W Stanisławowie założył ks. pastor Dr. Zockler dużo zakładów dobroczynnych dla opieki i pielęgnowania życia chrześcijańskiego, wśród tamtejszych kolonistów ewangelickich; między innym i dom sierot, w którym przeszło 200 ewangelickich dzieci ma utrzymanie i wykształcenie. Z wybuchem wojny światowej było naraz trzeba uciekać przed najazdem rosyjskiego wojska, o czem ks. Dr. Zockler następujący opis podaje:
„Raz jeszcze poszliśmy do swego kościółka, gdzieśmy każdego poranku i wieczora nabożeństwa mieli. Śpiew jakoś tym razem był przytłumiony, bo wzruszenie nasze było niemałe. Dorośli wszyscy przystąpili do W ieczerzy Pańskiej, a potem całą noc pracowaliśmys pakując rzeczy najpotrzebniejsze na drogę. Cztery nasze wozy na- ładowaliśmy wysoko pakunkam i i wysłali je końmi w kierunku do Stryja. Każde z naszych dzieci otrzymało swój tłumoczek do niesienia i tak wyruszyliśmy na dworzec dnia 1. września 1914 wśród strugów deszczu i wielkiej ulewy. T u stał wielki pociąg, w którym pięć wagonów było dla nas przeznaczonych. Już przy wsiadaniu najokropniejszy panował zam ęt; tak chyba się dzieje, gdy na morzu okręt jest w niebezpieczeństwie, a załoga się ocala, jak kto gdzie może. Niepoliczone zastępy ludzi uciekających cisnęły się wszędzie, nawet i do naszych wagonów, przez co ogromny po
wstał ścisk wśród dzieci. Nie były to wozy trzeciej lub czwartej klasy podróży, lecz wozy zwyczajne, używane dla wojska, mające napis: „Dla 36 żołnierzy albo sześć koni.“ Nie było okien ni oświe
tlenia; było kilka ławek, wTięcej dla przeszkody niż zaopatrzenia. , Mieliśmy nadzieję, że w S tryju znajdziemy odpocznienie i choć trochę sierot w domach tamtejszych kolonistów i domowników wiary po
mieścimy. Niestety, wszystko wypadło inaczej. D roga ze Stanisła
wowa do Stryja trwa zwyczajnie godzin 3 1/2 ; m y jechaliśmy go
dzin 62! Pierwszą noc staliśmy na pewnej małej stacyi; straszna to była dla wszystkich noc. Nie mieliśmy żadnej żywności, herbaty nie było można ugotować, bo wrzącej wody nie było, a w wagonie nie można zapalać ognia. Z nami była pewna kobieta bardzo ciężko chora i całą noc przeraźliwie jęczała. Nasze pielęgniarki miały w opiece maleńkie dzieci, jedno z nich tylko mlekiem karmiono, a tu ni kropli m leka nie było. N ikt z nas noc cala oka nie zmru
żył. T ak samo było nocy następnej i dwa dni całe. Do tego straszne dochodziły wieści o spustoszeniach i o pożarach w Stani
sławowie. Mówiono, że wszystkie zakłady nasze były spalone, co się na szczęście jednak nie stało.
W końcu dostaliśmy się do Stryja. Ale co teraz? Wszystka ludność była w ucieczce, ja k w Stanisławowie. W ielkie zastępy
— 105 —
wojska były w drodze, cofając się na zachód przed ogromną prze
mocą sił nieprzyjacielskich. Na dworcu wszystkie tory kolejowe były zajęte wielkimi pociągami, pełnymi wojska, osoba cywilna nie śmiała się ruszyć. Pod żadnym warunkiem nie było nam wolno wysiąść z wozu. Chodziłem, prosiłem, przedstawiałem rozpaczliwe położenie nasze, — wszystko napróżno. Postąpiłem tedy, ja k ona niewiasta w ewangelii, k tóra tak długo błagała sędziego, aż znie
chęcony dał się nakłonić. Pozwolono mi nasze sieroty wydobyć z wozów i na dworzec dostać. „Ale w ciągu pięciu m inut“, roz
kazano, „musi wszystko wynieść się z wozów!11 Była to robota okropna; było trzeba wynosić dzieci, pakunki i co było, a przez inne wozy pociągów pełne wojska i rzeczy wojennych przenosić.
Z pomocą Bożą dostaliśmy się z wozów na dworzec! Tu stała dru
żyna 200 sierot większych i maleńkich, razem z otoczeniem — ale
co dalej ? >
Przez zastępy uciekinierów przedarliśmy się do miasta i przy
szliśmy do domu ks. pastora. Tu rów nie wszystko sposobiło się do ucieczki. W kościele mieliśmy krótkie nabożeństwo, dziękując Bogu za ocalenie i prosząc dalej o jego pomoc. Potem umieściliśmy dzieci na noclegu w budynku szkoły ewangelickiej, gdzie zmęczone drogą w pokrzepiający popadły sen. Koloniści ewangeliccy przynieśli nam chleba, mleka, żywności i najserdeczniejszą udowodnili życzliwość.
Niektóre z dzieci naszych zabrali do siebie i przyjęli w opiekę;
my starsi zaś naradzaliśmy się, co dalej rozpocząć. Tymczasem na
deszły wozy nasze ze Stanisławowa, na których mieliśmy zapasy żywności, tak iż na razie nędza ustała.
Ale cóż dalej ? Po nabożeństwie, odbytem w kościele, puści
liśmy się w drogę. Kobiety chore z małemi dziećmi osadziliśmy na wozach, my wszyscy inni wyruszyliśm y piechotą. Dzieci zdjęły obuwie z nóg, aby je nie podarły, i tak ruszyliśmy, nie główną drogą, bo tam było wojsko, lecz polnemi drogami, często i przez lasy. Serca się podniosły, bo nawet piosnki się odezwały, lecz tylko na chwilę, bo znowu auta przelatywały, zgiełk w okolicy się wzma
gał, a huk wystrzałów działowych dochodził uszu. Na pewnem miejscu natrafiliśmy na wielkie oddziały przechodzących wojsk.
„Stój!“ ozwał się rozkaz; nikom u nie wolno postępować naprzód.
Cóż tu uczynim y? Wszelkie zabiegi były nadaremne. W tem pędzi auto; jakaś wysoka osoba wojskowa przejeżdża. Rogatka się wznosi, aby ją przepuścić, a ja daję rozkaz mojej drużynie: „Prędko w nogi za n i ą ! Grom adka pędzi, a m y wszyscy za nią. Nim rogatka spadła, byliśmy na drugiej stronie drogi. W wojsku oburzenie i ogromny k rz y k ! „Natychmiast bierzem y pana do k ozy !“ woła feldwebel. „Zam knijcie mię w kozie, jeśli te dzieci ojca i opieki chcecie pozbawić!" rzekłem. Był między nimi pewien podoficer
— 106 —
poważnej postaci, podobno sam był ojcem rodziny, bo mu na nasz widok łzy w oczach stanęły. T ak rozczulony, dał pozwolenie, abyśmy dalej maszerowali. Szliśmy tedy przez dni kilkanaście wśród dolin i lasów, to znowu wśród wierzchołków i gór, aż do Bandrowa, gdzie k ró tk i odpoczynek był nam zgotowany. Potem P an Bóg zdarzył, żeśmy w pewnej niewielkiej stacyi spotkali człowieka nam znajomego, inżyniera kolejowego, ewangelika, któ ry był dawniej członkiem naszego zboru. Sam był w ucieczce z rodziną swoją.
Widząc drużynę naszego maleństwa, aż się za głowę chwycił, wo
łając :* „Nadarmo idziecie, piechotą nigdy się nie ocalicie. Nieprzy
jaciel prędko za nami śpieszy. Ja k pomódz, nie wiem. Lecz na wasze szczęście jest tu prawie pan N., inspektor kolei ze Lwowa, człowiek życzliwy i dobrego serca. Może wam jak oś do jazdy po
może !“ Poszliśmy do niego, przedstawiliśmy nasze położenie. Pan in
spektor chętnie chciał nam być pomocnym, tylko sam miał ręce zwiazane okolicznościami. W końcu jednak udało się wyjednać, że mogliśmy wsiąść na kolej i dalej pojechać. T ak dostaliśmy się do Nowego Sącza", a stąd powoli coraz dalej do wnętrza monarchii, do W iednia i do Górnych Rakus, do Gallneukirchen, gdzie dotąd bawimy. “
Po wycofaniu wojsk nieprzyjacielskich z Galicyi Wschodniej mógł ks. pastor D r. Zockler wrócić znów do domu z sierotami swemi do Stanisławowa, gdzie, dzieka Bogu, zakłady swoje znalazł w dobrym stanie, przez nieprzyjaciela nie poniszczone.