• Nie Znaleziono Wyników

Szymon Słomczyński, Stare, dobre czasy

W dokumencie F U R U PRZEWIŃ DO PRZODU N A A U T O T (Stron 184-188)

Iza to jego dziewczyna, o ile dobrze rozumiem sytuację. Dojrzał w ciągu tych siedemnastu lat, nie da się ukryć. Nie wszystko mi już mówi.

– Marcin, znacie się z Izą już od dwóch lat, prawda? Nie chciałbyś się z nią kiedyś fizycznie spotkać?

– Po co? Mamo, daj spokój! Nawet nie znam nikogo, kto by robił coś takiego. Lecę.

To jednak dziwne. Trzydzieści lat temu, czyli w 2091 roku, spotkałam się pierwszy raz fizycznie z moim narzeczonym, przyszłym ojcem Marcina.

Poszliśmy do restauracji i pi-liśmy prawdziwe wino. Był tam sędziwy kelner, który pamiętał czasy, kiedy poda-wano mięso z żywych zwie-rząt, które dziś hoduje się tylko w rezerwatach.

Wiedziałam oczywiście, jak mąż wygląda, jak pachnie, wszystko miałam na wy-świetlaczach i w sensorach, jeszcze tych starej generacji (były to takie małe przezro-czyste nakładki, wkładane do ucha albo nakładane na oko). Eksperymenty z wywo-ływaniem wrażeń wyłącznie przy pomocy fal mózgowych i wewnętrznych mikroproce-sorów, dopiero się zaczyna-ły. Mimo wszystko, to było niesamowite uczucie, tak się spotkać naprawdę, dotknąć, porozmawiać, pochodzić. To jednak niezwykłe, że kiedyś chciało się ludziom chodzić

po otwartej przestrzeni. Wtedy poziom świadomości był oczywiście inny, ale nieodmiennie dziwi mnie, że się nie bali. Musiało to być niesamowicie stresujące.

Wracam do człowieka, o którym Bauer zebrał tyle informacji. Mam do dyspozycji w zasadzie wszystko, co kiedykolwiek zostało wytworzone z jego, choćby niewielkim, udziałem. Sprawdzam, dopasowuję, na godzinę przełączam się na sen, włączam znowu; staram się czytać bezwzrokowo, wprowadzać to wszystko od razu do własnej narracji. Tekst rośnie.

Muszę mozolnie odtwarzać, układać i dopasowywać to wszystko do siebie, żeby zrozumieć ów dziwny świat, w którym ludzie na co dzień fizycznie się widywali, w domach mieli przezroczyste okna, zza których wychylały się zielone drzewa.

184

Dochodzę do 2012 roku. Przeglądam pocztę. Znajduję e-mail do jakiejś komórki uniwersyteckiej (wtedy były jeszcze uniwersytety, fizycznie istniejące, mieszczące się w wielkich, nieprzyjaznych środowisku budynkach). Konkurs futurystyczno-naukowy. Zabawne. Ciekawe, co napisał. Nie otwieram, waham się chwilę. Muszę się wczuć, spróbować go zamknąć we właściwych dla jego czasów ramach. Lubię tę pracę.

Dowiaduję się, co robili ludzie sto lat temu, na podstawie zeskanowanych danych, wytworzonych jeszcze częściowo na papierze. Miałam kiedyś nawet w ręku dokument, który był wydrukowany na kartce. Z pieczątką.

Został później sprzedany na aukcji za niemałe pieniądze. Ciekawie byłoby mieć taki bibelot: pieczątkę, którą się trzyma w ręku i można odciskać:

„Ewa Żwirko-Wigurska, PhD, Full Professor, Faculty of History, University of Central Europe”.

Wracam do mojego bohatera. Otwieram tekst, który kiedyś przesłał na konkurs. Zaczynam czytać:

– Mamy go. Wszystko, czego potrzebujemy. Zresztą zobaczysz sama – mówi Bauer. Przesuwam go na sufit. Na ścianie rozciąga się teraz anima-cja, przedstawiająca wirujące płatki śniegu.

– Bauer – pytam po chwili wyświetlonego na sofie chłopaka. – Co to ma być? To jest przecież o mnie. I nie mogę nawet przewinąć do końca.

– Wiedziałem, że się nabierzesz – mówi Bauer. – Myślałaś, że jakiś student dwieście lat temu przewidział, co ty będziesz robić tu i teraz?

Przechwyciłem niekodowany fragment twojego strumienia świadomości i przekopiowałem w to miejsce.

– Bardzo śmieszne – mówię z przekąsem, karcąc się w myśli za zbyt późne włączenie kodowania. – A czy ty wiesz, że ten sfałszowany przez ciebie e-mail może zmienić przebieg tego konkursu sprzed lat?

– Jak to? Nie znasz treści orzeczenia Europejskiego Sądu Najwyższego?

Nie można dokonywać zmian w przeszłości. To mit. Czas ma prawdopo-dobnie charakter linearny.

Zdolnego mam doktoranta, prawda? Szkoda tylko, że nie jest nieco grzeczniejszy.

– Dobra, Bauer. Usuń, proszę, te fałszywki i piszemy artykuł. To jest kapitalny materiał. Można z tego zrobić typową mikrohistorię. Zbadamy sieć jego powiązań społecznych, określimy aspiracje, ambicje i porównamy ze skutkami. Wciąż mamy lukę w historii społecznej tamtego okresu.

Wszyscy piszą tylko o polityce i technologii, a my tu mamy człowieka, przez duże „C”. Oczywiście będziesz równorzędnym współautorem.

– OK. Na razie! – Bauer się rozłącza, a ja myślę.

Co by było, gdyby tego nie sfabrykował, gdyby naprawdę ktoś z przeszłości przewidział, co ja, profesor historii z XXII wieku, będę myślała? Wiele bym dała za możliwość przewidzenia czegokolwiek. W mojej pracy mam

jed-Szymon Słomczyński, Stare, dobre czasy

nak do czynienia z przeszłością, zaklętą w milionach danych źródłowych.

Muszę mozolnie odtwarzać, układać i dopasowywać to wszystko do siebie, żeby zrozumieć ów dziwny świat, w którym ludzie na co dzień fizycznie się widywali, w domach mieli przezroczyste okna, zza których wychylały się zielone drzewa. Nie można było sobie zamówić podwójnego słońca na wie-czór, a ludzie pisali do siebie przy pomocy trzymanych w dłoniach urządzeń.

Pisanie przy pomocy takiej materialnej klawiatury musiało być romantycz-ne. Autotłumacze raczkowały. Pewnie wtedy nie mogłabym się porozumieć z Bauerem tak łatwo, jak dziś.

Otrząsam się. Te wszystkie zjawiska wymagają przecież opisu i analizy.

Chciałabym kiedyś określić, na podstawie badań, kiedy właściwie tak bar-dzo zaczęliśmy się, jako przedstawiciele ludzkiego gatunku, od siebie wza-jemnie oddalać. Dzwonię do męża. Ufamy sobie. Mogę go wyświetlić, kiedy chcę, choć jest pięć tysięcy mil ode mnie. Śpi. Nie będę go budzić. Wyłączam wszystko. Fotel zawozi mnie ku oknom. Są matowe i nie wiem nawet, co jest za nimi. Od lat stąd nie wychodziłam, tak jak wszyscy zresztą. Podobno są ludzie, którzy jeszcze wychodzą. Nie boją się promieniowania, zakażenia, utraty łączności. Jeżdżą zabytkowymi samochodami; takimi elektrycznymi, które trzeba było ładować z gniazdka. Muszę przyznać, że nie stać by mnie było na takie poświęcenie.

Włączam znów wyświetlacz z danymi. Jest styczeń 2012 roku. Mój bo-hater idzie zaśnieżoną ulicą. W pewnej chwili wita się z kimś uściskiem dłoni. Potem wyciąga gigantyczny telefon i dzwoni. Musi wykonać wysi-łek, żeby porozumieć się na odległość. Z kim rozmawia? Trzeba będzie, jak zawsze, zajrzeć do billingów i dokonać identyfikacji.

Potem wchodzi do bramy, żeby się skryć przed coraz gęściej padającym śniegiem. Jest zależny od kaprysów pogody (muszę to zanotować). Teraz coś pisze. Robię przybliżenie. Nie widać dokładnie. Obraz się nieco roz-mazuje, a ja na przekór temu zaczynam myśleć, że początek XXI wieku to jednak naprawdę były stare, dobre czasy.

186

Czy potrafisz sobie wyobrazić

W dokumencie F U R U PRZEWIŃ DO PRZODU N A A U T O T (Stron 184-188)

Powiązane dokumenty