• Nie Znaleziono Wyników

Franciszek Piątkowski

Potem były przesłuchania po prostu – ja nie wiem, jaki klucz obowiązywał.

Wtedy już się wiedziało, że zamknię-ty został Janusz Bazydło z KUL-u, którego zresztą doskonale znałem i którego znam doskonale do dzisiej-szego dnia. Mówiło się o prowokato-rach, wskazywało się z imienia i na-zwiska tych prowokatorów, no i by-ły przesłuchania. Byby-ły przesłuchania męczące szalenie.

Janusz Bazydło

Skazano mnie na dwa miesiące aresz-tu. Oczywiście chcąc nie chcąc stałem się bohaterem tego, co się tutaj dzia-ło i pamiętam już w więzieniu na ul.

Południowej w Lublinie jakieś takie dziwne zachowania funkcjonariuszy SB, które się koncentrowały na mojej brodzie. Na mojej brodzie, tak. Strasz-nie chciano mi obciąć brodę [śmiech], a ja niby się opierałem, ale oczywiście wiedziałem, że jeśli się uprą to do tego dojdzie. I po wyroku – pamiętam to, bo to kuriozalne – siedziałem wtedy na tak zwanej kwarantannie, czyli du-żej celi , skąd się za dzień, dwa, tydzień, miesiąc jest przewożonym do innych więzień. Więc to jest takie miejsce, gdzie jest kilkunastu różnego autora-mentu więźniów, kryminalnych z re-guły, złodziei i jakichś tam innych przestępców. No i ja jeden. I pamię-tam taką scenę, kiedy przyszli mnie strzyc, golić. Już po wyroku, więc mieli do tego prawo. Ja powinienem wyglądać tak, jak wszyscy normalni więźniowie. I spodziewając się, że bę-dę stawiał opór, [przyszli we czterech].

Więc powiedziałem „Oczywiście, że nie godzę się, ale... ale tnijcie”. Posa-dzono mnie na stołku na środku ce-li i ostrzyżono mi połowę głowy. By-łem do połowy łysy, a do połowy mia-łem włosy i brodę. Fryzjer więzienny tak mnie obciął, że pół głowy miałem z włosami, a pół bez [śmiech]. Myśla-łem, że gdybym ja był wśród tych kil-kunastu ludzi, to pewno bym się z te-go śmiał, no nie? Tymczasem cela za-chowała śmiertelną powagę. Nikt nie robił sobie żartów z tak ostrzyżone-go młodeostrzyżone-go chłopaka. A ja po tym strzyżeniu poczułem się już trochę wolniejszy albo też, no, bardzo wol-ny, bo ja już nie miałem nic do stra-cenia. Straciłem brodę i włosy. Już nie miałem nic więcej [śmiech] do

strace-175 RELACJE

nr 47 (2018)

nia. Miałem oczywiście, ale byłem te-go nieświadom. Wychowany na trady-cji wojennej, na lekturach, których mi-mo wszystko było sporo, wiedziałem, jak wyglądały odsiadki w czasie wojny, więc to pierwsze siedzenie w więzie-niu było dla mnie, nie powiem, że ra-dosnym okresem w życiu, no nie, ale towarzyszyło temu siedzeniu zdumie-nie. Bo ja raz w tygodniu na przykład chodziłem się kąpać w ciepłej wodzie [śmiech], albo też dostawałem raz na tydzień czy raz na dwa świeżą pościel.

Więc w porównaniu do standardów z Syberii czy tych z kazamatów nie-mieckich, to było coś, co trzeba było uznać za pewne dobro [śmiech]. Więc nieźle mi się siedziało.

Potem, w Krasnymstawie, na rygo-rze obostrzonym byłem pod celą sam.

Było to bowiem więzienie, gdzie pra-cujący, poza mną, więźniowie jeździ-li do pracy. Mój dzień wyglądał w ten sposób, że ja byłem budzony o czwar-tej rano i zaraz potem było śniadanie, ponieważ więźniowie po szybkim zje-dzeniu śniadania byli samochodami wożeni gdzieś tam na okoliczne budo-wy w odległości kilkudziesięciu nie-raz kilometrów. Gdzieś przed godzi-ną szóstą nikogo już nie było w więzie-niu poza mną. Miałem tylko dla siebie schludną, przyzwoitą celę, w  starym carskim więzieniu, gdzie sobie cho-dziłem tam i z powrotem. Nie wiem, to  chyba miało pięć kroków w  jedną stronę, pięć w drugą. A nauczyłem się chodzić wcześniej w Lublinie. Bo to jest coś niesamowitego, to chodzenie pod celą. […] Malutki pokoik, w którym dwie pary chodzą wzdłuż i dwie pa-ry chodzą wszerz. Ci, którzy chodzą wszerz, chodzą oczywiście, nie wiem, trzy, cztery kroki, bo chodzenie ogra-niczają jeszcze łóżka. I to wszystko mu-siało być tak zgrane, że chodzi się, no, że tak powiem, w sposób niekontrolo-wany zupełnie. Dwie pary chodzą,

jed-na za drugą. I to się tak mija, wie pani, jak w zegarku [śmiech]. I tak się chodzi godzinę, dwie, no bo trzeba coś robić.

I się chodzi, rozmawia oczywiście, nie zwracając już uwagi na skomplikowa-ny mechanizm tego chodzenia, bo to trzeba było wszystko sobie wyliczyć jakoś tam praktycznie. Więc w Kras-nymstawie byłem sam i mogłem sobie chodzić do woli. Tam także pozna-łem smak boczku, którego wcześniej nie jadłem, bo mi na Wielkanoc ksiądz proboszcz przez klawisza podkopsał paczkę, w której był rogalik, nie wiem czy też masło, dziesięć jajek na twar-do i kawałek boczku. Klawisz zamknął mnie w takim schowku na szczotki na korytarzu, kazał zjeść te wszystkie jajka i oddać skorupki. Zjadłem oczy-wiście bez problemu, a boczek przy-niosłem pod celę. Noże trzymało się w  szparach w  posadzce, na nitce za-kończonej supełkiem. Tak że wkłada-ło się nóż gdzieś głęboko pod klepkę i potem chcąc go wyjąć… łapało się końcówkę tego supełeczka i wycią-gało się nóż. Wyciągałem nóż, kroi-łem sobie kawałek boczku… strasz-nie mi smakował, a potem chowa-łem go w najbardziej odległy kąt celi, pod łóżko. Po chwili znowu wyciąga-łem wszystko [śmiech]. I w ten sposób zjadłem cały chyba półkilowy boczek w ciągu kwadransa. Po wyjściu waży-łem 67 kilogramów, przed około 84.

Potem, przed końcem, [kilka dni]

przed wyjściem, w maju już, z chęcią brałem udział w jakichś pracach po-rządkowych w ogródku więziennym, przed więzieniem, od ulicy. Więź-niowie wracali gdzieś między godzi-ną 16 i 17. Więc ja od godziny 6 rano do 16-17 byłem sam w całym więzie-niu. Potem to wszystko wracało i na-tychmiast potem był obiad, a 15 mi-nut, pół godziny po obiedzie była ko-lacja. A o godzinie 18 można było się kłaść do łóżka i kimać. [śmiech]

176

WSPOMNIENIA

nr 47 (2018)

Rygor obostrzony polega na tym, że nie ma się prawa do widzeń, paczek i listów. Z okna celi widziałem czubek drzewa w końcu z małymi listeczkami wróżącymi dla mnie koniec odsiad-ki. W połowie maja, podziękowawszy proboszczowi za wielkanocne wiktua-ły wróciłem do Lublina. Pracę [magi-sterską] napisałem w sześćdziesiątym dziewiątym i zaraz potem zacząłem pracę w Międzywydziałowym Zakła-dzie Leksykograficznym Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, któremu byłem wierny przez ćwierć wieku.

Ryszard Setnik

To oczywiście było ważne, że ferment był na uczelni jednej i drugiej, [tak sa-mo] zbieranie pieniędzy [na grzywny].

Nauczyciele akademiccy na UMCS dawali pieniądze. Opiekun mojego ro-ku polonistyki, doktor [Zdzisław] Ja-strzębski dał parę groszy. Kilku innych adiunktów, asystentów też się składa-ło. Po cichu oczywiście, bo to wtedy natychmiast pojawili się jacyś opieku-nowie koła ZMS naszego, ponieważ przewodniczący ZMS na pierwszym roku polonistyki został pierwszy za-trzymany na tym poniedziałkowym wiecu. Tego samego dnia ja zostałem pod jego nieobecność przewodniczą-cym ZMS i próbowaliśmy jakoś roz-rabiać. Dawało mi to tytuł do tego, że negocjowałem różne rzeczy, straszy-łem. Pamiętam, że raz mi się wyrwało na korytarzu, że jak Bronek [Kowalski]

nie wyjdzie, to jeszcze raz wyjdziemy na ulicę. To przez niektórych było za-uważone, z pewną zgrozą, i byłem ob-serwowany z całą pewnością od te-go momentu dosyć uważnie. Bronek wyszedł zresztą po kilkunastu godzi-nach. Między innymi dlatego, że je-go ojciec był ustosunkowany, praco-wał w strukturze związków zawodo-wych, miał pewne wpływy. [Ojciec]

podpadł i to dla niego było też groź-ne, bo w marcu wykorzystywano [ja-ko pretekst] do załatwienia wyrzuca-nia [z pracy] określonych osób za za-chowanie ich dzieci. Więc jeżeli córka/

syn dała się zauważyć w Marcu, wtedy ojciec/matka, jeśli pełnili jakieś funk-cje, mogli mieć problemy. Oczywiście [oficjalnie] mieli problemy z innego powodu […].

U nas sytuacja była taka, że toczyły się te różne dyskusje, spotkania mar-cowe, et cetera i to trwało przez cały miesiąc kwiecień. Wtedy Bronek na przykład był najpierw w Hrubieszo-wieXXXII, a potem, jeśli dobrze mówię, gdzieś nad granicą NRD. Chyba w Ża-ganiu. […] Po miesiącu został wypusz-czony, przed 1 Maja. I na 1 Maja żeśmy postanowili pójść na pochód. To jest jedyny pochód, który pamiętam na studiach, na którym byłem. Mało te-go, włożyliśmy białe koszule i bardzo jaskrawe, czerwone krawaty, a Bronek nawet wziął szturmówkę, co prawda biało-czerwoną, ale niemniej sztur-mówkę do ręki. To był rodzaj takiego happeningu czy jakiegoś innego za-chowania na odreagowanie.

Zebranie ZMS na naszym roku zo-stało zwołane nie przeze mnie, tylko przez instancje wyższe – Komitet Wy-działowy i Uczelniany ZMS na 2 ma-ja. W moim kole były 42 osoby. Wte-dy w Lublinie był Żabiński. To był taki działacz partyjny do spraw młodzieży.

Nie pamiętam jego funkcji, ale wiem, że on wtedy był w Lublinie i między innymi interesował się struktura-mi studenckistruktura-mi i ZMS-owskistruktura-mi. Ro-bił karierę nawet przez pewien okres.

Wyglądało na to, że to będzie waż-na postać władzy. Na zebraniu, które się odbyło 2 maja były 42 osoby, któ-re były członkami [koła]. Miało być tak, że mamy wyrzucić z ZMS Bron-ka Kowalskiego, [uBron-karać go] dla przy-kładu. Stało się dokładnie odwrotnie.

Następne strony:

Pochód na tle Chatki Żaka.

Zdjęcia operacyjne SB z wiecu z 11 marca 1968 roku pod Chatką Żaka.

Zbiory IPN w Lublinie (AIPN Lu, 010/430 t. 3.).

Nie tylko żeśmy go nie wyrzuci-li, ale odmówiliśmy w ogóle tego ty-pu gestów, które pochodziły właś-nie z  Komitetu Uczelnianego, z Ko-mitetu Wydziałowego. I skończyło się to dla tych instancji kompletną porażką. A zebranie całe zakończy-ło się tym, że w którymś momencie pod sam koniec wstał przedstawiciel Komitetu Uczelnianego i oświadczył, że nasze koło ZMS na pierwszym ro-ku polonistyki zostaje rozwiązane.

Bronka nie wyrzuciliśmy z ZMS, za-tem wszyscy członkowie koła zosta-li wyrzuceni i odbył się nowy nabór.

Z tym, że oczywiście to już był cere-moniał pewien formalny, polegający na tym, że z każdą osobą, która po-wiedziała, że ewentualnie chciałaby być w ZMS, instancja wyższa prze-prowadzała rozmowę. Kilkanaście osób z tych 42 poddało się tej proce-durze i powstało takie kulawe w su-mie, kompletnie bez autorytetu ko-ło ZMS i nie bardzo aktywne na na-szym roku.

Ja natomiast szalenie chciałem po-znać Andrzeja Klimowicza, ale  nie-stety nie miałem z nim żadnych punktów stycznych. Z moich znajo-mych nikt go nie znał. To były zupeł-nie inne środowiska, on był na stu-diach starszy, ja  dopiero studia za-czynałem. Robiłem nawet taki nu-mer, to pamiętam jak dzisiaj, Andrzej szedł z jakąś kobietą, potem wiedzia-łem, że to była Ewa, ale wtedy nawet jeszcze nie wiedziałem kto jest. Czyli szedł ze swoją żoną, od strony Chatki Żaka, a ja od „humanika” do Chatki Żaka. I tak plus minus na przejściu na Sowińskiego, żeśmy się mijali. Ja bar-dzo wylewnie się ukłoniłem. Chcia-łem się dać zauważyć Klimowiczo-wi, no ale potem zdałem sobie chwi-lę później sprawę, że jak ja tak wy-lewnie chcę się dać zauważyć, to on ma prawo pomyśleć, że to jakiś facet,

który ma powiedziane, że ma się dać zauważyć, zaprzyjaźnić i wyjdę jesz-cze na kapusia. Więc kompletną roz-terkę miałem.

Powiązane dokumenty