• Nie Znaleziono Wyników

Pobyt we Lwowie i za Uralem

W dokumencie Z Żółkiewki do Izraela (Stron 79-84)

Znalazłem się w tym dużym przepełnionym uciekinierami mie-ście bez pieniędzy i żywności, ale gdy spotkałem więcej takich jak ja, to było mi lżej na duszy. Krążyły różne pogłoski, w tym o istnieniu ja-kiegoś komitetu opiekującego się uciekinierami, lecz nikt nie wie-dział gdzie się on mieści. Jeden chłopiec wskazał nam gdzie wie-działa komisja, która werbuje na roboty do Rosji, że dają paszport i nieco pieniędzy. Zgłosiłem się do tej komisji i gdy przyszła moja kolejka, przeszedłem badania lekarskie i rosyjska lekarka orzekła, że nadaję się do pracy. Miałem wówczas 18 lat. Dostałem tymczasowy paszport i trochę pieniędzy na nocleg przy ul. Krakowskiej 10. Powiedziano, że gdy zostanie przygotowany skład pociągu, zostanę o tym powiado-miony i pojadę do Kijowa. Chodzę więc po ulicach Lwowa, aż tu słyszę wołanie: Chaim, Chaim! Poznałem, że woła za mną brat Mo-szek i siostra Szprynca. Oni stali przed kioskiem w kolejce po papie-rosy, którymi późnie handlowali na czarnym rynku i z tego się utrzymywali. Opowiedziałem im, jakim sposobem się dostałem do Lwowa, co słychać w Żółkiewce, oraz że dzisiaj zostałem skierowany do pracy w Rosji. Rozstałem się z nimi we Włodzimierzu Wołyń-skim, skąd oni pojechali do Lucka i Równego, gdzie siostra wyszła za mąż za Żyda Griszę Lichtmana z Równego. Siostra poszła ze mną do komisji, powiedziała, że jestem jej bratem i że pojadę do pracy w Ro-sji razem z nimi. Oddała im moje papiery i wzięła mnie do siebie na ul. Zamarstynowską 12, do budynku szkoły im. Sobieskiego, niedale-ko tunelu. Tam dotrwaliśmy do stycznia 1940.

We Lwowie było dużo uciekinierów, nie było gdzie spać i co jeść, a milicja i NKWD przynaglali nas abyśmy opuścili to miasto i poje-chali na robotę za Ural. Zgodziliśmy się, więc w styczniu 1940 roku dali nam tymczasowe paszporty. Poszliśmy więc we troje do pociągi

towarowego. W każdym wagonie były cztery drewniane nary do spa-nia, żelazny piecyk i do niego zapas węgla. W 1939/40 r. zima była bardzo sroga. Często oczekując na wólną drogę^ stałis'my na różnych stacjach. Dawali nam na nich gorący posiłek i można też było dostać gorącą wodę - „kipiatok". Nie pamiętam ile dni nas wieźli, aż doje-chaliśmy za Ural, do Swierdłowska, obecnie Jekatierynburg. Stamtąd 50 km w kierunku Czelabińska, a z niego wąską kolejką osobowymi wagonami zawieźli nas na stację Siewiersk. Od niej 10 km była położona fabryka „Siewierski Metalurgiczny Zawód", w której mieli-śmy pracować.

Wyjechali po nas sankami ciągnionymi przez jednego konia bar-dzo dobrzy Rosjanie z Uralu. Przywieźli nam futra (szuby), buty wa-lonki, ciepłe wełniane czapki oraz watowe spodnie i kufajki. W ten mróz zawieźli nas do ciepłych baraków i na okres; dwu tygodni dali nam urlop. Na saniach i w barakach widniały napisy: „Da zdrastwujet oswobożdiony naród Zapadnoj Ukrainy i Zapadnoj Biełorusi"41. Oni nie wiedzieli, że jesteśmy Żydami, uciekinierami ze strefy niemiec-kiej. Cieszyli się, że zostaliśmy .uwolnieni z niewoli pańskiej Polski, bowiem sowieckie ustawodawstwo daje równe prawa wszystkim na-rodowościom. Oni po raz pierwszy wżyciu zobaczyli ludzi spoza gra-nic ZSRR, ich najlepszego w świecie ustroju. Mąż siostry znał ukraiński język i mógł się z nimi porozumiewać. Bardzo dużo Rosjan przychodziło nas zobaczyć tylko dlatego, że nigdy nie widzieli cudzo-ziemców i byli ciekawi jak oni wyglądają.

W „Siewierskim Metalowym Zawodje", w którym mieliśmy pra-cować, byli zatrudnieni bez mała wszyscy mieszkańcy tego osiedla.

Ci, którzy tam od dawna mieszkali, mieli swoje małe domy z ogro-dem. Byli też tacy, co mieli krowę i nieco drobiu. Dla robotników napływowych, po wykarczowahiu lasu, pobudowano drewniane par-terowe domy i to osiedle nazwano Oktiabrskim Posiołkiem. Za Ura-lem czas jest wcześniejszy od moskiewskiego o 2 godziny. Lato jest tam bardzo krótkie. Nie wszystko w tym cżasie może wyrosnąć. Tyl-ko kartofle, kapusta itp. Owoców tam nie ma, bo drzewa owocowe wymarzają. Rośnie tylko czeremszyna z dzikimi owocami. Koniczy-na też tam nie rośnie, tylko siaKoniczy-na dla bydła jest pod dostatkiem.

Fabrykę metalurgiczną można by nazwać hutą, miała jeden martenowski piec do wytapiania żelaza i dwa cechy. Wytapiano tam i walcowano tak grube tafle żelaza, jak i różnej grubości blachy. Po urlopie przedłożono nam propozycję wyboru stanowi-ska pracy. Do tego czasu ja - chłopak z Żółkiewki nigdy w życiu nie miałem kontaktu z maszynami, z fabryką, a że bardzo mi się podobała tokarnia, więc zgłosiłem się do działu mechaniczne-go, do nauki na tokarza. Dostałem kartki do stołowania się w jadłodajni i 115 rubli na miesiąc. Trafiłem na bardzo dobrego

człowieka, majstra, który z pełnym zaangażowaniem uczył mnie tego zawodu. Zapomniałem jego nazwiska, ale zachowu-ję go w mojej wdzięcznej pamięci. On nie tylko mnie uczył,

ale nawet dzielił się swoim jedzeniem. Uczyłem się rosyjskiego języka i zawodu tokarza. Trwało to od końca stycznia do maja 1940 r. W maju otrzymałem list z domu napisany po żydowsku, podpisany przez ojca, w którym informował mnie, że u nich jest wszystko normalnie, tylko szkoda, że nie jesteśmy razem. Prosił jednocześnie bym przyjechał, bo nie ma kto pomagać mu w pracy. Nigdy tak długo nie byłem poza domem i choć Rosjanie byli dla nas dobrzy, tęsknota wprost mnie wypychała z tych zimnych stron. Chcąc choćby na jakiś czas spotkać się z pozostawioną w Żółkiewce rodziną, wpadłem na pomysł, że poproszę kierownic-two fabryki o urlop. Prośbę tą motywowałem chęcią odwiedzenia rodziny. Dyrekcja urlopu mi udzieliła, sądząc, że mam na my-śli krewnych pozostawionych na terenach zachodniej Ukrainy (w fabryce powszechnie uważano, że pochodzę z terenów włączonych w 1939 r. do ZSRR). Moi przełożeni nawet nie przypuszczali, że mam zamiar przedostać się pod okupację nie-miecką.

Najpierw pomyślałem o tym żeby do wyjazdu namówić także ro-dzeństwo. Jednak brat i siostra w czasie tak krótkiego pobytu w ZSRR zdołali już się pożenić, i nie byli zainteresowani moim po-mysłem. Postanowiłem więc wracać sam. Dyrekcja fabryki dała mi urlop i nieco pieniędzy na podróż, a Moszek z Szprincą-Bronią pozo-stali za Uralem.

W drogę powrotną wybrałem się z kolegą Abramem Gegonerem pochodzącym z Łodzi. Żaden z nas wówczas, nie był w stanie wyob-razić sobie co Niemcy zrobią z Żydami w 1942 r. Nie mieliśmy poję-cia, że Hitler szykuje mord milionów ludzi. Wiedząc to, nigdy byśmy się nie zdecydowali na powrót do naszych domów znajdujących się pod okupacją niemiecką.

W Siewiersku kupiliśmy bilety do Moskwy. Podróż zajęła nam ki-lka dni, łącznie z dwudniową przerwą na stacji Perm, gdzie musieli-śmy się przesiadać do innego pociągu i dokonać rezerwacji miejsc. W wagonach wybierałem górne półki na których się spało, a na stacji lo-kowaliśmy się bliżej okienka kasy, by otrzymać rezerwację. W Mo-skwie przyjechaliśmy na Dworzec Kazański, a potem metrem musieliśmy pojechać na Dworzec Kijowski. Pierwszy raz w życiu wi-działem metro i byłem urzeczony tym, jak ono funkcjonuje. Szczegó-lne wrażenie zrobiły na mnie ruchome schody, których działania nie byłem w stanie na początku pojąć. Dopiero gdy próbowałem zbiegać w dół schodami jadącymi w górę, jedna pani uprzejmie powiedziała:

„Chłopcze, nie trzeba chodzić, schody same niosą". Metro nas zachwyciło i objechaliśmy nim całą Moskwę. Byłem dumny, że ja -chłopak z polskiej prowincji, z małego miasteczka jeżdżę sobie po ta-kiej metropolii. Problem pojawił się w chwili, gdy trzeba było z me-tra wyjść na miasto. Zaczęliśmy z Abramem szukać drzwi wyjściowych, ale mimo naszych wysiłków nigdzie nie mogliśmy ich znaleźć. Okazało się, że szklane drzwi prowadzące do metra same się otwierały - wystarczyło tylko do nich podejść. Pierwszy raz coś ta-kiego widziałem.

Gdy wyszliśmy na miasto zaraz dołączyli się do nas tacy jak my, bezdomni chłopcy i już w grupie poszliśmy na Plac Czerwony zoba-czyć kolo Kremla Mauzoleum Lenina a w nim także i samego Lenina.

Ale by go ujrzeć trzeba było kilka godzin stać w kolejce. Nam się nie spieszyło i w sarkofagu widzieliśmy Lenina. Plac Czerwony był ob-szerny a przy jednej jego stronie stał duży dom, na którym było napi-sane S.N.K. - Sowiecki Narodnyj Komisariat (Sownarkom). Potem chodziliśmy po mieście by zwiedzić Moskwę. Staraliśmy się niczego nie pominąć, czego jeszcze nie widzieliśmy. Ale na tej nie

zaplano-wanej wycieczce po Moskwie, nie dali nam dłużej przebywać. Po pe-wnym czasie podeszli do nas milicjanci mówiąc: „Chłopcy, wy już widzieli całą Moskwę i możecie już wyjechać. My was dobrze obse-rwowaliśmy". Nie było innej rady, kupiliśmy bilety do Kijowa i po całej dobie jazdy tam dojechaliśmy.

W dokumencie Z Żółkiewki do Izraela (Stron 79-84)