• Nie Znaleziono Wyników

Kiedy Podlasie przecięła granica

ie urodziłem się na Podlasiu, ale od najmłodszych lat doskonale wie-działem skąd pochodzi moja rodzina. Ojciec często podkreślał nasze związki z tą krainą. Tym niemniej, na Podlasiu znalazłem się już w wieku 6 lat, ale przemierzałem je głównie nocą. Moje wiadomości o historii rodziny są w sumie wciąż bardzo wyrywkowe.

Ojciec zadziwiał mnie wielokrotnie. Był synem kolejarza, więc nie by-łoby w tym nic dziwnego, gdyby w czasach stalinowskich podawał, że swoje

„pochodzenie społeczne” ma robotnicze. A jednak, w napisanym w 1948 r.

życiorysie podał: Pochodzę z Białej Podlaskiej. Urodziłem się jako syn uni-tów Jana i Stefanii z Mickiewiczów, dnia 4.III.1894 roku w Krakowie. Myślę, że nie chodziło tu o protest przeciwko segregowaniu ludzi według pochodze-nia, lecz o podkreślenie swego przywiązania do tradycji rodzinnych, wpojo-nych w dzieciństwie wartości. Nie lubił kompromisów, zawsze był gotów do poświęceń. O wielu wydarzeniach z jego życia dowiadywałem się przypadko-wo. Znalazłem kiedyś w domu dziwnego orzełka. Okazało się, że to pamiąt-ka z krótkiego pobytu w V Syberyjskiej Dywizji. Innym razem przyniosłem w zaklejonej kopercie opinię wystawioną mi na wakacjach. Miałem ją przeka-zać do szkoły. Ojciec, widząc mój niepokój, zręcznie otworzył kopertę. Mo-głem więc przeczytać tekst opinii. Koperta została potem zaklejona, tak, aby nie było śladu ingerencji. Ojciec wyjaśnił mi wtedy, że kiedyś z polecenia so-cjalistycznej organizacji kontrolował przesyłki pocztowe. A ja znałem go je-dynie jako zapracowanego lekarza, zajmującego się przede wszystkim farma-kologią.

Z trudem zbierałem informacje o rodzinie. Najwięcej dowiedziałem się od siostry Ojca – cioci Marii. Oboje urodzili się w Krakowie, dokąd dziadek Jan Kroszczyński wraz z siostrami wyjechał, aby nie przejść na prawosławie.

Ich starszy brat Karol zapłacił za swój upór zesłaniem na Syberię. Być może dodatkowym powodem wyjazdu z Białej było drugie małżeństwo pradziadka.

O ile wiem, po jego śmierci dzieci z pierwszej żony nie utrzymywały kontak-tów z wdową oraz jej dziećmi.

N

W Krakowie siostra dziadka – Wiktoria – wyszła za mąż za administra-tora majątku w Dębnie Jakuba Chrząszcza. Dziadek wraz z drugą siostrą, przez jakiś czas prowadził sklep w Rynku (nazywano go sklepem Szarskiego).

Chyba jednak bez większych sukcesów, bo wrócił do Warszawy, ale już z do-kumentami chrztu wystawionymi przez krakowską parafię Wszystkich Świę-tych (wyznaczona była do obsługi unitów). Otrzymał pracę na kolei. Być mo-że pomógł mu stryj Józef, ksiądz, pracujący początkowo w parafii św. Krzyża, a następnie na Powązkach. Józef Kroszczyński, jak przypuszczam, nosił imię po swoim stryju Józefacie, który na początku powstania listopadowego służył jako podoficer w sławnym pułku „Czwartaków”. Podczas powstania dosłużył się różnych odznaczeń, a także awansował, bowiem udział w powstaniu za-kończył w randze porucznika. Pod koniec powstania wraz z korpusem gen.

Ramorino złożył broń w Galicji. Po upływie roku powrócił jednak do zaboru rosyjskiego. Niewiele wiem o dalszych losach Józefata Kroszczyńskiego, sły-szałem jedynie, że trafił na wiele lat do więzienia, gdzie zbudował drewniany zegar. W rodzinie mówiło się, że zamiłowanie do zegarów odziedziczył po oj-cu, który był klucznikiem u Radziwiłłów, a i do jego obowiązków należało zajmowanie się zegarami. Zegar ten rodzina przechowywała do czasów I woj-ny światowej. Kiedy dziadek – jako kolejarz – ewakuowawoj-ny został w głąb Ro-sji, tak jak większość przedmiotów pozostawionych u sąsiadów także i zegar zaginął. Na początku Wielkiej Wojny mój Ojciec, wówczas uczeń gimnazjum, wysłany został przez rodziców na Syberię. Należał bowiem do jakiejś szkol-nej tajszkol-nej organizacji, którą zaczęła interesować się policja. Zamieszkał tam u stryja Karola, który był zamożnym gospodarzem, tzw. kułakiem. Ożenił się tam z Rosjanką, przeszedł też na prawosławie. Miał czterech synów.

Ojciec ukończył w Tomsku gimnazjum, po czym rozpoczął studia gór-nicze. Po pierwszym roku przeszedł jednak na medycynę (z tych dwóch kie-runków nie brano studentów do wojska). Na Syberię przybyła też jego siostra Maria. Poznała tam oficera o nazwisku Kaczanowski, ze zruszczonej polskiej rodziny. Zakochała się w nim i wyszła za mąż. Ślub odbył się w cerkwi; nie było na nim ani rodziców, ani brata. Po klęsce wojsk Kołczaka Kaczanowski został aresztowany, a następnie rozstrzelany. Ciocia Maria nie zdążyła zała-twić zmiany nazwiska, pozostała więc do końca życia przy nazwisku Krosz-czyńska. Po powrocie do Polski przez pewien czas prowadziła wraz z babcią gospodarstwo kuzynowi ks. Henrykowi Mańkiewiczowi w Ostrowąsie na Ku-jawach (zamordowany został przez Niemców w 1939 r.). Po wojnie pracowała jako nauczycielka w powiecie bialskopodlaskim (w Bohukałach, Nowych Mokranach i Kobylanach). Była bardzo dobrą osobą, dbającą bardziej o in-nych, niż o siebie. Rzadko mówiła o sobie. Kiedyś, podczas pobytu w Jano-wie Podlaskim wspomniała, że w rosyjskiej szkole otrzymała dobry stopień i pochwałę („dobrze znasz geografię imperium”), bo powiedziała o tamtej-szej Stadninie Koni.

Również Mama i jej siostra Stanisława znalazły się w Rosji, w sana-torium koło Samary, a to za sprawą komitetu Wielkiej Księżny Tatiany, bo-wiem zagrożone były gruźlicą (Stanisława istotnie wkrótce rozchorowała się i zmarła). Mama pozostała w Samarze, gdyż Warszawa była w tym czasie zajęta przez Niemców. Było tam wówczas wielu Polaków, a łączył ich polski kościół oraz teatr amatorski. I właśnie przy kościele spotkali się ponownie moi rodzice (poznali się w Warszawie, na szkolnej zabawie). Wkrótce jednak musieli ponownie się rozstać.

Niewiele wiem o losach Ojca, po opanowaniu Syberii przez bolsze-wików. Jakiś czas był w więzieniu, przez kilka tygodni – wraz z kuzynami – w tajdze. W 1921 r. powrócił do Polski i nawet podjął studia. Na temat szans przetrwania jego syberyjskich krewnych, jako kułaków, wypowiadał się bar-dzo pesymistycznie. W kraju panowała bieda. Dziadek już nie żył, a powie-rzone szwagrowi pieniądze straciły wartość. Ojciec początkowo sympatyzo-wał z socjalistami. Jednego razu, gdy rozdasympatyzo-wał ulotki, spotkał swą szkolną miłość. Akurat wpadło jej coś do oka, więc jako student medycyny udzielił jej pierwszej pomocy. W efekcie, po trzynastu latach znajomości, moi rodzice wzięli ślub w Rossoszu na Podlasiu. Przez pierwsze lata żyli bardzo

skrom-Moja Mama (z lewej) z siostrą, Brześć

około 1910 r. Ja (z lewej ) i mój brat Jan Jerzy, 1939 r.

nie. Ojciec początkowo pracował na uczelni, pod kierunkiem prof. J. Mod-rakowskiego, a od 1934 r. jako farmakolog w fabryce mgr St. Klawego. Znie-chęcił się wówczas do socjalistów i zbliżył do ludowców. Zajmował się pro-blemami zdrowia wsi, współpracował z innymi lekarzami, między innymi z dr K. Górskim, dr M. Kasprzakiem oraz dr J. Trzebińskim, propagował też ludo-we spółdzielnie zdrowia. Naraził się przez to właścicielom aptek, którzy pró-bowali wywierać nacisk na St. Klawego, aby uciszył swego pracownika. Wie-le energii włożył w projektowanie wiejskiego ośrodka zdrowia, ufundowane-go przez Janinę i Stanisława Klawe w Drwalewie. Stosunkowo dobre warunki pracy utrzymywały się przez kilka lat. Podczas wojny pracował w fabryce przejętej przez niemiecki koncern farmaceutyczny, wykładał też na tajnych zajęciach uniwersyteckich, uczestniczył w konspiracyjnej działalności ludo-wców ZPL „Orka”, kierowanej przez W. Bryję.

Wspomnienia syberyjskie odżyły, gdy po Powstaniu Warszawskim pra-cował w szpitalu w Grójcu. W styczniu 1945 r. znajoma poprosiła Ojca, aby jako znający język rosyjski zapytał o los jej męża, sędziego Zbigniewa Hanke, aresztowanego przez nowe władze. Ojciec spędził u nich kilka godzin. Nicze-go się nie dowiedział, musiał jednak tłumaczyć się skąd tak dobrze zna język rosyjski. Na zakończenie poradzono mu, aby więcej nie przychodził. Hanke wkrótce wrócił do domu. Niestety, w grudniu funkcjonariusze zabrali sędzie-go ponownie, po czym wraz z trzema działaczami PSL-u rozstrzelali kilka-naście kilometrów od Grójca i zasypali w dole ziemią. Jeden z peeselowców przeżył. Sprawa ta stała się głośna – opisał ją Stefan Korboński.

Mój Ojciec zmarł w 1953 r. Do przedwczesnej śmierci przyczyniły się trudne warunki życia, zarówno w okresie studiów, jak i podczas wojny, a w la-tach powojennych gruźlica. Ostatnie lata życia poświęcał odbudowie zakła-dów farmaceutycznych w Drwalewie i Warszawie. Aby uzyskać pomoc od wojska (przede wszystkim konie – dla działu weterynaryjnego) wykorzystał fakt, że marszałek Rola-Żymierski był podczas okupacji jego pacjentem. Brał także udział w organizowaniu Instytutu Farmaceutycznego.

Zgodnie z zamierzeniami Ojca w 1939 r. mieliśmy zamieszkać w Ra-***

dości pod Warszawą, u jego przyjaciela z Syberii – inż. Świackiego. Istotnie, rankiem 1 września Mama, brat i ja pojechaliśmy tam taksówką. Po drodze widzieliśmy walkę powietrzną samolotów, która zakończyła się zwycięstwem Polaka. Byliśmy szczęśliwi i pełni optymizmu. Rok później widywałem wrak niemieckiego samolotu na brzegu Świdra, a wiele lat później słuchałem wspo-mnień polskiego pilota (w telewizji). Niestety, w następnych dniach latały nad nami już tylko niemieckie samoloty i strzelały do wszystkiego co żyło. Po kilku dniach ujrzałem uchodźców, którzy jechali furmankami tzw. Traktem Lubelskim. Poczułem niepokój i współczucie dla ludzi, żal mi też było koni,

Julia Szuster, żona Adama, rok 1920

które z trudem brnęły w piachu. Wkrótce i my (7 września) wyruszyliśmy razem z p. Świackim i jego rodziną. Jego przedsiębiorstwo ewakuowało się na wschód. Jechaliśmy samochodami, głównie nocą. Dnie spędzaliśmy w lasach, bo już pierwszego dnia okazało się, że podróż o tej porze jest zbyt niebez-pieczna. Podróż, postoje w lesie i jazdę ciężarówką - z widokiem na gwiazdy, wspominam z przyjemnością. Na szczęście spałem, gdy przejeżdżaliśmy przez Siedlce. Wkrótce po zbombardowaniu miasta płonęło wiele domów. Dojecha-liśmy aż na Wołyń. MieDojecha-liśmy tam postój we wsi zamieszkałej przez ludność pochodzenia niemieckiego. Byli uprzejmi, zapewniali nas, że jesteśmy bez-pieczni. Istotnie, samoloty niemieckie przelatywały nad wsią nie strzelając, ani do krów, ani do ludzi. Ostatnim punktem do którego dojechaliśmy samo-chodami była wieś Woronucha. Tam też zatrzymaliśmy się. Po kilku dniach wkroczyli do wsi czerwonoarmiści. Urządzili rewizję, zabrali samochody i odjechali. Kiedy okazało się, że nasi gospodarze chodzą na noc do lasu, bo Ukraińcy zapowiadali, że spalą im dom, opuściliśmy wieś. Udaliśmy się w dro-gę powrotną. Korzystając najpierw z furmanki, potem autobusu, wreszcie kolei, dotarliśmy przez Międzyrzec Korecki, Równe i Kowel do Brześcia. Po drodze wielokrotnie korzystaliśmy z noclegu, uprzejmości oraz różnych form pomocy od osób zupełnie obcych. W Międzyrzecu Koreckim

przenocowali-śmy w bocznym skrzydle pałacu, a rano byliśmy świadkami aresztowania jego właściciela. Jazda pociągiem wymagała posiadania przepustki, ale do Brześcia, leżącego w strefie granicznej, przepu-stek nie wystawiano. Z Równego wyje-chaliśmy więc z dokumentem na prze-jazd do Białegostoku. Z Kowla zapa-miętałem tłumy ludzi biwakujących na wielkich schodach dworca kolejowego.

Mama dobrze znała Brześć. Miesz-kały tam jej dwie ciocie – Julia Szuster i Klara Poniatowska. Mama w młodości spędzała wakacje w domu Szustrów. Mie-li oni trzy córki, w podobnym wieku, dwóch synów, duży dom w ogrodzie.

Wokół tych córek kręciło się zawsze wielu kawalerów. Adam Szuster był jed-nym z najbardziej szanowanych obywa-teli miasta; prowadził zakład wędliniarski, a przez pewien czas dzierżawił miejski park, w którym był teatr letni oraz staw z łódkami. Kiedy car od-wiedził Brześć, podobno Szuster należał do wąskiego grona osób, które zo-stały zaszczycone podaniem ręki przez imperatora. Mama często wspominała

to miasto, w którym, bez widocznych konfliktów żyło obok siebie kilka naro-dowości o odmiennych kulturach, a ich różne zespoły występowały w owym teatrze.

Moje wspomnienia z pobytu w Brześciu w 1939 r. okazały się mniej przyjemne. Nie zobaczyłem ani parku, ani domu, z którego moich krewnych już wtedy wyrzucono. W tej sytuacji Adam Szuster mieszkał wraz z żoną u swego byłego pracownika; otrzymał od niego jednoizbowe pomieszczenie w lichej chatce. Kiedy przybyliśmy przyjął i nas. Ponad miesiąc mieszka-liśmy w pięcioro. Pomimo ciasnoty i konieczności oszczędzania wszystkie-go, dzięki pogodnemu usposobieniu wujostwa nie było nam źle. Pamiętam wieczory spędzane u właściciela domu, kiedy omawiano głównie nasze nie-powodzenia w kampanii wrześniowej oraz sytuację Polaków, którzy stali się prześladowaną mniejszością narodową. Pewnego razu i ja to odczułem. To-warzyszyłem wtedy mamie, gdy w piekarni bez żadnego wyjaśnienia nie sprzedano nam chleba, a jednocześnie wręczano bochenki następnym osobom (z kolejki). Zrodziły się w nas wątpliwości, czy może sprzedawczyni chciała w ten sposób pomścić krzywdy narodowe, czy może klasowe. No cóż, może i tak było, bo mama miała na sobie futro. Chyba właśnie dopiero w Brześciu poznałem co to takiego kolejki. Zobaczyłem wtedy najdłuższą w swoim

Adam Szuster (w pierwszym rzędzie, piąty od lewej) w grupie przedsiębiorców, Brześć n/Bugiem, lata międzywojenne.

życiu, a i sam w niej stałem. Były to zapisy na wyjazd do niemieckiej strefy okupacyjnej. Po paru godzinach zrezygnowaliśmy. Nie wiem też dokąd wyje-chali ci, którzy się zarejestrowali.

W czasie tych pierwszych miesięcy nową władzę reprezentowała głów-nie ludność miejscowa; z zasady głów-nie byli to Polacy. Z Rosjanami mieli do czy-nienia głównie ci, którzy trafiali do twierdzy. Nasz znajomy, kiedy ją po kil-kudniowym zatrzymaniu opuszczał, otrzymał od wartownika cenną radę:

Uciekaj, bo jak tu wrócisz, to już nie wyjdziesz. Było to bardzo przekonujące.

Tak więc, również i my postanowiliśmy uciekać. Wraz z większą grupą osób wyruszyliśmy pociągiem do stacji kolejowej Siemiatycze. Pociąg kończył tam bieg. Przyjechaliśmy w nocy. Kiedy tylko stanął, do przedziału wdarł się tłum i zablokował wyjścia. Z pomocą przyszedł jakiś żołnierz. Krzycząc, wycelo-wał we mnie karabin i umożliwił nam wyjście. Mieliśmy szczęście, że nie legitymowano pasażerów. Nie pamiętam też w jaki sposób trafiliśmy do chat-ki przemytnika. Była malutka. Ułożyliśmy się tam na czymś w rodzaju po-słania, a było nas około 10 osób, i spaliśmy tak do rana. Przekraczać granicę mieliśmy następnej nocy.

Przewodnik niechętnie godził się na przemycanie mnie przez granicę, gdyż uważał, że jestem za mały. Mama powiedziała mi wówczas, że mogę tylko szeptać. Wyszliśmy o zmroku i udaliśmy się w kierunku wschodnim.

Najpierw szliśmy przez rozlewisko (niósł mnie przemytnik). Kiedy już wy-szliśmy z wody Mama zaczęła się nagle zapadać. Dwaj przemytnicy szybko ją wyciągnęli. Potem długo szliśmy lasem. Patrząc z daleka wydawało się, że grupy drzew są domami i pałacami, z bliska zaś, wszystko wyglądało inaczej.

Po wyjściu z lasu dość długo siedzieliśmy w dużym dole, znajdującym się na otwartym polu. Gdzieś daleko słychać było strzały. Po dłuższym okresie czasu powróciliśmy w okolice stacji. Okazało się, że straż graniczna zabiła jakiegoś przemytnika. Także następnej nocy nie udało się nam podejść do granicy, gdyż znowu słychać było strzały. Przemytnicy zaprowadzili nas do młyna, gdzie przeczekaliśmy kolejny dzień. W trzecią noc, na św. Mikołaja, poje-chaliśmy wozem gdzieś daleko. Podobno strażnicy byli tam przekupieni.

W razie kontroli mieliśmy mówić, że jedziemy na imieniny. Dołączali do nas inni ludzie. Potem czekaliśmy w szopie na skraju wsi, aż skończy się zeb-ranie. Wreszcie poszliśmy na brzeg Bugu. Do pierwszej łodzi wepchnęli się jacyś mężczyźni, w drugiej mama ustąpiła miejsca starszej osobie. Mama bała się rozłączenia, więc wsiedliśmy do łodzi w trzeciej kolejności. Wylądowa-liśmy na drugim brzegu, na wprost położonego na skarpie domu.

Rano dotarliśmy wozem do Platerowa. Podobnie jak w Międzyrzecu Koreckim i Kowlu przyjmowali nas obcy ludzie. Nakarmili … i nie chcieli przyjąć za to pieniędzy. Po południu był pociąg do Siedlec, rodzinnego miasta Mamy. Tam też przenocowaliśmy. Z pierwszego pobytu w Siedlcach, w któ-rych po wielu latach pracowałem jako profesor Akademii Podlaskiej (obecna

nazwa Uniwersytet Przyrodniczo-Humanistyczny), zapamiętałem tylko hote-lowe pluskwy oraz krótką wizytę niemieckich żandarmów, sprawdzających nasze dokumenty. Następnego dnia powróciliśmy do Warszawy.

Kilkadziesiąt lat później odnalazłem w Starych Mierzwicach budynek w którym spaliśmy po przeprawie przez Bug. Rodzina dawnych właścicieli sprzedała go; służył jako dom wakacyjny. Odwiedziłem też stację Siemia-tycze. Nie znalazłem małej chatki, w której spaliśmy po przyjeździe z Brześ-cia. Z młyna nie pozostało nawet śladu; jedynie mały staw umożliwił odszu-kanie miejsca gdzie kiedyś się znajdował. Zapamiętałem, że dookoła był las, co dawało nam wtedy pewne poczucie bezpieczeństwa. Okazało się, że od pól dzieliło nas tylko kilkadziesiąt metrów, a od wsi Szerszenie i posterunku stra-ży granicznej chyba mniej niż dwieście. Dowiedziałem się we wsi, że młynarz został po wojnie zamordowany. Prawdopodobnie bandyci liczyli na znalezie-nie u znalezie-niego wielkiego majątku, że jakoby uciekający przed Niemcami zosta-wiali w młynie jakieś skarby. Usłyszałem też: W Maćkowiczach uczciwie

Mapa okolic Mierzwic

przeprawiali. Gdzie indziej zdarzało się, brali pieniądze i wydawali straż-nikom.

Byłem też w Brześciu. Z trudem rozpoznałem niektóre miejsca. Chaty w której mieszkaliśmy nie odnalazłem. Zarówno miasto, jak jego mieszkańcy, wyglądali już zupełnie inaczej. W ładnym, pełnym zieleni i nowych budyn-ków mieście, czułem się trochę jak na cmentarzu. Nie pojechałem na Wołyń.

Obejrzałem w Internecie jak wygląda Równe i pałac w Międzyrzecu Korec-kim. Z Internetu dowiedziałem się też, że ostatni właściciel pałacu został za-mordowany w 1940 r., najprawdopodobniej w Bykowni. Nazwę wsi Woro-nucha znalazłem na warszawskim pomniku ofiar rzezi wołyńskiej. Z blogu p. Z. Świderskiego dowiedziałem się, że miejsca po dawniejszej wsi porosły bujną roślinnością.

Po wielu próbach odnalezienia syberyjskich krewnych, kilka lat temu nawiązałem kontakt z Ksenią, mieszkającą w Krasnojarsku, oraz z Włodzi-mierzem z Moskwy. W swoim mailu Ksenia podała imiona synów Karola, zgodne z tym, co mówiła ciocia Maria. Załączyła też fotografie: swoją, pra-dziadka oraz ... fotografię mojego ojca z siostrą. Taką samą jak ta, którą i ja posiadam. Pytała też, czy wiem kogo ta ostatnia fotografia przedstawia oraz czy wiem, za co jej pradziadek trafił na Syberię. Odpowiedziałem na jej pytania. Niestety, na moje nie dostałem już odpowiedzi, bowiem korespon-dencja się urwała.

Aneks

Powiązane dokumenty