• Nie Znaleziono Wyników

6.4. Śmierć ministra

6.4.2. Przebieg wypadku

Relacja pochodzi od osób, które poznały ją od wdowy - pani Kaliskiej. Państwo Kaliscy udawali się na wczasy na zachodnie wybrzeże.

Samochód prowadził generał. Jechał bardzo szybko. W pewnym momencie samochód przekraczający dozwoloną szybkość został zatrzymany przez milicjanta.

- Dokumenty, proszę.

- Minister z niecierpliwością okazał mu „glejt" upoważniający do jazdy z niedozwoloną szybkością. Takie dokumenty mieli wówczas ministrowie i inni dostojnicy państwowi. W książce tej staram się raczej opisywać wydarzenia i pokazywać fakty, unikając zbędnych ocen, nie mogę się jednak powstrzymać od wyrażenia dezaprobaty dla tego rodzaju praktyk.

Przepisy o ruchu drogowym są jedne i powinny obowiązywać wszystkich w takim samym stopniu. W przeciwnym razie powstaje zagrożenie życia i zdrowia nie tylko swojego, lecz również innych użytkowników dróg. Dzisiaj jest jeszcze gorzej. Niektórzy dostojnicy jeżdżą po ulicach miasta na sygnale akustycznym i świetlnym , tak jak karetki reanimacyjne, z tą w dodatku różnicą że kierowcy karetek prowadzą je z ostrożnością podczas gdy tamci „koszą” po drodze co popadnie, obwiniając dodatkowo ofiarę. Powołałem się na pojedynczy, dość głośny w swoim czasie przypadek, rzecz jasna nie wolno tego uogólniać.

Powróćmy na dość wąską szosę, prowadzącą w kierunku wybrzeża zachodniego. Obejrzawszy dokument milicjant grzecznie zasalutował i równie grzecznie poprosił o wolniejszą jednak jazdę, gdyż droga jest na tym odcinku niebezpieczna. Generał zdenerwował się. Nie lubił jak ktoś

zwraca mu uwagę. Schował do kieszeni swoją przepustkę do „krainy cieni”

i ruszył nie mniej szybko jak poprzednio. Nie ujechał daleko, gdy idąc ostrym zrywem do wyprzedzenia zobaczył przed sobą potężne cielsko ciężarówki.

Już nie zdążę. To były jego ostatnie słowa zanim błyskawicznie zjechał z drogi, by uniknąć czołowego zderzenia. Los, który tak mu w życiu sprzyjał, wynosząc na najwyższe szczeble kariery osobistej - zdradził go tym razem. Na poboczu rosło drzewo. Uderzenie rozpędzonego samochodu w drzewo było potężne. Gen. Kaliski stracił przytomność i już nigdy jej nie odzyskał. Przez około 6 tygodni trwała w szpitalu walka o jego życie, prowadzona przez najwybitniejszych specjalistów w dziedzinie medycyny. Bezskutecznie. Po około sześciu tygodniach zapadła (podobno na najwyższym szczeblu) decyzja o odłączeniu go od aparatury podtrzymującej go przy życiu. Nie było już najmniejszej szansy.

Pani Kaliska nie utraciła przytomności. Była z zawodu lekarzem stomatologiem. Ludziom, którzy podbiegli by ją ratować nie pozwoliła się ruszyć. Kazała czekać na przybycie pogotowia. Zdawała sobie sprawę, że ma zdruzgotany kręgosłup. Lekarze stwierdzili, że ta przytomna reakcja uratowała jej życie. Uraz kręgosłupa okazał się jednak poważny i pozostała inwalidką do końca życia.

6.4.3. Pogrzeb i upam iętnienie

Szczegółowy opis pogrzebu znajduje się w [4], Pogrzeb odbył się na cmentarzu wojskowym na Powązkach. Przy trumnie wystawionej w Domu Pogrzebowym wartę honorową pełnili towarzysze pracy zmarłego:

żołnierze Wojska Polskiego różnych stopni i naukowcy. Tuż przed wyprowadzeniem trumny wartę zaciągnęli przedstawiciele najwyższych władz państwowych: Piotr Jaroszewicz, Edward Babiuch, Mieczysław Jagielski, Wojciech Jaruzelski, Stanisław Kania oraz Andrzej Werblan.

W kondukcie pogrzebowym szli oprócz wymienionych przedstawiciele Polskiej Akademii Nauk z prezesem PAN prof. Witoldem Nowackim na czele.

Nad otwartą mogiłą przemówili: premier Piotr Jaroszewicz, prezes PAN prof. Witold Nowacki i wiceminister Obrony Narodowej gen, broni Zbigniew Nowak. Przy dźwiękach sygnału Wojska Polskiego trumnę złożono do grobu w Alei Zasłużonych. Kompania honorowa Wojska Polskiego oddała salwy honorowe. Przy warkocie werbli złożone zostały wieńce.

Fortuna, która odwróciła się od gen. Kaliskiego za życia, nie była dla niego przyjazna również po śmierci. Przez cały czas pogrzebu padał ulewny deszcz. Na ludziach nie pozostało suchej nitki.

75

Kiedy tylko jesteśmy z żoną na Cmentarzu Powązkowskim, zatrzymujemy się przed grobem generała prof. Kaliskiego by popaść w chwilę zadumy. Jego postać została upamiętniona na kilka sposobów.

Część ulicy Lazurowej, przecinającą tereny Wojskowej Akademii Technicznej, nazwano jego nazwiskiem. W Toruniu, jego mieście rodzinnym była szkoła podstawowa jego imienia. Nie wiem czy pozostaje nadal. Wiem natomiast dokładnie, że niedawno w jednej z sal wykładowych Instytutu Fizyki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu przy ul. Grudziądzkiej 5/7 została wbudowana na jego cześć tablica pamiątkowa.

6.5. W piątej klinice

W lipcu 1978 r. ręka lekarza medycyny Franciszka Bystrowsklego, specjalisty chorób wewnętrznych, wpisała do mojej zielonej „Książki zdrowia żołnierza zawodowego" złowieszcze słowa: Morbus coronarius.

Hypertonia arterialis essentialis. W tłumaczeniu na język polski brzmi to:

Choroba wieńcowa. Nadciśnienie tętnicze samorodne. Kiedy po powrocie do domu przeczytałem i przetłumaczyłem sobie diagnozę, pojawiły się u mnie wątpliwości. To prawda, ciśnienie tętnicze zmierzone przez lek.

Bystrowskiego wyniosło 160/100 mmHg ( u człowieka w wieku 52 lat), lecz na jakiej podstawie mógł stwierdzić tak łatwo tę wieńcówkę? Bystrowski był, jak się okazało tuż przed odejściem z WAT-u i nie miałem możliwości dalszego leczenia się u niego.

Dopiero po kilku latach przypadek zdarzył, że mogłem mu zadać to pytanie. Wyjechałem do Łodzi na egzamin kwalifikacyjny z języka rosyjskiego, którego pozytywny wynik upoważniał do dodatku za znajomość języka obcego. Nocując w wieloosobowym pokoju w hotelu oficerskim w Łodzi zobaczyłem w nim człowieka, którego twarz wydała mi się znajoma. Jak to bywa w takim hotelu, toczą się rozmowy kto skąd jest i co porabia, posiadacz rozpoznanej twarzy wspomniał, że był związany z WAT-em.

- Na którym wydziale pan studiował? Zapytałem.

- Ja nie studiowałem, ja byłem tam lekarzem. Dopiero wtedy rozpoznałem w nim Bystrowskiego.

- Panie doktorze, proszę mi wybaczyć, że tutaj, poza gabinetem lekarskim zadam panu pytanie związane z moją wizytą u pana, kiedy jeszcze był pan w WAT. Pan rozpoznał u mnie Morbus coronarius na podstawie badania słuchawką lekarską. Jak pan do tego doszedł w tak prosty sposób?

- Zwyczajnie. Stwierdziłem stwardnienie aorty.

Po kilkunastu miesiącach leczenia ambulatoryjnego pod troskliwą opieką pani dr med. Barbary Węgrzyn w „Cepeleku", w dniu 23.10.1979

znalazłem się w V Klinice .CKP WAM, przy ul. Szaserów w Warszawie, by się tam poddać szczegółowemu przebadaniu klinicznemu. W szpitalu przebywałem cały miesiąc. Byłem w tej samej V klinice, w której przebywała Oleńka kilka lat temu, gdzie ordynatorem był płk doc. dr hab.

med. Zdzisław Tyszkiewicz. Bezpośrednią opiekę nade mną sprawował lek. med. Wojciech Jaszczyński. Sytuacja pacjenta 52 letniego, który przebywa w szpitalu na przebadaniu klinicznym, nie został przywieziony na łóżku na kółkach lub na wózku i nie używa basenu ani kaczki - nie jest zła.

Jednak po miesiącu intensywnych badań, po oddaniu sporych ilości krwi człowiek czuje się już wyczerpany.

W naszym wielołóżkowym pomieszczeniu panowała dobra atmosfera. Ludzie rozumieli się dobrze i pomagali sobie wzajemnie.

Sąsiadowałem z młodszym ode mnie o 20 lat wojskowym lekarzem pediatrą z rozpoznaniem choroby wieńcowej. Jako kolega w zawodzie był on wyjątkowo traktowany przez personel. Na przykład, podczas gdy od nas wymagano rygorystycznie mycia się i golenia w zbiorowej łazience, tolerowano kiedy on wykonywał te czynności w umywalce znajdującej się w naszym pomieszczeniu. Nie zwracano również uwagi kiedy wylegiwał się w łóżku nieco dłużej niż pozostali. Ja zaprzyjaźniłem się z tym młodym człowiekiem, gdyż spośród pacjentów w naszym pokoju był mi najbliższy intelektualnie. Przy jednym stoliku siadywaliśmy podczas posiłków w stołówce, prowadząc ożywione rozmowy. Był ciekawym rozmówcą. Ja byłem trochę „obczytany” (tak napisała mi już teraz niedawno, w pejoratywnym tego słowa znaczeniu jedna pani kardiolog w notatce z odbytej wizyty) w literaturze medycznej, lecz jak wiadomo lekarzowi prowadzącemu, zarówno w szpitalu jak i w ambulatorium nie należy się do tego przyznawać. Oni tego bardzo nie lubią. Ale z moim „towarzyszem niedoli” mogłem dowoli i bez skrępowania poruszać tematy medyczne.

Reagował on zwykle na to bardzo rzeczowymi odpowiedziami z dużym zrozumieniem. Był przygnębiony. Rozpoznanie u niego choroby wieńcowej bardzo go zmartwiło. Pewnego razu powiedział do mnie w ten sposób:

Pana sytuacja i moja są zasadniczo różne. Pan już przeżył o 20 lat więcej. Jakżeż chciałbym mieć jeszcze tych dwadzieścia lat przed sobą.

Od tej rozmowy upłynęło dalszych 20 lat. Nie wiem jak się potoczyły jego losy. Obchody w klinice przeprowadzał (dość często) doc. Tyszkiewicz. Do naszego współpacjenta - lekarza przychodził od czasu do czasu specjalnie Główny Kardiolog WP gen. prof. Aleksandrów. W czasie jednej z wizyt pacjent skarżył się na silne bóle głowy, jakie wywołuje u niego zażywanie Curantylu, leku rozszerzającego naczynia wieńcowe. Prof. Aleksandrów uradował się z tego powodu bardzo. Zwracając się do towarzyszących mu asystentów, powiedział:

- Widzicie państwo! Powoduje bóle głowy, to znaczy rozszerza naczynia krwionośne, również i wieńcowe. Lek jest skuteczny.

77

Słyszałem kiedyś później o takim zdarzeniu, związanym z prof.

Aleksandrowem. Jak wiadomo lekarze chodzą w szpitalu w białych fartuchach lekarskich. Profesor Aleksandrów przyjeżdżał do szpitala w mundurze wojskowym, po czym zdejmował kurtkę i wkładał fartuch lekarski, spod którego wyglądały lampasy generalskie. Pewnego razu, leczony przez niego główny kwatermistrz WP, któremu podlegała służba zdrowia zwróci! generałowi uwagę, że zgodnie z regulaminem nie wolno łączyć części munduru wojskowego z częściami ubioru cywilnego. Co za nietakt!

Mieliśmy jeszcze jedną ciekawą postać w naszej izbie szpitalnej. Był to młody podoficer zawodowy, chory poważnie na cukrzycę. Był on doskonale zaznajomiony z literaturą medyczną na temat cukrzycy. Pełnił służbę w odległym garnizonie i rzadko miewał odwiedziny, co pogarszało jego nastrój. Lekarze nie lubili go, gdyż wdawał się z nimi w merytoryczną dyskusję na temat swojej choroby co nie było mile widziane.

Zapowiedziano mu, że będzie wkrótce wypisany ze szpitala, gdyż wszelkie badania zostały przeprowadzone i dalsze leczenie może być prowadzone ambulatoryjnie. Pacjent był odmiennego zdania. Bronił się rozpaczliwie przed wypisaniem, gdyż przy stwierdzonej poważnie zaawansowanej cukrzycy było pewnym, że po powrocie zostanie zwolniony z wojska i przeniesiony na rentę a tego bardzo nie chciał. Pamiętam, że w związku z częstym występowaniem u niego niedocukrzenia (zwykle wieczór) miał na stoliku przygotowany cukierek, który musiał wówczas spożyć. Kiedy opuszczałem szpital, bronił się jeszcze, ale jego szanse były już nikłe.

6.6. Wypoczynek

Postanowiłem nie zanudzać już Czytelnika wciąż podobnymi do siebie szczegółami z różnych pobytów wczasowych, jednak dla zachowania pamięci dla siebie i rodziny, wspomnę o nich tylko króciutko.

Tak więc w 1978 r. byliśmy na nieciekawych wczasach orbisowskich w Gernrode (NRD), małej miejscowości, której jedyną atrakcją było niewielkie jezioro, bardziej przypominające duży staw. To właśnie po naszym powrocie stamtąd Irenka przekazała nam wiadomość o tragicznym wypadku gen. Kaliskiego.

W tym samym roku Oleńka miała skierowanie do sanatorium w Ciechocinku. Przebywała w starym, przedwojennym budynku, który obecnie nie jest już przeznaczony dla kuracjuszy. Na zabiegi chodziło się do nowego budynku.

Latem byliśmy w Polanicy Zdroju, gdzie wynajmowaliśmy kwaterę prywatną w domu dwojga starych ludzi, państwa Kuncewiczów. W tym czasie w Polanicy odbywał się doroczny, międzynarodowy turniej szachowy: „Memoriał im. mistrza Akiby Rubinsteina”, jednego

z najwybitniejszych szachistów w historii polskich szachów. Turniej odbywał się w dużej sali widowiskowej w Domu Zdrojowym, gdzie przebieg partii był demonstrowany na tablicach, zaś widownia była wypełniona przez kuracjuszy. Sędzią głównym turnieju był mistrz Władysław Litmanowicz, znany szanownemu Czytelnikowi z pierwszej części mych wspomnień.

Przychodziłem tam prawie codziennie, lecz na krótko, by nie zaniedbywać swojej małżonki. Z nią bowiem chodziliśmy codziennie na długie spacery i wycieczki, których nie będę opisywał.

Zimą natomiast znów byliśmy prywatnie na ciekawych wczasach w Ustroniu Polanie. Ponieważ mam się nie rozpisywać na temat wczasów, więc wspomnę tylko, że wyjeżdżaliśmy wyciągiem na Czantorię.

W 1979 r. mało wczasowaliśmy. Byliśmy w Sezonowym Nieetatowym Domu Wczasowym w Ustroniu Morskim. Przebieg pobytu - jak wielu podobnych. Byliśmy też na wczasach 2 tygodniowych w Ciechocinku, w pensjonacie prowadzonym przez „Orbis”, który mieścił się na rogu ulic Mickiewicza i Nieszawskiej. Główną zaletą pensjonatu była znakomita kuchnia. Posiłki podawane były w elegancko obsługiwanej restauracji.

7. Lata 1 9 8 0 -1 9 8 1