow nego badania go.

N iezadłu go dow iedział się Clawbonny, źe okręt Altam onta był trzym asztowcem , pocho­

dzącym z N o w e g o Yorku, obficie zaopatrzo­

nym w prowianty i paliwo, ro zb ił się na skałi- etem wybrzeżu; legł na bok lecz ładunek Je­

go o ca la ł w zupełności.

(20)

te- 10 —

Amerykanin opuścił statek, wraz z załogą, składającą się z 30 ludzi przed dwoma mie­

siącami. Zabrawszy ze sobą 2 pary sań i sza­

lupę zam ierzali oni d otrzeć do zatoki Smi­

tha, gdzie mieli nadzieję spotkać okręty wie- lorybnicze.

Znękani chorobami i trudami padali w dro­

dze, tak, źe w końcu z całej osady pozostał tylko Altam ont i dwaj marynarze, wszyscy chorzy na szkorbut. W reszcie pozostał on sam, umierający. W tedy znalazł go Hatteras i zabrał na swoje sanie.

Amerykanin twierdził, że okręt je go wyru­

szył w celu odszukania drogi półn ocn o-za­

chodniej i, że został zapędzony w te strony

a o to czo n y lodam i uległ rozbiciu.

A w ięc towarzysze, m ów ił kapitan, szykuj­

my się do drogi, zamiast szukać zatoki Baf- fińskiej, ruszajmy ku północy, dla odszuka­

nia statku Altamonta, znajdziem y tam wszy­

stkiego pod dostatkiem, przezimujem y w ięc z łatw ością. Tym czasem spieszyć się musimy, bo kto wie, czy lody nie zapędziły go dalej na północ, a przeto i pod róż nasza m oże p o ­

trw ać znacznie dłużej.

Altamont, który przysłuchiwał się tej roz­

m owie, dał znak, że pragnie coś powiedzieć-

O bjaśnił on doktora, że „P a rp o ise” nie m ógł

żadną miarą być poruszony z m iejsca gdyż

Jeży bokiem na skałach, znajduje się przeto

(21)

_

17

napgwno na tem samem miejscu, gdzie go pozostawił.

N a tem przerwano rozmowy i poczęto przy­

gotowywać się do podróży.

B ell i Johnson zabrali się do uporządko­

wania sań i urządzenia na nich posłania dla Altamonta, które przykryto płótnem z namio­

tu. Zapasy żywności dla ludzi i psów starczyć m iały na trzy tygodnie. D rżew a zabrano ile się dało.

R ob o ta prowadzona pośpiesznie, skutkiem zm ęczenia i senności pracujących musiała być przerwaną. Zanim jednak rozbitki u ło ż y ­ li się do snu, zebrali się k oło pieca, w k tó­

rym porządny rozn iecon o ogień. N ie c o pem i­

kanu, suchary i parę filiżanek kawy, w y w o ­ ła ły dobry humor, do czego te ż w części przyczyniła się nadzieja na lepszą przyszłość.

Zrana o godzinie 7 pon ow n ie zabrano się do roboty, którą ukończono dop iero 9 3 po południu.

Mrok już zapadał, wprawdzie słoń ce od 31 stycznia ukazywało się, lecz s ła b o i krótko.

N a szczęście juź o godzinie 6 i p ó ł ukazał się księżyc, którego prom ienie przy jasnem niebie ośw ietlały drogę. Tem peratura, która od paru dni opadała, nakoniec doszła do|37 zimna.

Nastała chwila odjazdu, Altam ont cieszył się z tego pom imo, że wstrząśnienia podczas

W śród lodów?

(22)

18 -

jazdy m ogły go przyprawić o większy b ól Każdy zajął swe miejsce, B ell szedł na*

przodzie, doktór i sternik szli po bokach sań, cżuwając nad niemi i, naganiając psy w m ia­

rę potrzeby, a Hatteras zam ykał pochód.

Szli dość pośpiesznie. P rzy niżkiej tem pe­

raturze lód był m ocny i gładki, psy nie nad- w yrężały się, mając do ciągnięcia zaledwie 900 funtów.

N iezadłu go jednak ludziom i zw ierzętom zabrakło tchu, i musieli zatrzym yw ać się dla wypoczynku.

W stronie p ółn ocn o » zachodniej p ole lo ­ dow e przedstawiało się jako niezm ierzona biała, równa płaszczyzna. N ie widać było żadnej wyniosłości.

B yła to nieskończenie długa i jednostajna pustynia.

Takie wrażenie w yniósł doktór z widoku tej okolicy i p od zielił się z niem ze swymi t o ­ warzyszami.

Panie Clawbonny, w ie pan źe idziem y po Bardzo niebezpiecznej drodze? Coprawda m ożna się do tego przyzw yczaić i zapom nieć o tem, lecz pom im o to lód, po którym prze­

chodzimy, ukrywa pod sodą bezdenną prze­

paść.

Tak jest przyjacielu, ale nie mamy powodu

obawiać się, że wpadniem y w jedną z nich

bo przy m rozie 33 stopniowym m oc tej b iałej

(23)

p d w io l est tak wielka, źe wytrzym ać by zdo­

ła ła ciężar liwerpolskich składów zbożowych.

W o gó le lód jest bardzo w ytrzym ały — 2-u ca­

low y utrzymuje człowieka, 4 cale utrzyma konia z jeźdzcem , 5 — armatę z zaprzęgiem, a 10 — całą armję

W tej chwili Hatteras p oczą ł n aw oływ ać do uwagi; m gła zwiększała się i utrudniała u- trzym ywanie się w kierunku prostym.

O k o ło 8 wieczorem , w ędrow cy zatrzymali się, p o przejściu o k o ło 15 mil.

R ozbito namiot, napalono w piecu i po k o ­ lacji udano się na spoczynek.

W ciągu dni następnych pogod a sprzyjała naszym podróżnym, chociaż m rozy były tak silne, źe rtęć zam arzała w term om etrze.

Dnia 5 marca zauważył doktór dziwne zja­

wisko. P rzy zupełnie bezchmurnem niebie, usianem gwiazdami, spadł obfity śnieg. P ad ał on p rzez 2 godziny.

P rzyszła też ostatnia zmiana księżyca; przez 17 godzin panowała zupełna ciemność. W ę­

drow cy zmuszeni byli przywiązać się w zaje­

mnie sznurami, aby się nie pogubić. N iem o- źliw em b yło utrzymać prosty kierunek drogi.

Dnia 16 marca, po 16 dniowym pochodzie, podróżni znajdowali się jeszcze o 100 mil od okrętu.

N a dom iar ich cierpień zm niejszono im j e ­

szcze racje żywności o czwartą część, aby tył*

(24)

- 20 —

ko psy całkowitą dostały. Strzelano kilka ra*

zy do zający i lisów lecz nie zabito ani jed- nej sztuki.

W piątek 15, spostrzegł doktór fokę, leżącą na lodzie. Zranione zw ierzę chciało uciekać, le c z nie znalazłszy otw oru w lodzie, zosta ło złapane i zabite. Był to piękny okaz, który d o­

starczył nie w iele mięsa, tranu ^ a ś nikt pić nie mógł.

Skórę foki zabrano do sań

Nazajutrz zauważono na horyzoncie góry lodow e. B yły one prawdopodobnie zapow ie­

dzią blizkości wybrzeża.

W jednej z napotkanych wyniosłości p odró­

żni wydrążyli sobie schronisko i zanocowali.

IV.

Ostatni nabój.

P on iew aż m róz doch odził do 40 stopni, a In iegu nie było, przeto Johnson w p row adzi!

do schroniska lo d o w ego również i psy aby

je uchronić od zmarznięcia.

(25)

Stary m arynarz spróbow ał karmić zw ierzę­

ta mięsem foki i ku wielkiej je go radości, psy jadły je chętnie.

P rzed udaniem się na spoczynek, doktór objaśnił towarzyszów, że zapasy prowiantów m ają się ku końcowi, należy przeto tembar- dziej spieszyć się w podróży.

C ieśla Bell najwięcej przygnębiony ze wszy­

stkich, p oczą ł pow ątpiewać o istnieniu okrę­

tu, Alt&mont jednak, który p ow oli zaczyna]

mówić, potw ierdził swoje poprzednie opow ia­

danie i zaręczał, że okręt musi być niedaleko, B y ł to piątek.

W s ob o tę, Johnson obudził wszystkich wcześniej niż zwykle. Zaprzęg ruszył dalej w kierunku północno-wschodnim .

P o g o d a był piękna, pow ietrze czyste ale zim no niezwykłe, dochodzące do 42 stopni.

D októr ze strzelbą krążył d oo k o ła sań; ma­

jąc wszystkiego cztery ładunki prochu i trzy kule, strzelał on do przebiegającego lisa lecz chybił.

Wieczorem posiliwszy się nieco, podróżni udali się, ha spoczynek.

Dnia następnego, wyczerpani i opadli z sił, zaledwie się już wlekli.

Psy po zjedzeniu resztek foki, były również

głodne. Przebiegło kilka lisów, do których

doktór strzelił, lecz chybił; strzału nie po­

(26)

* 2f2i e*r*a

wtarzał, nie chciał bow iem ryzyisować osta­

tniej kuli.

W niedzielę zjedzono resztki prowizji na wieczerzę.

Johnson zastaw ił na noc sidła, lecz naza­

jutrz, pom im o licznych śladów, nic w nich nie zastał. G dy stał zmartwiony, naraz spo­

strzegł niedźwiedzia. Szybko pochw ycił fuzję doktora I aby tem pewniej wymierzyć, zdjął rękawice.

N agle z piersi jego w ydobył się okrzyk b o­

leści i ciepłe palce przylgnęły do przemar­

zniętej lufy, strzelba wypadła mu z rąk i je ­ dnocześnie nastąpił wystrzał, n iedźw iedź zaś oddalił się spokojnie. N a huk wystrzału przy­

b iegł doktór, a zobaczyw szy co się dzieje, zrozum iał wszystko.

Tymczasem marynarz rozpaczał i klął sa­

m ego siebie, nie zwracając uwagi, że ręce je ­ go poczynają marznąć.

D októr widząc na co się zanosi, wciągnął Johnsona do namiotu i rozkazał mu natych*' miast zanurzyć ręce w wodzie, która się ro z­

puściła wskutek ciepła w piecyku, lecz miała temperaturę zaledw ie kilka stopni ciepła, W oaa p oczęła się natychmiast ścinać, trzeba w ięc było rozcierać Johnsonowi ręce śnie­

giem, aby przyw rócić praw idłow e krążenie

krwi

(27)

gdSzinie pracy doktora niebezpieczeń­

stwo minęło, ale nie w iele brakowało] aby biedny Johnson stracił, obydwie dłonie.

D októr za lecał staremu marynarzowi, aże­

b y nie zbliżał się do pieca, gdyż to m ogłoby

szkodliwie nań działać. Dnia tego musiano się obejść bez śniadania; nie b yło juz ani pemikanu, ani solonego mięsa, ani też sucha­

rów, p ozostało zaledwie p ó ł funta^kawy; trze­

b a b yło poprzestać na gorącym tym napoju,

;zem ruszono w drogę.

D nia tego przebyto zaledwie 3 mile, w ie­

czo rem nie miano co jeść, w alczono darem­

n ie z głodem. N ie widać b yło żadnego zw ie­

rzęcia, na c ó ż by się to wreszcie zdało? N o - Sami p rzecież polow ać nie można.

Johnsonowi zdaw ało się, źe w o dległości m ili postępuje olbrzymi niedźwiedź, czatujący

|ia podróżnych. N ic o tem nie m ów ił swym towarzyszom ; wieczorem , jak zwykle zatrzy- imano się na spoczynek.

IWieczerza składała się tylko z kawy. N ie ­ szczęśliwi czuli, źe ćmi im się w oczach, a Jnózg słabnie, dręczeni głodem nie spali ani godziny; straszne jakieś widziadła trapiły ich umysł.

Praw ie z nadludzką siłą puścili się w dro"

jgę> popychając sanie, których psy już ciągnąć

tue m ogły.

(28)

P o dwugodzinnym p och odzie opadli jednak na siłach, Hatteras chciał iść jeszcze dalej;

zawsze energiczny, przedstawiał, nalegał, pro­

sił towarzyszy, aby pow stali — lecz żądał rzeczy niem ożliwej.

P rzy pom ocy Johnsona w ydrążył otw ór w górze lodow ej, przy pracy tej ci dwaj ludzie wyglądali, jakby kopali grób dla siebie.

P o strasznych wysiłkach schronienie było g o to w e i wszyscy doń weszli.

Tak przeszedł dzień. W ieczorem , gdy wszy­

scy spali, Johnson dziwne m iał widzenie, w ciąż m ajaczył o olbrzymich niedźwiedziach.

C zęsto pow tarzające się m ajaczenie o niedźwiedziach zw róciło w reszcie uwagę d o­

ktora. Zapytał on prżeto starego marynarza, dla czego wciąż wspomina o niedźwiedziach i o jakie niedźwiedzie tu chodzi.

— O tego, który nas ściga, znajduje się on po za nami, o dwie m ile pod wiatr, zauwa­

żyłem go już od dwóch dni.

— I nic mi o tem nie m ów iłeś Johnsonie?

— N a c ó ż by się to zdało?

— T o prawda — rzekł dok tór — nie m o­

żem y doń strzelać, gdyż kul nie mamy.

D ok tór zamilkł, pogrążywszy się w myślach, niebawem jednak rzekł do retmana:

— Jesteś w ięc pewnym, że zw ierzę to nas ściga?

— Tak pąnie Clawbonny

— 2 4 —

(29)

— A Więc futro zabiję tego n iedźw iedziąt rzekł na to dokfcó r.

— Jutro? — zapytał Johnson, jakby prze­

budzony ze snu,

— Jutro!

— Niem a kuli!

“ Zrob ię ją.

— Niem a ołowiu.

— A le mam rtęć.

Pow iedziaw szy to,

wskazywał w domku lodow ym 7° ciepła. W y­

szedł na pow ietrze, p o ło ży ł go na bryle lo ­ du i pow rócił. Tem peratura zewnętrzna wska­

zywała 47o zimna

— D o jutra zatem, teraz zaśnij i czekaj spokojnie wschodu słońca.

Z brzaskiem dnia, doktór z Johnsonem wy­

b iegli z domku, dążąc do termometru. Cała rtęć opuściła się na spód i utw orzyła cylin­

der. D októr, rozbił term om etr i w ydobył z niego kawał nadzwyczajnie twardego metalu.

— O, pania Clawbonny, to zadziwiające! o, pan jesteś wielkim człowiekiem !

— Nie, mój przyjacielu, ja tylko mam d o­

brą pamięć i w iele czytałem.

W tej chwili Hatteras w yszedł z domku?

d ok tór pokazał mu bryłę rtęci

i

uwiadom ił jo swym zamiarze; kapitan uścisnął mu rękę 'w milczeniu i trzej myśliwi wyruszyli w dro­

gę.

wziął termometr, który

(30)

Pogoda była jashaj Hatteras wyprzedzi!

swych towarzyszy i spostrzegł niedźwiedzią w odległości około 1.800 kroków.

Olbrzym i zw ierz ani m yślał się ruszyć, sp o­

strzegłszy zbliżających się ludzi; patrzył na nich b ez obawy i gniewu. Pom im o to nie łatw o było zbliżyć się doń dostatecznie.

- N a ten raz przyjaciele, rzekł Hatteras,' nie idzie o przyjemność, lecz o ocalen ie na­

szego życia, działajm y w ięc roztropnie!

— C ó ż zamierzasz kapitanie?

P od ejść do zw ierzęcia na 10 kroków, ale tak aby nie być zauważonym.

— A to jakim sposobem?

— Sposób jest zuchwały lecz nader prosty, Chodźm y jednak do domku a Johnson niech pozostanie na- straży, ukrywszy się za tym o -

wzgórkiem, resztę zobaczycie.

— _

— < n ---

V.

Niedźwiedź I foka.

Hatteras z doktorem w rócili do schroniska, po drodze kapitan wtajem niczył doktora w sw oje plany. Niedźw iedzie polarne ze szczegó-

I

(31)

ln em 'u p odob an iem polują na foki. Często czatują ohe na nie po całych dniach, przy

^otworach, przez które foki w ydostają się na lód. Hatteras więc, m iał zamiar skorzystać z tego i przebrany w skórę foki, jak najbliżej podejść do niedźwiedzia.

K iedy podeszli do sań d ok tór w ydostał skórę foki, Hatteras ubrał się w nią, a otrzy­

mawszy z rąk doktora nabitą strzelbę, p o c zą ł posuwać się w kierunku niedźwiedzia. D októr w ziął dwa to p o ry i udał się do Johnsona,

— I c ó ż — zapytał tenże,

— T roch ę cierpliwości — odpow iedział doktór — Hatteras ryzykuje życie, żeby nas

ocalić. _____

D októr był bardzo wzruszony, w idział nie­

dźwiedzia, poruszającego się niespokojnie.

P o upływie niespełna kwadransa niby foka pełzała po lodzie, a dla większego oszukania niedźwiedzia kryła się często p o za wielkiemi bryłami, teraz znajdowała się w odległości 300 stóp od zwierza.

Hatteras zręcznie naśladował ruchy foki, i sihoć mu się to często nie zupełnie udawałOj to jednak nieprzyjaciel tego nie zauważył.

Foka, która zachodziła pom ału z boku nie- j źwiedzia, udawała wciąż, iż go nie spostrze­

ga; szukała niby otworu na lodzie, przez któ­

ry m ogłaby p ow rócić do w ody

(32)

28

N iedźw iedź znowu ze~swej strony skradał się do niej z największą ostrożnością.

Zaledw ie o 10 kroków foka była oddalona od swego nieprzyjaciela, ten podniósł się nagle i jednym olbrzym im skokiem posunął się naprzód. P rzerażon y jednak, stanął o trzy kroki przed Hatterasem, k tóry zrzuciwszy z siebie skórę, przykląkł i m ierzył doń w samo serce.

Strzał ro zle g ł się i olbrzym runął na lód.

.Clawbonny p ob iegł wraz z Johnsonem na m iejsce walki.

Olbrzym ie zw ierzę pow stało i jedną ła p ą m achało w powietrzu, a drugą chw ytało śnieg, zapychając nim swą ranę.

Hatteras, nieporuszając się, czekał z nożem w ręku na nieprzyjaciela, widać jednak w y ­ m ierzył dobrze i strzelił pewną ręką, bo za ­ nim przybyli je go tow arzysze już za to p ił sw ój długi n óż w gardle zw ierzęcia, a teraz stał spokojnie ze skrzyżowanem i na piersiach rę­

kami, patrząc na olbrzym ie je go cielsko.

Johnson zaczął n iezw łoczn ie zd ejm ow ać skórę z potw ornego zw ierzęcia, które w ie lk o ­ ścią d och odziło rozm iarów sporego wołu;

m iało ono 9 stóp długości i 6 stóp obwodu;

z dziąseł w ystaw ały dwa ogrom ne zęby, na 3 cale długie.

Rozpłatawszy brzuch nożem, Johnson w

żołądku iego nic nie znalazł, prócz wody^

(33)

-

29

Widocznie niedźwiedź nie jad ł od dłuższego czasu, pom im o to był bardzo tłusty, a wa­

ży ł przeszło 1.500 funtów.

R ozrąbano go na cztery części, z których każda wydała 200 funtów mięsa. S trzelcy za­

ciągnęli do domku lodow ego, ogrom ny zapas żywności, nie zapom inając zabrać i serca nie«

dźwiedzia.

Tow arzysze doktora chętnie by się rzucili na to surowe mięso, lecz on nie p o zw o lił na to do chwili, aż będzie upieczone.

Ł a tw o pojąć jak uroczyście o b ch o d zo n o tę ucztę; doktór za leca ł jednak w strzem ię­

źliwość, dając przykład ze siebie i za ch ęca ł do natychm iastowej, dalszej podróży.

Altam ont, coraz lepiej w ładający głosem , zapewniał, źe odległość od okrętu nie wy­

nosi w ięcej jak 48 godzin drogi.

Pokrzepieni i weseli ruszyli podróżni w dal­

szą drogę na północ.

W drodze doktór badał amerykanina, pra- gr>ac dow iedzieć się o celu je g o podróży lecz i dpowiadał on wym ijająco. .

— M amy w ięc teraz dwóch ludzi, nad któ­

rymi czuwać musimy, pow iedział doktór do Johnsona.

— O d chwili gdy yankes p o w ró cił do życia mina je go w cale mi się nie podoba, od p ow ie«

dział sternik.

(34)

-

30

-

— Jeżeli się nie mylę, to odgaduje on źa- miary Hatterasa.

— Sądzisz w ięc doktorze, że amerykanin m iał te same zam iary co i my?

— Ja nic nie sądzę, p ołożen ie jednak jego statku na tej drodze daje w iele do myślenia

— D o licha! panie Clawbonny, nie m iłą by b yło rzeczą w spółzaw odnictw o ludzi takich jak oni.

— Daj Boże, abym się mylił, Johnsonie, gdyż w spółzaw odnictw o m ogłoby w yw ołać pow ażne zawikłania i smutne, a nawet stra- sznefnastępstw a.

—- Panie Clawbonny, pan wszystkiemu za­

radzi!

— Mam nadźieję, Johnsonie!

P o d ró ż odbyw ała sią b ez wypadku, mięsa b yło dosyć, jedzono go w ięc dow oli.

W sobotę, widok płaszczyzny lodow ej p o­

czął się zmieniać. C oraz częściej napotykano b ryły lodu, utw orzonego z wód słodkich, cc zw iastow ało blizkość wybrzeża.

Nazajutrz, to jest w n iedzielę, rano po z je ­ dzeniu śniadania z łap niedźwiedzich, p od ró­

żni skierowali się nieco ku zachodowi.

D ro ga staw ała się uciążliwszą. Altam ont siedząc na saniach, przypatrywał się okolicy z gorączkow ym zajęciem , niepokój ogarnął i p ozostałych w ędrowców .

N areszcie^ok oło drugiej, Altam ont wstrzy-

(35)

mat pochód donośnym ©krzffclSft, wsIfSzufąs ręką białą masę, widoczną w oddaleniu a tru­

dną do rozpoznania i zaw ołali - .Parpoisa*’

- = = = - « * a

VI.

Porpoise.

Dnia 24 marca przypadała palmowa nie­

dziela, święto, nader uroczyście obchodzona w Europie.

Jednak ponure m ilczenie panow ało w tym pustym kraju! Huczał tylko ostry, dokuczliwy wiatr, nigdzie liścia, choćby uschłego, nigdzie odrobiny trawki.

P om im o to niedziela ta była dniem w iel­

kiej radości dla naszych podróżnych; przyspie­

szali kroku, psy ciągnęły z większą energją.

N iebaw em ujrzano okręt amerykański.

„P o rp o is e ” był całkiem zasypany śniegiem, nie widać było ani lin, ani m asztów i rei, wszystko b yło zniszczone.

O kręt gw ałtow nem w strząinieniem prze­

w rócony na bok^ ad jgfsl się b f ć niezdatnym

do zam ieszkania^

(36)

•«* gg —■

Przekonali się~ó tem niebawem kapitan^

dok tór i Johnson, dostawszy się z trudnością do wnętrza statku.

Aby dojść do pom ieszczenia z żywnością musieli uprzątnąć lody, grubości blizko 15 stóp, lecz ku ogólnej radości przekonano się, że dzikie zwierzęta, nie naruszyły ważniejszych prowiantów.

— Mamy tu d olfa teczn ą ilość żywności S paliwa — rzekł Johnson ■— lecz mieszkać na tvm okręcie niepodobna.

Zbudujemy w ięc dom z lodu — odpowie- dział Hatteras — i urządzimy się na tym lą­

dzie jak można najwygodniej.

— Zapewne — odezw ał się doktór — leca nie spieszmy się. O d biedy możnaby czasowo!

um ieścić się na okręcie, póki nie stanie dom trwały, któryby nas za b ezp ieczył od zimna i napadu dzikich zwierząt. Podejm uje się być architektem i zo b a c zyc ie zaraz, jak się w ez' m ę do roboty.

— Nra wątpię o twych zdolnościach panie Clawbonny — rzekł Johnson ~ lecz sądzę) że należałoby naprzód dobrze obejrzeć wszy*

stko, co się na tym okręcie znajduje; ze smutkiem jednak widzę, że niem a tu ani du­

żego, ani m ałego czółna, a p ozostałości są w tak złym stanie, że nie nadadzą się do zbu­

dowania chociażby najmniejszego statku.

— Kto wiel — powiędział doktór —- może

(37)

- 33 —

d * się c o srobić. W tej chwil! wszakże nie chodzi nam o to, na ćzem żeglo w a ć będzie­

my, ale o znalezienie bezpieczn ego schronie­

nia. Radzę więc o tem m yśleć jedynie i ro ­ bić wszystko w swoim czasie.

— M ądrze mówisz; — rzekł Hatteras, za­

cznijmy od tego, co najpilniejsze.

T rzej tow arzysze opuścili statek I p ow ró­

cili do sań, by o postanowieniu swera uwia­

domić Bella i amerykanina. B ell był zaraz g o ­ tów do pracy, Amerykanin potrząsał głową na wiadom ość, źe okręt je go na nic się nie przyda, lecz ponieważ rozprawy w tym w zglę­

dzie na nic by się obecnie nie zdały, przeto zgodzon o się na czasowe zamieszkanie okrę­

tu „P o rp o is e ” i budowanie obszerniejszego pom ieszczenia na wybrzeżu.

O 4 godzin ie po południu pięciu fpodróż- nych jak m ogło, tak sie pom ieściło na dol­

nym pom oście okrętu. Ze szczątków masztów i belek B ellu łożył p od łogę. Altam ont, wspar­

ty na ramieniu doktora, b ez trudności prze­

szedł do kącika dlań przeznaczonego. P rzy wstępowaniu na swój okręt, odetchnął z za­

dowoleniem , z czego sternik nie był zbyt z a ­ dowolony.

— Czuję się w domu — rzekł stary ma­

rynarz do siebie — ma minę jakby nas jako gości zaprosił.

R esztę dnia pośw ięcono na wypoczynek.

Wśród lodów

a

(38)

34

Wiat? ź żachcclu zapow iadał Właśnie zmianę powietrza, term om etr wskazywał 32o zimna.

W ieczorem spożyto sporą ilość mięsa nie­

dźwiedziego wraz z sucharami i herbatą, zna- lezionem i na okręcie amerykańskim, poczem strudzeni głęboko zasnęli.

Nazajutrz towarzysze niedoli zbudzili się trochę później, a myśli ich na nowe w eszły tory; nie trw ożyła ich już niepewność jutra, zajmowali się tylko urządzeniem się w spo­

sób jak można najwygodniejszy.

R ozbitki uważali się za kolon istów , przyą byłych do miejsca swego przeznaczenia, m wspominając o cierp ien iach długotrwałej p o ­ dróży, myśleli teraz tylko o znośniejszej przy­

szłości.

— Ach! — za w o ła ł doktór, przeciągając się

— c o to za przyj amna rzec* nie myśleć o tem, gdzie się będzie dziś n ocow ało i co się jutro będzie jadło.

— A le trzejpa zrobić inwentarz — rzeki Johnson.

„P o rp o is e ” b ył dostatecznie za opatrzon j na daleką wyprawę.

Inwentarz wykazał: 6.150 funtów mąki, kil­

kaset funtów sadła i rodzynków na pudyngi, 2.000 funtów solonej w ołow in y i w ieprzow i­

ny, 1.500 funtów pemikanu; 700 funtów cuk- M i tyleż czekolady; 96 funtów herbaty; 500

||%-itów ryżu, kilka baryłek ow oców i j^ - y n

(39)

35 —

gaSonserWówanycliT znaczną ilość soku cyt­

rynowego, 300 galonów rumu i wódki, w ielk zapas prochu, kul, szrutu, ołow iu, oraz d rze­

wa i węgla. D októr z wielkiem zajęciem przy­

glądał się znalezionym instrumentom do że­

glugi i, ku wielkiej swej radści odn&iazł silną baterję Bunsena, zabraną w celu robjenis doświadczeń elektrycznych.

W ogóle ta ilość zapasów m ogła dla 5 lu­

dzi najmniej na dwa lata wystarczyć, w obec

czego znikała wszelka obawa o śm ierć z zim ­

na iub głodu.

— Skoro więc istnienie nasze jest za p e­

wnione — rzekł doktór do kapitana — m o­

żem y w ięc teraz m yśleć o dostaniu się do bieguna.

— D o bieguna! — p o w tó rz y ł Hatteras ra~

dolnie.

— Bszw ąfpienia —- d odał dok tór — p od ­ czas letnich m iesięcy m ożem y urządzać wy­

prawę lądem.

— Lądem, zapewne, alts czy i m orzem ?

— Czyż nie potrafim y z części „P o rp o ls e ” zbudować jakiejś łodzi?

— Szalupy amerykańskiej, nieprawdaż? — z pogardą odreekł Hatteras.

D októr dom yślał się powodu tej odm owy 5 dlatego uważał ga wlaiciw © zakończyć t%

drażliwą kwestie, zwracając foasnowę na inny

erswsdmlot.

(40)

36 -

— Teraz, gdy już wiemy, jakie są nasze za­

pasy — pow iedział on — trzeba zbudować składy i mieszkanie dla nas.

M aterjału w tym celu nie brak, będziem y w ięc m ogli wygodnie się urządzić. Bell zechcą zapewne popisać się, a ja z mej strony służyć mu będę dobrą radą.

—- G o tó w jestem, panie Clawbonny — o d ­ p ow ied ział cieśla.

— A więc, przyjaciele, zacznijm y od w ybo­

ru miejsca.

— P olegam w zupełności na tobie, d ok to ­ rze — odrzekł kapitan.

P ow ietrze było pochmurne, tem peraturą b yła znośna, bo nie b yło wiatru.

Sądząc z ukształtowania wybrzeży, wnosić b yło można, iź na zach odzie rozciągało się ro zległe m orze, zam arznięte w tej chwili.

N a wschodzie było zaokrąglone wybrzeże, łoprzerzynane głębokiem i odnogami, tw orzyło ,pno tu dość obszerną zatokę, o to c zo n ą ska­

łami, na których właśnie ro zb ił się okręt - „P o rp o is e ” .

D alej widać b yło górę, której wysokość d o ­ któr obliczał na 1.800 stóp.

Tuż w pobliżu wybrzeża zauważył doktór

okrągłą płaszczyznę, o średnicy o k o ło 200

stóp, wznosiła się ona ponad zatoką z trzech

stron, a z czwartej b yła zamknięta ostro

sterczącą ścianą, wysoką na 120 stóp.

(41)

37 —

N a szczyt tej ściany m ożna się było dostać gdyby wykuto schody w lodzie. M iejsce to w y­

bornie nadawało się pod budowę.

W krótce doktór, Bell i Johnson vyrąbali schody i stanęli na płasżczyźnie.

Przekonaw szy się, że m iejsce jest dobrze wybrane, postanow iono usunąć warstwę śnie­

gu, pokrywającą skałę, aby dostać się do gruntu stałego.

Pracow an o usilnie przez trzy dni zanim d otarto do granitu, tw ardego jak szkło, za­

w ierającego kryształy i granaty.

Następne pięć dni pracowano nad budową domku, który m iał 40 stóp długości, 20 s ze­

rokości i 10 wysokości, zaw ierał zaś trzy przedziały: sypialnię, bawialnię i kuchnię, P o ukończeniu budowy, zaopatrzono je go cztery okna w ta fle z cienkiego lodu, zastępujące szyby. W ejście zamknięto m ocnem i drzwiami, przyniesionem i z okrętu.

Ściany domu m iały po pięć stóp grubości, a otw ory okienne podobne b yły do luf dzia­

łow ych.

W reszcie sprowadzono z okrętu um eblow a­

nie. Ł 5 żs a ustawiono na o k o ło pieca, ławkif krzesła, fotele, stoły i szafy, ustawiono w b a­

wialni, służącej rów nież za pokój stołow y, a w kuchni um ieszczono ognisko okrętow e ora 2 spzręty gospodarskie. P łótn a zasteu -w ały dv"

wany i portjery.

(42)

P o ukończeniu domu "przystąpiono do Bu*

do wy magazynów i prochowni, na co zużyto tydzień czasu, wraz z wyładowaniem okrętu, Nareszcie, 8 kwietnia, wszystkie zapasy 2 naj»

dow ały się już w bezpiecznem miejscu.

W blizkości domu wybudowano schronienia dla psów.

P o ukończeniu budowy, doktór zajął się obwarowaniem siedzibv, aby zabezpieczyć i*

od wszelkiej napaści.

— < Q t>—~

V I I

Roźprawa o nazwach*

Podczas przygotowań do zimowania Alfa®

m ont p ow rócił do zdrowia i pow oli odzyski­

w ał siły. Silny organizm jego zw yciężył; bla­

dość pow oli znikać p oczęła z jego twarzy. Ze zdrowiem pow racała i dawna energja.

Pom iędzy amerykaninem a Hatterasem by­

ło p ew ne podobieństwo charakterów, sym- patji jednak nie było widać, dla tego trudno było przypuścić aby w ytw orzyła się pom ię-

* y n im i szczera przyjaźń.

(43)

D októr przejrzał niebawem skryty charaktai Altam onta i słusznie przeczuw ał blizką nie<

chęć, a nawet otw artą nienawiść pom iędzj obydw om a kapitanami.

Czy to przez prostą politykę, czy' te ż w ie­

dziony instynktem, amerykanin okazyw ał do­

ktorowi w iele sympatji, wprawdzie o calił on mu życie, lecz sympatja w ięcej niż wdzięczość ciągnęła go ku temu zacnemu człow iekowi.

Takie b yło naturalne następstwo charakteru doktora.

P o zupełnem ukończeniu budow y domu, d o­

któr postanow ił otw arcie je go uczcić biesia­

dą, zw yczajem przyjętym w świecie cyw ilizo­

wanym Europy.

B ell u polow ał właśnie kilka ptarm igon ów I białego zająca, pierwszych zwiastunów zbli­

żającej się wiosny.

U roczystość odbyła się w niedzielę, 14 kwie­

tnia. U czta była wspaniała. N a deser poda- to likiery.

P rzy wnoszeniu toastu na cżeść Ameryki, flatteras zachow ał najgłębsze milczenie.

W ów czas doktór poruszył kwestję bardzo tajmującą.

— M oi przyjaciele, nledosyć żeśm y prze­

byli cieśniny morski

3,

ław ice i pola lodow e i doszliśmy aż do tego miejsca; mamy jeszcze jedno zobowiązanie.

Proponuję, aby nadać nazwisko tej ziem i

(44)

- 40 -

gościnnej, na której znaleźliśm y o c a le n i f wypoczynek. Zwyczaj ten istnieje oddawna wśród żeglarzy całego świata.

— D októr

m a

słuszność! z a w o ła ł Johnson.

— N azw y — d odał Bali — upraszczają i ułatw iają wszelkie rozkazy. M oże w yprawa jakaś lub polow an ie zmuszą nas do ro zsta­

nia, a wówczas, znając nazwę m iejsca,] naj­

łatw iej się snów spotkać.

— P on iew a ż wszyscy w tym względzie się zgadzają — rzekł doktór — porozum iejm y się.

jakie imiona nadać tym ziem iom , nie zapo­

minając przy tem o drogich nazwiskach na­

szej ojczyzny i przyjaciół.

— M asz pan słuszność, kochany doktorze

— zauważył Amerykanin — a przytem sposób, w jaki tę rzecz przedstawiasz, nadaje jej je ­ szcze większą wartość.

— A zatem — odp ow iedział doktór przy­

stąpmy do dzieła.

Hatteras dotąd nie brał udziału w rozm o­

wie, rozważał; gdy jednak zauważył, źe oczy wszystkich zw ró ciły się na niego, p o w sta ł i

rzekł:

— W ed le m ego zdania, n ależałoby nasze­

mu dom ow i nadać nazwę budowniczego, naj­

le p szego m iędzy nami człow ieka, i nazwać go: „D o cto rs — Hause”

— Zgod a — za w o ła ł Bell.

— B ędzie dobrze — rzekł Johnson.

(45)

— 41

Lepszej nazwy nie m ożna wynaleźć, dodał Altamont, niech

ż y je

nasz doktór Claw­

bonny!

P otró jn y okrzyk ro zległ się jednomyślnie.

— W ięc dom ten, zaczął znów Hatteras, nosić będzie nazwę swego twórcy, dopó­

ki nie odkryjemy now ego lądu, któremu na­

damy im ię naszego przyjaciela.

— Ach! za w o łał Johnson gdyby tak raj ziemski nie m iał jeszcze nazwiska, to najle­

piej by mu przystała nazwa Clawbonny.

Doktór, głęboko wzruszony, nie chciał przez skromność zgodzić się, nic mu to nie pom o­

gło, musiał nareszcie przystać.

Postan ow iono więc, że wspaniała ta uczta odbyła się w wielkiej bawialni „Dom u dokto­

ra” , przygotowaną była w kuchni „Dom u do­

ktora", źe potem ułożon o się do snu w sy­

pialni, „D om u doktora".

— A teraz, rzekł doktór, przejdźmy już do ważniejszych naszych odkryć.

— O to jest ogrom ne m orze, otaczające nas, rzekł Hatteras, na którem napewno dotąd żaden jeszcze okręt nie szybował.

— Żaden okręt! w trącił ironicznie A lta­

mont, zdaje mi się, Ż3 nie trzeba zapom i­

nać o „P o rp o is e", który p rzecież lądem się tu nie dostał.

— M ożnaby to poniekąd przypuścić, sądząc

po skałach, na których ^teraz pływa.

(46)

- Prawda, odzekrł

A lt a m o n t

nieco urażo­

ny, ale rozejrzawszy się w istocie rzeczy, zawsze to chyba lepiej, aniżeli w ylecieć w pow ietrze, jak to uczynił „Forw ard ". H atte­

ras chciał juź szorstko odpow iedzieć, lecz za­

raz wm ieszał się do i ozm owy doktór.

— M oi przyjaciele, ^zekł on, nie chodzi teraz o okręty, lecz o nieznane morze...

N ie jest ono już n.eznanem, pow iedział Altam ont, jest ono nazwane na wszystkich kartach krajów biegunowych.

N azyw a się „O cean em Lodowatym,, I nie sądzę, aby potrzeba b yło nazwy jego zm ie­

niać; jeżeli później się przekonamy, że jest ono częścią morza, jakąś tylko zatoką, to w ów czas będziem y m ieli czas postanowić, c o robić należy.

N iech i tak będzie, rzekł Hatteras.

Zatem w tym w zględzie zgadzam y się juź, d odał doktór, który już zaczął żałow ać, że w yw ołał rozprawę, drażniącą prożnośc n aro­

dową.

— Zajmijmy się w ięc lądem, na którym obecnie się znajdujemy, przem ów ił znowu Hatteras, o ile wiem, na najnowszych kartacn nazwa ta nie jest jeszcze oznaczoną.

T o mówiąc, spoglądał na Altamonta, który, niezmieszany bynajmniej, odpowiedział.

— M oże się pan w tym w zględzie myli?

— Ja mam się mylić? Ten ląd nieznany...

(47)

43 —

— Ma juź nazwę, dodał spokojnie Amery*

kanin.

Hattsras milczał, ale wargi mu drżały

— Trudno przecież zaprzeczyć, m ów ił da­

lej amerykanin, że okręt „P o r p o is e “ przybił do tego wybrzeża, przypuściwszy n -w et, że dostał się tu lądem, nie zm ienia to postaci rzeczy.

Jest to tw ierdzenie bezpodstawne. A żeby m ódz nadać jakiemuś krajowi nazwę, trzeba go przedewszystkiem odkryć, a tego pan p rze­

c ież nie dokonałeś. Zresztą, gdyby nie my, cóźb y się stało 2 tobą, m ój panie, który chcesz nam dyktować teraz przepisy? L e ż a ł­

byś 20 stóp pod śniegiem!

— A pan, gdziebyś się teraz znajdow ał, gdyby nie m ój okręt? Um arłbyś z głodu i zimna!

— M oi przyjaciele, rzekł doktór, uspokójcie się, wszystko da się zrobić, posłuchajcie mnie!...

— Ten pan prawił dalej Altam ont, waka- zując na kapitana, m oże udzielać dowolnych nazw wszystkim lądom, które odkryje, ale ten ląd do mnie należy! Bezspornie, ź e ja przy­

byłem tu pierwszy! Żadna stopa ludzka nie dotknęła tego lądu przedemną, ja nadałem mu nazwę i taką też utrzyma.

— A jakaż to nazwa? -w p yta ł doktór.

— Now a « Ameryka.

(48)

— 44 —

Hatteras zacisnął pięści, ale jeszcze po*

wstrzymał się od wybuchu.

— C zy m ożesz mi pan dowieść, pyta]

Altam ont jeszcze raz, że Anglik jakiś wstą­

p ił na ziem ię tę wpierw, niź Amerykanin?

— Przyjaciele, odezw ał się doktór naj­

ważniejszym prawem ludzkiem jest sprawie­

dliwość, bo zawiera w sobie wszystkie inne.

Bądźmy więc sprawiedliwi.

Pierwszeństwo Altam onta zdaje się tu być niezaprzeczonem, tembardziej, że Anglja nic na tem nie straci. Pozostaw m y zatem tej zie ­ mi nazwę Nowej-Am aryki, lecz za to nazwie­

my zatokę, w której się znajdujemy, Zatoką W iktorji.

"Z g a d z a m się, o ile ten o to przylądek, za ­ chodzący w m orze, nazwany będzie P rzylą ­ dkiem Waszyngtona, odp ow iedział na to am e­

rykanin.

■ — M ogłeś pan b ył przecież wybrać nazwę mniej wstrętną dla ucha anglika, za w o ła ł Hat­

teras.

— N ie m ogłem jednak znaleźć droższej dla amerykanina, odpow iedział Altam ont z dumą.

N ie m acie się o co sprzeczać, rzekł d o­

któr, geniuszów winniśmy czcić wszyscy, bez

względu na ich pochodzenie. M oże teraz ty

kapitanie..

(49)

D oktorze, rzekł kapitan, poniew aż to ziemia amerykańska, nie chcę aby imię m oje zo sta ło tu uwiecznione.

— T era z w ięc kolej na nas^ rzekł doktór, zwracając się do starego marynarza i cieśli, pozostawm y tu parę śladów naszej bytności.

Proponuję aby wyspę, którą widad s£ad, w od legło ści trżech mil, nazwać W y s f§ £ 0 ohn- sona, ku czci naszego sternika.

— O panie C law bonny

— G órę, którą widzimy na zachodzie, na- zwiem y G órą Bella...

— Za w iele dla mnie zaszczytu.

D ow ied ział

Bell.

— T o tylko sprawiedliwość, odparł doktór,

—r P o zo sta je więc tylko ochrzcić nasz sta ­ nieć, zauw ażył doktór, a poniew aż ocalen ie nasze zawdzięczam y O patrzności, przeto na­

zwiem y go Szańcem O patrzności

- Jeżeli w ięc pow rócim y z w ycieczki na północ, przejdziem y przez przylądek W aszyng­

tona, aby dotrzeć do zatoki Wikfcorji, a ztam - tąd do Szańca Opatrzności, celem w yp o czę­

cia w Domku D oktora.

— Zgoda, rzekł doktór, później I w miarę ważności odkryć, znajdźiemy inne jeszcze na­

zwy, które, mam nadzieję, nie dadzą powodu

do sprzeczek. K to wie, jakie czekają nas je ­

szcze niebezpieczeństwa zanim pow rócim y

do kraju ojc^aS tga* Pozostaw m y na uboczu

(50)

45 —

zazdrość, będącą tu mniej jeśźćźe, aniżeli gd ziekolwiek na miejscu. Pan mnie rozumiesz?

panie Altam ont, i ty, kapitanie Hatteras?

S łow a te p ozostały b ez odpowiedzi.

M ów iono potem o innych sprawach, o urzą­

dzeniu polow ania celem powiększenia zapa­

sów żywności, a także o urozmaiceniu czasu.

Z nadejściem wiosny pow rócić musiały b iałe zająca, kuropatwy, lisy i niedźwiedzie;

postanowiono w ięc codziennie robić w ycie­

czki po lądzie N o w e j * Ameryki.

W ycieczka na polnoc.

Następnego dnia doktór wdrapał się na strom ą skałę, do której przylegał domek lo d o ­ wy. Skała ta kończyła się spłaszczonym, jak­

by ściętym wierzchołkiem .

Clawbonny, dotarłszy do [wierzchołka, uj­

rzał, jak okiem sięgnąć, białą płaszczyznę na­

tury wulkanicznej, pokrytą wyniosłościam i.

Płaszczyzn a ta była tak jednolita, że nie da-

Cytaty

Powiązane dokumenty

To nasilało się mniej więcej od czte- rech dekad i było wynikiem przyjętej neoliberalnej zasady, że rynek rozwiązuje wszystkie problemy, nie dopuszcza do kryzysów, a rola

1 Pojemność 7 kuwet 2 Brak dodatkowego magazynu 3 Zakres temperatury od -12 do -21˚C 4 Wymuszony obieg powietrza 5 Ręczny system odszraniania. 6 Elektroniczny sterownik z

• Ogarnij się i weź się w końcu do pracy -&gt; Czy jest coś, co mogłoby Ci pomóc, ułatwić opanowanie materiału. • Co się z

 Hatteras i doktór przysunęli się do amerykanina i wtedy dopiero usłyszeli wymówiony przezeń wyraz „Porpoise“..  — Co „Porpoise“ na

Jak – Pana(i) zdaniem – zmieni się sytuacja finansowa Pana(i) gospodarstwa domowego w ciągu najbliższych 12 miesięcy.. Polacy z coraz większym optymizmem patrzą na przyszłość

Była już wtedy cenionym badaczem porostów gór i można było przypuszczać, że dalej rozwijać się będzie głównie w tym kierunku.. W roku 1982 nastąpiło w

Zapowiedziane kontrole ministra, marszałków i woje- wodów zapewne się odbyły, prokuratura przypuszczalnie też zebrała już stosowne materiały.. Pierwsze wnioski jak zawsze:

Podpisując umowę na budowę gazociągu bałtyckiego, niemiecki koncern chemiczny BASF i zajmujący się między innymi sprzedażą detalicznym odbiorcom gazu EON zyskały