• Nie Znaleziono Wyników

Opowieść przypomina owoc ― zawiązuje się w pąk, rozkwita, rośnie, a wreszcie dojrzewa i jest gotowa do zerwania. Opowieść skosztowana w odpowiednim momencie smakować będzie niczym wygrzana w let-nim słońcu brzoskwinia. Jej miąższ jest pełno-słodki tuż pod pokrytą delikatnym meszkiem skórką i lekko kwaskowy przy perforowanej się porozumieć. Jeśli język porozumienia stanie się ubogi i niezrozumiały, nasze spo-łeczności rozpadną się.

Gdybyście mieli możliwość poznania świata ― tak jak mnie to było dane ― przekonali-byście się, ile problemów, ile tragedii i dramatów wynika z tego właśnie, że społeczności nie mają wspólnego języka, nie rozumieją się. W różnych kulturach znane są tak zwane wojny językowe ― powodowane właśnie tym, że ludzie, mimo że żyją ze sobą, nie są w stanie się ze sobą porozumieć, ponieważ mówią różnymi językami. Dlatego zadaniem ludzi wykształconych, […] jest walka o bogactwo i czystość języka. Każdego języka”.

pestce; taki miąższ gasi pragnienie i pobudza zmysły. Zapach soczystej brzoskwini jest długi, ciepły, nieraz bywa nawet uwodzicielski; i taki też jest zapach dojrzałej opowieści.

Moja „Alzheimerowska” auto/biografia nie jest dojrzałym owocem i nigdy chyba już nim nie będzie. Lecz mimo to chcę ją zerwać i nadgryźć, chcę poczuć w ustach jej cierpki smak. Jeśli nie odważę się teraz…

20 lipca 2008

Szkic o relacjach z osobami cierpiącymi na chorobę Alzheimera pisa-łem razem z Nią, niewidzialną Bohaterką. Czaiła się po kątach, zaglądała mi przez ramię, była, na przemian, tuż-tuż i gdzieś w oddali, lecz ciągle była obecna, Ona i… Tato, bo to Tato miał poznać te fragmenty, od początku powstające z myślą o Nim, o Nas ― pierwszy. Czytałem Mu je o poranku, w drodze na Oderne. Jechaliśmy w kiepskich warunkach, słabo wyciszo-nym samochodem. Trzymałem wydruk tekstu na kolanach i przebijałem się przez fale niemiłosiernie tłukącego o blachę karoserii wiatru. Gdy kończyłem lekturę dojeżdżaliśmy do Morawicy, ucichłem, a Tato ciężko westchnął. Po chwili wyczekiwania, drżącym głosem zapytałem: „Czy coś w tym jest…?”, „Jest” ― odparł krotko. Po upływie pięciu, może dziesię-ciu minut Tato odezwał się ponownie: „Ten artykuł miejscami jest przej-mujący…”. Już nieco spokojniejszy drążyłem: „A czy nie jest, Twoim zda-niem, zbyt «ostry»?”, „Nie, bo przecież piszesz o życiu, o autentycznych sytuacjach, nie wymyśliłeś tego, czy wymyśliłeś?” ― Tato zerknął na mnie z ukosa, „Nie, nie miałem potrzeby niczego wymyślać, wystarczyło zapi-sać to, co zobaczyłem i usłyszałem, co przeżyłem…”, „No właśnie, więc do-brze to zrobiłeś”, „Ale nie jest łatwo pisać coś takiego, bo dotykasz… tych najdelikatniejszych sfer życia innych ludzi, a przy okazji też i swoich…”, „Może i nie jest, ale to jest faktycznie wartościowe, bo jest oparte na praw-dziwych badaniach, a nie na jakichś… na jakichś… wydumanych abstrak-cjach” [Dziękuję Ci, Tato…], „Cieszę się, że to słyszę, bo powtarzasz do-kładnie to, co ja mówię za każdym razem, jak tłumaczę komuś, jaką naukę chciałbym uprawiać… ona miałaby być cały czas gdzieś krok przed i krok za życiem, to znaczy miałaby się od niego zaczynać i do niego wracać, i… chciałbym, żeby ta praca faktycznie służyła drugiemu człowiekowi, żeby nam służyła, lepszemu zrozumieniu przez nas świata, i, może… jakiemuś jego «poprawianiu»… zobacz, przecież na takich «wskazujących» opowie-ściach można się uczyć, prawda? One mają być, mają mieć w sobie pogłos «dydaktyczny», taki miałem zamysł; ale co innego znajdzie w nich opie-kunka pracująca z chorymi, co innego studenci, którzy dopiero przygoto-wują się do takiej pracy, a zupełnie co innego akademicy zastanawiający się nad sposobami opisu tej rzeczywistości ― to jest ciekawe, no i zostają

zwykli ludzie, tacy jak… [z lekkim uśmiechem] tacy jak Ty, do nich rów-nież, co sam potwierdziłeś, to trafia…” ― przedstawiłem Tacie główne założenia projektu antropologii down the grass, antropologii zaangażowa-nej na różnych poziomach jej uprawiania, a On odparł niemal bez zasta-nowienia: „Teraz, po tym, co mi powiedziałeś…, ale bardziej, co wcześniej przeczytałeś… rozumiem twój pomysł, tak mi się wydaje…”, „Cieszę się… wiesz [głos uwiązł mi w gardle], wiesz, do tej historii o osobach cierpiących na chorobę Alzheimera… do tej historii… Ty wiesz, dlaczego chciałem Ci ją przeczytać… [patrzyłem prosto przed siebie, skupiony, nie!, raczej zamarły z przerażenia], „Wiem…” ― potwierdził, „Chciałem do tej historii włączyć… tylko nie mam pojęcia, jak mam to zrobić…”, „Ja na pewno widziałem to inaczej niż ty…” ― rzekł z przekonaniem, „Chcesz powiedzieć, że powinienem napisać o moich odczuciach, przefiltrować doświadczenia i napisać własną opowieść…?” ― upewniłem się, „Tak bę-dzie najlepiej…”. Minęliśmy tabliczkę „Grybów 47” i wjechaliśmy w góry, przed oczami mieliśmy piękny widok na Podkarpacie…

Wieczorem Tato rzucił mimochodem: „Jej [Jego Mamy] głowa nie szła sprawnie, powtarzała ciągle imię K. [Jego brata], mojego nigdy…”.

22 lipca 2008

Wprawne palce operują przyciskami umieszczonymi na klawiaturze laptopa, szybko zapełniając literami niewidoczne linie siatki na ekranie. Łowię w nią dziesiątki, setki zwrotów, łudząc się nadzieją ułożenia ich w całość. Wysiłek jest ogromny („To jest katorga. W sensie dosłownym, bo po napisaniu jednej strony mogę wyżymać koszulę z potu” (Kapuściński 2006b, s. 97)), ale im więcej zapisuję, tym więcej kasuję; na poły daremne (jądro pozostaje nieuchwytne), syzyfowe przekuwanie szczątków pamię-ci w tekst powstający w rytmie staccato jest pamię-cięższe niż przypuszczałem, lecz nie poddaję się…

Niedzielna msza „na Zaciszu”, a potem czerwonym „maluchem” Taty dojeżdżanie „na luzie” do stacji benzynowej. W CPN-ie paliwo na ta-lony i niebieski kombinezon Taty kolegi, i jego duże okulary, i potrząsanie dłońmi ― „cześć”, „cześć”…

Uchylony lufcik w trójkącie przedniej szyby i duszący dym „Klubo-wych” z filtrem. Wypalenie dwóch trzecich papierosa było odległością od stacji do restauracji „Słoneczna”, gdzie pracowała…

Na zewnątrz

Niedzielne południe na prowincji; białe, wykrochmalone koszule mieszczan i chłopów odwiedzających miasteczko dwa razy w tygodniu:

w środę ― dzień targowy, i w niedzielę ― dzień Pański; i oni sami, „po kościele” w gospodzie z wyszynkiem…

Wewnątrz

Ciastka herbatniki w polewie czekoladowej, zamknięte w szklanej ga-blocie na górnej półce… Wstydziłem się o nie poprosić… Z zadartą brodą chrupałem je w wyobraźni; nigdy nie zapytała, czy miałbym ochotę na spróbowanie słodkiego cymesu, choć musiała widzieć łakomą buzię dziecka, każdorazowo uparcie wpatrującego się w leżące przed nim łako-cie… To nie są dobre wspomnienia, ale są…

Nasz telewizor czarno-biały, a Jej kolorowy ― marki „Rubin”, rarytas w „bezbarwnych” latach osiemdziesiątych. Namawiałem Tatę, żebyśmy wybrali się obejrzeć pucharowe mecze… Pamiętam zimny pokój i, naj-częściej, szklankę herbaty, która miała wystarczyć na 90 minut; siedzia-łem „na baczność” pochłonięty emocjonującymi akcjami rozgrywanymi na „śnieżącym” ekranie. W piłkarskie wieczory sporadycznie natykałem się na pradziadka, Jej tatę. Odwiedzał córkę „na chałupach”; pozostał mi po nim obrys zgarbionego człowieka, nic więcej…

Kolejne dwie dekady są prawie całkiem „puste”. Sporadyczne spo-tkania, udawanie, że wszystko jest w porządku, i zaciąganie następnych zasłon, już do końca niemożliwych do odsłonięcia…

Nie wiem, czy Ją kochałem, ale na pewno nie była (i nie jest) mi obo-jętna. Tak jak nie był mi obojętny Tato, który wieczorami ukradkiem wy-mykał się do Niej w odwiedziny i wracał zrujnowany tym, co widział. Pytania mojej mamy kwitował krótko: „bez zmian”, co znaczyło ― „nie jest dobrze”. Nie mogło być, kiedy opiekunka przychodząca rankiem znajdowała Ją leżącą na podłodze i opowiadającą „O dzieciach zwisają-cych ze ściany”.

Jej choroba postępowała bardzo szybko, zaczęła się około 2000 r., skończyła zaś… w grudniu 2005 r., prawie dokładnie w pierwszą roczni-cę śmierci pani Teresy… Mechanizm dobrze dopasowanych kół zębatych zgrzyta… W rozmowach z panią Hanią wspominałem, że ktoś z mojej rodziny cierpi na chorobę Alzheimera, ale nie stać mnie było na to, by powiedzieć Kto, i kim dla mnie ten Ktoś jest… Łatwo jest prawić morały, łatwo pisać o potrzebie szacunku wobec Drugiego, o niekrytej wartości służby i potrzebie dialogu, lecz o wiele trudniej jest żyć prawdziwie dia-logicznie, to znaczy żyć w nieustannym poszukiwaniu w sobie tego, co każdego dnia żłobić będzie w nas ostry rys człowieczeństwa… Aż nazbyt wyrazista staje się Tischnerowska myśl o doświadczeniu wzywającym

człowieka do wzajemności, gdy nie jesteś z kimś, ale bez kogoś85. Dla mnie i dla Niej ta książka powstaje zbyt późno, nie zdążyłem w porę dotrzeć do miejsca na tyle dużej dojrzałości, aby wstać i pójść, i zapukać do Jej drzwi, i wziąć za rękę, i podłożyć pod głowę poduszkę, i podać napój, i nakarmić, gdy zgłodniała, jak powinien był zrobić Jej wnuczek… Mam poczucie, że coś ważnego bezpowrotnie przepadło…

85 „Struktura wzajemności nie znika nawet wtedy, gdy zamiast słówka z po-jawi się słówko bez. […] Będąc nauczycielem bez uczniów, lekarzem bez pa-cjentów i pisarzem bez czytelników, tym wyraźniej doświadcza się wezwa-nia wzajemności” (Tischner 2006b, s. 231).

ZBYSZKOWE STAWANIE NA NOGI

86