• Nie Znaleziono Wyników

Opowieść o tym, jak toczy się koło

Roku Pańskiego 1989

Pozwoliłem sobie zastosować ten żartobliwy podtytuł, ponieważ rzecz, o której piszę, ma swój początek lat temu trzydzieści. No dobrze, niech będzie – dwadzieścia dziewięć, jeśli ktoś chce być tak drobiazgowym, żeby dostrzegać ten brakujący rok. Jak by nie patrzeć, jest to kawałek historii. Na szczęście takiej, do której wracam chętnie ja, a także ci, którzy ją tworzyli wraz ze mną. W dodatku to, co rozpoczęło się te trzydzieści lat temu, ma swój nieprzerwany ciąg, a więc tak naprawdę, to historia płynnie przechodzi w teraźniejszość i nie wiadomo, gdzie ta pierwsza się kończy, a ta druga zaczyna. Pamiętam, jak moja mama wypowiedziała słowa: „Już jest dwadzieścia lat po wojnie”. Było to równoznaczne z powiedzeniem „jak ten czas leci”. Ale wojna była dla tamtego pokolenia nieodłącznym punktem odniesienia, bo traumatyczne przeżycia sprawiły, że w podtekście zacytowa-nych słów można było odnaleźć westchnienie ulgi. Kiedy dla mnie, jako dorosłego człowieka, przestrzeń dwudziestu lat przestała być niewyobrażalnie odległą historią, zrozumiałem, dlaczego tak silnie zakorzeniona jest w tamtym pokoleniu trauma, spowodowana tragicznymi przeżyciami.

Historia, którą tutaj opisuję, oparta jest na bardzo pozytywnych przeżyciach, doświadczeniach, wydarzeniach i jest dla mnie rzeczą nie-zwykłą, że ten pozytywny ciąg wpisuje się nieprzerwanie w moje zawodowe życie. Materiału do snucia tej opowieści znalazłoby się tyle, że mógłby stanowić opasłe tomisko. Mam jednak świadomość tego, że jest to historia, którą najbardziej odczuwają sami jej uczestnicy, a forma, w jakiej ją tutaj ujmuję, powinna być skrótowa, esencjonalna, aby stanowiła trwały ślad po czymś, co warto zachować, ale też nie nużyła swoją nadmierną objętością.

Dobre dobrego początki

W 1989 roku podjąłem pracę w Wojewódzkim Domu Kultury.

Pracownia plastyczne znajdowała się wtedy na terenie parku, dzieląc niewielki parterowy budynek z drukarnią. W 2000 roku nastąpiła

prze-Opowieść o tym, jak toczy się koło 59 prowadzka do budynku przy ul. Warszawskiej 11, co było wynikiem połączenia, wtedy już Miejskiego Ośrodka Kultury, z Młodzieżowym Domem Kultury. Postanowiłem, że główną dziedziną, jaką będę się zajmował, będzie edukacja plastyczna. Inna rzecz, że w tamtych czasach plastycy mieli mnó-stwo roboty z dekoracjami imprez, organizowanych przez dom kultury, ale mnie szczególnie pociągała praca z młodzieżą i na nią głównie postawiłem, resztę traktując, jako rzecz dodatkową. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co tak naprawdę z tego wyniknie. Moim założeniem było stworzenie koła plasty-cznego, które będzie rodzajem artystycznej szkółki, dlatego postawiłem na młodzież szkół średnich. Gimnazja wtedy jeszcze nie istniały, a praca z dziećmi wydawała mi się taka trochę za mało poważna. Czas zweryfikuje mój pogląd, ale o tym w dalszej części mojej opowieści.

Poprosiłem dyrekcję o zakupienie sztalug, a nawet zamówienie u sto-larza kawaletów, czyli sięgających do wysokości ramion taboretów z obro-towymi blatami, na których wykonuje się rzeźby. Tworzenie formy prze-strzennej wymaga ciągłego jej obracania, stąd te ruchome blaty.

W pracowni stała wielka skrzynia z gliną, więc była okazja, żeby ją wykorzystać. Bardzo szybko znalazła się młodzież chętna do udziału w zajęciach. Twórcza praca zaczęła przynosić efekty w postaci rysunków, obrazów, czy rzeźb. Ale zaczęło się tworzyć coś jeszcze – wspaniała atmosfera, w której rodziły się wielkie przyjaźnie, więzi, serdeczne relacje.

Wymagania, które stawiałem uczestnikom zajęć sprawiły, że przypadkowe osoby, które tak naprawdę nie czuły w sobie pasji do plastyki, tylko chciały spędzić czas na jakichkolwiek zajęciach, tak dla zabicia czasu, wykruszały się szybko. Zostawały te o szczególnej wrażliwości i zdolnościach pozwalających na realizowanie zadań.

Wiodącymi technikami były rysunek i malarstwo. Dlatego nieod-łącznym elementem pracowni były ustawiane w różnych miejscach martwe natury. Były też zadania służące rozwijaniu wyobraźni, ale te stały się domi-nujące znacznie później. No i było jeszcze coś, co wywarło wielki wpływ na klimat panujący w pracowni, a co trwa niezmiennie do dzisiaj. Od początku zajęcia odbywały się przy dobrej muzyce. Pracownię wypełniały dźwięki, głównie ze świata klasycznego rocka i bluesa. Nawet nie przypuszczałem, jaką rolę ta muzyka odegra w naszym pracownianym życiu przez tych kilka dekad, bo tradycja słuchania jej trwa do dzisiaj. Ale o tym jeszcze będę wspominał. Zajęcia były ciekawe, dlatego kilka razy mieliśmy w pracowni wizytę telewizyjnej ekipy z programu „Kurier województw”, który wtedy redagowała telewizja z Warszawy i małe podlaskie miasto stanowiło dla niej atrakcyjny temat.

Pewnego razu ta właśnie ekipa umówiła się z nami na trzydniową sesję, żeby nakręcić film o powstawaniu rzeźb, od modelowania w glinie, do wyko-nania z nich gipsowych odlewów. Do rzeźby pozowała modelka, a na

wyso-Roman Pieńkowski 60

kich kawaletach powstawały naturalnej wielkości głowy. Do dzisiaj rzeźby te stoją w pracowni, a ja mam dodatkowo na pamiątkę film dokumentujący zajęcia, zapisany na kasecie VHS.

Zachowało się kilka zdjęć starej pracowni, a także tego, co zostało po jej zburzeniu i na koniec pustego po niej miejsca.

Plenerowe ludki

Od początku istnienia koła, które w pewnym momencie zyskało nazwę Gwasz, pojawiła się kolejna tradycja, która nieprzerwanie trwa do dzisiaj. Są to wyjazdy na letnie dwutygodniowe plenery, organizowane zawsze w drugiej połowie lipca.

Początkowo plenery odbywały się w Kodniu i Serpelicach. Młodzież malowała głównie olejne obrazy i powstawało zawsze sporo niezłych prac, co dobrze rokowało na przyszłość. Trzeba było tylko rozwijać warsztat.

Na plenerze w Kodniu zrodziła się kolejna tradycja, mająca duży

Opowieść o tym, jak toczy się koło 61 wpływ na charakter koła, tę cała jego magię. Były to ogniska z piosenkami śpiewanymi przy gitarze.

W 1994 roku odkryłem uroki Drohiczyna, miasteczka położonego około sześćdziesięciu kilometrów na północ od Białej Podlaskiej. Pojawiły się kolejne inspiracje w postaci zabytkowej architektury i niezwykłego pejzażu.

Na pierwszych wyjazdach mieszkaliśmy w szkolnym internacie, należącym do kompleksu budynków przykościelnych. Bardzo szybko grupa stała się rozpoznawalna w miasteczku i lubiana przez mieszkańców i odwiedzających Drohiczyn turystów. Czas pleneru pokrywał się z Dniami Drohiczyna. Orga-nizowaliśmy wtedy wystawę prac powstałych na plenerze, a kilka wyjątko-wych indywidualności przygotowywało na tę okazję dodatkowo swoje prace, w postaci pięknie malowanych kubków, artystycznych ramek do zdjęć z masy solnej itp.

Kiedyś przy ognisku uszkodziła się gitara i trzeba było skorzystać z pomocy stolarza. Odnalazłem niewielką stolarnię, w której pracowała para jej właścicieli. Pani miała na głowie wielki słomkowy kapelusz i wyglądała niezwykle ujmująco przy maszynie stolarskiej. Pani Grażyna i pan Sylwek – takie mieli imiona – okazali się niezwykle sympatycznymi ludźmi. Gitara została naprawiona bezpłatnie, my zaś szybko się zaprzyjaźniliśmy. Po pewnym czasie państwo oświadczyli nam, że kiedy przyjedziemy na plener za rok, będziemy mieszkali w ich pensjonacie..., który oni zbudują, zainspirowani naszą grupą i plenerem.

Kiedy po roku znowu pojechaliśmy do Drohiczyna, tym razem pod

W rybackim porcie

w Darłowie. W Hrewcie nad

Soliną.

Roman Pieńkowski 62

nowy adres, kończono układanie glazury w jednej z łazienek, a wszystko pachniało świeżym drewnem. Na uroczej górce z widokiem na Bug, stał drewniany pawilon, w którym spędzaliśmy kolejne plenery, a było ich w Drohiczynie jeszcze kilka.

Zaczęły się też pojawiać nowe techniki plastyczne. Na jednym z ple-nerów zrobiliśmy grafikę w technice linorytu, a w podejściu do malarstwa zaszły istotne zmiany. Zróżnicowałem zadania, dążąc do tego, aby malarstwo skłaniało do głębszych przemyśleń, a natura stanowiła inspirację, pretekst, a nie była traktowana dosłownie, w sposób fotograficzny. Do tego doszła ceramika. Na miejscowym złomowisku znaleźliśmy z panem Sylwkiem starą blaszaną beczkę, z której zrobiliśmy piec, tak zwany trociniak. Garnuszki, kubki i inne formy wykonane z gliny, zasypaliśmy trocinami, które żarzyły się przez trzy dni, powoli odsłaniając wypalone przedmioty. Niektórzy okraszali swoje prace, malując je, dodając elementy złocenia i w rezultacie stworzyliśmy bardzo ciekawą kolekcję ceramicznych dziełek sztuki. I jeszcze jednym, niezwykle ciekawym doświadczeniem na tym plenerze, był batik – technika malowania na materiale, z użyciem wosku. O poprowadzenie tych zajęć poprosiłem pracownicę Wojewódzkiego Domu Kultury w Lublinie, panią Basię Kwas i ona zrobiła to znakomicie. To, co osiągnęliśmy na tym plenerze, skłoniło mnie do zmiany koncepcji wszystkich kolejnych, które zresztą odtąd nosiły miano warsztatów plastycznych.

Ceramika wykonana w Drohiczynie.

Opowieść o tym, jak toczy się koło 63 Kolejny krok, który miał bardzo istotny wpływ na charakter warsztatów, miał miejsce w 2004 roku.

Postanowiłem wtedy, że wyjedziemy poza Podlasie, a na miejsce warsztatów wybrałem Sandomierz. To piękne miasto, pełne niezwykłych zabytków, uliczek i zaułków, dostarczyło nam niezwykłych przeżyć, nie tylko tych twórczych. Warsztaty w Sandomierzu opisałem szerzej w artykule pod tytułem „O pewnym magicznym kółeczku i kółeczkowych ludkach historia prawdziwa”, który ukazał się w 4 numerze Podlaskiego Kwartalnika Kulturalnego z roku 2005.

Wyjazd do Sandomierza zapoczątkował nową epokę w historii koła Gwasz i warsztatów plastycznych. Postanowiłem, że każdego roku pojedzie-my w inne miejsce i tak też się stało. Dzięki warsztatom organizowanym w różnych najpiękniejszych miejscach, zaczęliśmy łączyć pracę twórczą, z po-znawaniem magicznych zakątków Polski.

Były więc kolejne warsztaty w Międzygórzu, Hrewcie nad Soliną, Łagowie Lubuskim, Reszlu, Darłowie, Bieczu, Byczynie, Fromborku, Giżycku, Szklarskiej Porębie, Gdańsku. Każde z tych miejsc miało swoją specyfikę, ale wspólną cechą była niezwykła architektura. To ona właśnie decydowała o uroku obrazów, grafik, rysunków i innych technik, w których wykonywane były prace. Starałem się też wprowadzić zasadę, że na każdych warsztatach powstaje praca wykonana w technice, której nie było na war-sztatach dotychczasowych. O każdym z tych wyjazdów można by snuć oddzielnie długie opowieści. O widokach z bieszczadzkich wzgórz w Hre-wcie, gdzie jednocześnie Zalew Soliński sprawiał, że miało się wrażenie, jakby się było gdzieś na Mazurach...

O ogniskach przy huczącej kaskadzie w Międzygórzu, gdzie powstały niezwykłe „kukioły”, czyli lalki inspirowane napotkanymi postaciami...

O maszynowni kutra rybackiego w Darłowie, który mieliśmy okazję zwiedzić i o tym, jak chlustała na nas fala, kiedy płynęliśmy repliką pirackiego galeonu... O tym, jak w Łagowie Lubuskim syczały na nas łabędzie, które podchodziły blisko, bo mieszkaliśmy otoczeni z trzech stron wodą ogromnego jeziora... O tym, jak we Fromborku pojawiła się grupa posiwiałych staruszek o pomarszczonych twarzach, co było efektem pracy charakteryzatorskiej, pod kierunkiem kółkowej „emerytki” Oli Luterek, która prowadziła ze mną tamte warsztaty... O pięknych gipsowych zegarach, które chodziły dzięki wstawionym mechanizmom, a które w Giżycku powstały pod kierunkiem studentki krakowskiej ASP Pauli Krać, oczywiście kółkowej „emerytki”...

O tym, jak Milunia, czyli Ewcia Klimiuk, kolejna „emerytowana”

kółkowiczka prowadząca warsztaty w Szklarskiej Porębie, z poświęceniem przyniosła z odległego sklepu chleb dla całej grupy, bo padał ulewny deszcz i nikomu nie chciało się wysadzić nosa na dwór... O tym, jak patrzyliśmy na panoramę Gdańsku z wieży Kościoła Mariackiego, a deszcz próbował nas

Roman Pieńkowski 64

wygonić, ale my byliśmy silniejsi...

A może o tym, jak o godzinie 23 zastawałem w plenerowej pracowni i go-niłem do łóżek tych, którym nie dość było całego dnia, bo praca wciągnęła bez reszty i trzeba było się wymknąć, żeby jeszcze trochę nad nią posiedzieć?

Długo też mógłbym opowiadać o tym, ile dobrych słów usłyszałem o mojej grupie od personelu schronisk, w których mieszkaliśmy, czy miejsc, gdzie spożywaliśmy obiady, od przewodników, kustoszy muzeów przez nas zwiedzanych, mieszkańców miejscowości, którzy z wielką sympatią wypowia-dali się o grupie „jakże niezwykle grzecznej młodzieży”. Pisząc ten tekst, uświadamiam sobie, jak długą opowieść można snuć i nigdy jej nie skończyć.

Tysiące takich zdarzeń składa się na to, co zlepione w całość, tworzy historię koła plastycznego Gwasz, plenerów, przyjaźni, całego tego prze-żywania wspólnej przygody.

No i jeszcze jedną niezwykle uroczą tradycją jest to, że plenery prowadzą ze mną byli kółkowicze, których nazywam żartobliwie kółkowymi emerytami. Wiele osób ukończyło artystyczne kierunki studiów i nie mam problemu ze znalezieniem chętnej osoby, która jest w trakcie studiów, albo już pracuje, a chce przedłużyć naszą wspólną przygodę. Są to osoby młode, pełne energii, wrażliwe i przyjazne, więc łatwo nawiązują kontakt z uczestnikami pleneru. Bywa zresztą tak, że obie strony znają się jeszcze z kółka.

Opowieść o tym, jak toczy się koło 65

Linoryty z Łagowa Lubuskiego i Sandomierza.

Po każdym plenerze organizowana jest wystawa prac. Jest to świetna okazja, żeby zaprezentować nasz dorobek, a zarówno autorzy, jak i osoby prowadzące plener, mają powód do dumy. Lata doświadczania, rozwijania metod pracy, sprawiły, że wystawy są interesujące i na bardzo wysokim poziomie.

Edukacja plastyczna

Bardzo istotnym zagadnieniem w edukacji plastycznej, jest nauka postrzegania motywu, który ma być tematem pracy. Zawsze uczulam moich podopiecznych na to, by starali się, aby ich prace nie były banalne, ale przedstawiały świat w sposób wrażliwy i osobisty. Dlatego też na plenerze uczę starannego wyboru tematu, kadrowania, przekształcania, redukowania niepotrzebnych rzeczy, skupiania się na tym, co jest najważniejsze. Prace ilustrujące ten artykuł są świadectwem tego, że nauka nie idzie w las, daje zna-komite rezultaty. Prace są wykonane w sposób twórczy, a motywy inspiru-jące młodych artystów, potraktowane bardzo umownie, jako pretekst, który arty-sta może potraktować z cała swobodą, interpretując go na własny sposób.

Podobnie jest w przypadku tworzenia na warsztatach i w pracowni. Przed wykonaniem ostatecznej pracy, każdy musi zrobić kilka projektów, aby wybrać ten najciekawszy. Okazuje się, że nawet najbardziej prozaiczne przedmioty mogą stanowić dobry temat pracy, jeżeli je przetworzymy, opowiemy o nich za pomocą narzędzi takich, jak pędzel, pióro, czy dłuto do grafiki.

Wśród osób, które przez te lata uczęszczały na koło plastyczne, jest

Roman Pieńkowski 66

wiele wspaniałych indywidualności. Znaczna część ukończyła uczelnie artystyczne, wydziały architektury, architektury wnętrz. Wiele razy słyszałem od niektórych z tych osób, że gdyby nie chodziły na zajęcia na kole

plastycznym, ich losy potoczyłyby się zapewne inaczej. To właśnie koło plastyczne rozbudziło w nich zainteresowanie światem koloru, formy graficznej czy przestrzennej. Dlatego nieraz, po powrocie z pleneru słyszałem,

Opowieść o tym, jak toczy się koło 67 jak mówią o tym, że całkiem inaczej patrzą teraz na otaczający ich świat.

Zastanawiają się, jak by namalowali mur mijanej starej kamienicy, albo też jak złamaliby zieleń na drzewach, żeby na obrazie nie wyszła zbyt surowa.

Zawsze też staram się nauczyć moich podopiecznych, by szukali piękna w rzeczach prostych, pozornie prozaicznych - starym, pogniecionym wiadrze leżącym w pokrzywach, czy zdeptanych buciorach, bo w takich przedmiotach jest zamknięta jakaś historia, duch czasu.

Projektowanie graficzne

Oto kolejna dziedzina, która jest niezwykle istotna w naszych działaniach. Projektowanie graficzne rozwija wyobraźnię, uczy dyscypliny twórczej i wyczucia tematu. Dlatego pojawia się często, jako temat naszych zajęć. Może to być projekt okładki płyty winylowej, której tytuł i wykonawcę można sobie samemu wymyślić, może też być to jakieś hasło, jeden wyraz, które trzeba wyrazić za pomocą formy graficznej.

Przykładem bardzo interesujących rezultatów jest projekt czarno-białej formy z napisem Jazz. Zasadą było wykorzystanie motywu trąby.

Kółkowicze poznają i zaczynają doceniać wartość czerni, która często określana jest, jako kolor smutny, tymczasem w zestawieniu z bielą, czy innymi kolorami, może tworzyć niezwykle czystą, harmonijną całość.

Roman Pieńkowski 68

Jubileusze

Bardzo ciekawe były dwie wystawy jubileuszowe, z okazji dwudziesto-lecia i dwudziestopięciodwudziesto-lecia koła.

Pierwsza z nich, to była wystawa prac byłych kółkowiczów, którzy albo studiowali na kierunkach artystycznych, wydziałach architektury, architektury wnętrz, czy wzornictwa przemysłowego, albo też pracowali już w zawodach związanych z tymi kierunkami.

Prace zaprezentowane na tej wystawie, to były rysunki, projekty, rzeźby i inne formy przestrzenne.

Jedna z uczestniczek wystawy, studentka wydziału architektury wnętrz, zaprosiła kilka osób z akademickiego chóru, w którym śpiewała i mieliśmy wspaniały występ, który pięknie zabrzmiał we wnętrzu Galerii Podlaskiej.

Wystawa z okazji dwudziestopięciolecia koła, miała tytuł Bardzo czarna wystawa, a na niej z kolei prezentowane były rysunki ołówkiem i tuszem oraz grafiki, pochodzące ze zbiorów pracowni.

Nowe grupy, nowe doświadczenia

W 2008 roku powstała grupa dziecięca, na którą uczęszczały dzieci ze szkół podstawowych. Początki nie były łatwe, ale formy pracy i wymagania stawiane kółkowiczom, uświadamiały ich, że zajęcia na kółku plastycznym zobowiązują do twórczej pracy i dyscypliny. Dzisiaj praca z tą grupą, daje mi ogromną przyjemność. Dzieci są bardzo twórcze, zdyscyplinowane i nie-zwykle sympatyczne.

W 2014 roku zdecydowałem się na stworzenie jeszcze jednej grupy,

Opowieść o tym, jak toczy się koło 69 tym razem dla osób dorosłych. To posunięcie okazało się strzałem w dziesiątkę.

Na zajęcia uczęszczają osoby w różnym wieku – dwudziestokilkuletnie i starsze, ale atmosfera jest szczególnie przyjazna, serdeczna, a wielkie za-angażowanie w pracę, daje niezwykłe rezultaty. Panie – bo grupa składa się wyłącznie z osób płci żeńskiej – pokochały malarstwo olejne. Malują głównie martwe natury, które są sukcesywnie zmieniane, ale wracamy co jakiś czas do grafiki, w której to technice również osiągamy ciekawe wyniki.

Pracownia kilka lat temu została wyposażona w prasę graficzną, co pozwoliło na wprowadzenie dodatkowych technik, poza dotychczasowym linorytem.

Z tą grupą organizujemy każdego roku krótkie, weekendowe wyjazdy w plener, żeby popracować inaczej, niż w warunkach pracowni. Wiele ciepłych słów słyszę od pań, dla których koło plastyczne stanowi odskocznię od codziennych problemów, ale też uświadamia je o drzemiących w nich wielkich zdolnościach. Zaś piękna, niepowtarzalna atmosfera, jaką wspólnie tworzą, stanowi wartość niezwykłą.

Powroty

Wielu byłych kółkowiczów chętnie wraca do pracowni, żeby porozma-wiać przy herbacie, a nawet popracować sobie nad jakąś grafiką, porysować.

Mam też przyjemność gościć ich w domu. Takie przyjaźnie w niektórych przypadkach nie wygasły, mimo upływu wielu lat. Ze szczególnym senty-mentem wspominane są plenery.

Co roku też organizujemy kilkuosobowe, zazwyczaj trzydniowe, spo-tkanie w jakimś urokliwym miejscu, na przykład starym dobrym Drohiczynie.

Nie da się wyczerpać tematu w tej formie, a ograniczone miejsce na ikonografię, nie pozwala na szersze przedstawienie twórczego dorobku poszczególnych grup. Dlatego długo zastanawiałem się, jakie prace pokazać i z żalem dokonywałem selekcji, a właściwie szczątkowego wyboru.

Ileż powstało pięknych olejnych obrazów na kole dla osób dorosłych, które malowane są w sposób niezwykle wrażliwy, bez tej charakterystycznej dla amatorskiego malarstwa naiwności. Jak piękne zabawki z tektury stwo-rzyły zarówno panie z dorosłego koła, jak i dzieci. Mam jednak nadzieję, że w jakimś stopniu udało mi się przybliżyć wartości, jakie niesie w sobie nasza wspólna praca – moja i moich podopiecznych.

70

Powiązane dokumenty