• Nie Znaleziono Wyników

ostatnim rozdziale części poświęconej różnorodnym praktykom defami‐

liaryzacyjnym w antropologii i jej „okolicach” – czyli w literaturze, tea‐

trze, malarstwie i publicystce, podejmującym zagadnienia antropologii bliskie – zajmę się jeszcze innymi praktykami. Chciałbym bowiem poddać krytycznej refleksji własne strategie pisarskie, badawcze i dydaktyczne. W mojej pracy zdarzało mi się świadomie sięgać po potencjał płynący z „chwytu” Szkłowskie‐

go. Ceniłem przy tym nie tylko jego wartość jako techniki pisania i myślenia, ale także ważyłem wysoko konsekwencje wynikające z ich zastosowania.

Niczym innym niż realizacją „chwytu” uniezwyklenia i zmiany perspektywy (a przy okazji realizacją „manifestu” George’a Pereca) jest fragment „Słowa do Czytelnika”, poprzedzający książkę Sequel. Dalsze przygody kultury w globalnym świecie, którą napisałem razem z Wojciechem J. Bursztą144. Zajmujący mnie pas‐

sus brzmi następująco:

Komunikat prasowy rzecznika komendy policji okręgu La Valetta, Malta: „29 czerw‐

ca br. u stóp skalnego urwiska pod bastionem św. Sebastiana, który znajduje się na wschodnim brzegu stołecznego portu Malty, odnaleziono ciało mężczyzny. Wzrost prawie 6 stóp, waga 165 funtów, brunet, rasa biała. Jego wiek określono na 30 lat.

Dalsza identyfikacja denata okazała się niemożliwa z dwóch względów. Po pierwsze, mężczyzna, spadając z urwiska, całkowicie zmasakrował sobie twarz. Po drugie, nie znaleziono przy denacie żadnych dokumentów umożliwiających jego identyfikację.

Mimo tych obiektywnych trudności policjanci poczynili dalsze kroki mające na celu ustalenie tożsamości mężczyzny. Denat miał na nogach lekkie, biało‐błękitne obu‐

wie sportowe marki Nike oraz sięgające za kolana spodenki marki H&M w kolorze rażąco pomarańczowym. Reszta garderoby składała się z białego T‐shirta, wypro‐

dukowanego w Chinach, a kupionego – jak wskazał kod kreskowy – w Hiszpanii, z czarnym nadrukiem o treści „Sancho Pansa”.

_________________

144 W.J. Burszta, W. Kuligowski, Sequel. Dalsze przygody kultury w globalnym świecie, Warsza‐

wa 2005.

W

Przy denacie odnaleziono ponadto jeden egzemplarz kolorowego miesięcznika (June 2005, 164 s., format A4), jaki rozdaje się pasażerom korzystającym z usług tzw. taniego przewoźnika lotniczego, koncernu EasyJet. Poza tym zabezpieczono przenośny odtwarzacz płyt CD marki Panasonic w kolorze srebrnym, typ SL‐SX 450, ze słuchawkami i zasilaczem oraz trzy płyty typu CD‐R80 marki Philips, w czarno‐

‐przezroczystym etui z plastiku (wyroby niezaopatrzone w kody kreskowe). Na pły‐

tach tych zapisana była muzyka pobrana uprzednio z ogólnodostępnych, darmo‐

wych stron internetowych (Marilyn Monroe, Some Like It Hot; Tom Waits, Heart‐

attack and Wine; Edith Piaf, Nostalgie).

W trakcie czynności śledczych ustalono, że mężczyzna odpowiadający sporządzo‐

nemu rysopisowi w późnych godzinach popołudniowych przebywał samotnie w ba‐

rze Blue Sea, gdzie – posługując się dość dobrą angielszczyzną – zamówił jedno da‐

nie obiadowe (klasyczne Fish&Chips) oraz małą butelkę piwa marki Heineken.

Późniejsza sekcja żołądka denata w pełni potwierdziła te zeznania. Lekarz sądowi zidentyfikowali ponadto w treści żołądkowej pozostałości pizzy typu Margherita, owoce morza z gatunku ośmiornica (grillowana) i kalmary (smażone w panierce z frytkami), a także wyraźne ślady napoju marki Pepsi‐Cola (…).

Wszystkie osoby mogące udzielić informacji pomocnych w ustaleniu tożsamości mężczyzny proszone są o kontakt z komendą główną pod numerem telefonu 22 40 01 lub o niezwłoczne zgłoszenie się do najbliższego posterunku policji145. Jak łatwo się domyślić, opisywany jako denat mężczyzna wciąż jednak żyje, a cała opisana sytuacja jest fikcją. Tryb raportu policyjnego został tutaj użyty w wyraźnym celu, który najlepiej określić jako dydaktyczny. Scharakteryzowa‐

ny powyżej denat miał bowiem posłużyć jako przykład „przeciętnego przed‐

stawiciela ery globalnej”. Oczywiście, mógł to być egzemplarz należący do inne‐

go porządku płciowego, rasowego czy generacyjnego; mógł mieć przy sobie inny zestaw przedmiotów, odmienny strój, inaczej także mogła wyglądać za‐

wartość jego żołądka. Jak wyraźnie podkreślaliśmy:

Sensem powyższej anegdoty było wskazanie na bezradność w zidentyfikowaniu człowieka „oznakowanego” niemal wyłącznie przez przemysłowe pieczęcie kultury globalnej (…). Tutaj bowiem kończy się anegdota, a zaczyna problem: co z nami w globalnej przestrzeni? co z naszym pojedynczym ja i zbiorowym my? (…).

Co z naszą identyfikacją w świecie, którego sprawy uparcie, codziennie i wszędo‐

bylsko prowadzą do coraz powszechniejszego roztożsamiania ludzi, zjawisk i rze‐

czy, a właściwie całego symbolicznego rekwizytorium, jakie składa się na ludzki teatr początku nowego tysiąclecia?146.

Aluzja do bardzo popularnego gatunku powieści kryminalnej miała unaocz‐

niać sytuację, w jakiej znalazły się miliony ludzi: ludzi‐w ruchu w ramach świa‐

_________________

145 Tamże, s. 7–8.

146 Tamże, s. 14.

ta‐w ruchu. Już po wydaniu Sequela poprosiłem studentów na zajęciach o to, by sprawdzili marki ubrań i innych przedmiotów, które akurat mają przy sobie.

Prosty eksperyment przyniósł zaskakujące i odświeżające dla nich spostrzeże‐

nia. Szybko okazało się, że większość spodni, bluz, telefonów komórkowych, toreb i innych akcesoriów wyposażona jest w metkę Made in China (lub o nieco innym brzmieniu, ukrywającym nazwę China, ostatecznie wskazującym jednak właśnie na ten kraj). Pierwszym, samonarzucającym się wnioskiem była kon‐

statacja o homogenizacji, trudna do zaakceptowania zwłaszcza przez osoby ce‐

niące sobie indywidualizm i poczucie odrębności. Wniosek drugi pokrywał się z intencjami maltańskiej fikcji: istnieje coraz mniej jednoznacznych znaków, przedmiotów i symboli – zwłaszcza tych dostarczanych przez przemysł kultu‐

rowy – który pozwalałyby na jasną identyfikację osób żyjących wewnątrz glo‐

balnych przepływów. Denatem z La Valetty mógł być każdy ze studentów (bez względu na płeć).

W opublikowanej dwa lata później Antropologii współczesności147 sięgnąłem po jeszcze inny gatunek narracji. Rozdział pierwszy tej pracy, zatytułowany

„Chata na Szańcach” był rodzajem raportu z badań terenowych pod nazwą pod nazwą „Współczesność wobec tradycji. Fenomen przemiany koronki koniakow‐

skiej i jej społeczna recepcja”. Zrealizowałem je wraz ze studentami poznań‐

skiej etnologii i antropologii kulturowej w maju 2006 roku. Impulsem była roz‐

powszechniana przez media wiadomość o tym, że w Koniakowie, ośrodku tradycyjnego rękodzieła koronczarskiego, pojawił się zupełnie nowy wyrób, jaki były damskie (potem również męskie) stringi. Dzięki intensywnej pracy terenowej udało się zgromadzić prawie pięćset zapisów rozmów i wywiadów z przedstawicielami wszystkich segmentów lokalnej społeczności. Zebrane da‐

ne z pewnością pozwalały na wpisanie fenomenu koniakowskich stringów do nurtu etno‐dizajnu, umożliwiały także na podjęcie dyskusji nad nimi w kontek‐

ście tradycji wynalezionych czy statusu sztuki ludowej jako takiej. Z mojej per‐

spektywy interesując było jednak coś jeszcze innego. Za promocją „ludowych”

stringów stał oto pojedynczy człowiek: regionalista, animator kultury i menad‐

żer w jednej osobie. Spotkanie i rozmowa z nim wydały mi się na tyle charakte‐

rystyczne i kulturowo znaczące, że postanowiłem poświęcić im osobny podroz‐

dział. Za najbardziej efektywną strategię przedstawiania uznałem ponownie defamiliaryzację, tym razem w trybie reportażu dziennikarskiego, z elementami stylizacji gwarowej:

– Dzień dobry!

– Dobry, dobry!

– Dzwoniłem do pana kilka dni temu z Poznania, z Uniwersytetu. Umawialiśmy się na dziś, w samo południe, żeby porozmawiać…

_________________

147 W. Kuligowski, Antropologia współczesności. Wiele światów, jedno miejsce, Kraków 2007.

– A tak, proszę, proszę!

– No więc przyszliśmy do pana, żeby się dowiedzieć, jak to naprawdę było z tymi stringami?

Kazimierz Rucki. W szarej koszuli i dżinsach. Z lekko przerzedzonymi, siwymi wło‐

sami. Z uśmiechem nieschodzącym z opalonej twarzy. To on jest tutaj gospodarzem.

A także gawędziarzem, konferansjerem, muzykiem, sprzedawcą. Prowadzona przez niego Chata na Szańcach rozłożyła się co prawda nieopodal głównej drogi, która przecina wieś, w małej niecce, ale to do niej walą wszystkie tłumne wycieczki i po‐

jedynczy turyści.

– Chodźmy do środka – zaprasza wyuczonym gestem – to wszystko panom pokażę.

Chata na Szańcach przyciąga tłumy, bo świetnie się reklamuje. Jako lokalna atrakcja figuruje na wszystkich chyba stronach internetowych poświęconych Koniakowu i całemu regionowi Beskidów. „Galeria Scena Sztuki i Kultury Regionalnej. Konia‐

ków Szańce 662. Czynne: poniedziałek–niedziela 9.00–21.00. Telefon…”. Kto gapa i mógłby przeoczyć, dla tego wyrasta przy drodze pokaźny drewniany szyld.

– Z tego, co udało mi się dotąd przeczytać – zagajam z entuzjazmem – wynika, że pierwsze stringi koniakowskie sprzedawał właśnie pan. Że u pana się zaczęło. Piszą tak wszyscy dziennikarze

– Bo tak faktycznie było…

Chata na Szańcach to prywatna inicjatywa, mówiąc socjalistyczną nowomową. Ob‐

szerny budynek z grubych bali, na kamiennej podmurówce, kryty gontem. Przed wejściem wyciosane z drewna postacie. Mimo że początek maja jest cygański, cie‐

pły, w środku panuje przyjemny chłód. Chata stoi obok domu Ruckiego, ceglanego pudełka z balkonem i kawałkiem ogródka pod nim. Na tym kontraście to polega.

– Najpierw pokażę panom nasz sklepik – peroruje gospodarz – Tu możecie zobaczyć wszystko, co ludzie w Koniakowie robią. A co drugi u nas to prawdziwy artysta: ten rzeźbi, ten maluje, baby heklują. Sama ręczna robota, autentyczna, góralska. Nie ja‐

kieś tam podróbki. Wszystko od serca…

W pomieszczeniu przypominającym wiejskie sklepiki, jakie zobaczyć można w każ‐

dym kącie Polski, wiszą szklane gabloty. Za ich taflą poupinany pełen wybór miej‐

scowych serwet, obrusów, firanek. Jest i coś na kształt lady, a na niej – także pod szkłem – rozłożono kilkanaście modeli koronkowych stringów.

– Więc z tego, co na razie zdążyłem się dowiedzieć, stringi pojawiły się u pana w 2003 roku?

– … wszystko fachowo zrobione. I każda rzecz do obejrzenia – Rucki nie zawracał sobie głowy pytaniami, które wykraczały poza obmyślony i przećwiczony schemat – Można przebierać, wybierać, macać…

– Żeby niczego nie zapomnieć i nie poplątać, ja sobie zapiszę wszystko, co pan o tych pierwszych stringach pamięta – wypaliłem bluźnierczo. Zaskoczony Rucki przerywa opowiadanie anegdoty, ja zastygam z długopisem wycelowanym w biel kartki i zawisam wzrokiem na jego ustach. Przez chwilę moje jest na górze148.

_________________

148 Tamże, s. 41–44.

Dalej pojawiają się szczegóły dotyczące pomysłu na stringi, ich pierwszego wystawienia, reakcji turystów, które udało się ostatecznie od Ruckiego uzyskać.

Gawęda gospodarza Chaty na Szańcach jednak nie ustawała i szybko skierowa‐

ła się ku tematom standardowym i przez niego przećwiczonym. Zaczęliśmy za‐

tem oglądać beskidzkie instrumenty i zaznajamiać z ich dawnym i obecnym zastosowaniem.

W tym momencie z korytarza dobiegł nas gwar wielu głosów. Do izby zaczęli wcho‐

dzić ludzie, prowadzeni przez przewodnika.

– My do pana Ruckiego, na lekcję o folklorze Koniakowa! – zaanonsował przewodnik.

– Witom wos pieknie – padł odzew – Skunśta som?

– Emeryci z Wałbrzycha. Mamy dzisiaj objazd i wszyscy chcieli zobaczyć waszą Chatę.

– Siodajcie tedy – Rucki wskazał rzędy ławek – Ni mom wiela czasu, ale cos mogem wam opowiedzieć (…). Wiecie wy, że jok chłop na asfaltowej drodze sika, to połowa leci do jednego morza, a połowa do drugiego? Baba takoż samo.

Koniaków rzeczywiście leży na europejskim dziale wodnym, między zlewiskami Morza Bałtyckiego i Czarnego. Do tego drugiego wlewa swoje wody – poprzez Wag i Dunaj – wypływająca spod Ochodzitej rzeka Czadeczka, nieopodal zaś mają swoje źródła Wisła i Olza.

– A na trombicie każdo góralka umi grać. Ino nie na cołkiem takiej.

Przybyli, w większości panie o siwych głowach, chichotali coraz częściej i głośniej.

Wyraźnie tym ośmielony Rucki rozpędzał się w swojej opowieści, puszczał oczka, pozwalał widowni dopowiadać co oczywistsze rzeczy. Rubaszność dodawała mu skrzydeł (…).

Zawojowane już całkowicie przez Ruckiego towarzystwo słuchałoby go chętnie da‐

lej, ale przewodnik zaczął informować szeptem, że przy wyjściu trzeba zostawić dla gospodarza po złotówce. Wycieczkowicze dźwignęli się z ławek i posłusznie prze‐

szli za Ruckim do jego sklepiku. Gawęda to jedno, handel drugie. Włożyłem głowę do środka. Panie mazały palcami po szybach, podziwiając koronkowe serwety, nie‐

liczna dziatwa skupiła się wokół ozdób choinkowych. Szczelny tłumek oblegał go‐

spodarza. Nie widziałem jego postaci, ale słyszałem głos:

– … tylko u mnie takie cuda! Możecie kupować bez obawy. Wejdzie na każdą kobie‐

tę! Na grubą, i na chudą! Na każdą! Nie trzeba znać rozmiaru! Nasze stringi zawiązu‐

je się z boku na te sznureczki i leżą na każdej! Zobaczcie, prościusieńka robota149. Pod warstwą reportażowego stylu i gwarowych stylizacji kryje się wcale poważny cel: to próba dynamicznego i wieloaspektowego ukazania sytuacji kryzysu i transformacji, jakiej doświadczyła koniakowska społeczność. Para‐

dygmatyczny tryb monografizującej antropologii nie w każdym wypadku reali‐

zuje takie zadanie najlepiej (dla porządku dodam, że cytowane fragmenty to tylko część znacznie obszerniejszego rozdziału). Dobrze sprawdza się, jak są‐

dzę, w takich wypadkach strategia uniezwyklenia, nawet jeśli przybiera formę

_________________

149 Tamże, s. 45–47.

ironiczną. Wielogłosowość i stylistyczna niejednorodność narracji o transfor‐

macji lokalnej kultury wpisuje się ponadto w postulat docierania do różnych grup odbiorców, stawania się elementem debaty publicznej. Książka zatytuło‐

wana Antropologia współczesności miała takie ambicje, a jej autor usiłował je spełniać zarówno poprzez wybór stylów, jak i wybór podejmowanych tematów.

Podobne uniezwyklające praktyki – obecne zarówno na poziomie postrze‐

gania, jak i późniejszego opisu oraz interpretacji – starałem się także wprowa‐

dzać jako elementy procesu dydaktycznego. Cyklem zajęć najlepiej temu odpo‐

wiadającym jest od kilku lat konwersatorium pod nazwą „Antropologia współczesności”. W jego ramach wyjeżdżałem z grupą studencką do różnych miejsc: Berlina, Łodzi, Katowic. W każdym z tych miast szukaliśmy miejsc tyleż nieoczywistych, co i różnorodnych. Trafiliśmy więc do Museum für Völkerkun‐

de, Şehitlik, największego (ówcześnie) meczetu w Niemczech oraz squatów w dzielnicy Kreuzberg. Odwiedziliśmy gigantyczny cmentarz żydowski w Łodzi, tamtejsze Muzeum Sztuki MS2 na terenie postindustrialnej Manufaktury, a tak‐

że nowe alternatywne Centrum Sztuki i Designu OFF Piotrkowska. Byliśmy również w Szybie Wilson, będącym największą prywatną galerią sztuki w Pol‐

sce, i w katowickiej dzielnicy Nikiszowiec. Pobyt w Berlinie zaowocował na‐

kręceniem prawie dwudziestominutowego filmu dokumentalnego Free Places, opowiadającego o alternatywnych formach zamieszkiwania we współczesnych metropoliach. W trakcie jego realizacji nie skupialiśmy się jednak na dobrze już rozpoznanych squatach, ale szukaliśmy miejsc o innym charakterze. Były to barki na Szprewie, mongolska jurta, obozowiska indiańskich tipi, wioski namio‐

tów. Poprzez opowieści ludzi zamieszkujących tego typu miejsca udało się zde‐

naturalizować metropolitarny Berlin i ukazać jego inne oblicze. Zdarzało się i to, że oglądający film mieszkańcy Berlina nie rozpoznawali w tym obrazie własnego miasta.

Każdorazowo wynikiem wspomnianego konwersatorium były studenckie prace pisemne; czasami powstawały także fotoeseje, których w tym miejscu nie jestem jednak w stanie reprodukować. Prace owe powstawały w ramach wy‐

znaczanych przeze mnie perspektyw. Niech przykładem będzie tutaj Łódź: stu‐

denci mieli za zadanie wpasować się w jedną z trzech optyk – „Łódź refleksyj‐

na”, „Łódź surrealna” i „WieloŁódź”. Pierwsza z perspektyw uczulała na aspekty związane z autoetnografią, miejscem badacza w procesie badawczym, jego re‐

fleksją nad swoim postępowaniem i osiągniętymi w konsekwencji rezultatami.

Perspektywa druga odwoływała się do doświadczeń tego, co James Clifford określił jako „surrealizm etnograficzny”, a więc „postawę obserwacji uczestniczą‐

cej pośród wytworów pozbawionej swojskości rzeczywistości kulturowej”150.

_________________

150 J. Clifford, Kłopoty z kulturą. Dwudziestowieczna etnografia, literatura i sztuka, przeł.

E. Dżurak i inni, Warszawa 2000, s. 136–137.

Liczyły się nieoczywiste znaczeniowo przedmioty, ich zestawienia, towarzyszą‐

ce im emocje czy zachowania, a także zmącone krajobrazy, dziwaczne kolekcje, osobliwe zestawienia ludzi, strojów, szyldów itp. Trzecia perspektywa nato‐

miast nakazywała zwrócenie się ku zagadnieniom wielokulturowości, nie tyle jednak w jej tradycyjnej postaci skupionej na etniczności bądź religijności, ale raczej na wielości stylów życia, estetyk i światopoglądów.

Wiele z powstałych według takich wskazówek prac miało elementy przeze mnie oczekiwane: przynosiły spostrzeżenia i refleksje bądź to uniezwyklające widziane obrazy, bądź to denaturalizujące dominujące przekonania. Jako ilu‐

stracja tych studenckich prób niech posłużą trzy poniższe przykłady:

Do surrealistycznej Łodzi wjeżdżam tramwajem nr 6 w kierunku „Kurczaki”, prze‐

siadam się do 46 na „Zdrowie” i idę do designerskiego miejsca OFF Piotrkowska, gdzie wpadam do Klubokawiarni „Granda” na koncert zespołu „Gówno”.

Surrealistyczna Łódź objawiła się na mnogich banerach reklamowych i napisach na ścianach. Zwracam uwagę na graffiti, na którym „Zosia z 3c” użala się, że „Nie lubi luckości”. Pewna polonistka zwróciła jej uwagę na pisownię słowa „ludzkość”.

Uwrażliwienie na język ojczysty poprzez napisy na wysokim bloku mieszkalnym wydaje się absorbujące. Tuż obok widzę Centrum Finansowo‐Księgowe „Dziesięci‐

na”: ironiczne podejście właścicieli igra z zaufaniem potencjalnych klientów. Po‐

dobna sytuacja pojawia się przy piekarni o nazwie „Jaś i Małgosia”, gdzie przypadek Grimmowskiej Baby Jagi spalonej przez tychże w piecu powinien odstraszać starsze panie od wejścia do środka. Jako podsumowanie dostrzegam połączenie na jednej ścianie szyldów „Strefa próżności” (sklep z ubraniami) z „Kancelarią adwokacką Stanisław Podolski”, doprawdy zachęcające do współpracy z p. Podolskim…

(Agnieszka Porębska)

Mijając Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, można zastanawiać się, dlaczego nie stworzono Centrum Dialogu Pomiędzy Łódzkimi Kibolami? Nie zauważyłam w Ło‐

dzi spacerujących ulicami Żydów czy osób rozmawiających po niemiecku albo ro‐

syjsku. Moje spojrzenie przykuła raczej pojawiająca się na ścianach data 1908, rok powstania klubu piłkarskiego ŁKS Łódź. Jego rywalem jest Widzew, którego kibice zaznaczają swoją obecność wypisywaniem daty 1910, kiedy powstał ich klub.

Bardziej „obcy” i „inny”’ może być sąsiad kibol niż członek innej grupy etnicznej. Za‐

stanawiająca jest w tym kontekście skuteczność działania Centrum Dialogu, gdy rywalizujący ze sobą kibice na ścianach budynków umieszczają w nazwie klubu przeciwnika gwiazdę Dawida. Widziałam też spektakularny napis na bloku: nazwa Widzew została zmieniona na „Żydzew”. (Natalia Nojek)

Według raportu o życiu kulturalnym Łodzi ponad 60% mieszkańców nie odwiedziło w ciągu ostatniego roku żadnej instytucji kultury. Największą dyscypliną odznacza‐

ją się tu kibice, regularnie uczestniczący w masowych imprezach sportowych (…).

W ciągu kilku ostatnich lat podjęto jednak cały szereg oddolnych inicjatyw, mają‐

cych na celu odzyskanie władzy nad przestrzenią społeczną miasta (…). Można

w związku z tym zaproponować następującą hipotezę: niezwykły kształt życia spo‐

łeczno‐kulturalnego w Łodzi jest efektem ustawicznego dialogu między społeczno‐

ścią kibiców a grupą artystów‐aktywistów, który odbywa się właściwie bez udziału władz. Łódź wyróżnia się na tle innych miast nie przestępczością, nie demoralizacją, nie ubóstwem, ale równowagą sił i podmiotów, biorących udział w procesie nego‐

cjowania wizerunku miasta. (Zuzanna Czaplińska)

Ostatnie doświadczenie związane z defamiliaryzacją, jakie chciałbym w tym rozdziale przywołać, wiąże się z przygotowaniami do organizacji międzynaro‐

dowej konferencji naukowej. Jako kierownik projektu badawczego byłem zobli‐

gowany do jej przygotowania, a nadzieja na to, że dzięki niej poznam doświad‐

czenia badawcze i interpretacyjne antropologów z innych krajów, nastawiała mnie do przedsięwzięcia nader optymistycznie. Konferencja miała odbyć się pod hasłem „Localities through Mobility. Cultures of Motorway in Contempora‐

ry Europe”, a jej głównym celem było – jak wspomniałem – zgromadzenie eu‐

ropejskich badaczy zajmujących się badaniem różnorodnych przejawów kultu‐

ry związanych z budową i użytkowaniem autostrad. Zaproszenia rozesłane zostały do wszystkich znanych nam ośrodków etnologicznych i antropologicz‐

nych w całej Europie, na listę adresową trafiły także niektóre ośrodki socjolo‐

giczne czy uprawiające nurt geografii społecznej. Pierwszych kilka tygodni bez jakichkolwiek odpowiedzi zawierających propozycje wystąpień potraktowałem jako okres przejściowy. Myliłem się jednak. Nic bowiem nie zmieniło się pod‐

czas tygodni kolejnych. Kilkanaście dni dzielących mnie od wyznaczonego ter‐

minu konferencji pamiętam jako stres i gorączkowe wyszukiwanie osób, które mogłyby w jakikolwiek sposób wpisać się w formułę konferencji. Ostatecznie, konferencja odbyła się, wystąpiło na niej prawie dwadzieścia osób z Austrii, Grecji, Niemiec i przede wszystkim z Polski.

Jaki to ma związek z defamiliaryzacją? Narzuca się wniosek – nie jest to co prawda twarda konkluzja, ale ma znamiona prawdopodobieństwa – że nikły odzew na konferencyjny call for papers miał swoje źródło w braku postawy de‐

familiaryzującej pewne zjawiska kulturowe. Można założyć, że większość an‐

tropolożek i antropologów to użytkownicy autostrad. Większości z nich dotyczą doświadczenia przemieszczania się, bycia kierowcą, pasażerem, przechodniem,

tropolożek i antropologów to użytkownicy autostrad. Większości z nich dotyczą doświadczenia przemieszczania się, bycia kierowcą, pasażerem, przechodniem,