BOMBARDOWANIE STRASBURGA
143 nasze spalone: nasze kościoły, pomniki, historyczne pamiątki
połamane, zniszczone, a nasza sławna bibjoteka zginęła na zaw
sze. Czyż sumienie Europy 19. wieku pozwoli, żebyśmy wpadli znowu pod panowanie praw barbarzyńskich?
Powiedźcie to wszystko Europie, lecz powiedzcie jej zarówno, że te okropności, te zniszczenia, te prawdziwe czyny barbarzyń
ców są bezśilne, że nie umniejszyły one odwagi naszej i że zostaniemy zawsze tern, czem byliśmy i chcemy zostać na zawsze, to jest mężnymi i zacnymi Francuzami i jak Wy Panowie, oby
watelami wiernymi i oddanymi ojczyźnie swojej“.
„Niech żyje Szwajcarja“! ozwało się za wszystkich stron.
Lud zebrany otoczył wysłańców rzeczypospolitej, ściskając ich ręce, a tysiące głosów powtarzały wyrazy wdzięczności, szacunku i dziękczynienia.
Delegowani udali się następnie do domu, gdzie zebrała się rada municypalna, żeby oświadczyć o celu swego przybycia i o warunkach, które postawili Niemcy. Następnie mer miasta wygłosił odezwę do mieszkańców, wzywając tych, którzy chcą i mają prawo porzucić miasto, żeby zapisali się dnia następnego w biurze mera. Potem delegowani, nie zważając na bomby i gra
naty, w towarzystwie tłumu ludzi obeszli miasto, żeby zobaczyć zniszczenie jego w czasie bombardowania. Twarze ich były blade ze wzruszenia i przy świście każdego granatu, przelatującego nad głowami, głowy ich schylały się mimowolnie, od czego miesz
kańcy Strasburga zaczęli już odwykać. Tegoż ¿nia Szwajcarzy wyjechali z niebezpiecznego miasta.
Jeszcze przed ich przyjazdem dochodziły nas wieści o nie
szczęściach, jakie spotkały francuską armję, ale nikt nie chciał wierzyć tym fatalnym nowinom, myśląc, że je Niemcy rozpusz
czają umyślnie. Szwajcarzy potwierdzili prawdziwość tych wie
ści. Jednak katastrofa sedańska do tego stopnia wydawała się nieprawdopodobną, poddanie się 80 tysięcznej armji francuskiej na łaskę i niełaskę wyglądało na taki absurd, że wiele osób zaczęło mówić, że delegaci Szwajcarzy byli to tylko przebrani Prusacy, którzy rozpuszczali te wieści dla złamania uporu obrońców twier
dzy. Lecz razem z delegatami przybył ze Szwajcarji jeden z bar
dzo szanowanych obywateli Strasburga i potwierdził te wieści.
Zwątpienie przeto musiało ustąpić miejsca smutnej rzeczywistości.
Prefekt już nie mógł dłużej zachować władzy, udając, że o niczem niewie, co się dzieje za murami fortecy. Pierwszą odezwą
„Rządu Tymczasowego“ ogłoszono w mieście i prefekt
zło-żył swoją władzę w ręce municypalności, która zebrała się na
tychmiast i obrała na jego miejsce redaktora dziennika strasbur- burskiego, a na miejsce dawnego mera, który także podał się do dymisji, Kiissa, profesora fizjologji akademji medycznej, człowieka nadzwyczajnie światłego, rzetelnego republikanina i posiadającego nadzwyczajnie wiele spokoju i taktu. Ja k tylko w mieście została ogłoszona rzeczpospolita, domy pokryły się trójkolorowemu chorąg
wiami, piwiarnie napełniły się cieszącymi się mieszkańcami. Tylko dym pożaru płonących domów, tylko nosze z zabitymi i rannymi, tylko świst granatów i walące się kominy przypominały, że mia
sto Niemcy bombardują. Być może, że to jedyny przykład w hi- storji, że miasto w czasie bombardowania przystroiło się jak w największe święto.
15 października wyszła z miasta pierwsza partja tych, co otrzymali pozwolenie pruskie udania się do Szwajcarji. Wracałem, właśnie od chorego, gdy emigranci wychodzili za bramę. Rodzice, bracia i krewni, przeprowadzali odjeżdżających. Ileż to znowu łez się wylało, ileż serc się ścisnęło z ciężkiego przeczucia, że to już ostatnie pożegnanie, ile boleści zadało rozstanie !...
Zaledwie trzy podobne partje zawierające 1300 osób wyszły ze Strasburga, bo Prusacy robili mnóstwo trudności, żeby zmniej
szyć liczbę emigrantów.
W następne noce kanonada stała się jeszcze silniejszą, bo niemieckie oblężnicze roboty zbliżyły się do murów. Ilość żywno
ści zmniejszała się codziennie: funt końskiego mięsa kosztował trzy franki, funt soli półtora franka, pudełko sardynek dwadzieś
cia franków. Dzienniki niemieckie, które Prusacy zaczęli podrzu
cać do miasta, dowodziły, że stan Francji jest taki, że wcale nie można marzyć o odsieczy. Wtedy to na zebraniu rady muni
cypalnej przedłożono pytanie czy nie należy poddać miasta, żeby otrzymać dogodniejsze warunki. Lecz w ten sam dzień, przedarł
szy się przez czaty niemieckie i przepłynąwszy przez rzekę, przy
był do twierdzy nowomianowany przez rząd rzeczypospolitej, bar
dzo energiczny i szanowany prefekt Valentin. On to wpłynął na miasto w ten sposób, iż municypalność postanowiła trzymać się do ostatka.
W nocy 22 października Niemcy próbowali otwartego ataku na miasto zbliżając się z wielu stron odrazu. Lecz w twier
dzy wiedziano już o tern przez szpiegów, i jak tylko Niemcy zbli
żyli się do wałów, ozwały się armaty, broń ręczna i kartaczówkit Nigdy prawie jeszcze huk dział nie był tak straszliwy, jak w tę
noc pamiętną. Niemcy straciwszy wiele ludzi musieli uciekać z pod murów miasta.
W dzień następny od samego rana przypadek przedstawiał m i najstraszliwsze sceny. Na placu flusterlickim w oczach moich granat rozerwał człowieka na pół: następnie na placu Guten
berga jakiemuś biedakowi urwało głowę, ale tak gładko, jakgdyby ucięta była siekierą. Choć przywykliśmy do tych obrazów śmierci, lecz trzeci wypadek tak wstrząsł całem mojem jestestwem, że go nie zapomnę nigdy.
Zwykle do chorych na przedmieścia chodziłem wieczorem po kolacji, bo wtedy miałem najwięcej czasu; Otóż tuląc się do pozostających jeszcze murów z lewej strony Przedmieścia kamien
nego, utykając co chwilę na grudach kamieni, ułamkach bomb i gra
natów rozsypanych po ulicy, spieszyłem do chorego, cierpiącego na zapalenie opłucnej. Człowiek ten nie mając innego przytułku, z pięciorgiem dzieci mieszkał w piwnicy domu swego, z góry zupełnie zrujnowanego. Noc była ciemna, choć gwiaździsta.
Uradowany, że cało dostałem się do mego chorego, musiałem długo stukać do drzwi piwnicy, żeby prędzej otworzono, bo co chwila gdzieś bardzo blisko uderzały w mury kawały bomb, obry
wając kamienie lub podejmując obłoki pyłu. Zaledwo za parę minut, które wydały mi się niezwykle długiemi, sam chory otwo
rzył drzwi. Był to mężczyzna lat pięćdziesięciu, blady z choroby, a może i z nędzy prawie dwumiesięcznej, słaby, dychawiczny.
Gdy po wyegzaminowaniu piersi, usiadłszy przy nim przy łóżku, wyjąłem ołówek i papier, żeby przepisać lekarstwo, ze straszli
wym trzaskiem i grzmotem, rozłamawszy drzwi tej części, w któ
rej siedzieliśmy, wleciał granat, przebił mur kamienny za którym spały dzieci i tam pękł z ogromnym hukiem. Usłyszeliśmy krzyk dzieci, a potem walące się kamienie. Zaledwo przyszedłem do siebie z przerażenia, spojrzałem na chorego; wzrok miaj dziki i osłupiały, włosy stanęły mu na głowie. Zerwaliśmy się obaj z łóżka, rzucając się ku drzwiom, które prowadziły do kry
jówki dzieci i wysadziliśmy je wspólnemi siłami, bo gruzy ka
mienne wchód zawaliły. „Dzieci, dzieci! wołał z rozpaczy nie
szczęśliwy ojciec, lecz nikt mu nie odpowiadał. Ukląkłszy popeł- znął naprzód, ręka jego spotkała nogę dziecka: pociągnął — był to trup najstarszego syna, któremu oderwało głow ę; drugi miał piersi zmiażdżone, trzecie dziecko mocno okaleczone w twarz, dogorywało, dwaj zaś najmłodsi jakimś cudem ocaleli, lecz tak byli przestraszeni, że głosu ze siebie wydobyć nie mogli. Zanadto
10 145
słab # pióro moje, żeby opisać w całej okropności tę straszliwą scenę, która mnie i dzisiaj na samo jej wspomnienie dreszczem przejmuje.
Lecz czas już skończyć ten krwawy obraz, historja i ludz
kość niech wyda wyrok, a Bóg tylko niech Hohenzolernów uka
rze, sprawców przelania tyle krwi niewinnej!
* «