J ГН1ITUГМ1 'Ml i i I n i t f u I п I * IПI м w IПI м м і п і ■ ъ і п ii
г У Гп IІГУ ГМі
ірУ
ипііру I гТ!
Iml
I г! I
i n ! г i n i ^ i n і
ніМімМІімМу^
K i М у ч і м 1 H J к -fl i h i I ™ i h i I ™ і н ! н 1 м і м ш і п і і ш і
^Mih|IHI|hjMlih|IW|^
И
Ш
І
Ж
^МйМІіКіІѵгІуч]
ЩЮ І I I II III II
ALEKSANDER hr. FREDRO
DAMY i HUZARY
KOMED YA w TRZECH AKTACH, PROZĄ.
V
i
LWÓW - ZŁOCZÓW.
W BIBLIOTECE PO W SZECH NEJ
w y szły n astęp u jące d zie ła te g o ż autora;
Nr. 471. C iotunia. Nr. 915. Co tu k łopotu! Nr. 737. Cudzoziemczyzna. Nr. 91-92. D am y i huzary. Nr. 670. Dożywocie.
Nr. 813-814. Gwałtu, co się dzieje! Nr. 375. Mąż i żona.
Nr. 161. N ikt m nie nie zna. Nr. 741. N ocleg w A peninach. Nr. 270. O dludki i po eta. Nr. 169. Pan B enet. Nr. 78. P an G eldhab. Nr. 139-140. Pan Jowialski.
Nr. 860. Pierwsza lepsza czyli кяи ка zbaw ienna. Nr. 79-80._ Śluby panieńskie.
Nr. 786. Św ieczka zgasła.
Nr. 226. W ielki człowiek do m ałych interesów . Nr. 76-77. Z em sta o m ur graniczny.
Nr. 177. Z rzędność i przekora.
«Biblioteka Pow szeehna« nr. 316 zaw iera: A. Mazanojysfetęgo „A. hr. Fredro". (C harakteryst
a k- .Jisarzów polskich tom VII.)
1
' =1. ілйгщ EJ
DAMY i HUZARY
k o m e d y a w trzech a k ta ch , p ro zą .
O
P o c h le b s tw o ma w so b ie o so b liw y p rz y sm a k , c h o c ia ż p o k to fzk o m o edrzuca, p rz e c ie ż о л о sm a k u je . A n d , М а к . F re d r o . 1*O S O B Y :
MAJORROTM ISTRZ huzarów* na
EDMUND, porucznik urlopie.
K A PE L A N (w yznania luterskiego) P A N I ORGONOW A )
P A N I DYNDALSKA slof J Ś ^ t u g i e j . 192* PAN NA A N IE L A J
ZOFIA , córka pani Orgonowej. JÓ ZIA ]
Z U Z IA służące. F R U ZIA
J
GRZEGORZ
REMBO stare huzary.
AKT PIERW SZY.
Duży pokój. Czworo drzwi bocznych; dwoje w głębi. Na środku stół z mapami; stolik po prawej stronie, na którym gra szachów, przy nim krzesła. W głębi broń różna; dzidy, cel, głowy tureckie do karuzelu
służące, także w głębi. SCENA I.
Major, R otm istrz, K apelan, Porucznik, R em bo. M ajor n a śro d k u , o gląda s tr z e lb ę ; po lew ej p o ru czn ik n a b ija ; po p raw ej ro tm is trz o p a rty n a strzelb ie, p atrzy n a sz a c h y : przy nim siedzi k a p e lan z a tru d n io n y strz e lb ą ; w głębi Rembo. W szyscy w szp en cerk ach u b ra n i na
polow anie, w w o jskow ych czapeczkach.
M ajor. Czy tylko pew nie? bo to czasem... Rembo. Nie śmiałbym przecie zwodzić pana
m a jo ra ; niech zaraz zginę, jeślim nie w idział na własne oczy kozła i dwie sarny. W szystko troje wyszło razem do bydła, na ciemną dolinę, ja k ten k ąt, ta struga... oto ja k t a w ielka łoza, gdzie ksiądz kapelan prześlepił zająca... aż tu obces kundys jeden i d ru g i: liuf, huf!... E h, panie! ja k nie pójdą sarny moje! strach! aż się ziemia trzęsła!... przez G arb, W ielką B anią, po nad B artkow y potok...
M ajor. Ho, ho, ho!... sarn y dotychczas na
drugim końcu św iata.
Rembo. Zlękły bo się fur idących gościńcem,
i hajże łąkam i nazad w jasieniuę.
Major. Nam więc drogą od kopców zastąpić
w ypada.
Rembo. J a z dębniaków cicho psy podpuszczę,
a każda na strzelbę, ja k n a rożen wpadnie.
Major. D alej panowie! I na urlopie nie dam
wam próżnować.
Kapelan. Zaraz, zaraz. Porueznik. J a dogonię.
M ajor biorąc lulkę ze środkow ego sto ła i kiw ając głow ą, do Remba. Zawołaj G rzesia. Rembo odchodzi.
R o tm istrz do kapelana, p a trz ą c na szachy. W ygram , je śli w ieżę cofnę.
Kapelan. W ątpię. R o tm istrz. Załóż sie. K apelan. Dobrze.
R o tm istrz. N ikt tu nam nie ruszy, za powrotem
przekonam , i ta la r k a schowam.
SCENA II.
Ciż sam i, G rzegorz stary huzar z ogrom nym i wąsami.
Major. Tylem razy, mój G rzesiu, już cię o to
prosił, abyś kładł w szystko na swojem miejscu. Poco tu na mapach lulkę zostaw iasz? tam
w szafce ma swój num er; nienawidzę nieporządku.
O ddaje lulkę i zdm uchuje m apę. Otóż, otóż, ПІѲ mó w iłem ? plama... i t a baszta... a propos, a k lu cznica?
G rzegorz. Kłusem wywieziona. O d c h o d zi.
Kapelan. Bogu dzięki.
R o tm istrz. O statnia więc białogłowa usunięta
z naszego dom u; będzie raz przecie cicho i spo kojnie.
M ajor. Okropnie gadała. P orucznik. Bo sta ra , bo sta ra .
M ajor. Oho, ho, panie poruczniku, wiem na
co pan zakraw a, ale nic z tego. W olę huk m oździerzy, niż kobiece św iergotanie. Nic z tego, i pokażę że i żołnierz potrafi domem rządzić bez kobiety.
Porucznik. P iękny rząd! Kapelan. Dobry, dobry. R o tm istrz. W yśm ienity. M ajor. W yśm ienity.
Porucznik. Czy zawszeście go panowie wyśmie
nitym znajdow ali? Czy zawsze przykrem było kobiece św iergotanie? D ługie m ilczen ie.
M ajor. Chodźmy na polowanie. Rembo w biegając. Goście ja d ą!
M ajor. K tó r y ś . z kolegów.
Rembo. Gdzie tam ! k ilk a pojazdów! największa
p a r a d a . O d c h o d z i, o fice ro w ie jeden p o drugim zb liża j* się d o okna.
M ajor. D la Boga! landara.
В Aleksander hr. Fredro.
Poruez. I kocz. Rotm. I bryka.
Poruez. z ukonten tow aniem . A c li! d a m y !
M ajor. Rotm . odskakując na środek pokoju. D a m y !
Poruez. rachując. Jedna, dwie, trzy...
M ajor. Rotm . z żałością spoglądają na siebie. T r z y !
Poruez. Cztery, pięć... M ajor jak wprzódy. Pięć!
Rotm. podobnież. Pięć! Poruez. Jeszcze jedna... M ajor. Rotm . ra zem . Sześć!
Poruez. Jeszcze jedna.
M ajor. Rotm. razem . Siedm! siedm!
K apelan w s ta ją c. Siedm! Z a tyk a jąc u sz y z n ow u (la d a I tak opa rty o stó ł, d o k oń ca s ce n y z osta je.
P oruez. Co widzę! W yb iega .
Rotm . z b liż a ją c się nieśm iało d o ok n a . Cóżto za baby! Co za gm achy! Co za g raty !
M ajor zb liż a ją c się d o okna. Ach, to siostry moje.
Rotm. P rzepraszam cię...
M ajor. Nie masz za co, znam j a je dobrze.
C h od z i p o p o k o ju co r a z p ręd z ej. Siostry, siostry, damy, p rzy jąć je w ypada... G rzesiu, m undur!... mój m undur, Grzesiu!... czy dyabli nadali... G rzesiu, m undur! G r ze g o rz z m undurem ch o d z i z a nim. R ad im być muszę... mój mundur, G rz esiu !... mój m undur!... cieszyć się trzeb a, czy dyabli nadali!
Grzegorz. Niech pan m undur włoży.
Po lewej stronie sceny m ajor wdziewa m undur, przez zapomnienie na swój ubiór. Postrzegłszy się, chce zdjąć,,
Damy i Huzary. 9 i ściąga razem rękaw szpencera; nie może ręk i wyrwać,
g d y w chodzi p an i D yndalska z dw om a pieskam i n a rę k n , za n ią Jó zia, kosz w r ę k u ze szczeniętam i i k ilk a p udełek. P rz y m ajo rze dalej w g łęb i s to i ro tm is trz , za
n im k a p elan — G rzeg o rz z m u n d u rem w ychodzi.
SCENA I II.
Major, R otm istrz, K apelan, n astępnie pani D yndalska, Józia, panna A n iela, Zuzia, pani O rgonow a, Zofia, Fruzia, Porucznik, Rem bo.
Dyndalska. J a k się masz, panie bracie? Do Józi.
O strożnie, gaw ronie! nie upuść szczeniąt.
M ajor pom ieszany. W itam , witam.
D yndalska do Józi. Czegóż trzym asz? połóż!
Do majora. Ja k ż e się m iewasz? Do Józi. Czemuż nie na stole? jakież to głupie dziewczę! Józia kładzie wszystko na szachach i w ychodzi. D yndalska siada. Aniela w chodzi, za nią Zuzia z dw iem a klatkam i, w jednej sroka, w drugiej w iew iórka, i z różnymi gratam i.
Aniela. W ieki już, braciszku, jakeśm y się widzieli. Do Zuzi. Postaw że klatk i, czego będziesz stała?
Major. W itam , witam.
Aniela do Zuzi. Gdzie, gdzie, gdzie! ślepa! oóżto? stołu nie m asz?
Z uzia s ta w ia k la tk i n a m apach i odchodzi. P o ru szen ie m ajo ra. R o tm istrz go za su k n ię w strzym uje.
M ajor cicho do rotmistrza. M a py.
R o tm istrz do m ajora. P st!
M ajor s ta ra się p o k ry ć n ie u k o n te n to w a n lc 1 sp ogląda czasem n a m apy. Słychać hałas 1 k rz y k k o b ie t za sceną.
Rembo za sceną. Nie r u s z ; a h ara p ! a fe! a zasię!
Orgonowa tyłem w chodząc i trzep iąc rękam i. Zasię! zasię, bo zemdleję. Rembo za nią w chodzi trzym ając kota nad głow ą, którego we drzw iach O rgonow a odbiera.
Biedny Filunio! moja duszka droga! ja k się trz ę sie! B iedny Filunio!.., J a k też możesz, panie bracie, trzym ać ta k ie obrzydłe p sisk a ? Jakim iś kajdankam i podcięły mi nogi i tylko co nie rozdarły lubego Filunia.
Rembo. To na sforze Z agraj z P isk lą ja k
ko ta zw ietrzyły, liajże po kocie! obces n a jejmość! a Grzmocisz i P opraw ... W ychodzi na znak m ajora.
Orgonowa. Fi, co za nazw iska! przebrzydłe
kundysy... ledwie dyszę... całam w pocie.
Siada p rzy D yndalskiej i A nieli. Za O rgonow ą weszła
Zofia z po ru czn ik iem niosącym k la tk ę z kanarkiem, k tó rą zaw ieszają w gbłębi rozm aw iając po cicho. W ciągu
tej sceny dziew częta po wynosiły k o ta i pieski. SCENA IV.
O rgonow a, D yndalska, A niela siedzą w rzędzie no
p raw ej,—po lewej stro n ie naprzeciw ko sto ją Major, R otm istrz, K apelan, w głębi Zofia, Porucznik*),
M ajor. W itam , witam panie siostry w moim
*) Pierwsze drzwi po praw ej stronie, do pokoju
O rgonow ej; pierw sze po lew ej, do D yndalskiej.
D rugie po praw ej, do m ajora; drugie po lewej, do
rotm istrza i kapelana. W głębi jedne do pokoju
Anieli, drugiem i wchodzą.
domu, i bardzo przepraszam kota za niegościn ność P isk li i niecnoty Z agraja.
Orgonowa. P a trz , panie bracie, moja córka. Zofia się zbliża i kłania. Owa Zosiunia mała... Anibyś ją poznał pewnie... w yrosła, w yładniała, niepraw daż? Za jej wychowani-' nie powstydzę się także. W pierw szej stolicy św iata mogłaby bezpiecznie rozmawiać, i to niejednym językiem . Miała i gu w ernantkę, m adam znakom itą, i na wyższych naukach w mieście pół roku straw iła.
Aniela. T alen tu gdy rozwinie...
Dyndalska. Ach, Anielko luba, co też nie w yga
dujesz! Ju ż je rozw inęła: czyliż nie śpiewa ca łego Rossyniego, tak , że każdy słuchać musi? Czyż nie tańcuje, tak, że nigdy ta k tu nie ch y b i? Czyż nie maluje, tak , że jej kw iatek w szystkich zwodził, i że pan sędzia chcąc powąchać, nosem go zm azał?
Aniela. To pan referendarz.
D yndalska. Ależ pan sędzia, mój aniołku! Orgonowa. Cicho, cicho, D yndalsiu; nie trzeba
ją w oczy chwalić, ona sama pokaże co umie.
Aniela do majora. Ja k że ci się podoba?... D yndalska szturchając ją łokciem . Cóżto za pytanie!
Aniela. Nie dasz mi gadać, kochana siostruniu. D yndalska. Bo głupstw a gadasz, moja duszko! Orgonowa. Cicho, cicho, siostruniu. Do majora.
Któż są ci panowie?
Major. R otm istrz Sławomir. W szkołach jeszcze
12 Aleksander hr. Fredro.'
przyjaźń nas złączyła: razem wdzieliśmy mundur,
razem go nosili i razem może w jednej złożym go mogile. — Nasz poczciwy kapelan, także daw ny tow arzysz, praw dziw y przyjaciel ludzi; wiele robi, mało mówi, naśladow ać go należy. — To mój Edmund, już wam po części znany z mojego listu. W jednej nieszczęsnej utarczce, kiedy każdy o sobie tylko m yślał a ja rapiony pod ubitym leżałem koniem, on mnie szukał, postrzegł, zebrał kilku walecznych, n a ta rł na nieprzyjaciół i osłonił własnemi piersiam i; cofał się, nacierał, znowu się cofał i znowu nacierał, aż póki naszych w zrastająca liczba zwycięstw a nam nie wróciła. T am to mnie, mnie broniąc, odebrał tę kresę przez skronie, k tó ra więcej w arta , niż dziesięć wieńców. Ściska go z rozczuleniem .
Z o fia mimowolnie. A c h , t o pięknie b y ć odwa żnym ! Spuszcza oczy na b ystre spojrzenie matki i ciotek.
Orgonowa. Dobrze, dość tego, te ra z do interesu.
Chcę pomówić z tobą, panie bracie, zatem po zwolą panowie... Oficerowie o d c h o d z ą i Z o fia d o s w e g o
pokoju na znak Orgonowej. S C E N A V .
O rgonow a, D yndalska, A niela, Major.
Orgonowa. W jednern zwięzłem słowie w szystko
ci opowiem; nie lubię niepotrzebnej przemowy, bo kto ma rozum, łatw o pojmie i zrozumie, gdy
mu jasno rzecz przełożę. Zatem bez przemowy; lepiej w krótkości powiedzieć o co chodzi, a po tem dać przyczyny i dowody. N areszcie, takim mocno oczytana, tyłem żyła w wielkim świecie, ty le mam roztropności i przenikliw ości, że się w zdaniu nigdy nie m ylę i chyba szalona głowa sprzeciwić mi się może. P rzy stęp u jąc więc do rzeczy, powiem, że powziąwszy wiadomość, żeś na urlopie i żeś do wsi swojej przyjechał, zaraz zgadłam , że w ojskową służbą znudzony, chcesz j ą porzucić i n a wsi osiąść. Myśl chw alebna, ale
do tego potrzeba...
D yndalska prędko. Pozwól, kochana siostruniu,
niech ci p rzerw ę: gdy się kogo chce przekonać, nie zaw sze n ajk ró tsza mowa najlepszą mową bywa. T rz eb a najprzód dać przyczyny, co do czego nas nakłania, potem rzecz wyłuszczyć, a na końcu dać dowody n a poparcie swego zdania. Lecz nim do zam iaru przystąpię, w ypada uczynić r z u t oka na poprzednicze zdarzenia i obecne położenie. A że to rzecz wielkiej w agi, na rozdziały j ą po dzielę, w których panu b ra tu dowiodę: lic z ą c na
pa lca ch że dotychczas źle m iał w głowie, że po nosi w ielkie stra ty , że wojskowość nic nie w arta , że n a w si osiąść rzecz najlepsza, że rozum nie radzę...
Aniela. Lepiej, duszko moja, napisz dzieło
o tem, a te ra z pozwól, niech najprościejszą drogą zbliżę się do celu...
Orgonowa. Gadajcie, o! gadajcie, gdy ta k b a r
dzo gadać lubicie; gadajcie, bardzo proszę. J a nic nie powiem. J a nic nie wiem. J a nic nie umiem. Gadajcie, łaskę mi zrobicie.
D yndalska. O, i owszem, j a będę m ilczała;
niech kochana siostra rozpraw ia, gdy je j ta k p rzy k rą chw ila milczenia. Albo j ą może wyręczy wymowna Anielka.
Aniela. Ach, gdzieżbym j a się śm iała po
równać w mymowie z kochanemi siostrzyczkam i: słuchać będę rozdziałów, lub drugiej przemowy bez przemowy.
Orgonowa. Proszę mówić, bardzo proszę. D yndalska. Bez ceremonii, bardzo proszę. Aniela. Mówcie, mówcie, bordzo proszę. Orgonowa, D yndalska, Aniela. B ardzo proszę. Orgonowa idąc ku drzwiom. Nie przeszkadzam .
D yndalska podobnież. Zostawiam.
A niela podobnież. Odchodzę.
Orgonowa, D ynd., Aniela kłaniają się po kilka razy
ode drzw i. Mówcie, mówcie, proszę; bardzo proszę.
W ychodzą.
S C E N A V I.
Major, R otm istrz, K apelan, Porucznik wchodzą
zam yśleni i stają przy m ajorze, który od początku prze szłej sceny nieporuszenie na środku stoi. R otm istrz,
porucznik w m undurach; kapelan w surducie.
R o tm istrz po krótkiem m ilczeniu. Cóż tam słychać? 14 Aleksander hr. Fredro.
Damy i Huzary. 16
Kapelan. Z aprzęgać nie każą?
Porueznik. Jakim że rozkazem zaszczyciły nas
dam y?
M ajor. R a r a r a r a ra ra, rozum iecie? R o tm istrz. Któż to zrozumie?
M ajor. I j a nie zrozumiałem, w uszach mł
tylko dzwoni.
R otm istrz. Jednak... M ajor. Nic nie wiem. Porucznik. Przecie...
M ajor. Nic, nic u k ata! G dy jed n a mówi,
d ruga je j zazdrości, jed n a od drugiej m ędrsza się m niem a; ta k , chociaż w szystko zawsze w je- dnem słowie, gadaninie końca niema, a o co rzecz idzie, m ądry kto zgadnie. Jednak, ęzy się do wiemy czy nie, w ypada przyjąć je godnie. Po łączm y nasze staran ia. Nieszczęście tylko, że ni kogo nie mamy takiego w domu, coby umiał damy przyjąć.
P orueznik. A h a : źle, kobiet niema. Kapelan. Niem a gderać komu.
R o tm istrz. Szkoda w samej rzeczy, żeśmy się
ostatniej pozbyli.
Major. H ej! G rzesiu! R em bo! Z araz w szyst
k o będzie. Rembo i G rzegorz w chodzą — do Remba.
Niech K utasiński na łysego wsiędzie i dalej w pogoń za klucznicą; a ja k j ą dojdzie, niech baba nie trzepie, nie rozpraw ia, i czemprędzej na łysego wsiada.
K apelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.
P orucznik śm iejąc się, do Remba. I Iliech tęgim kłusem w raca.
K apelan. Ale nie uchodzi.
M ajor. Ale czem u9 czyż nie kłusują nasze
m ark ietan k i? do Remba. Z resztą ja k zechce, niech z r o b i; byle mi p a trz ą c na zegarek na je d e n a stą klu cznicę przystaw ił. M arsz ! Jedno ju ż je st. Rembo odchodzi.
R o tm istrz. W szystko to jeszcze fraszka, ale obiad,
obiad, to sęk, bo nie zwodźmy się umiejętnością K ordesza. Słynie on w praw dzie w obozie, ja k najlepszy k u c h a r z ; ale cóż umie dobrze zrobić, mówiąc między n a m i: h u za rsk ą pieczeń i pieczeń huzarską.
Kapelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.
R otm istrz. D la dam, innych przysm aczków,
innych łakoci potrzeba. T rzeb a jak iejś na stół ozdoby, coś pięknego, coś lekkiego.
M ajor. W iem , wiem czego trzeba. W szystko
to G rześ zrobi. B yw ał po różnych m iastach, po różnych dw orach, w idział różne kuchnie; G rześ, G rześ zrobi ciasta.
G rzegorz. Ale...
M ajor. A ty , mój Edmundzie, zatrudnisz się,
z łaski swojej szykiem p o tr a w ; bo to, słyszę, te ra z rzecz wielkiej w agi, czy ry b a po mięsie, czy mięso po rybie. A G rześ, chłopak w ciemię nie b ity : zrobi, choć czego nie umie.
G rzegorz. Ale...
M ajor. Ale zrobisz ciasta.
G rzegorz. Ale ja , panie m ajorze, dalibóg nie
umiem.
M ajor. Z robisz; j a każę i b asta. J e s t więc
i drugie. Dobrze nam się wiedzie.
R o tm istrz. T rzebaby jeszcze p rz y stole ja k iej
rozryw ki damom.
M ajor. Muzyczki? Co mówicie?
R o tm istrz. Zapewne, czegoby trze b a; ale skąd? M ajor. S kąd? G rześ i Rembo trą b ią doskonale. Kapelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.
M ajor. O, dajno pokój, kapelanie; wszystko
nie uchodzi.
Porucznik. Ale zmiłuj się, m ajorze, w szystkie
do jednej w ystraszysz z własnego domu.
M ajor. Czem, czem u dyabła? Nie trąbiąże
w alca doskonale? Niech im tylko czasem kapelan w ta k t głow ą kiwnie, a zobaczycie ja k w y trąb ią gładko. Ale co za myśl nagle mi przychodzi!... w ybornie, przedziw nie!... Ty, ty , rotm istrzu, m u sisz się tem zająć: każ postaw ić pod oknami jadalnego pokoju... postawić... wiesz co? zg a d n ij!... m oździerzyk nabity... J a k krzyknę: w iw at damy! rym ! z moździerza.
Kapelan. O, na honor, nie uchodzi, wstaje. P orueznik wstając. To żadnym sposobem być nie
może. To nie z żołnierzam i spraw a.
M ajor wstając. A le ju ż proszę...
ę
1 8 A leksander hr. F red ro .
P orucznik. Uważ przecie, że to kobiety. M ajor. J e s t i kaznodzieja! Brawo, brawo kobiety... nie wiedziałem. Coto , u dyabła, że с panowie młodzi myślą, że sta rz y nigdy młodym
nie byli. J a k wy te ra z żyjecie, myśmy żyli da
wniej... a może i lepiej, i tężej, kiedy o to cho
dzi. Proszę! hm! Oni tylko wiedzą, ja k się z da
mami obchodzić. I jam całe życie nie rąbał, i ja n się baw iał z damami i za wszem dogodził! zaten gadaj nie gadaj, j a z m oździerza w ystrzelę.
R o tm istrz. Można bezpiecznie; bo choć się trocin
popłoszą, to zapew ne z p rzestrachu złych skutkón
nie będzie!
M ajor. T ak je st, złych skutków nie będzie! R o tm istrz. A zabaw ić trzeba.
M ajor. A zabaw ić trzeba. Do G rzegorza. Moździers pod oknem postawić. M arsz! Ale, ale, proszę cię mój G rzesiu, ja k będziesz trąb ił, nie dmij tei ta k mocno, zw łaszcza w drugiej części; na te, odbitej nucie zaw sze ta k ci w trąb ie w rzaśnie że aż słuchać niemiło; lekko, a p atrzeć na kapelana. G rzegorz odchodzi. Fruzia w chodzi dygając na
o b ie strony. Tylko porucznik je j s ię o dkłonił; kapelan
o d w ra ca się i odchodzi.
SCENA V II.
Major, R otm istrz, Porucznik, Fruzia.
F ruzia. Moja pani się kłania, dygając i prosi p an a do siebie.
Dam y i H uzary. 19
M ajor. K ogo? porucznika? F ru zia . Nie, pana m ajora. D ygając.
M ajor. Czemuż na niego patrzysz, kiedy mó
w isz do m nie? Po krótkiem m ilczeniu. Idź, powiedz tw ojej pani,, że wieczór służyć jej będę mojemi u szam i; tylko proszę, abyśm y sam na sam byli; te ra z nie mam czasu. Fruzia dyga i odchodzi.
SCENA V III.
M ajor, R otm istrz, P orucznik.
R o tm istrz. Na co odwlekać? wcześniej, później
trochę, zaw sze cię to czeka.
M ajor. Ach, mój kochany, dobrze i dzień cały. R otm istrz. Ale ta k ą rzeczą ich odjazd nie
prędko nastąpi.
M ajor. P ra w d a i to. Odbyć potrzeba tę nie
szczęsną rozmowę. Ach,, w y sobie nie w ystawiacie,
co to za rzecz straszna.
SCENA IX .
Ciż sam i, Fruzia.
F ru zia dygając. Moja pani teraz, nie wieczór
chce mówić z panem i zaraz tu przyjdzie.
Major. Tw oja pani ja k widzę, nie lubi po
w tarzać rozkazów.
F ru zia . O, i bardzo nie lubi!
R o tm istrz do porucznika, D la nas tu, widzę, dzisiaj 2*
miejsca niema, chodźmy przejść się trochę, albo jedźm y konno...
Major. Nie zostaw iaj ci eże mnie samego! Idźcie
do ogrodu, bądźcie w odwodzie.
Odchodzą. K ró tk a scena niem a. M ajor nie chce uważać
F ruzi, k tó r a w dzięczy się z tr z p io to w s tw a ; od w raca się, pokręca w ąsy, n u c i; je d n a k m im ow olnie ja k spo jrzy , zaraz się od w raca sp o tk aw szy je j oczy. N areszcie Fruzia
na znak wchodzącej O rgonow ej wychodzi. SCENA X.
Major, O rgonow a.
Orgonowa. Jesteśm y sami. M ajor. T ak, jesteśm y sami.
Orgonowa. W czterech słowach rzecz skończę. M ajor. Tego mi trzeba.
Orgonowa. Sam a mówić będę. M ajor. T ak, sam a jedna.
Orgonowa. Usiądźmy. Siadają. Z początku za>
czynając...
M ajor. A od końca nie m ożnaby zacząć? Orgonowa. Cóżto za myśl dzika.
M ajor. B ardzo roztropna, bo pam iętam com się
dowiedział z przeszłej rozmowy, i je śli te ra z podobnie...
Orgonowa. Ja k im ty się, braciszku, z wiekiem
gadułą zrobiłeś!
M ajor. Milczę.
Orgonowa. Do słowa p rzy jść nie mogę. M ajor. Słucham.
Orgonowa. Poniew aż chcesz służbę porzucić.,. Major. Ale j a nie chcę służby porzucać. Orgonowa. Naco to k ry ć?
M ajor. Szczerze mówię.
Orgonowa. N a w si chcesz osiąść... M ajor. Ani myślę.
Orgonowa. T ylko nie sprzeczaj się ze mną, bo
nigdy nie skończę.
M ajor. Słucham więc.
Orgonowa. Bardzo robisz rozumnie, ale trzeba...
trzeba, trzeba, krótko mówiąc, abyś się ożenił.
M ajor■ z ry w a ją c się. Czyś w aćpani szalona?
Orgonowa. Grzecznie, niema co mówić. M ajor sia d a ją c. Chciałem powiedzieć: chyba byłbym szalony!
Orgonowa. Dlaczego?
M ajor. Spojrzyj na mnie a masz odpowiedź.
Mnie? w tym w ieku, brać młodą żonę? Co za myśl, co za myśl! N igdy m ałżeństw a nie byłem przyjacielem a tem bardziej te ra z. W obozie po siw iały, szabla i koń, to moje były kochanki; a jeślim czasem pokochał, to po huzarsk u ; póki dobrze, póty miłość. I j a te ra z mam się w amory wdaw ać ? Byłbym szalony, a jeszcze szaleńsza ta, coby się za mnie w ybrała.
Orgonowa. J a więc dziś mówić nie będę. M ajor. G adaj sobie waćpani na w szystkie
cz te ry w iatry, gadaj do sądnego dnia, ale nie
o mojem ożenieniu.
Orgonowa, Chwilę tylko cierpliwości; ożenienie
ożenieniu nie równe.
M ajor na stronie. Zawsze dyabła w arte.
Orgonowa. Nie wiesz, kogo ci za żonę p rze
znaczam.
M ajor. Nie ciekawym. Orgonowa. Moją Zosię. Major. To dziecię?
Orgonowa. Ma la t ośmnaście.
M ajor. A j a pięćdziesiąt sześć; cztery la ta
starszy od waćpani.
Orgonowa. Bez rachuby, bardzo proszę. Major. N aw et podobno waćpani pięćdziesiąty
trzeci.
Orgonowa. Same, widzę, obelgi odnoszę za
moje dobre chęci.
M ajor. Za dobre chęci dziękuję, a układu nie
przyjm uję.
Orgonowa. Zastanów się tylko, u p arty m ajorze:
dziewczyna na wsi bogobojnie wychowana, cały swój los w dzięczna ci będzie, będzie kochała, szanow ała, więcej ja k ojca, niż męża; a ty oto czony dziećmi...
M ajor. Trudno, trudno.
Orgonowa. Będziesz błogosławił chwilę, w któ
rej zostałeś powolnym moim zamiarom. Nie gardź, proszę cię, szczęściem, które ci się zdarza.
M ajor. Szczęściem nie gardzę; ale szczęścia
nie widzę zatru ć czyją młodość dolegliwościami Й2 Aleksander hr. Fredro.
Dam y i H uzary. 23 w iekn starego i w ystaw ić się n a pośmiewisko całego pułku huzarów .
Orgonowa. Co za troska! Niechno się tra fi
którem ukolw iek z tego całego pułku huzarów młoda, ładna, dobra dziewczyna, a zobaczysz, że co innego drugiem u radzić, a co innego samemu działać. D latego proszę pana b ra ta , zaprzestać w szelkich n ara d z tym swoim rotm istrzem , z tym swoim kapelanem i z tym swoim wysmukłym porucznisiem. K ażdy odradzać ci będzie a sam gdyby mógł, trz y raz y b y się ożenił. N am yśl się więc, ale sam, bardzo proszę. O d c h o d z i.
SCENA X I.
Major.
K rótkie nam yślenie, bardzo krótkie. Mam ro zum, Bogu dzięki. W o ła p rz ez o k n o . Chodźcieno, ko ledzy! — Powiem im; czemu nie mam powiedzieć? Będą się śmiali w raz ze mną. Mnie się żenić? m n ie ! D reszcz mnie przechodzi. Młoda żona! ha, ha, ha, piękną zacząłbym kam panią.
SCENA X II.
Major, R otm istrz, K apelan, Porucznik.
M ajor. Siadajcie. Siadają w koło stołu. Dowiedzia* łem się nareszcie o co chodzi. F ra szk a ! Co po wiecie... chcą mnie ożenić.
W szyscy. Ożenić?
M ajor śm iejąc się. T ylko ożenić.
P orucznik. Z kim ?
M ajor. Z Zosią, moją siostrzenicą. Kapelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.
Porucznik na stronie. Co słyszę! Do m ajora. A m ajor?
M ajor. I możesz się pytać. R otm istrz. Nie chce, oczywiście. M ajor. Chybabym oszalał. Kapelan. Brawo.
M ajor. Ale m iarkuję, że moje panie siostry
nie ta k łatw o odstąpią zam iaru.
P orucznik. Przym usić, nie przym uszą.
M ajor. Zapewne. Ale chciałbym ja k najmniej
O tem słyszeć.
R otm istrz. Niech gadają, a my nie słuchajmy, M ajor. Nie sposób nie słuchać.
R o tm istrz. U p rzy k rzy im się nareszcie. M ajor. Co, g adanie? ża rtujesz, panie kolego, Porucznik. T rz eb a to rozważyć.
M ajor. Byłem się nie żenił. Kapelan. Nie uchodzi. R o tm istrz. I j a ta k myślę.
Porucznik. I j a także. Ale cóż Zosia n a to? M ajor. Jeszcze nie wiem.
R otm istrz. Moje więc zdanie...
Damy i Huzary. 28 SCENA X III.
Ciż sam i, O rgonow a, Zofia.
Orgonowa. Cóżto? ra d a wojenna. W szyscy w stają — milczenie.
M ajor cicho do rotm istrza p rzy nim stojącego.
P otm istrzu, powiedz, proszę, że to być nie może.
R o tm istrz podobnież do kapelana. Kapelanie, po wiedz jej co myślisz.
K apelan do rotmistrza. Nie u ch o d zi; niech m ajor mówi.
R o tm istrz do m ajora. Powiedz, że nie chcesz.
M ajor. U radziliśm y...
Orgonowa. Pew nie nic dobrego. Milczenie — biorąc
в я stronę m ajora. Zostańmy się sami.
M ajor. Dziękuję, tego nie potrzeba.
Orgonowa. Panow ie pozwolą... Kłania się, ofice row ie odchodzą. No, majorze, te ra z możesz z Zosią...
M ajor. Ależ, pani siostro...
Orgonowa. Zostawiam w as sam n a sam. M ajor. Ale... zatrzym aj się... później... Orgonowa. T rzeb a skończyć. Zosiu, słuchaj... M ajor idąc ku drzw iom . Pozwól... zaraz... krew z nosa...
Orgonowa. Ale wrócisz? M ajor. W rócę, wrócę. O d c h o d z i.
26 Aleksander hr. Fredro.
SCENA X IV .
O rgonow a, Zofia.
Orgonowa. P roszę sobie z głowy wybić w szyst
kie romanse, jak ieś tylko kiedykolwiek słyszała, albo może przypadkiem i czytała. D la losu, nie dla miłości idzie się za mąż. Twój wuj jest człowiek uczciwy, ma dobrą wieś, k tó ra pewnie w inne w padnie ręce, je śli się z tobą nie ożeni.
. Z ofia. Ależ, kochana m atko, mam nadto dobre o nim mniemanie, abym mogła myśleć, że mnie zechce mimo mojej woli.
Orgonowa. Ja k to mimo w oli? czyż masz wać
panna inną, ja k wolę m a tk i?
Z ofia. W ypełnić j ą mogę; ale mieć tę samą,
trudno sercu rozkazać.
Orgonowa. Tylko nic o sercu.
Z ofia. Nareszcie, może on nie zechce dla sie
bie samego.
Orgonowa. Zechce, ja k ty zechcesz. Znam go
dobrze, nieraz mi ju ż u stąp ił dlatego tylko, aby się nie sprzeczać.
Z ofia. Dlaczegóż, kochana m atko, koniecznie
pragniesz tego m ałżeństw a?
Orgonowa. D la tw ojego szczęścia.
Z ofia. A je śli to będzie mojem nieszczęściem? Orgonowa. N adtoś jeszcze młoda, byś to nadal roz
Zofia. Jestem jednak w stanie poznać, że jego
wiek z moim wcale niestosowny.
Orgonowa. J a k się ząbki przecierają! ktoby się
spodziewał... wiek niestosowny... Młodzik jaki, trzpiot, byłby w aćpannie dogodniejszym?
Z ofia. Ten, coby mi się podobał, byłby n aj
dogodniejszym.
Orgonowa. Dość tego... więcej ani słowa... Nie
pójdziesz za m ajora, to wiesz, co cię czeka.
Z ofia. Ach, kochana m atko, cóż ja ci p rze
w iniłam . Płacze.
Orgonowa. Słuchaj, Zosiu, j a cię kocham, szcze
rze tw ego szczęścia pragnę. Nie bądź więc dzie ckiem, nie opuszczaj losu, k tó ry ci się zdarza. Mój b r a t je s t ch a rak te ru łagodnego, ulegającego, żona z nimi zrobi co zechce; tylko nie trzeba tracić odwagi, je śli zrazu znajdą się trudności. K ażdy mąż z początku o tem tylko myśli aby nie dać się zawojować. Sroży, puszy się, ro zk a zuje, w szystko na swojem postawić musi, pan, pan samowładny, pierw szych tygodni. Ale tylko cierpliwości, tylko cierpliw ości; zm orduje go, sp rzykrzy mu się ciągła w alka i ciągła straż siebie samego, a żona rozum na, co sobie raz uło ży, nigdy odstąpić nie powinna i jed n ą zawsze drogą, krok po kroku staw iąc, powoli, powoli, ale nieocliybnie dojdzie do celu, a tym j e s t : być panią w domu. z pokorą. A pana uznawać. Zostawiam c ię ; bądź rozsądną, bądź posłuszną m atce, a
28 Aleksander hr. Fredro,
brze w y jd z ie sz ; m ajor tu za raz będzie, sta ra j
m il się podobać głaszcząc ją pod brodę i pam iętaj, że na twojem zamęściu polega szczęście m atki, odchodzi.
SCENA XV.
Zofia, później Porucznik.
Z o fia p o krótkiem m yśleniu. Myślę, m yślę i pewnie nic dobrego nie wymyślę. Matce oprzeć się t r u dno ; szczęścia w yrzec się trzeba. Ach, Edm un dzie! Edm undzie! nic nie będzie z naszej miłości.
Porucznik który się był zatrzymał w głębi. Skądże
ta sm utna w różba?
Z o fia . Dobrze, żeś nadszedł. Radź czemprę-
dzej... zmiłuj się... rad ź co robić, bo zginiem y oboje.
Porucznik. Zginiemy, a to dlaczego?
Z ofia. Czyż nie wiesz, że je s t wolą mojej
m atki, abym poszła za m ajora?
Porucznik. I cóż stąd ?
Z ofia. Edm undzie, cóżto za p y ta n ie ? Miałoż-
by tw oje oświadczenie przed chw ilą nie być szczere? Miałożby mnie zawieść serce moje?
Porucznik. Ani jedno, ani drugie. M atka chce
w ydać cię za m ajora, a j a właśnie z jego oświad czeniem przychodzę, że bardzo cię kocha, i wła śnie dlatego, że kocha, żenić się z tobą nie myśli 1 nie ohce.
Z ofia. T o jeszcze nie koniec.
Porucznik. D roga Zofio! miejmy n ad z ie ję; chciej
my' j ą m ie ć ! Od chwili ja k cię tu zoczyłem, j a kieś niewymowne przeczucie szczęścia duszę moją napełnia. Ciebie tu spotykam , ciebie, k tó rą od ta k daw na napróżno szukałem.
Z ofia. I mego ojca w szystkie sta ra n ia były
d are m n e; nie mógł się naw et dowiedzieć, z k tó rego pułku żołnierze, na których czele w yrw ałeś go śmierci, a mnie najokropniejszem u nieszczęściu. W ostatniej życia godzinie wspominał cię z wdzię cznością i mnie j ą przekazał w jedynej spuściźnie.
Porucznik. W ięcej niż wdzięczność, zyskałem
miłość tw oją.
Z ofia. N ajszczerszą a i najśw iętszą, bo u p ra
wnioną ostatnią wolą ojca.
Porucznik. Innych praw nie roszczę. Z o fia . A mogęż zapomnieć...
Porucznik. K ochana Zofio! w ierz mi... moja
czynność wychodzącym z niebezpieczeństw a zdała się dziełem anio ła; ale w rzeczy, ledwie w arto j ą wspomnieć. Żałowałem tylko, że zbliżający się nieprzyjaciel nie dozwolił mi zabezpieczyć dalszej waszej podróży i że w tem zam ieszaniu żadnej a żadnej naw et o waszem nazw isku nie pow zią łem wiadomości.
Z ofia. Mój ojciec w podróży, został przym u
szony n ag łą słabością zatrzym ać się dni k ilk a
W domku jednego leśnięzego. W trzy dni po
przechodzie naszego wojska, stanęło we w si k il kuset różnej broni żołnierzy. Rabunek zaczął się w krótce i do tego stopnia doszedł wściekłości, że podpalano domy bez żadnej przyczyny. Od ciągnięta od ojca, w idziałam ju ż zajm ujący się dach, gdy głos twój słuch mój uderzył. Zdało mi się zaraz w tenczas, że słyszę głos znajomy, i potem, iłem raz y cię wspomniała, zawsze ja k daw ną znajomość: serce njoje twojem było, nim się jeszcze zbliżyłeś do niego.
Porucznik. J a k ja , ta k i każdy oficer byłby cię
ojcu powrócił i k azał pożar ugasić. Szczęście więc tylko moje. że mnie się to trafiło. P a trz , Zofio, w stążka, k tórąś o p u ściła; od tego czasu nie zeszła z serca mego : nie w iedząc gdzie, kto je steś, jej w ierny byłem.
Z ofia. Z osobna, widzę, Bóg p rzyjął przysięgi
nasze. Ale, Edmundzie, moja m atka nic nie wie o tem . Nieszczęściem rodzice moi nie żyli z sobą od la t dziesięciu i dośćby było powiedzieć, że to było wolą męża, aby j ą nieprzebłaganą na za wsze uczynić.
Porucznik. Nic więc jej jeszcze o tem nie mówmy, Z ofia. Zwierz się majorowi, wezwijm y jego
pomocy.
Porucznik. Mógłbym ufać jego pomocy, gdyby
tylko^«ł«r-4K tej mierze. J e s t niezwyciężony nie- p ra ^ p ln e f 'ml&żeństwa i choćby mi nie
przeszka-r “* ВИШТБКЛ І П
ł . BŁĆiTSA - /
;ał, straciłbym pewnie jego przyjaźń, może szacunek.
Z ofia. Nieszczęsne u p rz e d z e n ia !
Porucznik. Z drugiej strony jestem pew ny, że
pim ryw alem nie b ę d z ie ; raz, że się mniej boi łego szwadronu nieprzyjacielskiego niż jednej n y ; a powtóre, że nadto szlachetnie myśli, aby ciał być spraw cą czyjegokolwiek nieszczęścia.
Z ofia. Ale wiedz jeszcze o tem, że jeżeli nie
jdę za niego, Smętosz, obrzydły człowiek, głu- , brudny, s ta ry lichw iarz moją rękę ma otrzym ać.
Porueznik. Czy podobna aby m atka...
Z ofia. P odług niej, m ajątek szczęściem, a do
?o, mówiąc między nam i, je s t trochę u p artą .
P orucznik. To źle, bardzo źle. Myśli.
Z ofia. Je d n ak kochających, mówią, Bóg nie
u s z c z a ; może m a tk a zmiękczy się prośbam i szemi.
P orucznik po krótkiem m ilczeniu. Nie, na niepewne tu nie staw m y.
Z ofia. Cóż robić?
Porucznik po krótkiem m ilczeniu. P rz y k ra rzecz awać, zw łaszcza z p rzy ja ció łm i; ale ich uprze- enia często nierozsądne u p raw n iają poniekąd iwinne oszukaństw o. T rzeba więc, abyś oświad- yła majorowi, że chcesz pójść za niego.
Z ofia. D la B o g a i to pójdę.
Porucznik. Tego się nie lękaj, j a ręczę. T w oja
itka, widząc cię przychylną zam iarow i swoje
32 Aleksander hr. firedro.
mu, nie straci nadziei przyw ieść go do skutku i odpowie Smętoszowi, a m ajor coraz bardziej przynaglony, przyjm ie łatw o ostrożnie podsuniętą myśl, m ną w yręczyć siebie.
Z ofia. Ach, toby dobrze było.
Porucznik. S taraj mu się jednak podobać; bo
zakochać się nie zakocha, a dobrze będzie ja k pojmie, dlaczego j a kocham.
Z o fia . Mam więc...
Porucznik. Być m atce powolną i majorowi
przyjazną.
Z ofia. Je ste ś je d n ak pewny, że nie zechce... P orucznik. Ach, ta k pewny jestem , ja k ty mo
je j, j a twojej miłości.
Z ofia. Jakikolw iek skutek otrzym am y, Edm un
dzie, serce Zofii twojem do śmierci.
Porucznik całując ją w rękę. Ju ż samo to zape
w nienie je s t mojem szczęściem. Ale idź, uwiadom m atkę o odpowiedzi m ajora i postępuj sobie sto sownie do naszego układu; miłość i nadzieja niech uaszem hasłem będzie.
AKT DRUGI.
T e n sam pokój. Zam iast bro n i pootw ierane p udełka ze stroikam i; zam iast szachów zwierciadło. Na tureckiej głowie czepeczek, na celu suknia. Mapy, klatki sprzątnięte. Słychać za sceną trąbienie.,
* a p o tem m ocny wystrzał. SCENA I.
F ru z ia , potem Jó z ia , Z u zia.
F ru zia w ybiegając. Józiu, Józiu! Zuziu! Józiu! Zuziu!
Józia w biegając. Czego?
Z u zia wbiegając. Cóż tam ?
F ru zia biegając po pokoju. P an ie się zlękły, panie chcą zemdleć.
Z u zia ku drzwiom biegnąc. D la B o g a!
Józia ku drzwiom . Może zem dlały?
F ru zia wybiegając. Niema gdzie! niema gdzie! SCENA. I I.
M aior p ro w ad zi p a n ią O rgonow ą całkiem n a nim ■wspartą, p ow oli do je j p o k o ju ; p rz y n iej Zosia za n ią F ru z ia. Poczekaw szy, ro tm istrz p row adzi podobnież p a n ią D yndalską z J ó z ią ; przechodzą do sw ojego pokoju. Poczekaw szy, p o ru czn ik podobnież p an n ę A nielę. - G rzeg o rz z d ru g iej stro n y , trą b a w rę k u — i przy drzw iach zostaje. K ap elan n a k o ń cu w chodzi z zaw ią zana serw e tą , sta je w śro d k u n a p rzodzie sceny i ta k n iep o ru sze n ie sto i do k o ń ca sceny—słychać w p o kojach
W ody! wody! wody!
G rzeg o rz w ybiega i w k ró tc e w raca, w jed n e j ręce trąb a , w d ru g iej k o n e w k a ogrodow a.
F ru zia we drzw iach. W ody! G rzegorz biegnie ku niej.
Józict w e drzw iach. W ody! Grzegorz biegnie ku niej.
Z u zia we drzwiach. W ody! prędzej!
G rzeg o rz w ybiega za nią. D ziew częta i p o ru czn ik prze b ieg a ją scenę w różnym k ie ru n k u z flaszeczkam i,
szklankam i itd .
SCENA III.
Major, R otm istrz, K apelan, G rzegorz.
Kapelan zaw sze w sw ojem m iejscu z założenem i rę k o ma. G rzegorz zadyszany, w głębi.
M ajor obcierając czoło. K toby się spodziewał!
R o tm istrz podobnież. Któż to m ógł przewidzieć!
M ajor. Nie trzeb a było staw iać pod samem
oknem.
R o tm istrz. W y strz ał był za mocny.
M ajor. W samej rzeczy, że mocny; któż
nab ijał?
R o tm istrz. G-rześ.
M ajor. Pew nie dałeś więcej prochu?
G rzegorz. Troszeczkę, troszeczkę tylko, panie
majorze.
M ajor chodząc. Troszeczkę! U niego to nic nie znaczy! troszeczkę! Otóż masz, co to troszeczkę narobiło.
R o tm istrz chodząc. Nie b y ły b y się ta k polękły.
M ajor chodząc. T ak, nareszcie może byłaby je d n a zemdlała.
R o tm istrz chodząc. T ak, jedna, a niech i dwie.
M ajor chodząc. Tak, niech i dwie, ale trz y ?
R otm istrz. T rz y od razu!
M ajor. T rzy, trz y od razu!
Kapelan. Posłać po doktora... krew im puścić. jRotmistrz. Nim przyjedzie...
M ajor. Lepiej, niech im G rześ krew puści. Kapelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.
G rzegorz stojąc pro sto przed majorem. P anie ma jorze, podejmuję się.
Kapelan. Nie można.
M ajor. Ale kiedy umie... sam widziałem... puszczał ra z mojemu trębaczowi, ja k go koń uderzył... praw da, że nie do razu, ale jednak.,.
SCENA IV.
Ciż sam i, Porucznik.
P orueznik. Przecie nasze dam y przyszły do
siebie. P ani Orgonowa ma jeszcze tylko spazm a tyczne ziewanie... P an i D yndalska lekką kolkę... a panna A niela cokolwiek dreści.
G rzegorz. P an m ajor nie każe?
M ajor. Ju ż nie potrzeba. Grzegorz odchodzi.
Porueznik. W szystko ustanie po chwili spo
czynku.
M ajor. Bogu dziękł.
B o tm istrz. Chodźmy do obiadu.
F ru zia w chodzi i dygając przed majorem. Moja pani prosi pana, abyś pan kazał, aby konie w stajni nie hałasow ały. B ardzo tu p a ją i kichają, a to szkodzi nerwom mojej pani. O dehodzi. Oficerowie spoglądają na siebie w milczeniu.
Damy i Huzary. 35
R o tm istrz. Nerwom szkodzi.
M ajor. Koniom kazać, aby nie hałasow ały,
G rzesiu! G rzegorz w chodzi, rotm istrz i m ajor chodzą.
K onie ze stajn i w yprowadzić.
G rzegorz. D okąd?
Major. D okąd chcesz.... niech koczują. Grzegorz
odchodzi, Józia w chodzi.
Józia dygając przed majorem. Moja pani prosi, abyś pan kazał powynosić z domu w szystkie arm aty, fuzye i pałasze, bo się lęka nowego przypadku i spać nie może. Józia odchodzi, chwila milczenia.
R otm istrz. A rm aty powynosić.
M ajor. I p a ła s z e ,. G rzesiu! G rzegorz wchodzi.
B roń zebrać i na strych wynieść. G rzegorz odchodzi, Zuzia w chodzi. . . .
Z u zia dygając przed majorem. Moja pani prosi, abyś pan kazał zakadzić pod oknami, bo proch bardzo śmierdzi, z czego dreszcz się powiększa,
O dchodzi — chwila milczenia.
M ajor. G rzesiu!
R otm istrz. Czegóż chcesz? G rzegorz w chodzi.
M ajor. K azać zakadzić. R o tm istrz. Na dworze? Kapelan. Bądźcie zdrowi.
M ajor. Dokąd? Kapelan. Jad ę.
R o tm istrz. Odstępujesz n a s ? Kapelan. Nie w ytrzym am . R otm istrz. A to i j a pojadę.
Major. A to weźcież i mnie z sobą.
P orucznik. Ale, moi panowie, ja k że chcecie
sam e dam y zostaw ić?
M ajor. One sobie tu poradzą. Porucznik. Ale one was nie puszczą.
M ajor. Oiclio! ciszej. T rzeba w sekrecie odje chać.
R o tm istrz cicho. T rzeb a uciec w sekrecie.
Kapelan. Uciekajmy.
M ajor do G rzegorza cicho. Kulbaczcie konie
Porucznik. Majorze, rotm istrzu!... M ajor. P st... zbierzmy się...
R o tm istrz. I W nogi. O dchodzą na palcach do sw oich pokoji.
Porucznik sam. A to pięknie! Jechać nie mo gę... sam nie zostanę... co tu robić?... trzeba przeszkodzić tej ucieczce. Gdybym mógł... idzie ku
drzwiom Zofii, powoli otw iera — na jego znak Zofia w ychodzi.
SCENA V.
P orucznik, Zofia.
P orucznik. Zofio, źle się dzieje. Z ofia. Cóż ta k ieg o ?
Porucznik. Major, ro tm istrz i kapelan, prze
straszeni tem co się stało, a bojąc się jeszcze bardziej, co ich nadal czeka, ułożyli ucieczkę.
Z ofia. J a k to ? chcą odjechać?
P orucznik. T ak je st, tajem nie. Idź, powiedz to
m atce; tylko nie mów, że wiesz odemnie. J a ta k że z nimi muszę się w ybierać.
Z ofia. Coż pomoże moja m a tk a ?
Porueznik. Ju ż oiia sobie poradzi, tylko idź
І powiedz. O dchodzą w przeciw ne strony.
Major, ro tm istrz , k a p elan w ychodzą bardzo o stro żn ie i n a palcach p ow oli p o stę p u ją ; m antelzaczki pod pachą, p rz y pałaszach. D ają sobie znak, aby być cicho,
a zszedłszy się n a środku, w ychodzą o glądając się
powoli. F ru z ia a potem Jó z ia i Zuzia p rz eb ieg a ją ze
drzw i do drzw i ja k w scenie dru g iej.
SCENA VI.
O rg o n o w a , D y n d a lsk a , A n iela, F ru z ia , J ó z ia , Z u z ia . W ybiegają ze swoich pokojów ; za każdą służąca kończąca ubierać. JStają bez tchu na przodzie sceny w koło tuż koło siebie; żadna przem ów ić nie
może — chwila milczenia.
D yndalska odetchnąw szy. Chcą uciekać!
Aniela. ...uciekać! Orgonowa. ...ciekać1 D yndalska. Nie puszczać l Orgonowa. B iegaj, D yudalsiu! Dyndalska. Skocz, Anielko! A niela do dziew cząt. Biegajcie!
Orgonowa. Czekajcie!... proście... Major niech tu
przyjdzie... Nie odstępujcie go i kroku... biegajcie! SCENA V II.
O rg o n o w a , D y n d a ls k a , A n ie la . Siadają.
Orgonowa. Bzecz niesłychana! Aniela. Nie do uwierzenia.
D yndalska. S praw ka panów doradców. Orgonowa. Nie inaczej, samby nie śmiał. D ynd. P anu rotm istrzow i w szystko nie na rękę* Orgonowa. I kapelanowi.
A niela. Albo i porucznikowi. Orgonowa. Ten nic nie znaczy. Aniela. Nie w ierz temu, siostruniu.
Orgonowa. Ju ż j a ci ręczę. On ani pomoże, ani
zaszkodzi. J e s t, czy go niema, w szystko jedno. Ale ci sta rz y , <a sta rz y , ja k zaczną ruszać wą- siskami, toby w ogień w lazł jeden za drugim.
D yndalska. Póki będą z sobą, póty próżne na
sze staran ia. My gadam y, gadam y, a pan kolega kiwnie głową, i jużci po wszystkiem u.
Orgonowa. R otm istrz najstraszniejszy.
Aniela. Kiedy tak... poświęcę się waszemu
dobru: pójdę za niego.
D yndalska. Ależ on ma rozum, kochany aniołku. A niela. A dowcip waćpani.
Orgonowa. Niech się sta ra mu podobać... albo
go podbije, albo go w y straszy ; zatem zawsze dobrze.
Aniela. Chcę wam służyć mimo w aszych urą-
g ań i zobaczycie, źe swego dokażę.
Orgonowa. M ajora rozczulać. Dyndalska. Nie dać mu odetchnąć.
Orgonowa. A ni momentu; ja k go zmęczymy, to
na w szystko przystanie. J a go znam dobrze.
D yndalska. K apelana z obydwoma poróżnić.
Orgonowa. Ile możności mu dokuczać.
Dyndalska. Zręcznie słówko wsunięte najle
pszych często poróżni przyjaciół.
Orgonowa. Ju ż j a to biorę na siebie; na w a-
szem świadectw ie polegam.
Aniela. Otóż i major.
SCENA V III.
O rg o n o w a , D y n d a is k a , A n iela, M a jo r i d z ie w c z ę ta . Fruzia wchodzi poważnie, za nią major, za nim Józia i Zuzia; zostają przy drzw iach chichotając się między sobą. Chwila milczenia. Na znak O rgo-
nowej dziew częta odchodzą.
Orgonowa. W itam y Z podróży. Major się kłania.
D y n d a l s k a po krótkiem m ilczeniu. Gdzież się pan b r a t w ybierał?
M ajor. Chciałem konia przejechać. Orgonowa. K onia przejechać? M ajor. Konia przejechać.
Orgonowa. Tak, mały spacer zrobić? M ajor. Mały spacer zrobić.
Orgonowa. I wrócić?
Major z w estchnieniem . I wrócić.
Orgonowa. Prędko У
Major. Tak... to jest... nie wiem... bo to... Orgonowa. Na co tu udaw ać? lepiej praw dę
powiedzieć.
M ajor. Dobrze w aćpani mówisz, nie umiem
i nie chcę udawać. W stają.
Orgonowa. Chciałeś nas więc odjechać? 40 Aleksander hr. Fredro.
M ajor. Chciałem.
Organowa. Same zostaw ić? M ajor. Same zostawić. Orgonowa. T ajem nie? M ajor. Bez pożegnania.
Orgonowa. Do tego stopnia posunąłeś nie* grzeczność.
M ajor. Mylisz się w aćpani; to nie była nie-
grzeczność.
Orgonowa. Tylko uprzejmość. M ajor. Nie inaczej.
Orgonowa. W nowym wcale sposobie; gości
w donm odjeżdżać.
M ajor. Myślałem, że im bezemnie lepiej bę
dzie. Nie umiem, przyznam się, dam przyjm ować, i p rzy najlepszej chęci mógłbym nabroić z nie- wiadomości wiele złego. Ju ż raz z mojej winy dostałyście mdłości; któż ręczy, że nie pomrzecie, ja k w as jeszcze lepiej uczcić zechcę? Mógłżem zgadnąć, że konie pow iększają spazmy, proch dreszcz a pałasze kolki? I mogęż wiedzieć, czego wam trze b a a czego nie trz e b a ?
Orgonowa. W szystkobyś wiedział, gdybyś był
k ontent z naszego przybycia. Ale, niestety! sio s try kochające cię... siostry dawno cię niewidzące...
D gndalska Utęsknione b ra ta uściskać... Orgonowa. Mimo wszelkich trudności, w ybierają
się do ciebie...
Dgndalska. W najniegodziw szą drogę...
42 A leksander hr. F red ro .
Aniela. U grzęzłyśm y dwa razy .
M ajor z w estchnieniem na stronie. Ach, któż Wa3 w yciągnął na moją biedę?
Organowa. P rzy jeżd żają zająć się twojem szczęściem...
Dyndalslia. Troskliw e o tw oje dobro... Orgonowa. I ta k je przyjm ujesz? A niela. Chcesz porzucać.
Orgonowa. Uciekasz od nich.
Dyndalslia. Bez względu na ich słabe zdrowie... Orgonowa. N erw y nadwerężone.
Dyndalslia. T akaż to miłość b rate rsk a! Orgonowa. T ak a wdzięczność! ach! to boli!
Z aczyna płakać.
M ajor. Ale, moja pani siostro... D yndalska. Niewdzięczność, i od b ra ta !
Z aczyna płakać.
M ajor do D yndalskiej. Ale, pani siostro...
Aniela. Odpycha serca nasze! Z aczyna płakać.
M ajor. Ale, moja panno siostro...
Orgonowa. Bądźże tu uczynną; ach! ach! D yndalska. Ach! ach!
Aniela. Ach! ach!
D yndalska rzucając się na krzesło. Kolki!
A niela podobnież. Słabo mi.
Orgonowa podobnież. Spazmy!
M ajor. T ylko n i e mdlejcie, dla Boga! M ilczen ie.
M dleją; co tu robić? Hej! je s t tam kto?... wody! wódki! octu!... czy pogłuchli... G rzesiu!
G rzesiu! W racając się ku nim. Mdleją,! co robić?... Grzesiu, w ystrzel Z m oździerza! Zryw ają się wszystkie.
Orgonowa. Nie w ystrzel, nie w ystrzel! D yndalska. D la Boga! nie w ystrzel! Aniela. Ju ż mi troclię lepiej.
M ajor. Moje panie siostry,- gadajcie, róbcie co
chcecie, tylko nie mdlejcie; bo do w szystkich dyabłów...
Aniela. Ach, fi! co za brzydkie słowo! M ajor. W idzisz w aćpanna, że ani dam p rz y j
mować, ani z niemi umiem rozmawiać. Jed n ak co każecie, wypełnię, prócz jednego ożenienia; tem służyć nie mogę. D yndalska i Aniela, którym O rgonowa szepnęła, w ychodzą do jej pokoju.
SCENA IX . O rg o n o w a , M a jo r.
Orgonowa.- K tóż w aćpana do ożenienia zmusić
może? Kto w aćpana ciągnie do o łta rza? W szak w szystko od twojej woli zależy i tylko uprzej mości trochę od ciebie żądamy. Bądź z nam i dni kilka, w ierz, że szczerze radzim y, nie słuchaj ko legów i sta ra j się poznać Zosię.
M ajor. Na co to się w szystko p rzy d a ? Orgonowa. Przynajm niej jedno słowo przemów
do niej. Dlaczegóż ta k niem iłosiernie gardzisz tem biednem dziecięciem! P łaczu biedaczka utulić nie może.
M ajor. Znowu płacz; a to wszyscy...
Orgonowa. Otóż i ona... Zofia przychodzi. Zostawiam
was sam na sam ; spodziewam się, że się sobie podobacie. Do m ajora na stronie. Miej w zgląd na je j
młodość. Do Zofii na stronie. Bądź rozsądna, o tw ój
los idzie.
SCENA X.
M a jo r , Z o fia . Chwila milczenia.
M ajor. Mościa panno... Z ofia. Emchany wuju.
M ajor łagodniej. Moja panienko.
Z ofia. Oo każesz?
M ajor łagodniej. Moja Zosiu.
Z ofia. Słucham.
M ajor na stronie. D yabli nadali ta k ą sprawę!
Do Zofii. Zapewne... bez w ątpienia... oczywiście... wiesz to... ten... to je st, zam iar twojej m atki względem... względem...
Z ofia. Wiem.
M ajor. Cóż ty na to? Z ofia. Ja , nic. M ajor. Mów szczerze.
Z ofia. Szczerze mówię. N a stronie. P ierw sze kłamstwo.
M ajor. W ięc nic? Z ofia. Nic.
M ajor na stronie. Rzecz dziw n a! Do Zofii. Jednak cię to trochę m artw i?
Z ofia. Bynajm niej. M ajor. W idzę z oczów.
Z ofia. Mylisz się w aćpan dobrodziej.
M ajor. Mylę się? Na stronie. Rzecz dziwna! Ja k to tej biedaczce powiedzieć: j a ciebie nie chcę. Czy dyabli nadali! Do Zofii, po krótkiem myśle niu. Moja panienko, chciałbym, abyśmy się mogli zrozumieć.
Z ofia. I ja tego jedynie pragnę. M ajor. D la dobra nas obojga.
Z ofia na stronie. Ach, Edmundzie, Edm undzie,
jakże tru d n ą mi dałeś rolę!
M ajor. Twój lós szczerze mnie zajmuje. Z o fia na stronie. I ja go muszę zwodzić M ajor. Powiedz mi więc: chcesz iść za m ąż? Z ofia. Tak jest.
Major. Za mnie?
Z o fia po krótkiem w ahaniu się, cicho. T a k je st.
Major. To nie dobrze. Z ofia. Dlaczego? Major. Dlaczego?
Z ofia. T ak je st, dlaczego nie dobrze?
Major. Zdaje mi się, że w aćpanna możesz to
łatw o zmiarkować.
Z ofia. W cale nie.
M ajor. P rzynajm niej, dobrego nic nie widzisz. Z ofia. I owszem.
M ajor. I owszem? Na stronie. Rzecz dziwna! Do Zofii. Mnie się zdaje, że nie byłabyś szczęśliwą.
46 Aleksander hr. Fredro.
Z ofia. Od niego to zależeć będzie.
M ajor. Ach, nietylko od mojej woli zależeć będzie, ale i od wielu, wielu okoliczności.
Z ofia. T ych trudno przewidzieć.
'M a jo r. Po części, moja panienko, po części.
N igdy nie zgłębiałem, co stanow i istotne szczę ścia w małżeństwie; mniemam jednak, że dwie osoby dobierać się powinny, ja k p a ra koni: rów ny chód, rów ny zw rot, rów ny ogień, w tedy dobrze się jedzie a mniej się morduje. Ale kiedy jeden b y stry a drugi leniwy, te n miękki, tam ten tw ardousty, ten ciągnie, tam ten skacze; to dyabła w arto! praw da, panienko! Powiedzże mi te ra z w aćpanna, jakbyśm y się pobrali, do której p ary koni będziemy podobni? do pierw szej, czy do drugiej? — Podobnoś do drugiej: w aćpanna byś biegła, j a się ju ż potykam ; w aćpanna byś ska kała, j a ju ż pokaszluję. Śmiej się, śm iej; lepiej śmiać się, niż głupstw o zrobić.
Z ofia. Nie myśl, że porównanie rozśmieszyło
mnie trochę.
M ajor. W ięc bez porównania. W aćpanna mło
da, lubisz bawić się, i dobrze że lubisz, bo to na to pora. P otrzebujesz zatem męża, coby się ta k że lubił baw ić; coby cię woził po spacerach, ucztach, balach, te atrac h , coby po nocy na p i szczałce przy g ry w ał gdzieś tam nad strum ykiem , gdzieś tam p rzy księżycu, ja k to tam w waszych rom ansach opisują. A ja , moja panienko, nie do
tego: w dzień służbą zajęty, wieczór fajkę palę a w nocy chrapię, aż się okna trzęsą.
Z ofia. Czyliż tylko uciech i rozryw ek w mał
żeństw ie upatryw ać trz e b a ? Je stż e młodość wie czną, abyśmy zapominali o późniejszym w ieku? Za nicże liczyć uczciwość, łagodność, stałość ch a rak te ru tego, z którym mamy przebyć ja k wiosnę ta k i zimę życia naszego? Męskiemi, tylko cnotami mężczyźni zyskać mogą nasze serca. D obra sław a męża je s t także sław ą żony, a jednostajna spokojność je s t podług mnie istotnem szczęściem.
Major. Bardzo rozsądnie, bardzo, bardzo roz sądnie; z tem wszystkiem mój wiek...
Z ofia. W iek doświadczenia. M ajor. N iektóre dolegliwości... Tiofia. Któż bez nich? M ajor. Moje wady... Z ofia. Któż ich nie ma?
Major. J a sam czuję, że można być g rze czniejszym, przyjem niejszym w tow arzystw ie. T rudno mi się będzie odmienić; nie umiem w ba wełnę obwijać.
Z ofia. Dowodzi otwartość.
M ajor. P rz y k rą czasem bywa t a żołnierska
otw artość. '
Z ofia. I owszem.
M ajor. I owszsm? Na stronie. Rzecz dziwna! dziewczyna młoda, ładna a rozsądna... rzecz
dziwna! Do Zofii. Ale, moja panienko, nie mówiąc do ciebie, wiele bardzo idzie za mąż dla zyskania wolności... wolności... rozumiesz w aćpanna, ja k ja to rozumiem? Jeślim więc na męża niestworzony, to tem więcej na takiego, coby cierpiał pewne flgie.
Z ofia. Zbytecznej wolności, wolności bez g ra
nic nie pragnę, ale i niewoli w małżeństwie nie spodziewam się znaleść; wzajem ne we wszystkiem 'obow iązki rządzić powinny.
M ajor. Bardzo rozsądnie. Na stronie. I clice pójść za mnie... rzecz dziwna! Do Zofii. Z tem wszystkiem... j a myślę... źe potrzebaby...
Zofia śm iejąc się. W yraźnie, w yraźnie, kochany wuju.
M ajor na stronie. Rozsądna!... chce pójść za mnie, żal mi j ą zm artw ić. Do Zofii. Bo widzisz, moja Zosiu, że...
Zofia. Na co przyczyn szukać? nie znasz
mnie jeszcze waćpan dobrodziej... to dosyć... ale mnie poznać możesz... zostaw m y więc czasowi a mam nadzieję zyskać na tem.
M ajor. Nie trudno ci to będzie, moja Zosiu. Zojia. Czy ta k ?
M ajor zbliżając się. Z tem i oczkami.
Zofia. O! nie o tem mowa. Major. Z tą buzią.
Zofia. O, bardzo proszę.
M ajor biorąc ją za rękę. Z t ą rączką,
Zofia. P anie majorze!
D am y i H uzary. 49
M ajor obejm ując ją. Z tym kształtem , z temi...
Z ofia. D la Boga, co to je s t? M ajor. J a się sam dziwię. Z ofia. Spodziewam się.
M ajor. W szystkiego się spodziewaj. Z o fia w yryw ając się. Ach, tego nadto!...
M ajor. Jeszcze mało!... Z o fia w y b ie g a d o s w o je g o p o k o ju .
SCENA X I.
M ajor p rostu ją c się. Ech! ech, że mi teraz uszła!
Chodzi prostując się.
Odmłodniałem, odmłodniałem... dalibóg czuję, że odmłodniałem... i nie dziw; luba dziewczyna, ładna dziewczyna, rozsądna, gw ałtem chce iść za mnie!... Gdybym się ożenił?... Niech się co chce dzieje... Nie, to nie; niech się nie dzieje co chce... ale ja... tylko że to... bo znowu z drugiej stro ny... ale jednak... nareszcie w przypadku... a dyabła tam , źle! Co tu robić?
SCENA X II. M a jo r, D y n d a ls k a .
D yndalska. No, panie bracie, ja k ż e stoją inte-
resa ?
M ajor. Eóżnie, różnie.
D yndalska. Zosia pomieszana, waćpan zam y
ślony; dobry znak.
Major. Znak nie zły, to praw da.
Dyndalska. Ja k ż e ci się podobała?
Major. Ładna dziewczyna, niema co mówić.
Dyndalska. A w idzisz. M ajor. Miła. Dyndalska. A widzisz. Major. D obra. Dyndalska. A widzisz. M ajor. Rozsądna.
Dyndalska. Nie mówiłam?
Major. Bardzo rozsądna.
Dyndalska. To wszyscy wiedzą.
Major. Gwałtem chce iść za mni®.
Dyndalska. Gwałtem.
M ajor. To nie źle.
Dyndalska. Bardzo dobrze.
Major. Ale z drugiej strony...
Dyndalska. N iem a drugiej strony... Podobała ci się?
Major. Podobać się, podobała.
Dyndalska. W ięc się żeń.
Major. Żeń się, łatw o mówić.
Dyndalska. Cóż ci przeszkadzaj?
Major. Co przeszkadza?
Dyndalska. N aprzy k ład ?
Major. Zgadnij waćpani.
Dyndalska. Nie chcę zgadyw ać.
M ajor. L at pięćdziesiąt sześć.
Dyndalska. F raszki.