• Nie Znaleziono Wyników

Rodzina Połanieckich. Cz. 6

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Rodzina Połanieckich. Cz. 6"

Copied!
148
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

PISMA HENRYKA SIENKIEWICZA

(6)
(7)

H

enryka

S

ienkiewicza

T O M X X

R O D Z I N A r O Ł A N I K C K I C I I

(Z ESC VI.

WARSZAWA

NAKŁAD KEPAKCYI TYGODNIKA II.LUSTROWANEGO (DODATEK BEZPŁATNY)

(8)

J]^03H0.10H0 I [,(:H3VJI010.

(9)

A Marynia miała już spokój — «taki, jaki Bóg dal» — ale rzeczywiście głęboki. Wielką pomocą w odzyskaniu jego był ów zagrobowy glos, owa pożółkła już przez lata książeczka, w której wyczytała: «Nie po to powinno się wychodzić za mąż, by być szczęśliwą, ale po to, by spełnić te obowiązki, które Bóg wówczas wkłada*. Marynia, która często zaglądała do tej książeczki, nieraz poprzednio odczytywała te słowa, ale prawdziwego znaczenia nabrały one dla niej dopiero w ostatnich czasach, wśród tego procesu duchowego, przez który przecho­ dziła od powrotu z Włoch. Skończył się on w ten sposób, że nietylko pogodziła się z losem, ale obecnie nie dopuszczała nawet myśli, że jest nieszczęśliwa. Powtarzała sobie, że jest to szczę­ ście inne wprawdzie, niż sobie wyobrażała, ale nic mniej rzeczywiste. Zapewne, że gdyby jej Bóg dal moc rządzenia sercami ludzkiemi, toby

(10)

chciała, żeby «Stach» okazywał jej — nie wię­ cej czci — ale więcej takiej tkliwości, do jakiej był zdolny i jaką okazywał był w swoim cza­ sie Litce; żeby uczucie jego dla niej mniej było trzeźwe, żeby było w niem to jakieś ziarnko poezyi, którą miała jej miłość. Ale z drugiej strony, naprzód, gdzieś, w jakimś kąciku serca żywiła zawsze nadzieję, że to przyjść może, a powtóre, myślała w duszy, że gdyby nawet nie przyszło, to i tak powinna Bogu dziękować, że jej dał człowieka dzielnego i prawego, któ­ rego mogła nietylko kochać, ale i cenić. Nieraz zastanawiała się, z kimby go tu porównać — i nie umiała znaleźć nikogo, ktoby porównanie wytrzymał. Bigiel był zacny człowiek, ale nie miał tego polotu; Osnowskiemu, przy całej jego dobroci, brakło tej dzielności życiowej i brakło pracy; Maszko był istotą we wszystkiem stokroć niższą; Zawiłowski wydawał jej się raczej ge- nialnem dzieckiem, niż mężczyzną — słowem: z porównań Stach wychodził zawsze zwycię­ sko — i jedynym ich rezultatem zawsze było, że czuła do niego coraz większe zaufanie ży­ ciowe i coraz więcej go kochała. Przytem, ogra­ niczając siebie, poddając mu swoje ja, przyno­ sząc na ofiarę swoje rojenia i swój egoizm, miała poczucie, że coraz więcej wyrabia się duchowo, że się doskonali, że stiije się lepszą, że nie scho­

(11)

dzi na żaden niż, ale wstępuje na jakieś wy­ żyny, skąd duszy bliżej do Boga — i nagle spo­ strzegła, że w takiem poczuciu leży cały świat szczęścia. Połaniecki często bywał teraz za do­ mem, więc ona często zostawała sama i nieraz rozumowała z wielką prostotą uczciwej kobie­ ciny: «Przecież człowiek powinien się starać, by być coraz lepszy, a jeżeli ja nie jestem gor­ sza, niż byłam — to i dobrze! Gdyby było ina­ czej, tobym się może popsuła!» Nie przychodziło jej jednak na myśl, że jest w tem więcej mą­ drości, niż naprzyldad we wszystkich myślach i powiedzeniach pani Osnowskiej. Wydało jej się też naturalnem, że tymczasem ma dla «Stacha» mniej powabu, niż przedtem. Od tego miała du­ że lustro, w które spoglądając, mówiła sobie: «No, oczy się nie zmieniają, ale co to za figura! co za twarz! Ja, żebym była Stachem, tobym uciekła z domu!» I myślała nieprawdę, bo nie byłaby uciekła, ale zdawało jej się, że w ten sposób powiększa zasługę Stacha. Dodawały jej też otuchy słowa pani Bigielowej, że potem bę­ dzie jeszcze ładniejsza, «zupełnie, jak jaka dziewczyna». I chwilami wzbierała w jej sercu radość i wdzięczność, że tak wszystko mądrze urządzone, iż z początku jest się trochę brzyd­ szą, potem trzeba trochę przecierpieć, a jeszcze potem, nietylko, że wszystko wraca, ale w na­

(12)

grodę ma się jeszcze «bobo» kochane, które i z życiem wiąże, i nowy węzeł między żoną a mężem wytwarza. W ten sposób miewała chwile nietylko spokoju, ale i wprost wesoło­ ści — i raz rzekła pani Bigielowej:

— Wiesz, co ja myślę?... że zawsze można być szczęśliwą, tylko trzeba się Boga bać.

— Co to się ma jedno do drugiego? — spy­ tała pani Bigiełowa, która od męża przejęła się zamiłowaniem jasności w rozumowaniu.

— A to, — odpowiedziała Marynia — żeby poprzestawać na tem, co On daje i nie dręczyć Go, że nie dał tego, co nam się zdawało naj­ lepsze.

Potem dodała wesoło: — Me nudzić, nie nudzić! I obie poczęły się śmiać.

Nieraz też, w troskliwości, niemal przesadnej, jaką Połaniecki okazywał żonie, znać było wy­ raźnie, że mu głównie chodzi o dziecko; ale Marynia nie miała mu już tego za złe. Popraw- dzie, nie miała nigdy; obecnie jednak gotowa była uważać to za jego zasługę, albowiem po­ wiedziała sobie, że teraz jest obowiązkiem ich obojga dbać przedewszystkiem o dziecko, jako o przyszłe wspólne kochanie. Tak zrzekając się z każdym dniem czegoś z własnego egoizmu, zyskiwała coraz większy spokój, coraz większą

(13)

pogodo, która odbijała się w jej oczach, tak cud­ nych, jak nigdy przedtem. Gotowa była i pod tym względem zgodzić się z wolą boską, ale trochę się bała Stacha — i pewnego dnia spy­ tała go, żartując:

— Stachu, a nie wybijesz, jak będzie syn? — Nie — odpowiedział, śmiejąc się i cału­ jąc ją w rękę — ale wolałbym, żeby była córka.

— A ja słyszałam od pani Bigielowej, że panowie zawsze wolą chłopców.

— A ja jestem taki pan, który woli dziew­ czynę.

Nie zawsze jednak myśli jej były tak we­ sołe. Chwilami przychodziło jej do głowy, że może umrzeć, bo wiedziała, że się to zdarza, i modliła się gorąco, żeby się tak nie stało; bo naprzód bała się śmierci, powtóre żąłby jej było odchodzić, choćby do nieba, wówczas, gdy za­ powiadało jej się tyle kochania, a nakoniec wyo­ brażała sobie, że Stach ogromnieby jej jednak żałował. I na tę myśl rozczulała się nad nim tak, jakby już obecnie był człowiekiem najgod­ niejszym politowania ze wszystkich nieszczę­ śliwców na świecie. Nigdy też nie mówiła z nim o tem, chociaż zdawało jej się, że on sam cza­ sem się tego obawia.

(14)

odwiedzała eo tydzień Marynię, zapewniała za każdym razem i ją i Połanieckiego, że wszystko jest i postępuje najprawidlowiej, skutkiem czego Połaniecki nie miał żadnej obawy o życie żony. Powodem jego niepokoju było zgoła co innego, czego Marynia, na szczęście dla siebie, ani się dotąd domyślała, a czego sam Połaniecki nie śmiał wyraźnie nazwać. Oto od niejakiego cza­ su poczęło mu się coś psuć w życiowych ra ­ chunkach, z których był tak dumny i które dawały mu taką wewnętrzną pewność siebie. Przed niedawnym jeszcze czasem uważał, że jego teorye życiowe są jak dom,, zbudowany z tęgich bierwion i wsparty na potężnych fun­ damentach. W duszy pysznił się tym domem, a po cichu wywyższał się nad tych, którzy nie umieli sobie nic podobnego zbudować. Krótko mówiąc, uważał się za lepszego życiowego maj­ stra od innych. Sądził także, że robota jest skoń­ czona od góry do dołu — tylko wejść, zamie­ szkać i wypoczywać! Zapomniał, że dusza ludz­ ka, jak ptak: gdy wzbije się na pewną wyso­ kość, nietylko nie wolno jej spocząć, ale musi tęgo skrzydłami pracować, by się na niej utrzy­ mać. Inaczej pierwsza lepsza pokusa przyciąg­ nie ją ku ziemi.

Im zaś pokusa była lichsza i marniejsza, tem większa brała go na siebie złość, że jednak

(15)

jej ulega. Poziomy przedmiot i plaska żądza! — nie było się nawet ezem przed sobą wytłuma­ czyć. A pomimo tego ściany domu poczęły się rysować. Połaniecki był obecnie człowiekiem religijnym — i to z przekonania, miał zaś za dużo szczerości wobec siebie samego, by wejść w układ ze swemi zasadami i powiedzieć sobie, że nawet najbardziej wierzącym ludziom zda­ rzają się podobne sprawki. Me! Był on z natury człowiekiem dość bezwzględnym, i logika mówiła mu: «albo, albo!» — czuł zaś, że tak mówi słusz­ nie. Pokusie dotąd nie uległ, lecz gniewało go już to samo, że ją ma, albowiem prowadziło go do zwątpienia o własnym charakterze. Uważa­ jąc się za lepszego od innych, nagle stanął wo­ bec pytania, czy nie jest lichszym od innych, bo jednak pokusę nietylko miał, ale czul, że w danym razie mógłby się jej poddać.

Nieraz, patrząc na panią Osnowską, powta­ rzał sobie zdanie Konfucyusza: «Kobieta zwy­ czajna ma tyle rozumu, co kura; kobieta nad­ zwyczajna — tyle, ile dwie kury» — na widok zaś pani blaszkowej przychodziło mu do głowy, że są kobiety, względem których ta oburzająca prawda chińska jest jeszcze pochlebstwem. Gdy- byź przynajmniej można było powiedzieć o pani blaszkowej, że jest szczerze głupia, stanowiłoby to pewien jej rys indywidualny. Ale ona była

(16)

żadna. Kilkanaście lub kilkadziesiąt formułek uczyniło z niej przyzwoitą nicość. Równie jak dwieście lub trzysta wyrazów stanowi cały ję­ zyk mieszkańców Nowej Gwinei i zaspokaja wszystkie ich potrzeby, tak owe formułki wy­ starczały pani Maszkowej do stosunków towa­ rzyskich, do myślenia i życia. Zresztą była bez­ dennie bierna, z tym odcieniem automatycznej powagi, jaką wytwarza ciasnota umysłowa i śle­ pa wiara, że gdy się zachowuje odpowiednie formy, nie można błądzić. Połaniecki taką ją znał i taką nieraz wyśmiewał, jeszcze jako pannę. Nazywał ją lalką, manekinem, miał do niej złość za owego lekarza, który dla niej zmarniał gdzieś, gdzie pieprz rośnie — lekce­ ważył ją i nie lubił jej. Ale nawet i wówczas, ilekroć ją widział, czy to u Bigielów, czy gdy w sprawie Maszki chodził do pani Kraslawskiej, zawsze wracał pod fizycznem jej wrażeniem, z którego doskonale zdawał sobie sprawę. Ta zgaszona twarz, ów bierny, roślinny spokój jej wyrazu, ów chłód w zachowaniu się, owe za­ czerwienione częstokroć oczy, owe wysmukłe kształty, miały w sobie coś, co go niezwykle pociągało. Tłómaczył to sobie wtedy jakiemś prawem naturalnego doboru, i określiwszy rzecz technicznie, poprzestawał na tem, albowiem w ra­ żenie, jakie czyniła na nim Marynia, było je­

(17)

szcze większe, więc za niem poszedł. Ale obec­ nie Marynia była jego i oswoił się z jej pięk­ nością, która zresztą na czas pewien znikła; złożyło się zaś tak, że z powodu częstych wy­ jazdów Maszki, widywał panią Maszkową pra­ wie codziennie, skutkiem czego dawne wrażenia nietylko odżyły, ale, w warunkach, w jakich znajdował się Połaniecki ze względu na Mary­ nię, odżyły z niespodzianą potęgą. I stało się wreszcie, że on, który nie zgodził się być pas­ kiem do ostrzenia się dla dziesięć razy pięk­ niejszej i bardziej uroczej pani Osnowskiej, on, który się oparł jej rzymskim fantazyom, on, który uważał się za człowieka zasad, silniejsze­ go charakterem i tęższego umysłem od innych ludzi, spostrzegł teraz, że gdyby pani Maszkowa chciała trącić nóżką w ów gmach, to wszyst­ kie jego wiązania mogłyby .się rozluźnić, i pu­ łap mógł mu spaść na głowę. Zapewne — nie przestałby żony kochać, bo się do niej szczerze i głęboko przywiązał — ale czuł, że byłby w sta­ nie ją zdradzić — i to nietylko ją, ale siebie samego, swoje zasady, swoje pojęcia o tern, ja­ kim uczciwy i moralny człowiek być powinien. Z pewnym przestrachem, a zarazem i ze zło­ ścią odnalazł w sobie nietylko zwierzę ludzkie, ale i słabe zwierzę. Niepokoił się tem, buntował się przeciw owej słabości, a jednak nie mógł jej

(18)

zraódz. Prostą rzeczą było wobec tego nie wi­ dywać pani Maszkowej, lub widywać ją jak najrzadziej — on tymczasem wynajdował po­ wody, by ją widywać jak najczęściej. Z po­ czątku chciał się sam nimi uśpić, ale wobec wrodzonej mu szczerości wewnętrznej, było to niemożliwe i kończyło się na tem, źe tylko so­ bie wymyślał. Natomiast oszukiwał nimi żonę i kogo wypadło. Gdy był razem z panią Ma- szkową, nie mógł się powstrzymać od patrzenia na nią, od obejmowania wzrokiem jej twarzy i całej postaci. Brała go chorobliwa ciekawość, jakby ona znalazła się w razie, gdyby wobec niej wydał się z tem, co się w nim działo, coby wówczas rzekła — i lubował się mimowoli w przypuszczeniach, że zachowałaby się zupeł­ nie biernie. Z góry nią za to pogardzał, ale tem bardziej stawała mu się pożądaną. Odkrywał w sobie całe góry zepsucia, które przypisywał swemu długiemu pobytowi za granicą i, mając się dotychczas za niepożytą i zdrową naturę, poczynał się niepokoić, czy się na sobie nie po­ mylił, i czy owo dziwne wrażenie, jakie czyniła na nim istota tak mało ponętna, nie jest obja­ wem jakiejś newrozy, toczącej go mimo jego wiedzy. Nie przyszło mu do głowy, że mogą istnieć takie nawet stany, w których dusza mę­

(19)

ska kobietą wprost pogardza, a zwierzę ludzkie tęskni do niej.

W niej zaś instynkt zastępował bystrość: nie była już zresztą dość naiwną, by nie rozumieć, co znaczył jego ślizgający się po jej postaci wzrok, lub co wyrażały jego oczy, gdy, rozma­ wiając z nią, zwłaszcza gdy byli sami, patrzał z pewnym uporem w jej twarz. I naprzód do­ znała pewnego zadowolenia miłości własnej, ja­ kiemu trudno się oprzeć nawet kobiecie uczci­ wej, gdy widzi wywierane przez siebie wraże­ nie, gdy czuje się wyróżnioną, bardziej pożąda­ ną od innych — słowem: zwycięską. Poza tem gotowa była nie uznawać i nie widzieć niebez­ pieczeństwa, jak nie chce go widzieć kuropatwa, gdy chowa głowę w śnieg, czując krążącego nad sobą jastrzębia. Tym śniegiem były dla pa­ ni Maszkowej pozory. I Połaniecki to czuł. Wie­ dział jeszcze z kawalerskiego doświadczenia, że są kobiety, którym przedewszystkiem chodzi 0 ocalenie pewnych, często nawet dziwacznych, pozorów. Pamiętał takie, które wybuchały obu­ rzeniem, gdy mówił do nich po polsku to, czego słuchały z uśmiechem po francusku; spotykał 1 takie, które były jak nieprzystępne twierdze u siebie w domu i w mieście, a jak wolne mia­ sta na letnich mieszkaniach, na wodach, lub w kąpielach — i takie, które znosiły zamach,

(20)

a nie znosiły słów — i takie, dla których roz­ strzygającą rzeczą było światło i ciemność. Wszędzie, gdzie uczciwość nie płynęła z duszy i z zasad, wszczepionych jak ospa w krew, opór lub upadek zależały od przypadku, od oto­ czenia, od zewnętrznych, nieraz błahych, wa­ runków, od osobistych pojęć o pozorach przy­ zwoitości. Sądził, że takby być mogło i z panią Maszkową, i jeśli nie wszedł dotychczas na dro­ gę prób i doświadczeń,' to tylko dlatego, że wal­ czył sam z sobą, że się nie chciał poddać i że, pogardzając nią na dnie duszy, pragnął uniknąć pogardy dla siebie. Hamowało go też przywią­ zanie do Maryni i współczucie, jakby pomie­ szane ze czcią dla jej stanu, i wdzięczność dla niej, i nadzieja ojcowstwa, którą się wzruszał, i pamięć na krótkość czasu, który z sobą prze­ żyli, i uczciwość, i uczucia religijne. Były to niby łańcuchy, na których trzymał jeszcze szarpiące się zwierzę ludzkie.

Nie trzymał jednak z równą zawsze siłą. Raz, a mianowicie tego wieczoru, w którym spotkał ich Zawiłowski, o mało się nie zdradził. Na myśl, że Maszko wraca, i że pani Maszkowa dlatego śpieszy do domu, ogarnęła go nagle niz- ka, czysto fizyczna zazdrość, i rzekł z pewną złością, tłumioną, ale wyraźną:

(21)

— Tak! rozumiem pani pośpiech! Ulisses wraca, więc Penelopa musi być w domu, ale...

Tu uczul ochotę kląć.

— Ale co? — spytała pani Maszkowa. Połaniecki zaś odrzekł bez żadnego zastano­ wienia:

— Właśnie dziś chciałbym panią dłużej za­ trzymać!

— Nie wypada! — odpowiedziała krótko, swoim jakby przecedzonym przez drobne sitko głosikiem.

I wtem: «Nie wypada!» była cała jej dusza. On wrócił, klnąc naprawdę ją i siebie, a wró­ ciwszy, zastał w jasnym, spokojnym pokoju Marynię z Zawiłowskim, dowodzącą, że w mał­ żeństwie winno się szukać nie jakiegoś urojo­ nego szczęścia, ale obowiązków, które Bóg wów- czas wkłada.

XLVII.

— Co mi pani Osnowska i co mi jej wszyst­ kie sprawki? — mówił sobie nazajutrz Zawiłow- ski, idąc do pani Broniczowej. — Ja nie żenię się z panią Osnowską, tylko z tą moją! Po com ja się wczoraj tak szarpał i dręczył?

I rzekłszy to do «swojej duszy wyniosłej»,

t

(22)

począł już tylko myśleć o tem, co powie pani Broniczowej, albowiem, mimo upewnień Osnow- skiego, mimo wszelkiej nadziei, źe ta rozmowa będzie tylko jakąś formą, którą trzeba wypeł­ nić, mimo zaufania do serca Linety i dobroci pani Broniczowej, «wyniosła dusza» była w stra­ chu. Zastał obie panie razem — i już, ośmie­ lony dniem wczorajszym, przycisnął do ust rękę Castelki, która spłoniwszy się leciuchno, rzekła:

— A ja uciekam!

— Niteczko, zostań! — rzekła pani Broni- czowa.

— Nie, — odpowiedziała — boję się i tego pana, i cioci.

Tak mówiąc, poczęła się ocierać swoją zło­ tawą główką, jak rozpieszczona kotka, o ramię pani Broniczowej, powtarzając:

— Ciociu, nie zrób mu krzywdy! nie zrób mu krzywdy!

I spojrzawszy na niego, uciekła rzeczywiście. Zawiłowski ze wzruszenia i nadmiaru miłości blady był jak płótno, a pani Broniczowa miała łzy na rzęsach.

I widząc, że on gardło ma tak ściśnięte, że łatwiejby mu było płakać, niż mówić, rzekła:

— Ja wiem, po co pan przychodzi. Widzia­ łam ja od dawna, co się w was dzieje, moje dzieci...

(23)

Zawiłowski chwycił jej ręce i począł je ko­ lejno do ust przyciskać, ona zaś mówiła dalej:

— Och, ja sama w życiu zbyt wiele czułam, żebym się nie miała znać na prawdziwych uczuciach — powiem więcej: to moja specyal- ność! Kobiety żyją tylko sercem i umieją serce odgadywać. Wiem, że pan Niteczkę prawdziwie kocha, i jestem pewna, że gdyby ona pana nie kochała, lub gdybym ja jej panu odmówiła, toby pan tego nie przeżył — prawda?

Tu poczęła patrzeć na niego pytającym wzro­ kiem, on zaś rzekł z wysileniem:

— Niechybnie, pani! Nie wiem, coby się ze mną stało!

— A co? ja to zaraz odgadłam! — odrzekła z rozpromienioną twarzą. — Ach, mój drogi pa­ nie, mnie dość spojrzeć! — to też nie będę złym duchem dla pańskiego geniuszu. Nie! ja tego nie zrobię, ja nie mogę tego zrobić! Kogo ja znajdę dla Niteczki? gdzie człowiek, któryby jej był wart? któryby miał w sobie to wszystko, co ona głównie kocha i ceni? Ja jej nie mogę od­ dać za takiego Kopowskiego i nie oddam, panie! Pan Niteczki może tak dobrze nie zna, jak ja, ale ja nie mogę i nie oddam!

Zawilowskiego, mimo całego wzruszenia, zdzi­ wiła ta energia, z jaką pani Broniczowa odma­ wiała ręki «Niteczki» Kopowskiemu, tak, jak

(24)

gdyby on właśnie Kopowrskiego, nie siebie, oświadczał, ciocia zaś mówiła dalej, wzruszona, ale widocznie lubująca się we własnych słowach i w położeniu:

— Nie! o Kopowskim mowy być nie mogło! Pan jeden potrafi uszczęśliwić Niteczkę. Pan jeden potrafi jej dać to, czego ona potrzebuje. Ja już od wczoraj wiedziałam, że pan będzie ze mną dziś mówił... Przez całą noc ani oka nie zmrużyłam. Niech się pan nie dziwi. Tu prze­ cież o Niteczkę chodzi! — więc wahałam się jeszcze! Strach mnie brał przed dzisiejszą roz­ mową, bom z góry wiedziała, że się panu nie oprę, że pan porwie mnie swojem uczuciem i swoją wymowną, tak jak 'wczoraj porwał pan Niteczkę.

Zawiłowski, który ani wczoraj, ani dziś nie umiał słowa wybąkać, nie mógł jakoś zdać so­ bie sprawy, w czem właściwie leżała siła jego wymowy i kiedy miał czas z nią się popisać; lecz pani Broniczowa nie pozwoliła mu zasta­ nowić się dłużej nad tem pytaniem:

— I wie pan, co zrobiłam? Oto, co zawsze czynię w najważniejszych chwilach życia. Roz­ mówiwszy się wczoraj z Niteczką, poszłam dziś rano na grób męża. On tu leży, w Warszawie... (Nie wiem, czy panu mówiłam, że on był ostat­ nim z Rury... a tak! mówiłam)! Ach, drogi panie,

(25)

co to dla mnie za ucieczka ten grób — i ile już wyniosłam stamtąd dobrych natchnień!... Czy chodziło o edukacyę Niteczki, czy o jaką po­ dróż, czy o lokatę kapitałów, które mąż mi zo­ stawił, czy o pożyczkę, której ktoś z krewnych, albo znajomych żądał, ja zawsze tam, jak w dym! I da pan wiarę? Nieraz, hipoteka, zdaje się, do­ bra, interes doskonały, nieraz nawet serce na­ kazuje dać, lub pożyczyć — a mąż, tam z głębi wiekuistego spoczynku, powiada: «Nie daj!» — i nie dawałam! I nigdy źle na tem nie wyszłam! Ach, drogi panie! pan, który wszystko czuje i rozumie, pan pojmie, jak się dziś modliłam, jak ze wszystkich sił duszy pytałam: «Dać Ni­ teczkę, czy nie dać Niteczki?»

Tu chwyciła go rękoma za skronie i zawo­ łała przez łzy:

— Ale mój Teodor odpowiedział: «Dać!» — więc ci ją daję— i moje błogosławieństwo w do­ datku!

Łzy zgasiły istotnie dalszą wymowę pani Bro- niczowej. Zawiłowski klęknął przy niej, panna «Niteczka», która weszła, jakby na umówioną chwilę, rzuciła się przy nim na kolana, pani Broniczowa zaś, wyciągnąwszy ręce, mówiła, łkając:

— Ona twoja! twoja! Daję ci ją ja — i daje Teodor!

(26)

Potem wstali we troje. Ciocia nakryła oczy chustką i pozostała bez ruchu; zwolna jednak poczęła nieco uchylać chustki, spoglądać z boku na oboje młodych; nagle roześmiała się i, grożąc im palcem, rzekła:

— Oj, wiem ja, czegoby się wam teraz chciało! Chcielibyście zostać sami. Pewno macie sobie teraz coś do powiedzenia — prawda?

I wyszła. Zawiłowski wziął wówczas ręce panny Castelli i patrzał z upojeniem w jej oczy.

Poczem siedli, i ona, pozostawiwszy swoje dłonie w jego rękach, oparła skroń na jego ra ­ mieniu. Była to jakby pieśń bez słów. Zawi­ łowski począł pochylać głowę ku jej jasnej twa­ rzy, Lineta przymknęła oczy, ale on był zbyt młody, zbyt nieśmiały, nadto czcił i kochał, więc nie odważył się jeszcze dotknąć ustami ust, tylko całował jej złotawe włosy — a i tak, pokój, w którym siedzieli, począł się z nim krę­ cić, ziemia poczęła się kręcić; potem wszystko znikło mu z przed oczu, stracił pamięć, gdzie jest, co się z nim dzieje, słyszał tylko bicie włas­ nego serca, czuł woń tych jedwabnych włosów, które muskały jego wargi, i zdało mu się, że w tern jest świat.

Lecz to był tylko sen, z którego trzeba się było zbudzić. Po pewnym czasie ciocia poczęła uchylać lekko drzwi, jakby chcąc jak najmniej

(27)

stracić z romansu, w którym odegrała, przy po­ mocy Teodora, rolę opiekuńczego ducha; w przy­ ległym pokoju oz wały się głosy państwa Osnow- skich, i w chwilę później panna Castelli znala­ zła się w ramionach cioci, z których przeszła w objęcia pani Anety, Osnowski zaś, ściskając ze wszystkich sił ręce Zawiłowskiego, mówił:

— A jaka radość w domu, jaka radość! — bośmy cię tu wszyscy szczerze pokochali: ja, i ciocia, i Anetka, nie mówiąc już o tej małej.

Poczem zwrócił się do żony i rzekł:

— Wiesz, Anetko, czego ja Ignasiowi jeszcze wczoraj życzyłem? — żeby im tak było z sobą, jak nam!

I chwyciwszy jej ręce, począł je namiętnie całować. Zawiłowski, jakkolwiek wogóle nie wiedział, co się z nim dzieje, odzyskał jednak o tyle przytomność, że spojrzał w twarz pani Anety; lecz ona odrzekła wesoło, odbierając mę­ żowi ręce:

— Nie! Im będzie lepiej, bo Castelka nie taki trzpiot, jak ja, a pan Zawiłowski nie będzie jej tak natarczywie całował rąk przy ludziach. No, Józiu, puść!

— Niech ją tylko tak kocha, jak ja ciebie, mój skarbie, moja dziecinko!— odpowiedział roz­ promieniony Józio.

(28)

u pani Broniczowej i nie poszedł wcale do biura. Po śniadaniu wyjechali powozem wraz z ciocią i panną Linetą, pani Broniczowa bowiem chciała ich koniecznie światu pokazać. Przejażdżka w Aleje niezupełnie się jednak udała z powodu krótkiego, nawalnego dżdżu, który rozpędził po- wrozy. Po powrocie, pan Osnowski, poczciwy jak zawsze, postawił nowy wniosek, który Za- wiłowskiego uszczęśliwił:

— Przytułów nam nie ucieknie, — rzekł — mieszkamy tu i tak, jakby wpół na wsi, a że dosiedzieliśmy do końca czerwca, więc możemy posiedzieć jeszcze parę dni. Niechże ta zako­ chana para zamieni pierścionki przed wyjazdem, a przytem, niech nam z Anetką wolno będzie wyprawić im zaręczynowy wieczorek. Dobrze, ciociu? Widzę, że oni nic nie mają przeciw te­ mu, a Ignasiowi będzie pewno przyjemnie mieć na zaręczynach swoich blizkich, państwa Poła­ nieckich, państwa Bigielów... u tych ostatnich wprawdzie nie bywamy, ale to nic! Jutro bę­ dziemy u nich z wizytą, i rzecz się załatwi. Dobrze, Ignasiu? Dobrze, ciociu?

Ignaś był oczywiście w siódmem niebie; co do cioci, nie wiedziała wprawdzie, jakiego zda­ nia byłby pod tym względem Teodor — i poczęła się wahać. Ale naprzód, można było Teodora jeszcze o to zapytać, a powtóre, przypomniała

(29)

sobie, że tak wielkim głosem odpowiedział ze swego miejsca wiekuistego spoczynku: «Dań!» źe niepodobna było mieć wątpliwości co do jego dobrych chęci — w końcu więc zgodziła się na wszystko.

Po obiedzie nadszedł codzienny niemal gość, Kopowski — i okazało się, że był jedyną istotą w willi, której wieść o uczuciach i zaręczynach młodej pary nie sprawiła radości. Twarz jego wyrażała przez jakiś czas niewypowiedziane osłupienie, w końcu zaś rzekł:

— A ja, tobym się nigdy nie był domyślił, że panna Lineta pójdzie za pana Zawiłowskiego.

Pan Osnowski zaś, trąciwszy łokciem Zawi­ łowskiego, przymrużył oko i rzekł mu po cichu z wielce przebiegłą miną:

— Uważałeś? Ja ci wczoraj jeszcze mówi­ łem, że on się podkochuje w Castelce.

Zawiłowski opuścił późnym wieczorem willę Osnowskich. Wróciwszy do siebie, nie zabrał się jednak do wierszy — choć zdawało mu się teraz, że jest jakąś harfą, której struny dźwięczą same przez się — ale do biurowej korespondencyi i do rachunków, których we dnie nie mógł odrobić.

W biurze ujęło to wszystkich tak dalece, że gdy państwo Bigielowie po wizycie Osnowskich byli u nich z rewizytą, a zarazem z pierwszemi odwiedzinami u pani Broniczowej, Bigiel rzekł:

(30)

— Co są warte wiersze pana Za Witowskiego, to paniom wiadomo, ale może panie nie wiedzą, jaki to sumienny człowiek. Ja mówię dlatego o tem, że to u nas rzadka rzecz. Wtedy, jak tu u pań bawił cały dzień i nie mógł być w biu­ rze, to je sobie kazał w nocy otworzyć dyżur­ nemu, zabrał książki i listy do dómu i odrobił, co do niego należało. To miło pomyśleć, że się ma z takim człowiekiem do czynienia, bo ta­ kiemu można ufać.

Tu jednak zacny spólnik Domu pod firmą Bigiel i Połaniecki zdziwił się, że tak wysoka pochwała z jego ust tak małe uczyniła wraże­ nie, i że pani Broniczowa, zamiast okazać ra­ dość, odrzekła:

— Ach, mamy nadzieję, że w przyszłości pan Zawiłowski będzie się mógł oddać pracy odpowiedniejszej jego pozycyi i zdolnościom.

Wogóle wrażenie, jakie obie strony odniosły z poznania się, dowodziło, że obydwom było z sobą jakoś nieswojo. Bigielom podobała się wprawdzie panna Lineta, ale on, odchodząc, szepnął żonie: «Jak oni tu sobie wygodnie żyją!» Miał poczucie, że duszą tej całej willi jest jakby ciągłe świętowanie, czyli próżniactwo, ale nie miał daru prędkiego wyrażania swych myśli.

Pani Broniczowa, po ich odejściu, mówiła do panny Castelki:

(31)

— Zapewne, zapewne!... To rausza być wy­ śmienici ludzie — tak!... Doskonali ludzie! jestem pewna... Tak!... zapewne!...

I jakoś nie kończyła swej myśli, ale «Ni­ teczka» musiała ją jednak zrozumieć, albowiem odrzekła:

— Przecie to nie żadni jego krewni.

Ale w kilka dni później odezwali się i krewni. Zawiłowski, który dotąd, mimo życzenia pani Broniczowej, nie był z przeprosinami u starego pana Zawiłowskiego, odebrał od niego list na­ stępujący:

— «Panie Żbiku! Podrapałeś mnie niesłusz­ nie, bo ja cię nie chciał obrazić, a że mówię zawsze to, co myślę, to mi wolno, bom stary. Musieli ci też powiedzieć, że ja twojej pannie w oczy nie mówię inaczej, jak «Półdyablę we­ neckie». Ale Bóg cię tam wiedział, że się ko­ chasz i żenisz. Ja się o tem wczoraj dopiero dowiedział i teraz dopiero rozumiem, czemuś mi skoczył do oczu; ale że wolę paliwodów, niż ciemięgów, a nie mogę przez tę dyablą pedogrę przyjść sam do ciebie, żeby ci powinszować, przeto przyjdź ty do starego, który ci jest życz­ liwszy, niż myślisz».

Po takim liście Zawiłowski poszedł tego sa­ mego dnia i został przyjęty z serdecznością co­ kolwiek mrukliwą, ale tak szczerą, że tym ra ­

(32)

zem stary weredyk podobał mu się naprawdę i że naprawdę poczuł w nim krewnego.

— Niech cię Bóg błogosławi i Najświętsza Panna — rzekł stary. — Ja cię mało znam, ale tyłem o tobie słyszał, źe chciałbym, żebym o wszystkich Zawiłowskich mógł tak słyszeć.

I począł ściskać jego rękę, poczem zwróci­ wszy się do córki, rzekł:

— I jenialna bestya, co? Na odchodnem zaś spytał:

— A cóż «Teodor?» Nie bróździł ci tam za­ nadto? co?

Zawiłowski, który, jako artysta, posiadał w wysokim stopniu poczucie śmieszności, i któ­ remu w duszy wydał się także ów Teodor ko­ micznym, roześmiał się i odpowiedział:

— Nie. Przeciwnie: był za mną. A stary począł kręcić głową:

— To dyablo wygodny Teodor! Miej się na baczności, bo to wyga!

Pani Broniczowa miała jednak tyle prawdzi­ wej czci dla majątku i towarzyskiego położenia starego pana Zawiłowskiego, że zaraz na drugi dzień poszła do niego w odwiedziny i poczęła mu niemal dziękować za tak uprzejme przyję­ cie krewniaka. Ale szlachcic niespodzianie roz­ gniewał się:

(33)

rzekł. — Pani słyszałaś ode mnie, że ubodzy krewni to plaga — i myślisz, że ja mam im to za złe, że goli. Nie!... Pani mnie nie znasz! Tylko, wiedz pani o tern, że jak szlachcic straci wszystko i zrobi się goły, to najczęściej staje się szują. Takie nasze charaktery, albo raczej, taki ich brak. A ten Ignacy — słyszę zewsząd — porządny człowiek, choć goły, i dlatego go ko­ cham.

— I ja go kocham — odrzekła pani Broni- czowa. — Wszakże pan będzie na zaręczynach?

— C’est décidé. Choćbym się miał kazać za­ nieść!...

Pani Broniczowa wróciła rozpromieniona i przy śniadaniu nie mogła się powstrzymać od wypowiedzenia przypuszczeń, które jej bujna fantazya poczęła tworzyć:

— Pan Zawiłowski — rzekła — to mil ¡ono wy człowiek i bardzo przywiązany do nazwiska. Zupelniebym się nie dziwiła, gdyby naszego Ignasia zrobił swoim spadkobiercą, jeśli nie w głównej, to przynajmniej w znacznej części, albo gdyby który ze swych majątków w Po- znańskiem zmienił dla niego na ordynacyę. Zu­ pelniebym się nie dziwiła.

Nikt nie zaprzeczył, bo widziano i takie wy­ padki na świecie; dlatego po śniadaniu pani

(34)

Bro-niczowa, uścisnąwszy Niteczkę, szepnęła jej do ucha:

— Oj, ty, ty! przyszła pani ordynatowo! Wieczorem zaś rzekła Zawiłowskiemu: — Niech się pan nie dziwi, że ja się tak do wszystkiego mieszam, ale ja przecie wasza ma­ ma. Otóż mama ogromnie ciekawa, jaki pier­ ścionek pan przygotuje dla Niteczki? Prawda, że to będzie coś ładnego? Tyle ludzi będzie na tych zaręczynach! A przy tern nie ma pan po­ jęcia, co to za malec wybredny! Ona taka na­ wet w drobiazgach estetyczna — i ma swój włas­ ny gust, ale jaki! ho! ho!

— Ja, chciałbym, pani, — odpowiedział Za- wiłowski — żeby w kamieniach były kolory, oznaczające wiarę, nadzieję i miłość, bo w niej moja wiara, moja nadzieja i moja miłość.

— Bardzo śliczna myśl! Mówił pan już o tem z Niteczką? Wie pan co? W środku niech bę­ dzie perła, na znak, że ona perła. Teraz sym­ bole w modzie. Czy ja panu mówiłam, że pan Swirski, jak jej dawał lekcye, to ją nazywał: «La perlą»? A tak, mówiłam panu! Pan nie zna pana Świńskiego? On także... Mówił mi Józio Osnowski, że on dziś-jutro przyjeżdża. Więc to szafir, rubin, szmaragd i w środku perełka?... O tak! pan Swirski także... Czy pan będzie na pogrzebie?

(35)

— Na czyim, pani?

— Pana Bukackiego. Bo Józio Osnowski mó­ wił mi, że pan Swirski przywiózł jego ciało.

— Nie znałem go, nigdym go w życiu nie widział.

— To lepiej. Niteczka będzie wołała, że pan go nie znał! Bóg w miłosierdziu swojern może mu przebaczyć, pomimo, że dla mnie nie był nigdy sympatyczny, a Niteczka nie mogła go znosić. Ale mała będzie rada z pierścionka, a jak ona rada, to i ja rada.

A «Mała» nietylko była rada z pierścionka, ale z życia wogółe. Rola narzeczonej nabierała dla niej coraz większego uroku. Przyszły śliczne, bardzo widne noce, w czasie których przesia­ dywali z Zawiłowskim na balkonie i, przytula­ jąc się do siebie, patrzyli na drganie światła na liściach, albo gubili wzrok w srebrnej kurzawie drogi mlecznej i w rojach gwiazd. Od rosnącej pod balkonem akacyi szedł w górę zapach mocny i odurzający, jak z wielkiej kadzielnicy. W nich zmysły zdawały się usypiać, dusze zaś, ukoły­ sane ciszą, same zmienione w czyste światło, rozpraszały się niejako wśród nocnych głębin, stapiały się w jedność z łagodnym blaskiem księ­ życa—i tak, oboje, siedząc z dłonią w dłoni, wpół- zapamiętaniu, w półśnie, zatracali prawie po­ czucie odrębnego bytu i życia, zachowując tylko

(36)

półświadomość jakiegoś powszechnego szczęścia i powszechnego «sursum corda».

Zawiłowski, gdy się potem rozbudził i wra­ cał do rzeczywistego życia, rozumiał, że takie chwile, w których serce topnieje w owym pan- teizmie miłości i bije tem samem tętnem, jakiem drga wszystko, co kocha się, łączy i ładzi we wszechświecie, są najwyższem szczęściem, jakie miłość dać może, i tak niezmiernem, że gdyby trwało dłużej, musiałoby zniszczyć ludzką jed­ nostkę. Lecz, mając duszę idealisty, przypusz­ czał, że gdy przychodzi śmierć i oczyszcza z materyi monadę ludzką, wówczas te chwile zmieniają się w wieczność — i w ten sposób wy­ obrażał sobie niebo, w którem nic nie jest po- chłoniętem, lecz wszystko tylko złączonem i zła- dzonem z ogólną harmonią.

Panna Lineta nie mogła wprawdzie szybo­ wać jego lotem, lecz odczuwała jakby pewien zawrót głowy, jakby pewne upojenie od jego pędu i czuła się także szczęśliwą. Kobieta, na­ wet niezdolna kochać człowieka, kocha jednakże miłość, a co najmniej—siebie i swoją w niej rolę, i dlatego najczęściej z radością przestępuje próg narzeczeństwa, czując zarazem wdzięczność dla mężczyzny, który otwiera przed nią nowe wid­ nokręgi życia. Przytem, w pannę Linetę

(37)

wma-wiano miłość tak mocno, że w końcu uwierzyła w nią zupełnie.

I raz, gdy Zawiłowski spytał jej, czy jest pewna siebie i swego serca, podała mu obie ręce, jakby z wylaniem, i odrzekła:

— O tak; teraz już wiem, że kocham. On przycisnął wysmukłe jej palce do ust, do czoła, do oczu, jak coś świętego, ale zanie­ pokoił się jednak jej słowami i spytał:

— Czemu dopiero teraz, Niteczko? Czy była chwila, w której myślałaś, że nie będziesz mnie mogła pokochać?

Panna Castelli podniosła w górę swe czarne oczy i zamyśliła się nieco; po chwili w kąci­ kach jej ust i w dołkach twarzy począł się zbierać uśmiech:

— Nie,—- rzekła— ale ja jestem wielki tchórz, więc się bałam. Ja rozumiem, że kochać pana to inna rzecz, niż kochać pierwszego z brzegu.

I nagle poczęła się śmiać:

— Och! z panem Kopowskim to byłoby simple comme bonjour! Ale z panem!... Może ja nie umiem tego dobrze wyrazić, ale nieraz mi się zdawało, że to tak, jakby wstępować na jakąś górę, albo na jakąś wieżę. Gdy się raz stanie na wierzchołku, widać świat cały, przedtem jed­ nak trzeba iść i iść, i trudzić się, a ze mnie — taki leniuszek!...

(38)

Zawiłowski, jak był długi i kościsty, wypro­ stował się i rzeki:

— Jak mi się mój drogi leni uszek zmęczy, to go wezmę na ręce, jak dziecko, i poniosę choćby najwyżej.

— A ja się będę przytulała, żeby jak naj­ mniej ciężyć— odpowiedziała Castelka, ściskając ramionka i wchodząc w rolę małego dziecka.

Zawiłowski zaś ukląkł przed nią i począł całować brzeżki jej sukni.

Zdarzały się jednak na tein niebie i chmurki, ale nie oni temu byli winni. Młodemu człowie­ kowi zdawało się czasem, że jego uczucie nadto jest dozorowane, że i pani Broniczowa i pani Osnowska zanadto sprawdzają, czy kocha, za­ nadto rozpatrują, jak kocha. Tlómaczył to sobie wprawdzie ciekawością kobiecą i wogóle zaję­ ciem, jakie w kobietach wzbudza miłość, ale wolałby był mieć więcej swobody i wolałby był, żeby mu nie pomagano kochać. Uczucie swe uważał za świętość, i przykro mu było czynić z niego wystawę dla niepowołanych oczu, a tym­ czasem śledzono każdy jego ruch i każde słowo. Przypuszczał także, że się muszą potem odby­ wać kobiece sesye, na których pani Broniczowa z panią Osnowską wydają swoje «approbatur», i ta myśl gniewała go, bo sądził, że obie nie są

(39)

Gniewało go również, źe Kopowski został zaproszony do Przytułowa i że wybierał się tam razem ze wszystkimi, ale w tym wypadku cho­ dziło mu tylko o Osnowskiego, którego szczerze polubił. Pozorem do tych zaprosili był niedokoń­ czony przez pannę Linetę portret Kopowskiego. Zawiłowski zrozumiał teraz jasno, że wszystko stało się tak za namową pani Osnowskiej, która doskonale umiała ludziom podsuwać swoje ży­ czenia, jako ich własne. Chwilami przychodziło mu nawet do głowy prosić pannę Linetę, by za­ niechała kończenia tego portretu, ale wiedział, źe ją zasmuci tem żądaniem, jako artystkę, a przy- tem bał się, by go nie posądzono o zazdrość o takiego mydłka, jak «Koposio».

XLVIII.

Swirski przyjechał istotnie z Włoch z ciałem Pukackiego i zaraz na drugi dzień po przy- jeździe poszedł do Połanieckich. Zastał jednak tylko Marynię, mąż jej bowiem wyjechał był za rogatki dla oglądania jakiejś wystawionej na sprzedaż kolonii. Marynię znalazł tak zmie­ nioną, że z trudnością ją poznał, ale że w Rzy­ mie polubił ją ogromnie, więc się tylko tem bar­ dziej rozczulił jej widokiem; po chwili zresztą

(40)

wydala mu się tak wzruszająca i tak w swoim rodzaju piękna w aureoli przyszłego macierzyń­ stwa, a prócz tego tyle mu nasunęła artystycz­ nych porównań z rozmaitemi «primitiyami» roz­ maitych szkól włoskich, że, wedle zwyczaju, zaczął głośno swoje zachwyty wypowiadać. Ona śmiała się z jego oryginalności, ale jednak do­ dał jej pewnej w biedzie otuchy, i rada była, że przyjechał — naprzód dlatego, że czuła szczerą sympatyę dla tej krzepkiej i zdrowej natury, a powtóre, iż była pewna, że się będzie nad nią zacłrwycał i przy «Stachu», a tem samem pod­ nosił ją w jego oczach.

Zatrzymała go też dość długo, chcąc, by do­ czekał powrotu Połanieckiego; ten jednak wró­ cił dopiero późnym wieczorem, a tymczasem nadszedł Zawiłowski, który teraz, potrzebując kogoś, przed kimby mógł wylewać swój nad­ miar szczęścia, odwiedzał panią Połaniecką do­ syć często. Przez chwilę obaj ze Swirskim spo­ glądali na siebie z pewną ostrożnością, jak się zwykle zdarza ludziom wybitnym, którzy wza­ jem obawiają się wygórowanych pretensyi, a na­ tomiast tem łatwiej przystają do siebie, gdy spo­ strzegą, że obaj są prości. Tak stało się i z nimi. Do złamania lodów przyczyniła się także i Ma­ rynia, przedstawiając Zawiłowskiego, jako na­ rzeczonego znajomej Swirskiemu panny Castelli.

(41)

— Jakże! — zawołał Świrski — znam dosko­ nale. To moja uczenica!

I począł ściskać ręce Zawiłowskiego, poczem mówił:

— Pańska narzeczona ma Tycyanowskie wło­ sy... Trochę za wysoka, ale i pan wysoki. Ta­ kiego osadzenia głowy ze świecą szukać! Pan naturalnie musiał zauważyć, że ona ma w ru­ chach coś łabędziego. Ja nawet nazywałem ją Łabędziem.

— «La perła» — pamięta pan?

Świrski spojrzał na niego z pewnem zdzi- wieniem:

— To jest taki obraz Rafaela w Madrycie — odpowiedział — w Museo del Prado. Skąd panu przyszła na myśl «La perła?»

— Zdaje mi się, żem o niej coś od tych pań słyszał — rzekł zbity nieco z tropu Zawiłowski.

— A tak, być może, bo ja mam u siebie w pracowni, na via Margutta, kopię własnej roboty.

Zawiłowski powiedział sobie w duchu, że jednak trzeba być więcej ostrożnym w powta­ rzaniu słów pani Broniczowej, i po niejakim czasie począł, się zbierać, szedł bowiem na wie­ czór do narzeczonej. Świrski podążył wkrótce za nim, zostawiwszy Maryni adres swojej war­ szawskiej pracowni i prosząc, by Połaniecki zo­

(42)

baczył się z nim w sprawie pogrzebu jak naj­ prędzej.

Jakoż Połaniecki wybrał się do niego naza­ jutrz rano. Pracownia Świrskiego stanowiła ro­ dzaj szklanej hali, przyczepionej jak gniazdo jaskółcze do dachu jednego z kilkupiętrowych domów, i trzeba było do niej iść osobnymi krę­ tymi schodami, jak na wieżę. Natomiast arty ­ sta miał w niej zupełną swobodę i widocznie nie zamykał drzwi, albowiem Połaniecki, idąc do góry, usłyszał tępy dźwięk żelaziwa i baso­ wy głos, śpiewający:

«Wiosna ciepłem na świat chucha, «Kwitną ciernie i rzeżucha, «A ja śpiewam, zamiast szlochać, «Bom cię także przestał kochać!

Hu-ha-hu!!

— Dobrze — pomyślał Połaniecki, przystając dła nabrania tchu — ma bas, bo ma! Ale czem on, u licha, tak szczęka?

Lecz przeszedłszy resztę schodów, a następ­ nie mały korytarzyk, zrozumiał powód, ujrza­ wszy przez odemknięte drzwi Świrskiego, przy­ branego do pasa tylko w siatkową koszulkę, z pod której przeglądał jego herkulesowy tors — i z hantlami w ręku.

— O! jak się pan ma! — począł wołać Świr- ski, kładąc hantle na widok gościa. — Przepra­

(43)

szam, źem nieubrany, ale to nie; przy tera się trochę hantlowalein. Wczoraj zaraz byłem u pań­ stwa, ale zastałem tylko panią. Cóż panie! przy­ wiozłem naszego biednego Bukacyusza! A chata dla niego gotowa?

Połaniecki odrzekł, ściskając ręce malarza: — Grób skończony od dwóch tygodni— i krzyż już stoi. Serdecznie witamy tu pana w W arsza­ wie! Mówiła mi żona, że ciało jest już na Po­ wązkach.

— Tymczasem w krypcie kościelnej. Jutro go pochowamy.

— Dobrze. Ja dziś jeszcze zamówię księży i dam znać znajomym. Co tam porabia profesor Waskowski?

— Miał pisać do was. Upały wypędziły go z Rzymu, i wiesz pan, dokąd pojechał? Oto mię­ dzy najmłodszych Aryjczyków. Mówił, że po­ dróż zajmie mu ze dwa miesiące. Chce się prze­ konać, o ile gotowi są do jego historycznej misyi. Pojechał na Ankonę i Piume, a potem dalej i dalej!...

— Biedny profesorzysko! Myślę, że go cze­ kają nowe zawody.

— To być może. Ludzie się z niego śmieją. Ja, wiesz pan, nie wiem, o ile najmłodsi z Aryów są zdolni do spełnienia jego idei — ale sama idea jest, dalibóg, tak niepospolita i chrześcijańska

(44)

i prawdziwa, że trzeba być takim Waskowskim, żeby się na nią zdobyć. Pozwolisz pan, że się ubiorę. Upały tu u was bez mała jak we Wło­ szech, i gimnastykować się lepiej w samym kaf­ taniku.

— A najlepiej wcale się nie gimnastykować w takie gorąco.

Tu Połaniecki spojrzał na ramiona Świrskie- go i rzekł:

— No, ale pan, to mógłbyś się za pieniądze pokazywać.

— Co? — rzekł Swirski — bicepsy niezłe. A obacz pan te deltoidey! To moja próżność. Bukacyusz zawsze powtarzał, że może mi każdy powiedzieć, iż maluję, jak idyota, ale nie wolno nikomu, że nie podniosę stu kilo jedną łapą, albo, że nie zrobię dziesięciu musz w dziesięciu strzałach.

— I taki człowiek nie przekaże swoich bi­ cepsów, ani deltoideów potomstwu!

— Ha! cóż robić!... Boję się, panie, niewdzięcz­ nego serca; jak Boga kocham, tak się boję! Znajdź mi pan taką drugą, jak pani Połaniecka, to nie będę się i dnia namyślał. Ale!... Czego mam życzyć? syna czy córki?

— Córki, córki!... potem niech będą synowie, ale pierwsza niech będzie córka.

(45)

— Jakoby w grudniu.

— Daj Boże szczęśliwie! Pani zresztą zdro­ wa kobieta, więc niema się czego bać.

— Ogromnie się zmieniła, prawda?

— Ona jest inna, niż była, ale daj Boże naj­ piękniejszym tak wyglądać. Co to za wyraz! Czysty Botticelli! daję słowo! Czy pan pamięta ten jego obraz w willi Borghese? Madonna col Bambino e angeli? Tam jest jedna głowa anioła, trochę pochylona, ubrana w lilie: zupełnie pani, zupełnie ten sam wyraz! Wczoraj mnie to od razu uderzyło — i ażem się wzruszył.

To rzekłszy, poszedł za parawan, by wdziać koszulę, i z za parawana mówił dalej:

— Pan pytasz, czemu ja się nie żenię! A wie pan, czemu? Bo nieraz mi się przypomina, co Bukacyusz także powtarzał, że ja mam ostry język i twarde bicepsy, a maślane serce — ta­ kie głupie, że gdybym miał taką żonę, jak pań­ ska, i gdyby ta żona była w tym stanie, to, dalibóg, nie wiem, cobym zrobił? Czy chodził­ bym przed nią na kolanach, czy czołem bił, czy stawiał gdzie w kącie na stole i adorował z pod- niesionemi rękoma — dalibóg, nie wiem!

Połaniecki począł się śmiać:

— Ej! — odrzekł — to się tylko tak zdaje... przed ślubem, a potem samo przyzwyczajenie miarkuje zbytek czułości.

(46)

— Wie pan eo? Jak już moja Marynia bę­ dzie wolna, trzeba, żeby dla pana znalazła żonę taką, jak sama.

— Zgoda!! — huknął z za parawana Świr- ski — Verbum! Oddam się pani w ręce, i jak mi powie: «Żeń sie!» — tak się żenię z zamknię- temi oczyma.

I wyszedłszy jeszcze bez surduta, począł po­ wtarzać:

— Zgoda! zgoda!... Bez żartów! Byle pani zechciała.

— Kobiety zawsze to lubią! — odpowiedział Połaniecki. — Żebyś pan był widział naprzykład, co taka Osnowska wyrabiała, żeby naszego Za- wiłowskiego ożenić z panną Castelli! A i Ma­ rynia jej pomagała — tyle, ile pozwoliłem. I ona uszkami strzygła. Kobietom w to graj!

— Poznałem wczoraj u państwa tego Zawi- łowskiego. Ogromnie miły chłopak. I to po pro­ stu genialny łeb. Dość na niego spojrzeć. Co to za profil, z tem kobiecem czołem i z tą zu­ chwałą szczęką. Ma za długie piszczele i kolana musi mieć grubo wiązane, ale głowa pyszna!

— To nasz Benjaminek w biurze, i naprawdę ogromnie go kochamy, bo to przy tem poczciwa natura.

(47)

A ja myślałem, że to z tych bogatych Zawilow- skich, bom za granicą widywał dość często ja­ kiegoś starego oryginała bogacza.

— To jego krewny, — rzekł Połaniecki — ale ten nasz nie ma złamanego szeląga.

A Swirski począł się śmiać:

— Jakże! stary Zawiłowski z córką, milio­ nową jedynaczką! pyszna figura! Koło panny kręciło się tam we Florencyi i w Rzymie z pół tuzina porujnowanych książąt włoskich, a stary gadał, że córki za obcego nie da — bo to, panie,

Itiepściejsza rasa. Wyobraź pan sobie, że on nas

uważa za pierwszą na świecie rasę, a między nami pewno Zawiłowskich — i kiedyś dowodził tego tak: «Niech sobie — (powiada) — gadają co chcą! ja się dosyć najeździł po świecie, i ilu to Niemców, Włochów, Francuzów czyściło mi buty, a ja — (powiada) — butów nikomu nie czyścił, i nie będę!»

— Dobry! — odpowiedział, śmiejąc się, Poła­ niecki — to czyszczenie butów uważa nie za kwestyę pozycyi w świecie, tylko narodowo­ ściową.

— Tak, i zdaje mu się, że Pan Bóg po to wyłącznie stworzył inne «nacye», żeby szlach­ cicowi z pod Kutna miał kto wyczyścić buty, jak mu się podoba wyjechać za granicę. A czy on nie kręci nosem na małżeństwo młodego, bo

(48)

to wiem, że on Broniczów uważał za hetkę-pę- telkę.

— Może i kręci, ale on się z naszym Zawi- łowskim niedawno poznał, przedtem nie widy­ wali się, bo nasz to harda dusza i nie chciał pierwszy szukać starego.

— To go lubię. Byle tylko dobrze trafił, bo to... — Co? Pan zna pannę Castelli? co to za dziew­ czyna?

—- J a znam pannę Castelli, ale, widzisz pan, nie znam się na pannach. Ba! żebym się na nich znał, tobyui nie doczekał czterdziestki w kawa­ lerskim stanie... One wszystkie dobre i wszystkie mi się podobają; tylko jak kilka z tych, które mi się podobały, widziałem potem mężatkami— tak teraz żadnej nie wierze. I złości mnie to — bo, żebym nie miał ochoty się żenić — no! to powiedziałbym: mniejsza z tem! — ale mam! Co ja mogę wiedzieć? Wiem, że każda ma gorset, ale jakie tam serce w tym gorsecie— licho wie! A w pannie Castelli się kochałem, bo zresztą ja się we wszystkich kochałem, którem spotkał. W tej może nawet więcej, niż w innych.

— I co? i jakoś jednak żeniaczka nie przy­ szła panu do głowy?

— Licha tam nie przyszła! Tylko wówczas nie miałem tych pieniędzy, co dziś, ni tego roz­ głosu — byłem na dorobku, a wierz mi pan, że

(49)

ludzi na dorobku nikt się tak nie boi, jak do- robkowicze. Balem się, że mi pan Bronicz albo pani Broniczowa minę zrobi, a że panny nie byłem pewny, więc dałem spokój.

— Zawiłowski też przecie nie ma pieniędzy. — Ale głośno o nim, i przytem jest stary Zawiłowski —■ a to koligacya nie żartem. Kto o starym u nas nie słyszał? Zresztą co do mnie, mówiąc szczerze, nie smakowali mi Broniczowie do tego stopnia, żem w końcu machnął ręką.

— To pan i nieboszczyka znał? Niech pan się nie dziwi, że ja tak wypytuję, bo mi idzie 0 naszego Zawilka.

— Panie, kogo ja nie znałem? Znałem i sio­ strę pani Broniczowej, panią Castelli. Przecie ja od dwudziestu czterech lat siedzę we Włoszech— a o czterdziestce to się tak mówi dla okrągłości. Naprawdę to mam czterdziesty piąty. Znałem 1 pana Castellego, który był zresztą dobry czło­ wiek; znałem wszystkich. Cóż panu powiedzieć? Pani Castelli była egzaltowana kobieta, a od­ znaczała się tern, że nosiła krótkie włosy, że była zawsze nieumyta i miała newralgię w twa­ rzy. Co do pani Broniczowej, tę pan znasz.

— A kto był pan Bronicz?

— «Teodor?» Pan Bronicz był dubeltowy dureń, raz dlatego, że był durniem, a powtóre, że się za niego nie miał. Zresztą milczę, bo:

(50)

«de mortuis nihil, nisi bene» — był o tyle tłusty, 0 ile ona chuda; ważył podobno przeszło sto pięćdziesiąt kilo i miał rybie oczy. Wogóle to byli ludzie przedewszystkiem próżni. Co tu się rozwodzić! Jak człowiek długo żyje na świecie 1 dużo ludzi widuje, a gada z nimi tak, jak ja gadam przy malowaniu, to się przekonywa, że istnieje prawdziwy wielki świat, który się wspiera’ na tradycyi, a prócz tego istnieje kanalia, która, mając trochę grosiwa, udaje wielki świat. Otóż nieboszczyk Bronicz i jego dzisiejsza wdowa zawsze mi trochę trącili tym gatunkiem, dla­ tego wolałem się trzymać zdaleka. Ot, żeby Bu- kaeki żył, tenby dopiero rozpuścił język ich ko­ sztem. On wiedział, że ja się kochałem w Ca­ stelli, i co się ze mnie nadrwił, niech mu Bog­ nie pamięta — a kto wie, czy słusznie, bo kto jest panna Lineta, to się dopiero pokaże.

— Mnie najbardziej chodziło, — odrzekł Poła­ niecki — żeby się właśnie o niej coś dowiedzieć.

— Wszystkie dobre, wszystkie dobre, tylko ja ich się boję, razem z ich dobrocią. Chyba mi pańska żona za którą zaręczy.

Na tem rozmowa się urwała, i poczęli mó­ wić o Bukackim, a raczej o jutrzejszym jego pochówku, do którego Połaniecki porobił już poprzednio wszelkie przygotowania. Wyszedł­ szy do Swirskiego, zamówił jeszcze księży, a na­

(51)

stępnie dał znać znajomym o jutrzejszej go­ dzinie.

Kościelny obrządek pogrzebowy był już od­ prawiony w swoim czasie w Rzymie, więc Po­ łaniecki wezwał tylko kilku duchownych, jako człowiek religijny, by modlitwy swoje połączyli z modlitwami obecnych. Uczynił też to także przez przywiązanie i wdzięczność dla Bukac- kiego, który mu zostawił znaczną część swego majątku.

Prócz obojga Połanieckich, przybyli państwo Maszkowie, Osnowsey, Bigielowie, Świrski, pan Pławicki i pani Emilia, która chciała odwiedzić zarazem Litkę. Dzień był prawdziwie letni, sło­ neczny i znojny. Cmentarz wyglądał zupełnie inaczej, niż za poprzednich bytności Połaniec­ kiego. Wybujałe ogromnie drzewa stanowiły jakby zbitą, gęstą, złożoną z ciemniejszych i jaś­ niejszych liści zasłonę, pokrywającą głębokim zielonym cieniem białe i szare pomniki. Miej­ scami cmentarz wydawał się wprost lasem, peł­ nym mroku i chłodu. Na niektórych grobowcach drgała świetlista sieć promieni słonecznych, prze­ cedzonych przez liście akacyi, topoli, grabów, bzów i lip; inne krzyże, zatulone w gąszcz, zda- wTały się drzemać w chłodzie nad mogiłami. W gałęziach i wśród liści rojno było od pta­ siego drobiazgu, któryr odzywał się ze wszyst­

(52)

kich stron nieustannym świegotem, łagodnym i jakby umyślnie przyciszonym, by śpiących nie budzić.

Swirski, Maszko, Połaniecki i Osnowski wzięli na ramiona wazką trumnę ze szczątkami Bu- kackiego i poczęli ją nieść do przygotowanego grobu. Księża, w białych komżach, które to roz­ błyskały w słońcu, to gasły, szli przed trumną, za nią czarno ubrane młode kobiety, i cały ten orszak posuwał się zwolna przez cieniste aleje, cicho, spokojnie, bez łkań i łez, towarzyszących zwykle pogrzebom, tylko z powagą i smutkiem, który tern był na ich twarzach, czem cień od drzew na grobowcach. Była w tem wszyst- kiem jednak jakaś pełna melancholii poezya — i wrażliwa dusza Bukackiego potrafiłaby odczuć wdzięk tego żałobnego obrazu.

W ten sposób przyszli do grobowca, który miał kształt sarkofagu i cały był wzniesiony nad ziemię, Bukacki bowiem mówił był za ży­ cia Świrskiemu, że nie chce leżeć w piwnicy. Trumnę łatwo wsunięto przez żelazne drzwi do środka, poczem oczy kobiet wzniosły się ku górze, usta poczęły szeptać modlitwy, i po chwili zostawiono Bukackiego cmentarnej samotności, drzewom szumiącym, świegotowi ptactwa i bo­ żemu miłosierdziu.

(53)

Litki; reszta towarzystwa czekała na nich w po­ wozach przed kościołem, ho tak sobie życzyła pani Osnowska.

Połaniecki miał sposobność przekonać się przy grobie Litki, jak dalece ta, tak bardzo niegdyś kochana dziecina, zbłękitniała mu już w duszy i rozwiała się w cień. Niegdyś, ilekroć odwiedzał jej grób, tylekroć buntował się prze­ ciw jej śmierci i nie zgadzał się na nią, z całą namiętnością świeżego żalu. Dziś wydało mu się rzeczą prawie naturalną, że ona tu sobie leży w cieniu tych drzew, na tym cmentarzu; miał niemal poczucie, że tak musiało się skończyć; przestała być dla niego prawie zupełnie realną istotą, a stała się tylko słodką mieszkanką pa­ mięci, westchnieniem, światłem, rodzajem jeno takiego wspomnienia, jakie zostawia muzyka.

I byłby się może oburzył na siebie, gdyby nie to, że spostrzegł, iż pani Emilia wstała po odmówionej modlitwie z twarzą pogodną, z wy­ razem wielkiej tkliwości w oczach, ale bez łez. Zauważył przytem jednak, że wygląda jak osoby chore, że z trudnością podniosła się z klęczków i że, idąc, wspiera się na lasce. Jakoż ona była już w początkach ciężkiej choroby krzyża, która później na kilka lat przykuła ją do łóżka i pu­ ściła dopiero do trumny.

Przed bramą cmentarną czekali na nich

4

(54)

Osnowscy; pani zaprosiła ich na jutro na wie­ czorek zaręczynowy Zawiłowskiego, a potem

«kto łaskaw», do Przytułowa.

Swirski siadł wraz z panią Emilią do powozu Połanieckich i przez czas jakiś zbierał w mil­ czeniu wrażenia, a wreszcie rzekł:

— Jakie to dziwne! Dziś byliśmy na pogrze­ bie, jutro będziemy na zaręczynach: co śmierć wykosi, miłość posieje — i to jest życie!

XLIX.

Zawilowski życzył sobie, by jego zaręczyny odbyły się nie wieczorem, przy ludziach, tylko przedtem, i stało się zadość jego woli, tembar- dziej, że Castelka, która chciała przed ludźmi ukazać się już jako narzeczona, poparła go wobec cioci Broniczowej. Było im tak swobodniej, i gdy ludzie poczęli się schodzić, oboje występowali już, jako młoda para. Od panny Linety bil blask szczęścia. Sama znajdowała urok w roli narzeczonej, i rola dodawała jej uroku. W wy­ smukłej jej postawie było coś skrzydlatego; po­ wieki nie zapadały jej dziś sennie na oczy; źre­ nice były świetliste, usta w uśmiechach, twarz w rumieńcach. Była tak ładna, że Świrski,

(55)

ujrzawszy ją, nie mógł się jednak wstrzymać od kilku cichych westchnień za rajem utraco­ nym, i odzyskał pogodę duszy dopiero wówczas, gdy przypomniał sobie swoją ulubioną piosnkę:

»A ja śpiewam, zamiast szlochać, »Bom cię także przestał kochać!

Hu-ha-hu!

Zresztą wszystkich dziś uderzała jej pięk­ ność, Stary pan Zawiłowski, który się kazał na swoim fotelu wnieść do salonu, zatrzymał jej ręce i przez jakiś czas patrzał na nią, poczem, oglądając się za córką, rzekł:

— No! źe takie «półdyablę weneckie» może głowę zawrócić, to może, a zwłaszcza poecie, bo to, panie, jak powiadają, u nich w głowach: fiu! fiu!

Poczem zwrócił się do młodego i spytał: — A co? nie skręcisz mi dziś karku, żem na nią powiedział: «półdyablę weneckie?»

Zawiłowski zaś rozśmiał się i, pochyliwszy głowę, pocałował w ramię staruszka:

— Nie; dziśbym nie mógł nikomu skręcić karku.

— No! — rzekł stary, widocznie uradowany z tej oznaki czci. — Niech wam Bóg i Naj­ świętsza Panna błogosławi. Mówię: i Najświęt­ sza Panna, bo Jej opieka to grunt!...

To rzekłszy, począł szukać za sobą w fotelu

(56)

i, wydobywszy duże jubilerskie pudełko, mówił do Linety:

— A to od rodziny Zawiłowskich: daj ci Boże długo nosić.

Castelka, wziąwszy pudełko, przegięła swą wdzięczną postać, by również pocałować go w ramię, on zaś objął ją za szyję i rzekł do młodego:

— Chodźże i ty!

I ucałował oboje w czoło, z większem wzru­ szeniem, niż chciał okazać, mówiąc przy tern:

•— A kochajcieże się i szanujcie, jak uczciwi ludzie.

Panna Lineta otworzyła następnie pudełko, w którem na szafirowej aksamitnej podścieli rozbłysła wspaniała rywiera. Stary powtórzył raz jeszcze z naciskiem: «Od rodziny Zawiłow­ skich» — chcąc widocznie okazać, że panna, która wychodzi za Zawilowskiego, nawet nie mającego majątku, nie robi złego interesu. Ale nikt go nie słuchał, gdyż głowy młodych pań: pani Linety, pani Osnowskiej, pani Maszkowej, pani Bigielowej i nawet Maryni, pochyliły się zwartym wiankiem nad migotliwymi kamieniami, i usta wstrzymywały czas jakiś oddech, nim wreszcie szmer podziwu i pochwał przerwał milczenie.

(57)

Broniczowa, rzucając się niemal w objęcia sta­ rego pana Zawiłowskiego — ale jaki dar, takie serce!

A staruszek bronił się i powtarzał: — Daj pani spokój! daj pani spokój!... Poczem towarzystwo rozbiło się na pary, lub małe gromadki. Narzeczeni zajęli się tak sobą, że cały świat zginął im z oczu; Osnowski ze Świrskim przysunęli się do Maryni i pani liigie!owej; Kopowski jął zabawiać panią domu, a Połaniecki panią Maszkową. Co do samego Maszki, chodziło mu widocznie o bliższe pozna­ nie się ze starym Krezusem, bo zastawił go tak krzesłem, że nikt nie mógł się do niego zbliżyć, i począł z nim rozmowę o czasach dawnych i dzisiejszych, która, jak łatwo odgadł, stano­ wiła ulubiony temat dla staruszka.

Był jednak nadto sprytny, by być we wszyst- kiem jego zdania. Pan Zawiłowski zresztą nie zawsze napadał na nowe czasy, owszem, w czę­ ści je podziwiał, w części uznawał, że pod wielu względami idą ku lepszemu, ale swoją drogą nie chciały mu się w głowie pomieścić, Maszko zaś tlómaczył mu, że wszystko na świecie musi się zmieniać, zatem, tak dobrze szlachta, jak inne warstwy ludzi.

— Ja, szanowny panie, — mówił — trzymam się roli przez jakieś dziedziczne instynktu, przez

(58)

to coś, co człowieka, który z ziemi wyszedł, cło ziemi ciągnie — ale, administrując własnym majątkiem, jestem przytem adwokatem i jestem poniekąd z zasady, bo trzeba, żebyśmy mieli swoich w tej gałęzi. Inaczej zostaniemy na łasce i niełasce ludzi, pochodzących z innej sfery i często wprost przeciw nam uprzedzonych. I muszę naszym ziemianom oddać tę sprawied­ liwość, że po większej części rozumieją to do­ brze, i dlatego wolą swoje interesa powierzać mnie, niż innym. Niektórzy poczytują to sobie poniekąd za obowiązek.

— To tam, panie, w palestrze zawsze by­ wali nasi, — odpowiedział pan Zawiłowski - ale w innych fachach, czy szlachcic da sobie radę — dalibóg, nie wiem! Słyszę ja to, słyszę, żeśmy się powinni do wszystkiego brać, tylko ludzie zapominają, że brać się a wskórać — to dwie różne rzeczy. Pokaż mi pan takiego, coby wskórał.

— A ot, masz szanowny pan takiego Poła­ nieckiego: ten na Domu komisowo-handlowym zrobił wcale duży majątek i co ma, to w goto- wiźnie, tak, że jutro mógłby wszystko na stół położyć. Sam on szanownemu panu nie zaprze­ czy, że rady moje często były mu przydatne, ale jednak co zrobił, to zrobił przez handel — głównie zbożem.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dusza przenosi się do jasnej Kiedy dusze ' misja jest zakończona fizyczne ciało umiera.. Dusza przenosi się do jasnej Kiedy dusze ' misja jest zakończona fizyczne

— Możemy się zatrzymać, nie mam nic przeciwko temu — włącza się Rachel, jak mogłam się spodziewać.. Rachel nie

Nie może być nią jednak byt, gdyż „element empi ­ ryczny i czysto logiczny stanowią w istocie dwie możliwe postacie bytu realnego i idealnego (6bimun peajibHjno u

Oczywiście jest, jak głosi (a); dodam — co Profesor Grzegorczyk pomija (czy można niczego nie pominąć?) — iż jest tak przy założeniu, że wolno uznać

Jest pycha udziału w czymś wielkim, nawet, gdy się było tylko biernym statystą.. Oczywistą też jest pycha wywyższania się nad tych, którzy, wedle naszego dzisiejszego

ją się w Polsce oraz stanu gospodarki w okresie przejścia. Charakter i strategia transformacji systemowej.. Transfom1acja systemowa, która dokonuje się w Polsce, podobnie

Zwracając się do wszystkich, Ojciec Święty raz jeszcze powtarza słowa Chrystusa: „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by

Zastanów się nad tym tematem i odpowiedz „czy akceptuję siebie takim jakim jestem”?. „Akceptować siebie to być po swojej stronie, być