• Nie Znaleziono Wyników

O pokrewieństwie badawczych doświadczeń i nie tylko

Choć trudno w to uwierzyć, patrząc na oszałamiającą karierę „przebu-dzeniowych” historii80, Sacks cierpiał na depresję spowodowaną brakiem akceptacji swych nowatorskich pomysłów przez kolegów po fachu, nie tyle krytykujących propozycje doktora Olivera, co je całkowicie ignorujących. Zawodziły wszelkie sposoby komunikacji ― teksty o ludziach ze śpiączko-wym zapaleniem mózgu (pisane początkowo w, jak mniemał ich autor, je-dynej „strawnej”, a więc listownej formie do czasopisma Lancet oraz British Medical Journal) pozostawały bez odzewu. Panującą atmosferę badawczego osamotnienia idealnie oddaje mieszczące w sobie wiele tragiczności wy-znanie: „I tak, w połowie lat siedemdziesiątych zatrzymałem się; przynaj-mniej jeśli chodzi o brak reakcji na publikacje. Praca szła do przodu, pełna zaangażowania i niesłabnącego entuzjazmu; gromadziłem (jak sądziłem) prawdziwy skarb obserwacji, hipotez i refleksji z nimi związanych, ale nie miałem pojęcia, co z nimi począć. Wiedziałem, że dane mi były najrzadsze z możliwości; wiedziałem, iż mam coś wartościowego do powiedzenia, ale nie wiedziałem, jak pozostać wiernym własnym doświadczeniom nie tracąc zarazem nic z medycznej «wartości publikowania» (publishability) czy apro-baty kolegów. To był czas ogromnej konsternacji i frustracji, w pewnym stopniu także złości, a niekiedy również rozpaczy” (Sacks 1991, s. xxxiii). Krańcowym aktem desperacji było zaproszenie niedowiarków do Mount Carmel; kiedy i ono przeszło bez echa, Sacks dał za wygraną. Poczuł się niczym Don Kichot podejmujący nierówną walkę z „nieświadomą zmo-wą” myślenia życzeniowego, uprawianego tak przez lekarzy wierzących w wynalezienie panaceum na „letargiczne zło”, jak i pacjentów zmagają-cych się ze śpiączką epidemiczną; ci drudzy naiwnie opierali swą nadzieję na wyzdrowienie na wątłych skądinąd filarach medycznych kompetencji81. 80 Nie ulega wątpliwości, iż są one dobrze sprzedającym się tematem medialnym.

Ob-woluta egzemplarza Przebudzeń, z którego korzystałem, opatrzona jest typową rekla-mową informacją: „NOW MAJOR FILM STARRING ROBERT DE NIRO AND ROBIN WILLIAMS”, nawiązującą oczywiście do amerykańskiej ekranizacji książki w reżyserii Penny Marshall (1990). Awakenings od 1973 r. wznawiano kilkanaście razy w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, a także tłumaczono na wiele języków obcych (w tym polski), adaptowano je również scenicznie.

81 Jakże złowieszczą wymowę mają dla nas ― ludzi cywilizacji Zachodu ― przypomnienia Andrzeja Szczeklika, powołującego się na renesansowego twórcę Francesco Petrarkę i star-szego od niego o skromne sześćset lat biochemika z Harwardu, Lawrence’a Hendersona. Pierwszy twierdził, że „gdyby wziąć tysiąc ludzi cierpiących na tę samą chorobę i połowę z nich oddać w ręce lekarza, połowę zaś zostawić swojemu losowi, to ci ostatni mieliby lepsze szanse na wyzdrowienie”, drugi zaś, iż „dopiero około 1910 roku przeciętny chory, zgłaszający się do przypadkowo wybranego lekarza, miał pierwszy raz w historii szansę przekraczającą 50%, by odnieść z tej wizyty korzyść” (Szczeklik 2006, s. 79).

Obie strony, zauważa doktor Oliver, „w podobnym zakresie wykazywa-ły zainteresowanie zniknięciem trudnej do przełknięcia prawdy” (ibid., s. xxxii)82. Wreszcie nastąpił długo oczekiwany zwrot akcji. We wrześniu 1972 r., wydawca znanego tygodnika The Listener zaproponował Sacksowi podjęcie współpracy, obiecując, co ważne, że nie będzie ingerował w formę sprawozdań z życia w Mount Carmel, więcej nawet, gorąco zachęcał auto-ra do przygotowania jak najbardziej przystępnych opowieści. Przynoszący „wielkie wyzwolenie z ograniczeń «medykalizacji» oraz medycznego żar-gonu” tekst (zatytułowany Great awakenings) powstał błyskawicznie, rozta-czając „wspaniałą panoramę fenomenu” (ibid., xxxiii), rozwiniętą wkrótce potem do postaci biograficznych odsłonięć83 ― Przebudzeń, działających na rzesze czytelników niczym bohaterka L-DOPA na pacjentów dotkniętych encephalitis lethargica.

Tak, Awakenings są niezwykłymi odsłonięciami, a historia Olivera Sack-sa jest tych odsłonięć dopełnieniem, jest historią mozolnego podnosze-nia kurtyny, skutecznie zasłapodnosze-niającej scenę, na której główną rolę odgry-wa społeczne tabu. Znajduję na kartach Przebudzeń ododgry-ważne, ocierające się o pewność, domysły: „Nie tylko rzuciłem cień na coś, co w pierwszej chwili wydawało się prostą sprawą podawania leku i trzymania pod kon-trolą jego efektów; podałem również w wątpliwość przewidywalność jako taką; poruszyłem (przypuszczalnie bez pełnej tego świadomości) coś 82 Sacks ostatecznie doszedł do wniosku, że podstawowy problem z akceptacją jego

od-kryć miał podłoże epistemologiczne. To, jak wielki wzbudzał niepokój swoim niekon-wencjonalnym podejściem do śpiączki epidemicznej, dobrze ilustruje historia neuro-loga, który uznał Sacksowskie obserwacje za nieprawdopodobne. Lekarz ten zjawił się na projekcji filmu dokumentalnego o przebudzeniach, racząc pozostałych widzów serią nietypowych zachowań: „W filmie jest szczególny moment, kiedy różne dziwne «skutki uboczne» i zachwiania spowodowane użyciem środka pokazane są jednym ciągiem. Byłem zafascynowany obserwując reakcje mojego kolegi. Wpierw wpatrywał się zupełnie zaskoczony, otwierając usta jak szerokie; wyglądało na to, że widzi takie rzeczy po raz pierwszy, a jego reakcja przypominała niewinne i niemal dziecinne zdzi-wienie. Następnie spąsowiał ― z zakłopotania lub zawstydzenia, trudno mi orzec; to były właśnie te rzeczy, które odrzucił jako «trudne do pojęcia», a teraz był zmuszony samemu się im przyglądać. Następnie wykonał ciekawy tik, konwulsyjny ruch głową, co pozwoliło mu trzymać ją z dala od ekranu, na który nie był w stanie dłużej patrzeć. Wreszcie, na koniec, w środku akcji wyskoczył z fotela z ogromną mocą i mamrocząc do siebie wybiegł z sali. To zachowanie wydało mi się wyjątkowe i pouczające, gdyż pokazywało jak głębokie, jak wszechogarniające mogą być reakcje «nieprawdopodob-nego» i «nietolerowa«nieprawdopodob-nego»”, pisze Sacks (1991, s. xxxii-xxxiii, przyp. 2).

83 Posługując się słówkiem „odsłonięcie”, sięgam do konotacji znaczeniowych nadanych mu przez Józefa Tischnera (2006c, s. 198), który wyjaśnia: „Odsłonić znaczy: coś opisać i komuś otworzyć oczy na widzenie, uwzględnić zarazem istotę rzeczy i człowieka, który kieruje się ku rzeczy”. Tischnerowska idea „odsłonięcia” koresponduje z Bube-rowskim „wskazywaniem”.

dziwacznego ― wykryłem sprzeczność potocznych sposobów myślenia i przeciętnego, przyjmowanego za niekwestionowalny, obrazu świata. Widmo totalnej dziwności […] wychynęło na wierzch i było niepokojące, wprawiało w zakłopotanie w swej krańcowości («Rzeczy te są tak cudacz-ne, iż nie mogę znieść namysłu nad nimi» ― Poincaré)” (ibid.).

Dotykam tutaj nerwu, łączącego doświadczenie Sacksowskie z moim własnym.

Na długo zapamiętam słowa, jakie usłyszałem w kuluarach jednej z konferencji naukowych; uczestniczyli w niej przedstawiciele szkoły wyższej, pedagodzy-praktycy, a także osoby zajmujące się prowadzeniem placówek pomocy społecznej. Przy obiedzie toczyła się dyskusja dotyczą-ca wygłaszanych referatów. Ktoś poprosił mnie, „bym więcej tego nie ro-bił, bo jest mu wstyd; takie emocje…”, a ktoś inny dodał: „za ludzkość”. Te komentarze były wtedy i są nadal ambiwalentne, dają do myślenia, o wielu rzeczach, są przebudzające…

Czegóż zatem miałbym więcej nie robić? Czym tak mocno zawsty-dziłem słuchaczy? Opowiedziałem… historię o pani Anastazji, której „na stałe” zablokowano wyjście na balkon, historię o „prymitywnym” i zło-śliwym podejściu do problemu osamotnienia, historię o „nieludzkim” traktowaniu człowieka starego i zupełnie bezbronnego. Historię wstrzą-sającą, bo… wziętą wprost z życia. Zrobiłem tylko to ― opowiedziałem tę historię. Post factum zorientowałem się, iż dokonując (radykalnego?) odsłonięcia, otworzyłem puszkę Pandory, uwalniając „nieszczęście szczę-śliwych” ― do teorii o cierpieniu dodałem jego rdzeń, trafiłem w mrocz-ny egzystencjalmrocz-ny punkt, chwilowo pozbawiając nas-społeczeństwo jego „barwy ochronnej”, nieudolnie kamuflującej ogrom bezradności wobec konkretnego bólu drugiego84. Co począć, kiedy stajemy w tak określonym 84 Wydaje się, iż w kontekście tamtego kontrowersyjnego wystąpienia szło nie tylko o temat, jaki podjąłem, ale też o język, jakiego użyłem do jego przybliżenia. W za-leżności od tego, o czym i dla kogo piszę/mówię zawsze staram się godzić „formę” języka z „formą” tematu. Gdy piszę/mówię o sytuacjach granicznych nie mogę unik-nąć zwrotów nacechowanych emocjonalnością, chropowatych i ostrych, ogarniętych gorącym płomieniem życia, marszczących papier i zapalających go „za każdym do-tknięciem pióra”, jak powiedziałby Michel Leiris (1972, s. 12), a jednocześnie na tyle prostych i czytelnych, by nie zniechęcały do dalszego czytania, lecz torowały drogę do myślenia, do refleksji, w następstwie zaś ― do dialogu (czyli również dyskursyw-nego sporu). Warto przy tej okazji ponownie przywołać Ryszarda Kapuścińskiego (2008a, s. 27-28), tak komentującego własny wiersz znaleźć słowo trafne: „[…] współ-czesna kultura i media niszczą język, niszczą jego bogactwo, niszczą jego piękno i rozmaitość; […] sprawiają, że posługujemy się językiem coraz uboższym, coraz bar-dziej płaskim; dlaczego używamy języka, który ma coraz mniej słów. Ludzi odróż-nia od innych żyjących gatunków zdolność mówieodróż-nia. Społeczeństwa mogą istnieć właśnie dlatego, że posiadły zdolność komunikacji, że mają wspólny język i mogą

„krzyżowym punkcie świata”? Może warto utożsamić się z francuskim etnografem, Patrickiem Declerckiem, który po kilkunastu latach pracy z paryskimi kloszardami, pytał podobnie: „Co jednak czynić, gdy wszyst-ko to niczemu nie służy? Co robić, gdy nie ma poprawy? Gdy niektórzy, pomimo wszystko, i poprzez wszystko, pozostają podobni do siebie sa-mych i powoli umierają na naszych oczach? No cóż, przynajmniej udało się ulżyć ich cierpieniom, unikając roztrwonienia środków opieki, których im nie szczędzimy, zmuszając ich do stawienia czoła wymaganiom nor-malizacji, które ich przerastają i ranią. Nie zwiększajmy ich bólu i przyj-mijmy z pokorą, my ― opiekunowie, podporządkowanie się naczelnej zasadzie Hipokratesa: po pierwsze, nie szkodzić. Pozwólmy przynaj-mniej tym szaleńcom, którzy oddalili się od nas zbyt daleko, powrócić, znaleźć schronienie na marginesie społeczeństwa, którego są biednym, wycieńczonym negatywem.

Czcijmy szalonych. Ośmielili się na znacznie więcej niż my. Wznie-śmy się na pułap wskazany przez Istvana Hollosa, starego psychiatrę i psychoanalityka węgierskiego początkowej doby. Pewnej nocy space-rował po kierowanym przez siebie schronisku: «Gdy tak przechodziłem, całkiem zaspany, między rzędami łóżek, dotarł do mnie ciężki oddech zrujnowanego miasta, odepchniętego aż tutaj. Czuwam nad unicestwio-ną świetnością… Cóż trzeba począć z tymi wszystkimi ludźmi, którzy, z niewiadomych przyczyn, przybyli tu złożyć swe ciało? Co zrobić z tymi, którzy tańczą tam, ponad górami»?…

Nauczmy się czuwać nad tą zrujnowaną świetnością, albowiem opieka nad nią jest zaszczytem” (Declerck 2004, s. 451-452; wytłuszczenie ― M.K.).