• Nie Znaleziono Wyników

Damy i huzary : komedya w trzech aktach, prozą

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Damy i huzary : komedya w trzech aktach, prozą"

Copied!
104
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

J ГН1ITUГМ1 'Ml i i I n i t f u I п I * IПI м w IПI м м і п і ■ ъ і п ii

г У Гп IІГУ ГМі

ір

У

ипі

іру I гТ!

Iml

I г! I

i n ! г i n i ^ i n і

ніМімМІімМу^

K i М у ч і м 1 H J к -fl i h i I ™ i h i I ™ і н ! н 1 м і м ш і п і і ш і

^Mih|IHI|hjMlih|IW|^

И

Ш

І

Ж

^МйМІіКіІѵгІуч]

ЩЮ І I I II III II

(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

ALEKSANDER hr. FREDRO

DAMY i HUZARY

KOMED YA w TRZECH AKTACH, PROZĄ.

V

i

LWÓW - ZŁOCZÓW.

(8)

W BIBLIOTECE PO W SZECH NEJ

w y szły n astęp u jące d zie ła te g o ż autora;

Nr. 471. C iotunia. Nr. 915. Co tu k łopotu! Nr. 737. Cudzoziemczyzna. Nr. 91-92. D am y i huzary. Nr. 670. Dożywocie.

Nr. 813-814. Gwałtu, co się dzieje! Nr. 375. Mąż i żona.

Nr. 161. N ikt m nie nie zna. Nr. 741. N ocleg w A peninach. Nr. 270. O dludki i po eta. Nr. 169. Pan B enet. Nr. 78. P an G eldhab. Nr. 139-140. Pan Jowialski.

Nr. 860. Pierwsza lepsza czyli кяи ка zbaw ienna. Nr. 79-80._ Śluby panieńskie.

Nr. 786. Św ieczka zgasła.

Nr. 226. W ielki człowiek do m ałych interesów . Nr. 76-77. Z em sta o m ur graniczny.

Nr. 177. Z rzędność i przekora.

«Biblioteka Pow szeehna« nr. 316 zaw iera: A. Mazanojysfetęgo „A. hr. Fredro". (C harakteryst

a k- .Jisarzów polskich tom VII.)

1

' =1

. ілйгщ EJ

(9)

DAMY i HUZARY

k o m e d y a w trzech a k ta ch , p ro zą .

O

P o c h le b s tw o ma w so b ie o so b liw y p rz y sm a k , c h o c ia ż p o k to fzk o m o edrzuca, p rz e c ie ż о л о sm a k u je . A n d , М а к . F re d r o . 1*

(10)

O S O B Y :

MAJOR

ROTM ISTRZ huzarów* na

EDMUND, porucznik urlopie.

K A PE L A N (w yznania luterskiego) P A N I ORGONOW A )

P A N I DYNDALSKA slof J Ś ^ t u g i e j . 192* PAN NA A N IE L A J

ZOFIA , córka pani Orgonowej. JÓ ZIA ]

Z U Z IA służące. F R U ZIA

J

GRZEGORZ

REMBO stare huzary.

(11)

AKT PIERW SZY.

Duży pokój. Czworo drzwi bocznych; dwoje w głębi. Na środku stół z mapami; stolik po prawej stronie, na którym gra szachów, przy nim krzesła. W głębi broń różna; dzidy, cel, głowy tureckie do karuzelu

służące, także w głębi. SCENA I.

Major, R otm istrz, K apelan, Porucznik, R em bo. M ajor n a śro d k u , o gląda s tr z e lb ę ; po lew ej p o ru czn ik n a b ija ; po p raw ej ro tm is trz o p a rty n a strzelb ie, p atrzy n a sz a c h y : przy nim siedzi k a p e lan z a tru d n io n y strz e lb ą ; w głębi Rembo. W szyscy w szp en cerk ach u b ra n i na

polow anie, w w o jskow ych czapeczkach.

M ajor. Czy tylko pew nie? bo to czasem... Rembo. Nie śmiałbym przecie zwodzić pana

m a jo ra ; niech zaraz zginę, jeślim nie w idział na własne oczy kozła i dwie sarny. W szystko troje wyszło razem do bydła, na ciemną dolinę, ja k ten k ąt, ta struga... oto ja k t a w ielka łoza, gdzie ksiądz kapelan prześlepił zająca... aż tu obces kundys jeden i d ru g i: liuf, huf!... E h, panie! ja k nie pójdą sarny moje! strach! aż się ziemia trzęsła!... przez G arb, W ielką B anią, po nad B artkow y potok...

(12)

M ajor. Ho, ho, ho!... sarn y dotychczas na

drugim końcu św iata.

Rembo. Zlękły bo się fur idących gościńcem,

i hajże łąkam i nazad w jasieniuę.

Major. Nam więc drogą od kopców zastąpić

w ypada.

Rembo. J a z dębniaków cicho psy podpuszczę,

a każda na strzelbę, ja k n a rożen wpadnie.

Major. D alej panowie! I na urlopie nie dam

wam próżnować.

Kapelan. Zaraz, zaraz. Porueznik. J a dogonię.

M ajor biorąc lulkę ze środkow ego sto ła i kiw ając głow ą, do Remba. Zawołaj G rzesia. Rembo odchodzi.

R o tm istrz do kapelana, p a trz ą c na szachy. W ygram , je śli w ieżę cofnę.

Kapelan. W ątpię. R o tm istrz. Załóż sie. K apelan. Dobrze.

R o tm istrz. N ikt tu nam nie ruszy, za powrotem

przekonam , i ta la r k a schowam.

SCENA II.

Ciż sam i, G rzegorz stary huzar z ogrom nym i wąsami.

Major. Tylem razy, mój G rzesiu, już cię o to

prosił, abyś kładł w szystko na swojem miejscu. Poco tu na mapach lulkę zostaw iasz? tam

w szafce ma swój num er; nienawidzę nieporządku.

(13)

O ddaje lulkę i zdm uchuje m apę. Otóż, otóż, ПІѲ mó­ w iłem ? plama... i t a baszta... a propos, a k lu ­ cznica?

G rzegorz. Kłusem wywieziona. O d c h o d zi.

Kapelan. Bogu dzięki.

R o tm istrz. O statnia więc białogłowa usunięta

z naszego dom u; będzie raz przecie cicho i spo­ kojnie.

M ajor. Okropnie gadała. P orucznik. Bo sta ra , bo sta ra .

M ajor. Oho, ho, panie poruczniku, wiem na

co pan zakraw a, ale nic z tego. W olę huk m oździerzy, niż kobiece św iergotanie. Nic z tego, i pokażę że i żołnierz potrafi domem rządzić bez kobiety.

Porucznik. P iękny rząd! Kapelan. Dobry, dobry. R o tm istrz. W yśm ienity. M ajor. W yśm ienity.

Porucznik. Czy zawszeście go panowie wyśmie­

nitym znajdow ali? Czy zawsze przykrem było kobiece św iergotanie? D ługie m ilczen ie.

M ajor. Chodźmy na polowanie. Rembo w biegając. Goście ja d ą!

M ajor. K tó r y ś . z kolegów.

Rembo. Gdzie tam ! k ilk a pojazdów! największa

p a r a d a . O d c h o d z i, o fice ro w ie jeden p o drugim zb liża j* się d o okna.

M ajor. D la Boga! landara.

(14)

В Aleksander hr. Fredro.

Poruez. I kocz. Rotm. I bryka.

Poruez. z ukonten tow aniem . A c li! d a m y !

M ajor. Rotm . odskakując na środek pokoju. D a m y !

Poruez. rachując. Jedna, dwie, trzy...

M ajor. Rotm . z żałością spoglądają na siebie. T r z y !

Poruez. Cztery, pięć... M ajor jak wprzódy. Pięć!

Rotm. podobnież. Pięć! Poruez. Jeszcze jedna... M ajor. Rotm . ra zem . Sześć!

Poruez. Jeszcze jedna.

M ajor. Rotm. razem . Siedm! siedm!

K apelan w s ta ją c. Siedm! Z a tyk a jąc u sz y z n ow u (la d a I tak opa rty o stó ł, d o k oń ca s ce n y z osta je.

P oruez. Co widzę! W yb iega .

Rotm . z b liż a ją c się nieśm iało d o ok n a . Cóżto za baby! Co za gm achy! Co za g raty !

M ajor zb liż a ją c się d o okna. Ach, to siostry moje.

Rotm. P rzepraszam cię...

M ajor. Nie masz za co, znam j a je dobrze.

C h od z i p o p o k o ju co r a z p ręd z ej. Siostry, siostry, damy, p rzy jąć je w ypada... G rzesiu, m undur!... mój m undur, Grzesiu!... czy dyabli nadali... G rzesiu, m undur! G r ze g o rz z m undurem ch o d z i z a nim. R ad im być muszę... mój mundur, G rz esiu !... mój m undur!... cieszyć się trzeb a, czy dyabli nadali!

Grzegorz. Niech pan m undur włoży.

Po lewej stronie sceny m ajor wdziewa m undur, przez zapomnienie na swój ubiór. Postrzegłszy się, chce zdjąć,,

(15)

Damy i Huzary. 9 i ściąga razem rękaw szpencera; nie może ręk i wyrwać,

g d y w chodzi p an i D yndalska z dw om a pieskam i n a rę k n , za n ią Jó zia, kosz w r ę k u ze szczeniętam i i k ilk a p udełek. P rz y m ajo rze dalej w g łęb i s to i ro tm is trz , za

n im k a p elan — G rzeg o rz z m u n d u rem w ychodzi.

SCENA I II.

Major, R otm istrz, K apelan, n astępnie pani D yndalska, Józia, panna A n iela, Zuzia, pani O rgonow a, Zofia, Fruzia, Porucznik, Rem bo.

Dyndalska. J a k się masz, panie bracie? Do Józi.

O strożnie, gaw ronie! nie upuść szczeniąt.

M ajor pom ieszany. W itam , witam.

D yndalska do Józi. Czegóż trzym asz? połóż!

Do majora. Ja k ż e się m iewasz? Do Józi. Czemuż nie na stole? jakież to głupie dziewczę! Józia kładzie wszystko na szachach i w ychodzi. D yndalska siada. Aniela w chodzi, za nią Zuzia z dw iem a klatkam i, w jednej sroka, w drugiej w iew iórka, i z różnymi gratam i.

Aniela. W ieki już, braciszku, jakeśm y się widzieli. Do Zuzi. Postaw że klatk i, czego będziesz stała?

Major. W itam , witam.

Aniela do Zuzi. Gdzie, gdzie, gdzie! ślepa! oóżto? stołu nie m asz?

Z uzia s ta w ia k la tk i n a m apach i odchodzi. P o ru szen ie m ajo ra. R o tm istrz go za su k n ię w strzym uje.

M ajor cicho do rotmistrza. M a py.

R o tm istrz do m ajora. P st!

M ajor s ta ra się p o k ry ć n ie u k o n te n to w a n lc 1 sp ogląda czasem n a m apy. Słychać hałas 1 k rz y k k o b ie t za sceną.

(16)

Rembo za sceną. Nie r u s z ; a h ara p ! a fe! a zasię!

Orgonowa tyłem w chodząc i trzep iąc rękam i. Zasię! zasię, bo zemdleję. Rembo za nią w chodzi trzym ając kota nad głow ą, którego we drzw iach O rgonow a odbiera.

Biedny Filunio! moja duszka droga! ja k się trz ę ­ sie! B iedny Filunio!.., J a k też możesz, panie bracie, trzym ać ta k ie obrzydłe p sisk a ? Jakim iś kajdankam i podcięły mi nogi i tylko co nie rozdarły lubego Filunia.

Rembo. To na sforze Z agraj z P isk lą ja k

ko ta zw ietrzyły, liajże po kocie! obces n a jejmość! a Grzmocisz i P opraw ... W ychodzi na znak m ajora.

Orgonowa. Fi, co za nazw iska! przebrzydłe

kundysy... ledwie dyszę... całam w pocie.

Siada p rzy D yndalskiej i A nieli. Za O rgonow ą weszła

Zofia z po ru czn ik iem niosącym k la tk ę z kanarkiem, k tó rą zaw ieszają w gbłębi rozm aw iając po cicho. W ciągu

tej sceny dziew częta po wynosiły k o ta i pieski. SCENA IV.

O rgonow a, D yndalska, A niela siedzą w rzędzie no

p raw ej,—po lewej stro n ie naprzeciw ko sto ją Major, R otm istrz, K apelan, w głębi Zofia, Porucznik*),

M ajor. W itam , witam panie siostry w moim

*) Pierwsze drzwi po praw ej stronie, do pokoju

O rgonow ej; pierw sze po lew ej, do D yndalskiej.

D rugie po praw ej, do m ajora; drugie po lewej, do

rotm istrza i kapelana. W głębi jedne do pokoju

Anieli, drugiem i wchodzą.

(17)

domu, i bardzo przepraszam kota za niegościn­ ność P isk li i niecnoty Z agraja.

Orgonowa. P a trz , panie bracie, moja córka. Zofia się zbliża i kłania. Owa Zosiunia mała... Anibyś ją poznał pewnie... w yrosła, w yładniała, niepraw daż? Za jej wychowani-' nie powstydzę się także. W pierw szej stolicy św iata mogłaby bezpiecznie rozmawiać, i to niejednym językiem . Miała i gu ­ w ernantkę, m adam znakom itą, i na wyższych naukach w mieście pół roku straw iła.

Aniela. T alen tu gdy rozwinie...

Dyndalska. Ach, Anielko luba, co też nie w yga­

dujesz! Ju ż je rozw inęła: czyliż nie śpiewa ca­ łego Rossyniego, tak , że każdy słuchać musi? Czyż nie tańcuje, tak, że nigdy ta k tu nie ch y b i? Czyż nie maluje, tak , że jej kw iatek w szystkich zwodził, i że pan sędzia chcąc powąchać, nosem go zm azał?

Aniela. To pan referendarz.

D yndalska. Ależ pan sędzia, mój aniołku! Orgonowa. Cicho, cicho, D yndalsiu; nie trzeba

ją w oczy chwalić, ona sama pokaże co umie.

Aniela do majora. Ja k że ci się podoba?... D yndalska szturchając ją łokciem . Cóżto za pytanie!

Aniela. Nie dasz mi gadać, kochana siostruniu. D yndalska. Bo głupstw a gadasz, moja duszko! Orgonowa. Cicho, cicho, siostruniu. Do majora.

Któż są ci panowie?

Major. R otm istrz Sławomir. W szkołach jeszcze

(18)

12 Aleksander hr. Fredro.'

przyjaźń nas złączyła: razem wdzieliśmy mundur,

razem go nosili i razem może w jednej złożym go mogile. — Nasz poczciwy kapelan, także daw ny tow arzysz, praw dziw y przyjaciel ludzi; wiele robi, mało mówi, naśladow ać go należy. — To mój Edmund, już wam po części znany z mojego listu. W jednej nieszczęsnej utarczce, kiedy każdy o sobie tylko m yślał a ja rapiony pod ubitym leżałem koniem, on mnie szukał, postrzegł, zebrał kilku walecznych, n a ta rł na nieprzyjaciół i osłonił własnemi piersiam i; cofał się, nacierał, znowu się cofał i znowu nacierał, aż póki naszych w zrastająca liczba zwycięstw a nam nie wróciła. T am to mnie, mnie broniąc, odebrał tę kresę przez skronie, k tó ra więcej w arta , niż dziesięć wieńców. Ściska go z rozczuleniem .

Z o fia mimowolnie. A c h , t o pięknie b y ć odwa­ żnym ! Spuszcza oczy na b ystre spojrzenie matki i ciotek.

Orgonowa. Dobrze, dość tego, te ra z do interesu.

Chcę pomówić z tobą, panie bracie, zatem po­ zwolą panowie... Oficerowie o d c h o d z ą i Z o fia d o s w e g o

pokoju na znak Orgonowej. S C E N A V .

O rgonow a, D yndalska, A niela, Major.

Orgonowa. W jednern zwięzłem słowie w szystko

ci opowiem; nie lubię niepotrzebnej przemowy, bo kto ma rozum, łatw o pojmie i zrozumie, gdy

(19)

mu jasno rzecz przełożę. Zatem bez przemowy; lepiej w krótkości powiedzieć o co chodzi, a po­ tem dać przyczyny i dowody. N areszcie, takim mocno oczytana, tyłem żyła w wielkim świecie, ty le mam roztropności i przenikliw ości, że się w zdaniu nigdy nie m ylę i chyba szalona głowa sprzeciwić mi się może. P rzy stęp u jąc więc do rzeczy, powiem, że powziąwszy wiadomość, żeś na urlopie i żeś do wsi swojej przyjechał, zaraz zgadłam , że w ojskową służbą znudzony, chcesz j ą porzucić i n a wsi osiąść. Myśl chw alebna, ale

do tego potrzeba...

D yndalska prędko. Pozwól, kochana siostruniu,

niech ci p rzerw ę: gdy się kogo chce przekonać, nie zaw sze n ajk ró tsza mowa najlepszą mową bywa. T rz eb a najprzód dać przyczyny, co do czego nas nakłania, potem rzecz wyłuszczyć, a na końcu dać dowody n a poparcie swego zdania. Lecz nim do zam iaru przystąpię, w ypada uczynić r z u t oka na poprzednicze zdarzenia i obecne położenie. A że to rzecz wielkiej w agi, na rozdziały j ą po­ dzielę, w których panu b ra tu dowiodę: lic z ą c na

pa lca ch że dotychczas źle m iał w głowie, że po­ nosi w ielkie stra ty , że wojskowość nic nie w arta , że n a w si osiąść rzecz najlepsza, że rozum nie radzę...

Aniela. Lepiej, duszko moja, napisz dzieło

o tem, a te ra z pozwól, niech najprościejszą drogą zbliżę się do celu...

(20)

Orgonowa. Gadajcie, o! gadajcie, gdy ta k b a r­

dzo gadać lubicie; gadajcie, bardzo proszę. J a nic nie powiem. J a nic nie wiem. J a nic nie umiem. Gadajcie, łaskę mi zrobicie.

D yndalska. O, i owszem, j a będę m ilczała;

niech kochana siostra rozpraw ia, gdy je j ta k p rzy k rą chw ila milczenia. Albo j ą może wyręczy wymowna Anielka.

Aniela. Ach, gdzieżbym j a się śm iała po­

równać w mymowie z kochanemi siostrzyczkam i: słuchać będę rozdziałów, lub drugiej przemowy bez przemowy.

Orgonowa. Proszę mówić, bardzo proszę. D yndalska. Bez ceremonii, bardzo proszę. Aniela. Mówcie, mówcie, bordzo proszę. Orgonowa, D yndalska, Aniela. B ardzo proszę. Orgonowa idąc ku drzwiom. Nie przeszkadzam .

D yndalska podobnież. Zostawiam.

A niela podobnież. Odchodzę.

Orgonowa, D ynd., Aniela kłaniają się po kilka razy

ode drzw i. Mówcie, mówcie, proszę; bardzo proszę.

W ychodzą.

S C E N A V I.

Major, R otm istrz, K apelan, Porucznik wchodzą

zam yśleni i stają przy m ajorze, który od początku prze­ szłej sceny nieporuszenie na środku stoi. R otm istrz,

porucznik w m undurach; kapelan w surducie.

R o tm istrz po krótkiem m ilczeniu. Cóż tam słychać? 14 Aleksander hr. Fredro.

(21)

Damy i Huzary. 16

Kapelan. Z aprzęgać nie każą?

Porueznik. Jakim że rozkazem zaszczyciły nas

dam y?

M ajor. R a r a r a r a ra ra, rozum iecie? R o tm istrz. Któż to zrozumie?

M ajor. I j a nie zrozumiałem, w uszach mł

tylko dzwoni.

R otm istrz. Jednak... M ajor. Nic nie wiem. Porucznik. Przecie...

M ajor. Nic, nic u k ata! G dy jed n a mówi,

d ruga je j zazdrości, jed n a od drugiej m ędrsza się m niem a; ta k , chociaż w szystko zawsze w je- dnem słowie, gadaninie końca niema, a o co rzecz idzie, m ądry kto zgadnie. Jednak, ęzy się do­ wiemy czy nie, w ypada przyjąć je godnie. Po­ łączm y nasze staran ia. Nieszczęście tylko, że ni­ kogo nie mamy takiego w domu, coby umiał damy przyjąć.

P orueznik. A h a : źle, kobiet niema. Kapelan. Niem a gderać komu.

R o tm istrz. Szkoda w samej rzeczy, żeśmy się

ostatniej pozbyli.

Major. H ej! G rzesiu! R em bo! Z araz w szyst­

k o będzie. Rembo i G rzegorz w chodzą — do Remba.

Niech K utasiński na łysego wsiędzie i dalej w pogoń za klucznicą; a ja k j ą dojdzie, niech baba nie trzepie, nie rozpraw ia, i czemprędzej na łysego wsiada.

(22)

K apelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.

P orucznik śm iejąc się, do Remba. I Iliech tęgim kłusem w raca.

K apelan. Ale nie uchodzi.

M ajor. Ale czem u9 czyż nie kłusują nasze

m ark ietan k i? do Remba. Z resztą ja k zechce, niech z r o b i; byle mi p a trz ą c na zegarek na je d e n a stą klu­ cznicę przystaw ił. M arsz ! Jedno ju ż je st. Rembo odchodzi.

R o tm istrz. W szystko to jeszcze fraszka, ale obiad,

obiad, to sęk, bo nie zwodźmy się umiejętnością K ordesza. Słynie on w praw dzie w obozie, ja k najlepszy k u c h a r z ; ale cóż umie dobrze zrobić, mówiąc między n a m i: h u za rsk ą pieczeń i pieczeń huzarską.

Kapelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.

R otm istrz. D la dam, innych przysm aczków,

innych łakoci potrzeba. T rzeb a jak iejś na stół ozdoby, coś pięknego, coś lekkiego.

M ajor. W iem , wiem czego trzeba. W szystko

to G rześ zrobi. B yw ał po różnych m iastach, po różnych dw orach, w idział różne kuchnie; G rześ, G rześ zrobi ciasta.

G rzegorz. Ale...

M ajor. A ty , mój Edmundzie, zatrudnisz się,

z łaski swojej szykiem p o tr a w ; bo to, słyszę, te ra z rzecz wielkiej w agi, czy ry b a po mięsie, czy mięso po rybie. A G rześ, chłopak w ciemię nie b ity : zrobi, choć czego nie umie.

(23)

G rzegorz. Ale...

M ajor. Ale zrobisz ciasta.

G rzegorz. Ale ja , panie m ajorze, dalibóg nie

umiem.

M ajor. Z robisz; j a każę i b asta. J e s t więc

i drugie. Dobrze nam się wiedzie.

R o tm istrz. T rzebaby jeszcze p rz y stole ja k iej

rozryw ki damom.

M ajor. Muzyczki? Co mówicie?

R o tm istrz. Zapewne, czegoby trze b a; ale skąd? M ajor. S kąd? G rześ i Rembo trą b ią doskonale. Kapelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.

M ajor. O, dajno pokój, kapelanie; wszystko

nie uchodzi.

Porucznik. Ale zmiłuj się, m ajorze, w szystkie

do jednej w ystraszysz z własnego domu.

M ajor. Czem, czem u dyabła? Nie trąbiąże

w alca doskonale? Niech im tylko czasem kapelan w ta k t głow ą kiwnie, a zobaczycie ja k w y trąb ią gładko. Ale co za myśl nagle mi przychodzi!... w ybornie, przedziw nie!... Ty, ty , rotm istrzu, m u­ sisz się tem zająć: każ postaw ić pod oknami jadalnego pokoju... postawić... wiesz co? zg a d n ij!... m oździerzyk nabity... J a k krzyknę: w iw at damy! rym ! z moździerza.

Kapelan. O, na honor, nie uchodzi, wstaje. P orueznik wstając. To żadnym sposobem być nie

może. To nie z żołnierzam i spraw a.

M ajor wstając. A le ju ż proszę...

ę

(24)

1 8 A leksander hr. F red ro .

P orucznik. Uważ przecie, że to kobiety. M ajor. J e s t i kaznodzieja! Brawo, brawo kobiety... nie wiedziałem. Coto , u dyabła, że с panowie młodzi myślą, że sta rz y nigdy młodym

nie byli. J a k wy te ra z żyjecie, myśmy żyli da­

wniej... a może i lepiej, i tężej, kiedy o to cho

dzi. Proszę! hm! Oni tylko wiedzą, ja k się z da

mami obchodzić. I jam całe życie nie rąbał, i ja n się baw iał z damami i za wszem dogodził! zaten gadaj nie gadaj, j a z m oździerza w ystrzelę.

R o tm istrz. Można bezpiecznie; bo choć się trocin

popłoszą, to zapew ne z p rzestrachu złych skutkón

nie będzie!

M ajor. T ak je st, złych skutków nie będzie! R o tm istrz. A zabaw ić trzeba.

M ajor. A zabaw ić trzeba. Do G rzegorza. Moździers pod oknem postawić. M arsz! Ale, ale, proszę cię mój G rzesiu, ja k będziesz trąb ił, nie dmij tei ta k mocno, zw łaszcza w drugiej części; na te, odbitej nucie zaw sze ta k ci w trąb ie w rzaśnie że aż słuchać niemiło; lekko, a p atrzeć na kapelana. G rzegorz odchodzi. Fruzia w chodzi dygając na

o b ie strony. Tylko porucznik je j s ię o dkłonił; kapelan

o d w ra ca się i odchodzi.

SCENA V II.

Major, R otm istrz, Porucznik, Fruzia.

F ruzia. Moja pani się kłania, dygając i prosi p an a do siebie.

(25)

Dam y i H uzary. 19

M ajor. K ogo? porucznika? F ru zia . Nie, pana m ajora. D ygając.

M ajor. Czemuż na niego patrzysz, kiedy mó­

w isz do m nie? Po krótkiem m ilczeniu. Idź, powiedz tw ojej pani,, że wieczór służyć jej będę mojemi u szam i; tylko proszę, abyśm y sam na sam byli; te ra z nie mam czasu. Fruzia dyga i odchodzi.

SCENA V III.

M ajor, R otm istrz, P orucznik.

R o tm istrz. Na co odwlekać? wcześniej, później

trochę, zaw sze cię to czeka.

M ajor. Ach, mój kochany, dobrze i dzień cały. R otm istrz. Ale ta k ą rzeczą ich odjazd nie

prędko nastąpi.

M ajor. P ra w d a i to. Odbyć potrzeba tę nie­

szczęsną rozmowę. Ach,, w y sobie nie w ystawiacie,

co to za rzecz straszna.

SCENA IX .

Ciż sam i, Fruzia.

F ru zia dygając. Moja pani teraz, nie wieczór

chce mówić z panem i zaraz tu przyjdzie.

Major. Tw oja pani ja k widzę, nie lubi po­

w tarzać rozkazów.

F ru zia . O, i bardzo nie lubi!

R o tm istrz do porucznika, D la nas tu, widzę, dzisiaj 2*

(26)

miejsca niema, chodźmy przejść się trochę, albo jedźm y konno...

Major. Nie zostaw iaj ci eże mnie samego! Idźcie

do ogrodu, bądźcie w odwodzie.

Odchodzą. K ró tk a scena niem a. M ajor nie chce uważać

F ruzi, k tó r a w dzięczy się z tr z p io to w s tw a ; od w raca się, pokręca w ąsy, n u c i; je d n a k m im ow olnie ja k spo jrzy , zaraz się od w raca sp o tk aw szy je j oczy. N areszcie Fruzia

na znak wchodzącej O rgonow ej wychodzi. SCENA X.

Major, O rgonow a.

Orgonowa. Jesteśm y sami. M ajor. T ak, jesteśm y sami.

Orgonowa. W czterech słowach rzecz skończę. M ajor. Tego mi trzeba.

Orgonowa. Sam a mówić będę. M ajor. T ak, sam a jedna.

Orgonowa. Usiądźmy. Siadają. Z początku za>

czynając...

M ajor. A od końca nie m ożnaby zacząć? Orgonowa. Cóżto za myśl dzika.

M ajor. B ardzo roztropna, bo pam iętam com się

dowiedział z przeszłej rozmowy, i je śli te ra z podobnie...

Orgonowa. Ja k im ty się, braciszku, z wiekiem

gadułą zrobiłeś!

M ajor. Milczę.

Orgonowa. Do słowa p rzy jść nie mogę. M ajor. Słucham.

(27)

Orgonowa. Poniew aż chcesz służbę porzucić.,. Major. Ale j a nie chcę służby porzucać. Orgonowa. Naco to k ry ć?

M ajor. Szczerze mówię.

Orgonowa. N a w si chcesz osiąść... M ajor. Ani myślę.

Orgonowa. T ylko nie sprzeczaj się ze mną, bo

nigdy nie skończę.

M ajor. Słucham więc.

Orgonowa. Bardzo robisz rozumnie, ale trzeba...

trzeba, trzeba, krótko mówiąc, abyś się ożenił.

M ajor■ z ry w a ją c się. Czyś w aćpani szalona?

Orgonowa. Grzecznie, niema co mówić. M ajor sia d a ją c. Chciałem powiedzieć: chyba byłbym szalony!

Orgonowa. Dlaczego?

M ajor. Spojrzyj na mnie a masz odpowiedź.

Mnie? w tym w ieku, brać młodą żonę? Co za myśl, co za myśl! N igdy m ałżeństw a nie byłem przyjacielem a tem bardziej te ra z. W obozie po­ siw iały, szabla i koń, to moje były kochanki; a jeślim czasem pokochał, to po huzarsk u ; póki dobrze, póty miłość. I j a te ra z mam się w amory wdaw ać ? Byłbym szalony, a jeszcze szaleńsza ta, coby się za mnie w ybrała.

Orgonowa. J a więc dziś mówić nie będę. M ajor. G adaj sobie waćpani na w szystkie

cz te ry w iatry, gadaj do sądnego dnia, ale nie

o mojem ożenieniu.

(28)

Orgonowa, Chwilę tylko cierpliwości; ożenienie

ożenieniu nie równe.

M ajor na stronie. Zawsze dyabła w arte.

Orgonowa. Nie wiesz, kogo ci za żonę p rze­

znaczam.

M ajor. Nie ciekawym. Orgonowa. Moją Zosię. Major. To dziecię?

Orgonowa. Ma la t ośmnaście.

M ajor. A j a pięćdziesiąt sześć; cztery la ta

starszy od waćpani.

Orgonowa. Bez rachuby, bardzo proszę. Major. N aw et podobno waćpani pięćdziesiąty

trzeci.

Orgonowa. Same, widzę, obelgi odnoszę za

moje dobre chęci.

M ajor. Za dobre chęci dziękuję, a układu nie

przyjm uję.

Orgonowa. Zastanów się tylko, u p arty m ajorze:

dziewczyna na wsi bogobojnie wychowana, cały swój los w dzięczna ci będzie, będzie kochała, szanow ała, więcej ja k ojca, niż męża; a ty oto­ czony dziećmi...

M ajor. Trudno, trudno.

Orgonowa. Będziesz błogosławił chwilę, w któ­

rej zostałeś powolnym moim zamiarom. Nie gardź, proszę cię, szczęściem, które ci się zdarza.

M ajor. Szczęściem nie gardzę; ale szczęścia

nie widzę zatru ć czyją młodość dolegliwościami Й2 Aleksander hr. Fredro.

(29)

Dam y i H uzary. 23 w iekn starego i w ystaw ić się n a pośmiewisko całego pułku huzarów .

Orgonowa. Co za troska! Niechno się tra fi

którem ukolw iek z tego całego pułku huzarów młoda, ładna, dobra dziewczyna, a zobaczysz, że co innego drugiem u radzić, a co innego samemu działać. D latego proszę pana b ra ta , zaprzestać w szelkich n ara d z tym swoim rotm istrzem , z tym swoim kapelanem i z tym swoim wysmukłym porucznisiem. K ażdy odradzać ci będzie a sam gdyby mógł, trz y raz y b y się ożenił. N am yśl się więc, ale sam, bardzo proszę. O d c h o d z i.

SCENA X I.

Major.

K rótkie nam yślenie, bardzo krótkie. Mam ro ­ zum, Bogu dzięki. W o ła p rz ez o k n o . Chodźcieno, ko­ ledzy! — Powiem im; czemu nie mam powiedzieć? Będą się śmiali w raz ze mną. Mnie się żenić? m n ie ! D reszcz mnie przechodzi. Młoda żona! ha, ha, ha, piękną zacząłbym kam panią.

SCENA X II.

Major, R otm istrz, K apelan, Porucznik.

M ajor. Siadajcie. Siadają w koło stołu. Dowiedzia* łem się nareszcie o co chodzi. F ra szk a ! Co po­ wiecie... chcą mnie ożenić.

(30)

W szyscy. Ożenić?

M ajor śm iejąc się. T ylko ożenić.

P orucznik. Z kim ?

M ajor. Z Zosią, moją siostrzenicą. Kapelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.

Porucznik na stronie. Co słyszę! Do m ajora. A m ajor?

M ajor. I możesz się pytać. R otm istrz. Nie chce, oczywiście. M ajor. Chybabym oszalał. Kapelan. Brawo.

M ajor. Ale m iarkuję, że moje panie siostry

nie ta k łatw o odstąpią zam iaru.

P orucznik. Przym usić, nie przym uszą.

M ajor. Zapewne. Ale chciałbym ja k najmniej

O tem słyszeć.

R otm istrz. Niech gadają, a my nie słuchajmy, M ajor. Nie sposób nie słuchać.

R o tm istrz. U p rzy k rzy im się nareszcie. M ajor. Co, g adanie? ża rtujesz, panie kolego, Porucznik. T rz eb a to rozważyć.

M ajor. Byłem się nie żenił. Kapelan. Nie uchodzi. R o tm istrz. I j a ta k myślę.

Porucznik. I j a także. Ale cóż Zosia n a to? M ajor. Jeszcze nie wiem.

R otm istrz. Moje więc zdanie...

(31)

Damy i Huzary. 28 SCENA X III.

Ciż sam i, O rgonow a, Zofia.

Orgonowa. Cóżto? ra d a wojenna. W szyscy w stają — milczenie.

M ajor cicho do rotm istrza p rzy nim stojącego.

P otm istrzu, powiedz, proszę, że to być nie może.

R o tm istrz podobnież do kapelana. Kapelanie, po­ wiedz jej co myślisz.

K apelan do rotmistrza. Nie u ch o d zi; niech m ajor mówi.

R o tm istrz do m ajora. Powiedz, że nie chcesz.

M ajor. U radziliśm y...

Orgonowa. Pew nie nic dobrego. Milczenie — biorąc

в я stronę m ajora. Zostańmy się sami.

M ajor. Dziękuję, tego nie potrzeba.

Orgonowa. Panow ie pozwolą... Kłania się, ofice­ row ie odchodzą. No, majorze, te ra z możesz z Zosią...

M ajor. Ależ, pani siostro...

Orgonowa. Zostawiam w as sam n a sam. M ajor. Ale... zatrzym aj się... później... Orgonowa. T rzeb a skończyć. Zosiu, słuchaj... M ajor idąc ku drzw iom . Pozwól... zaraz... krew z nosa...

Orgonowa. Ale wrócisz? M ajor. W rócę, wrócę. O d c h o d z i.

(32)

26 Aleksander hr. Fredro.

SCENA X IV .

O rgonow a, Zofia.

Orgonowa. P roszę sobie z głowy wybić w szyst­

kie romanse, jak ieś tylko kiedykolwiek słyszała, albo może przypadkiem i czytała. D la losu, nie dla miłości idzie się za mąż. Twój wuj jest człowiek uczciwy, ma dobrą wieś, k tó ra pewnie w inne w padnie ręce, je śli się z tobą nie ożeni.

. Z ofia. Ależ, kochana m atko, mam nadto dobre o nim mniemanie, abym mogła myśleć, że mnie zechce mimo mojej woli.

Orgonowa. Ja k to mimo w oli? czyż masz wać­

panna inną, ja k wolę m a tk i?

Z ofia. W ypełnić j ą mogę; ale mieć tę samą,

trudno sercu rozkazać.

Orgonowa. Tylko nic o sercu.

Z ofia. Nareszcie, może on nie zechce dla sie­

bie samego.

Orgonowa. Zechce, ja k ty zechcesz. Znam go

dobrze, nieraz mi ju ż u stąp ił dlatego tylko, aby się nie sprzeczać.

Z ofia. Dlaczegóż, kochana m atko, koniecznie

pragniesz tego m ałżeństw a?

Orgonowa. D la tw ojego szczęścia.

Z ofia. A je śli to będzie mojem nieszczęściem? Orgonowa. N adtoś jeszcze młoda, byś to nadal roz­

(33)

Zofia. Jestem jednak w stanie poznać, że jego

wiek z moim wcale niestosowny.

Orgonowa. J a k się ząbki przecierają! ktoby się

spodziewał... wiek niestosowny... Młodzik jaki, trzpiot, byłby w aćpannie dogodniejszym?

Z ofia. Ten, coby mi się podobał, byłby n aj­

dogodniejszym.

Orgonowa. Dość tego... więcej ani słowa... Nie

pójdziesz za m ajora, to wiesz, co cię czeka.

Z ofia. Ach, kochana m atko, cóż ja ci p rze­

w iniłam . Płacze.

Orgonowa. Słuchaj, Zosiu, j a cię kocham, szcze­

rze tw ego szczęścia pragnę. Nie bądź więc dzie­ ckiem, nie opuszczaj losu, k tó ry ci się zdarza. Mój b r a t je s t ch a rak te ru łagodnego, ulegającego, żona z nimi zrobi co zechce; tylko nie trzeba tracić odwagi, je śli zrazu znajdą się trudności. K ażdy mąż z początku o tem tylko myśli aby nie dać się zawojować. Sroży, puszy się, ro zk a­ zuje, w szystko na swojem postawić musi, pan, pan samowładny, pierw szych tygodni. Ale tylko cierpliwości, tylko cierpliw ości; zm orduje go, sp rzykrzy mu się ciągła w alka i ciągła straż siebie samego, a żona rozum na, co sobie raz uło­ ży, nigdy odstąpić nie powinna i jed n ą zawsze drogą, krok po kroku staw iąc, powoli, powoli, ale nieocliybnie dojdzie do celu, a tym j e s t : być panią w domu. z pokorą. A pana uznawać. Zostawiam c ię ; bądź rozsądną, bądź posłuszną m atce, a

(34)

28 Aleksander hr. Fredro,

brze w y jd z ie sz ; m ajor tu za raz będzie, sta ra j

m il się podobać głaszcząc ją pod brodę i pam iętaj, że na twojem zamęściu polega szczęście m atki, odchodzi.

SCENA XV.

Zofia, później Porucznik.

Z o fia p o krótkiem m yśleniu. Myślę, m yślę i pewnie nic dobrego nie wymyślę. Matce oprzeć się t r u ­ dno ; szczęścia w yrzec się trzeba. Ach, Edm un­ dzie! Edm undzie! nic nie będzie z naszej miłości.

Porucznik który się był zatrzymał w głębi. Skądże

ta sm utna w różba?

Z o fia . Dobrze, żeś nadszedł. Radź czemprę-

dzej... zmiłuj się... rad ź co robić, bo zginiem y oboje.

Porucznik. Zginiemy, a to dlaczego?

Z ofia. Czyż nie wiesz, że je s t wolą mojej

m atki, abym poszła za m ajora?

Porucznik. I cóż stąd ?

Z ofia. Edm undzie, cóżto za p y ta n ie ? Miałoż-

by tw oje oświadczenie przed chw ilą nie być szczere? Miałożby mnie zawieść serce moje?

Porucznik. Ani jedno, ani drugie. M atka chce

w ydać cię za m ajora, a j a właśnie z jego oświad­ czeniem przychodzę, że bardzo cię kocha, i wła­ śnie dlatego, że kocha, żenić się z tobą nie myśli 1 nie ohce.

(35)

Z ofia. T o jeszcze nie koniec.

Porucznik. D roga Zofio! miejmy n ad z ie ję; chciej­

my' j ą m ie ć ! Od chwili ja k cię tu zoczyłem, j a ­ kieś niewymowne przeczucie szczęścia duszę moją napełnia. Ciebie tu spotykam , ciebie, k tó rą od ta k daw na napróżno szukałem.

Z ofia. I mego ojca w szystkie sta ra n ia były

d are m n e; nie mógł się naw et dowiedzieć, z k tó ­ rego pułku żołnierze, na których czele w yrw ałeś go śmierci, a mnie najokropniejszem u nieszczęściu. W ostatniej życia godzinie wspominał cię z wdzię­ cznością i mnie j ą przekazał w jedynej spuściźnie.

Porucznik. W ięcej niż wdzięczność, zyskałem

miłość tw oją.

Z ofia. N ajszczerszą a i najśw iętszą, bo u p ra ­

wnioną ostatnią wolą ojca.

Porucznik. Innych praw nie roszczę. Z o fia . A mogęż zapomnieć...

Porucznik. K ochana Zofio! w ierz mi... moja

czynność wychodzącym z niebezpieczeństw a zdała się dziełem anio ła; ale w rzeczy, ledwie w arto j ą wspomnieć. Żałowałem tylko, że zbliżający się nieprzyjaciel nie dozwolił mi zabezpieczyć dalszej waszej podróży i że w tem zam ieszaniu żadnej a żadnej naw et o waszem nazw isku nie pow zią­ łem wiadomości.

Z ofia. Mój ojciec w podróży, został przym u­

szony n ag łą słabością zatrzym ać się dni k ilk a

W domku jednego leśnięzego. W trzy dni po

(36)

przechodzie naszego wojska, stanęło we w si k il­ kuset różnej broni żołnierzy. Rabunek zaczął się w krótce i do tego stopnia doszedł wściekłości, że podpalano domy bez żadnej przyczyny. Od­ ciągnięta od ojca, w idziałam ju ż zajm ujący się dach, gdy głos twój słuch mój uderzył. Zdało mi się zaraz w tenczas, że słyszę głos znajomy, i potem, iłem raz y cię wspomniała, zawsze ja k daw ną znajomość: serce njoje twojem było, nim się jeszcze zbliżyłeś do niego.

Porucznik. J a k ja , ta k i każdy oficer byłby cię

ojcu powrócił i k azał pożar ugasić. Szczęście więc tylko moje. że mnie się to trafiło. P a trz , Zofio, w stążka, k tórąś o p u ściła; od tego czasu nie zeszła z serca mego : nie w iedząc gdzie, kto je ­ steś, jej w ierny byłem.

Z ofia. Z osobna, widzę, Bóg p rzyjął przysięgi

nasze. Ale, Edmundzie, moja m atka nic nie wie o tem . Nieszczęściem rodzice moi nie żyli z sobą od la t dziesięciu i dośćby było powiedzieć, że to było wolą męża, aby j ą nieprzebłaganą na za­ wsze uczynić.

Porucznik. Nic więc jej jeszcze o tem nie mówmy, Z ofia. Zwierz się majorowi, wezwijm y jego

pomocy.

Porucznik. Mógłbym ufać jego pomocy, gdyby

tylko^«ł«r-4K tej mierze. J e s t niezwyciężony nie- p ra ^ p ln e f 'ml&żeństwa i choćby mi nie

przeszka-r “* ВИШТБКЛ І П

ł . BŁĆiTSA - /

(37)

;ał, straciłbym pewnie jego przyjaźń, może szacunek.

Z ofia. Nieszczęsne u p rz e d z e n ia !

Porucznik. Z drugiej strony jestem pew ny, że

pim ryw alem nie b ę d z ie ; raz, że się mniej boi łego szwadronu nieprzyjacielskiego niż jednej n y ; a powtóre, że nadto szlachetnie myśli, aby ciał być spraw cą czyjegokolwiek nieszczęścia.

Z ofia. Ale wiedz jeszcze o tem, że jeżeli nie

jdę za niego, Smętosz, obrzydły człowiek, głu- , brudny, s ta ry lichw iarz moją rękę ma otrzym ać.

Porueznik. Czy podobna aby m atka...

Z ofia. P odług niej, m ajątek szczęściem, a do

?o, mówiąc między nam i, je s t trochę u p artą .

P orucznik. To źle, bardzo źle. Myśli.

Z ofia. Je d n ak kochających, mówią, Bóg nie

u s z c z a ; może m a tk a zmiękczy się prośbam i szemi.

P orucznik po krótkiem m ilczeniu. Nie, na niepewne tu nie staw m y.

Z ofia. Cóż robić?

Porucznik po krótkiem m ilczeniu. P rz y k ra rzecz awać, zw łaszcza z p rzy ja ció łm i; ale ich uprze- enia często nierozsądne u p raw n iają poniekąd iwinne oszukaństw o. T rzeba więc, abyś oświad- yła majorowi, że chcesz pójść za niego.

Z ofia. D la B o g a i to pójdę.

Porucznik. Tego się nie lękaj, j a ręczę. T w oja

itka, widząc cię przychylną zam iarow i swoje­

(38)

32 Aleksander hr. firedro.

mu, nie straci nadziei przyw ieść go do skutku i odpowie Smętoszowi, a m ajor coraz bardziej przynaglony, przyjm ie łatw o ostrożnie podsuniętą myśl, m ną w yręczyć siebie.

Z ofia. Ach, toby dobrze było.

Porucznik. S taraj mu się jednak podobać; bo

zakochać się nie zakocha, a dobrze będzie ja k pojmie, dlaczego j a kocham.

Z o fia . Mam więc...

Porucznik. Być m atce powolną i majorowi

przyjazną.

Z ofia. Je ste ś je d n ak pewny, że nie zechce... P orucznik. Ach, ta k pewny jestem , ja k ty mo­

je j, j a twojej miłości.

Z ofia. Jakikolw iek skutek otrzym am y, Edm un­

dzie, serce Zofii twojem do śmierci.

Porucznik całując ją w rękę. Ju ż samo to zape­

w nienie je s t mojem szczęściem. Ale idź, uwiadom m atkę o odpowiedzi m ajora i postępuj sobie sto­ sownie do naszego układu; miłość i nadzieja niech uaszem hasłem będzie.

(39)

AKT DRUGI.

T e n sam pokój. Zam iast bro n i pootw ierane p udełka ze stroikam i; zam iast szachów zwierciadło. Na tureckiej głowie czepeczek, na celu suknia. Mapy, klatki sprzątnięte. Słychać za sceną trąbienie.,

* a p o tem m ocny wystrzał. SCENA I.

F ru z ia , potem Jó z ia , Z u zia.

F ru zia w ybiegając. Józiu, Józiu! Zuziu! Józiu! Zuziu!

Józia w biegając. Czego?

Z u zia wbiegając. Cóż tam ?

F ru zia biegając po pokoju. P an ie się zlękły, panie chcą zemdleć.

Z u zia ku drzwiom biegnąc. D la B o g a!

Józia ku drzwiom . Może zem dlały?

F ru zia wybiegając. Niema gdzie! niema gdzie! SCENA. I I.

M aior p ro w ad zi p a n ią O rgonow ą całkiem n a nim ■wspartą, p ow oli do je j p o k o ju ; p rz y n iej Zosia za n ią F ru z ia. Poczekaw szy, ro tm istrz p row adzi podobnież p a n ią D yndalską z J ó z ią ; przechodzą do sw ojego pokoju. Poczekaw szy, p o ru czn ik podobnież p an n ę A nielę. - G rzeg o rz z d ru g iej stro n y , trą b a w rę k u — i przy drzw iach zostaje. K ap elan n a k o ń cu w chodzi z zaw ią­ zana serw e tą , sta je w śro d k u n a p rzodzie sceny i ta k n iep o ru sze n ie sto i do k o ń ca sceny—słychać w p o kojach

W ody! wody! wody!

G rzeg o rz w ybiega i w k ró tc e w raca, w jed n e j ręce trąb a , w d ru g iej k o n e w k a ogrodow a.

F ru zia we drzw iach. W ody! G rzegorz biegnie ku niej.

(40)

Józict w e drzw iach. W ody! Grzegorz biegnie ku niej.

Z u zia we drzwiach. W ody! prędzej!

G rzeg o rz w ybiega za nią. D ziew częta i p o ru czn ik prze­ b ieg a ją scenę w różnym k ie ru n k u z flaszeczkam i,

szklankam i itd .

SCENA III.

Major, R otm istrz, K apelan, G rzegorz.

Kapelan zaw sze w sw ojem m iejscu z założenem i rę k o ­ ma. G rzegorz zadyszany, w głębi.

M ajor obcierając czoło. K toby się spodziewał!

R o tm istrz podobnież. Któż to m ógł przewidzieć!

M ajor. Nie trzeb a było staw iać pod samem

oknem.

R o tm istrz. W y strz ał był za mocny.

M ajor. W samej rzeczy, że mocny; któż

nab ijał?

R o tm istrz. G-rześ.

M ajor. Pew nie dałeś więcej prochu?

G rzegorz. Troszeczkę, troszeczkę tylko, panie

majorze.

M ajor chodząc. Troszeczkę! U niego to nic nie znaczy! troszeczkę! Otóż masz, co to troszeczkę narobiło.

R o tm istrz chodząc. Nie b y ły b y się ta k polękły.

M ajor chodząc. T ak, nareszcie może byłaby je d n a zemdlała.

R o tm istrz chodząc. T ak, jedna, a niech i dwie.

M ajor chodząc. Tak, niech i dwie, ale trz y ?

R otm istrz. T rz y od razu!

(41)

M ajor. T rzy, trz y od razu!

Kapelan. Posłać po doktora... krew im puścić. jRotmistrz. Nim przyjedzie...

M ajor. Lepiej, niech im G rześ krew puści. Kapelan. Nie uchodzi, nie uchodzi.

G rzegorz stojąc pro sto przed majorem. P anie ma­ jorze, podejmuję się.

Kapelan. Nie można.

M ajor. Ale kiedy umie... sam widziałem... puszczał ra z mojemu trębaczowi, ja k go koń uderzył... praw da, że nie do razu, ale jednak.,.

SCENA IV.

Ciż sam i, Porucznik.

P orueznik. Przecie nasze dam y przyszły do

siebie. P ani Orgonowa ma jeszcze tylko spazm a­ tyczne ziewanie... P an i D yndalska lekką kolkę... a panna A niela cokolwiek dreści.

G rzegorz. P an m ajor nie każe?

M ajor. Ju ż nie potrzeba. Grzegorz odchodzi.

Porueznik. W szystko ustanie po chwili spo­

czynku.

M ajor. Bogu dziękł.

B o tm istrz. Chodźmy do obiadu.

F ru zia w chodzi i dygając przed majorem. Moja pani prosi pana, abyś pan kazał, aby konie w stajni nie hałasow ały. B ardzo tu p a ją i kichają, a to szkodzi nerwom mojej pani. O dehodzi. Oficerowie spoglądają na siebie w milczeniu.

Damy i Huzary. 35

(42)

R o tm istrz. Nerwom szkodzi.

M ajor. Koniom kazać, aby nie hałasow ały,

G rzesiu! G rzegorz w chodzi, rotm istrz i m ajor chodzą.

K onie ze stajn i w yprowadzić.

G rzegorz. D okąd?

Major. D okąd chcesz.... niech koczują. Grzegorz

odchodzi, Józia w chodzi.

Józia dygając przed majorem. Moja pani prosi, abyś pan kazał powynosić z domu w szystkie arm aty, fuzye i pałasze, bo się lęka nowego przypadku i spać nie może. Józia odchodzi, chwila milczenia.

R otm istrz. A rm aty powynosić.

M ajor. I p a ła s z e ,. G rzesiu! G rzegorz wchodzi.

B roń zebrać i na strych wynieść. G rzegorz odchodzi, Zuzia w chodzi. . . .

Z u zia dygając przed majorem. Moja pani prosi, abyś pan kazał zakadzić pod oknami, bo proch bardzo śmierdzi, z czego dreszcz się powiększa,

O dchodzi — chwila milczenia.

M ajor. G rzesiu!

R otm istrz. Czegóż chcesz? G rzegorz w chodzi.

M ajor. K azać zakadzić. R o tm istrz. Na dworze? Kapelan. Bądźcie zdrowi.

M ajor. Dokąd? Kapelan. Jad ę.

R o tm istrz. Odstępujesz n a s ? Kapelan. Nie w ytrzym am . R otm istrz. A to i j a pojadę.

(43)

Major. A to weźcież i mnie z sobą.

P orucznik. Ale, moi panowie, ja k że chcecie

sam e dam y zostaw ić?

M ajor. One sobie tu poradzą. Porucznik. Ale one was nie puszczą.

M ajor. Oiclio! ciszej. T rzeba w sekrecie odje­ chać.

R o tm istrz cicho. T rzeb a uciec w sekrecie.

Kapelan. Uciekajmy.

M ajor do G rzegorza cicho. Kulbaczcie konie

Porucznik. Majorze, rotm istrzu!... M ajor. P st... zbierzmy się...

R o tm istrz. I W nogi. O dchodzą na palcach do sw oich pokoji.

Porucznik sam. A to pięknie! Jechać nie mo­ gę... sam nie zostanę... co tu robić?... trzeba przeszkodzić tej ucieczce. Gdybym mógł... idzie ku

drzwiom Zofii, powoli otw iera — na jego znak Zofia w ychodzi.

SCENA V.

P orucznik, Zofia.

P orucznik. Zofio, źle się dzieje. Z ofia. Cóż ta k ieg o ?

Porucznik. Major, ro tm istrz i kapelan, prze­

straszeni tem co się stało, a bojąc się jeszcze bardziej, co ich nadal czeka, ułożyli ucieczkę.

Z ofia. J a k to ? chcą odjechać?

P orucznik. T ak je st, tajem nie. Idź, powiedz to

(44)

m atce; tylko nie mów, że wiesz odemnie. J a ta k że z nimi muszę się w ybierać.

Z ofia. Coż pomoże moja m a tk a ?

Porueznik. Ju ż oiia sobie poradzi, tylko idź

І powiedz. O dchodzą w przeciw ne strony.

Major, ro tm istrz , k a p elan w ychodzą bardzo o stro żn ie i n a palcach p ow oli p o stę p u ją ; m antelzaczki pod pachą, p rz y pałaszach. D ają sobie znak, aby być cicho,

a zszedłszy się n a środku, w ychodzą o glądając się

powoli. F ru z ia a potem Jó z ia i Zuzia p rz eb ieg a ją ze

drzw i do drzw i ja k w scenie dru g iej.

SCENA VI.

O rg o n o w a , D y n d a lsk a , A n iela, F ru z ia , J ó z ia , Z u z ia . W ybiegają ze swoich pokojów ; za każdą służąca kończąca ubierać. JStają bez tchu na przodzie sceny w koło tuż koło siebie; żadna przem ów ić nie

może — chwila milczenia.

D yndalska odetchnąw szy. Chcą uciekać!

Aniela. ...uciekać! Orgonowa. ...ciekać1 D yndalska. Nie puszczać l Orgonowa. B iegaj, D yudalsiu! Dyndalska. Skocz, Anielko! A niela do dziew cząt. Biegajcie!

Orgonowa. Czekajcie!... proście... Major niech tu

przyjdzie... Nie odstępujcie go i kroku... biegajcie! SCENA V II.

O rg o n o w a , D y n d a ls k a , A n ie la . Siadają.

Orgonowa. Bzecz niesłychana! Aniela. Nie do uwierzenia.

(45)

D yndalska. S praw ka panów doradców. Orgonowa. Nie inaczej, samby nie śmiał. D ynd. P anu rotm istrzow i w szystko nie na rękę* Orgonowa. I kapelanowi.

A niela. Albo i porucznikowi. Orgonowa. Ten nic nie znaczy. Aniela. Nie w ierz temu, siostruniu.

Orgonowa. Ju ż j a ci ręczę. On ani pomoże, ani

zaszkodzi. J e s t, czy go niema, w szystko jedno. Ale ci sta rz y , <a sta rz y , ja k zaczną ruszać wą- siskami, toby w ogień w lazł jeden za drugim.

D yndalska. Póki będą z sobą, póty próżne na­

sze staran ia. My gadam y, gadam y, a pan kolega kiwnie głową, i jużci po wszystkiem u.

Orgonowa. R otm istrz najstraszniejszy.

Aniela. Kiedy tak... poświęcę się waszemu

dobru: pójdę za niego.

D yndalska. Ależ on ma rozum, kochany aniołku. A niela. A dowcip waćpani.

Orgonowa. Niech się sta ra mu podobać... albo

go podbije, albo go w y straszy ; zatem zawsze dobrze.

Aniela. Chcę wam służyć mimo w aszych urą-

g ań i zobaczycie, źe swego dokażę.

Orgonowa. M ajora rozczulać. Dyndalska. Nie dać mu odetchnąć.

Orgonowa. A ni momentu; ja k go zmęczymy, to

na w szystko przystanie. J a go znam dobrze.

D yndalska. K apelana z obydwoma poróżnić.

(46)

Orgonowa. Ile możności mu dokuczać.

Dyndalska. Zręcznie słówko wsunięte najle­

pszych często poróżni przyjaciół.

Orgonowa. Ju ż j a to biorę na siebie; na w a-

szem świadectw ie polegam.

Aniela. Otóż i major.

SCENA V III.

O rg o n o w a , D y n d a is k a , A n iela, M a jo r i d z ie ­ w c z ę ta . Fruzia wchodzi poważnie, za nią major, za nim Józia i Zuzia; zostają przy drzw iach chichotając się między sobą. Chwila milczenia. Na znak O rgo-

nowej dziew częta odchodzą.

Orgonowa. W itam y Z podróży. Major się kłania.

D y n d a l s k a po krótkiem m ilczeniu. Gdzież się pan b r a t w ybierał?

M ajor. Chciałem konia przejechać. Orgonowa. K onia przejechać? M ajor. Konia przejechać.

Orgonowa. Tak, mały spacer zrobić? M ajor. Mały spacer zrobić.

Orgonowa. I wrócić?

Major z w estchnieniem . I wrócić.

Orgonowa. Prędko У

Major. Tak... to jest... nie wiem... bo to... Orgonowa. Na co tu udaw ać? lepiej praw dę

powiedzieć.

M ajor. Dobrze w aćpani mówisz, nie umiem

i nie chcę udawać. W stają.

Orgonowa. Chciałeś nas więc odjechać? 40 Aleksander hr. Fredro.

(47)

M ajor. Chciałem.

Organowa. Same zostaw ić? M ajor. Same zostawić. Orgonowa. T ajem nie? M ajor. Bez pożegnania.

Orgonowa. Do tego stopnia posunąłeś nie* grzeczność.

M ajor. Mylisz się w aćpani; to nie była nie-

grzeczność.

Orgonowa. Tylko uprzejmość. M ajor. Nie inaczej.

Orgonowa. W nowym wcale sposobie; gości

w donm odjeżdżać.

M ajor. Myślałem, że im bezemnie lepiej bę­

dzie. Nie umiem, przyznam się, dam przyjm ować, i p rzy najlepszej chęci mógłbym nabroić z nie- wiadomości wiele złego. Ju ż raz z mojej winy dostałyście mdłości; któż ręczy, że nie pomrzecie, ja k w as jeszcze lepiej uczcić zechcę? Mógłżem zgadnąć, że konie pow iększają spazmy, proch dreszcz a pałasze kolki? I mogęż wiedzieć, czego wam trze b a a czego nie trz e b a ?

Orgonowa. W szystkobyś wiedział, gdybyś był

k ontent z naszego przybycia. Ale, niestety! sio­ s try kochające cię... siostry dawno cię niewidzące...

D gndalska Utęsknione b ra ta uściskać... Orgonowa. Mimo wszelkich trudności, w ybierają

się do ciebie...

Dgndalska. W najniegodziw szą drogę...

(48)

42 A leksander hr. F red ro .

Aniela. U grzęzłyśm y dwa razy .

M ajor z w estchnieniem na stronie. Ach, któż Wa3 w yciągnął na moją biedę?

Organowa. P rzy jeżd żają zająć się twojem szczęściem...

Dyndalslia. Troskliw e o tw oje dobro... Orgonowa. I ta k je przyjm ujesz? A niela. Chcesz porzucać.

Orgonowa. Uciekasz od nich.

Dyndalslia. Bez względu na ich słabe zdrowie... Orgonowa. N erw y nadwerężone.

Dyndalslia. T akaż to miłość b rate rsk a! Orgonowa. T ak a wdzięczność! ach! to boli!

Z aczyna płakać.

M ajor. Ale, moja pani siostro... D yndalska. Niewdzięczność, i od b ra ta !

Z aczyna płakać.

M ajor do D yndalskiej. Ale, pani siostro...

Aniela. Odpycha serca nasze! Z aczyna płakać.

M ajor. Ale, moja panno siostro...

Orgonowa. Bądźże tu uczynną; ach! ach! D yndalska. Ach! ach!

Aniela. Ach! ach!

D yndalska rzucając się na krzesło. Kolki!

A niela podobnież. Słabo mi.

Orgonowa podobnież. Spazmy!

M ajor. T ylko n i e mdlejcie, dla Boga! M ilczen ie.

M dleją; co tu robić? Hej! je s t tam kto?... wody! wódki! octu!... czy pogłuchli... G rzesiu!

(49)

G rzesiu! W racając się ku nim. Mdleją,! co robić?... Grzesiu, w ystrzel Z m oździerza! Zryw ają się wszystkie.

Orgonowa. Nie w ystrzel, nie w ystrzel! D yndalska. D la Boga! nie w ystrzel! Aniela. Ju ż mi troclię lepiej.

M ajor. Moje panie siostry,- gadajcie, róbcie co

chcecie, tylko nie mdlejcie; bo do w szystkich dyabłów...

Aniela. Ach, fi! co za brzydkie słowo! M ajor. W idzisz w aćpanna, że ani dam p rz y j­

mować, ani z niemi umiem rozmawiać. Jed n ak co każecie, wypełnię, prócz jednego ożenienia; tem służyć nie mogę. D yndalska i Aniela, którym O rgonowa szepnęła, w ychodzą do jej pokoju.

SCENA IX . O rg o n o w a , M a jo r.

Orgonowa.- K tóż w aćpana do ożenienia zmusić

może? Kto w aćpana ciągnie do o łta rza? W szak w szystko od twojej woli zależy i tylko uprzej­ mości trochę od ciebie żądamy. Bądź z nam i dni kilka, w ierz, że szczerze radzim y, nie słuchaj ko­ legów i sta ra j się poznać Zosię.

M ajor. Na co to się w szystko p rzy d a ? Orgonowa. Przynajm niej jedno słowo przemów

do niej. Dlaczegóż ta k niem iłosiernie gardzisz tem biednem dziecięciem! P łaczu biedaczka utulić nie może.

(50)

M ajor. Znowu płacz; a to wszyscy...

Orgonowa. Otóż i ona... Zofia przychodzi. Zostawiam

was sam na sam ; spodziewam się, że się sobie podobacie. Do m ajora na stronie. Miej w zgląd na je j

młodość. Do Zofii na stronie. Bądź rozsądna, o tw ój

los idzie.

SCENA X.

M a jo r , Z o fia . Chwila milczenia.

M ajor. Mościa panno... Z ofia. Emchany wuju.

M ajor łagodniej. Moja panienko.

Z ofia. Oo każesz?

M ajor łagodniej. Moja Zosiu.

Z ofia. Słucham.

M ajor na stronie. D yabli nadali ta k ą sprawę!

Do Zofii. Zapewne... bez w ątpienia... oczywiście... wiesz to... ten... to je st, zam iar twojej m atki względem... względem...

Z ofia. Wiem.

M ajor. Cóż ty na to? Z ofia. Ja , nic. M ajor. Mów szczerze.

Z ofia. Szczerze mówię. N a stronie. P ierw sze kłamstwo.

M ajor. W ięc nic? Z ofia. Nic.

M ajor na stronie. Rzecz dziw n a! Do Zofii. Jednak cię to trochę m artw i?

(51)

Z ofia. Bynajm niej. M ajor. W idzę z oczów.

Z ofia. Mylisz się w aćpan dobrodziej.

M ajor. Mylę się? Na stronie. Rzecz dziwna! Ja k to tej biedaczce powiedzieć: j a ciebie nie chcę. Czy dyabli nadali! Do Zofii, po krótkiem myśle­ niu. Moja panienko, chciałbym, abyśmy się mogli zrozumieć.

Z ofia. I ja tego jedynie pragnę. M ajor. D la dobra nas obojga.

Z ofia na stronie. Ach, Edmundzie, Edm undzie,

jakże tru d n ą mi dałeś rolę!

M ajor. Twój lós szczerze mnie zajmuje. Z o fia na stronie. I ja go muszę zwodzić M ajor. Powiedz mi więc: chcesz iść za m ąż? Z ofia. Tak jest.

Major. Za mnie?

Z o fia po krótkiem w ahaniu się, cicho. T a k je st.

Major. To nie dobrze. Z ofia. Dlaczego? Major. Dlaczego?

Z ofia. T ak je st, dlaczego nie dobrze?

Major. Zdaje mi się, że w aćpanna możesz to

łatw o zmiarkować.

Z ofia. W cale nie.

M ajor. P rzynajm niej, dobrego nic nie widzisz. Z ofia. I owszem.

M ajor. I owszem? Na stronie. Rzecz dziwna! Do Zofii. Mnie się zdaje, że nie byłabyś szczęśliwą.

(52)

46 Aleksander hr. Fredro.

Z ofia. Od niego to zależeć będzie.

M ajor. Ach, nietylko od mojej woli zależeć będzie, ale i od wielu, wielu okoliczności.

Z ofia. T ych trudno przewidzieć.

'M a jo r. Po części, moja panienko, po części.

N igdy nie zgłębiałem, co stanow i istotne szczę­ ścia w małżeństwie; mniemam jednak, że dwie osoby dobierać się powinny, ja k p a ra koni: rów ny chód, rów ny zw rot, rów ny ogień, w tedy dobrze się jedzie a mniej się morduje. Ale kiedy jeden b y stry a drugi leniwy, te n miękki, tam ten tw ardousty, ten ciągnie, tam ten skacze; to dyabła w arto! praw da, panienko! Powiedzże mi te ra z w aćpanna, jakbyśm y się pobrali, do której p ary koni będziemy podobni? do pierw szej, czy do drugiej? — Podobnoś do drugiej: w aćpanna byś biegła, j a się ju ż potykam ; w aćpanna byś ska­ kała, j a ju ż pokaszluję. Śmiej się, śm iej; lepiej śmiać się, niż głupstw o zrobić.

Z ofia. Nie myśl, że porównanie rozśmieszyło

mnie trochę.

M ajor. W ięc bez porównania. W aćpanna mło­

da, lubisz bawić się, i dobrze że lubisz, bo to na to pora. P otrzebujesz zatem męża, coby się ta k że lubił baw ić; coby cię woził po spacerach, ucztach, balach, te atrac h , coby po nocy na p i­ szczałce przy g ry w ał gdzieś tam nad strum ykiem , gdzieś tam p rzy księżycu, ja k to tam w waszych rom ansach opisują. A ja , moja panienko, nie do

(53)

tego: w dzień służbą zajęty, wieczór fajkę palę a w nocy chrapię, aż się okna trzęsą.

Z ofia. Czyliż tylko uciech i rozryw ek w mał­

żeństw ie upatryw ać trz e b a ? Je stż e młodość wie­ czną, abyśmy zapominali o późniejszym w ieku? Za nicże liczyć uczciwość, łagodność, stałość ch a rak te ru tego, z którym mamy przebyć ja k wiosnę ta k i zimę życia naszego? Męskiemi, tylko cnotami mężczyźni zyskać mogą nasze serca. D obra sław a męża je s t także sław ą żony, a jednostajna spokojność je s t podług mnie istotnem szczęściem.

Major. Bardzo rozsądnie, bardzo, bardzo roz­ sądnie; z tem wszystkiem mój wiek...

Z ofia. W iek doświadczenia. M ajor. N iektóre dolegliwości... Tiofia. Któż bez nich? M ajor. Moje wady... Z ofia. Któż ich nie ma?

Major. J a sam czuję, że można być g rze­ czniejszym, przyjem niejszym w tow arzystw ie. T rudno mi się będzie odmienić; nie umiem w ba­ wełnę obwijać.

Z ofia. Dowodzi otwartość.

M ajor. P rz y k rą czasem bywa t a żołnierska

otw artość. '

Z ofia. I owszem.

M ajor. I owszsm? Na stronie. Rzecz dziwna! dziewczyna młoda, ładna a rozsądna... rzecz

(54)

dziwna! Do Zofii. Ale, moja panienko, nie mówiąc do ciebie, wiele bardzo idzie za mąż dla zyskania wolności... wolności... rozumiesz w aćpanna, ja k ja to rozumiem? Jeślim więc na męża niestworzony, to tem więcej na takiego, coby cierpiał pewne flgie.

Z ofia. Zbytecznej wolności, wolności bez g ra ­

nic nie pragnę, ale i niewoli w małżeństwie nie spodziewam się znaleść; wzajem ne we wszystkiem 'obow iązki rządzić powinny.

M ajor. Bardzo rozsądnie. Na stronie. I clice pójść za mnie... rzecz dziwna! Do Zofii. Z tem wszystkiem... j a myślę... źe potrzebaby...

Zofia śm iejąc się. W yraźnie, w yraźnie, kochany wuju.

M ajor na stronie. Rozsądna!... chce pójść za mnie, żal mi j ą zm artw ić. Do Zofii. Bo widzisz, moja Zosiu, że...

Zofia. Na co przyczyn szukać? nie znasz

mnie jeszcze waćpan dobrodziej... to dosyć... ale mnie poznać możesz... zostaw m y więc czasowi a mam nadzieję zyskać na tem.

M ajor. Nie trudno ci to będzie, moja Zosiu. Zojia. Czy ta k ?

M ajor zbliżając się. Z tem i oczkami.

Zofia. O! nie o tem mowa. Major. Z tą buzią.

Zofia. O, bardzo proszę.

M ajor biorąc ją za rękę. Z t ą rączką,

Zofia. P anie majorze!

(55)

D am y i H uzary. 49

M ajor obejm ując ją. Z tym kształtem , z temi...

Z ofia. D la Boga, co to je s t? M ajor. J a się sam dziwię. Z ofia. Spodziewam się.

M ajor. W szystkiego się spodziewaj. Z o fia w yryw ając się. Ach, tego nadto!...

M ajor. Jeszcze mało!... Z o fia w y b ie g a d o s w o je g o p o k o ju .

SCENA X I.

M ajor p rostu ją c się. Ech! ech, że mi teraz uszła!

Chodzi prostując się.

Odmłodniałem, odmłodniałem... dalibóg czuję, że odmłodniałem... i nie dziw; luba dziewczyna, ładna dziewczyna, rozsądna, gw ałtem chce iść za mnie!... Gdybym się ożenił?... Niech się co chce dzieje... Nie, to nie; niech się nie dzieje co chce... ale ja... tylko że to... bo znowu z drugiej stro ­ ny... ale jednak... nareszcie w przypadku... a dyabła tam , źle! Co tu robić?

SCENA X II. M a jo r, D y n d a ls k a .

D yndalska. No, panie bracie, ja k ż e stoją inte-

resa ?

M ajor. Eóżnie, różnie.

D yndalska. Zosia pomieszana, waćpan zam y­

ślony; dobry znak.

(56)

Major. Znak nie zły, to praw da.

Dyndalska. Ja k ż e ci się podobała?

Major. Ładna dziewczyna, niema co mówić.

Dyndalska. A w idzisz. M ajor. Miła. Dyndalska. A widzisz. Major. D obra. Dyndalska. A widzisz. M ajor. Rozsądna.

Dyndalska. Nie mówiłam?

Major. Bardzo rozsądna.

Dyndalska. To wszyscy wiedzą.

Major. Gwałtem chce iść za mni®.

Dyndalska. Gwałtem.

M ajor. To nie źle.

Dyndalska. Bardzo dobrze.

Major. Ale z drugiej strony...

Dyndalska. N iem a drugiej strony... Podobała ci się?

Major. Podobać się, podobała.

Dyndalska. W ięc się żeń.

Major. Żeń się, łatw o mówić.

Dyndalska. Cóż ci przeszkadzaj?

Major. Co przeszkadza?

Dyndalska. N aprzy k ład ?

Major. Zgadnij waćpani.

Dyndalska. Nie chcę zgadyw ać.

M ajor. L at pięćdziesiąt sześć.

Dyndalska. F raszki.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Ale dopiero z chwilą w ejścia w życie U stawy o P raw ie Autorskim, to znaczy od połowy 1926 roku, mógł oprzeć się „Zaiks“ na mocnych podstawach praw nych

knęły w istotę osób głównych i w rdzeń akcyi, pozostały tylko w akcesoryach, są czemś dodatkowem, epizodycznem. P rzybladł wśród reminiscencyi M olierowskich,

Racz Wpan i Jejmości wystawić Góruo- głębskiego w prawdziwem świetle, czego tym większą bydź potrzebę widzę, ile iż mi się zdaje, iż względem niego,

A widzisz jegomość, ja mówiłam, że to się na nic nie zda, że jegomość łgał, kiej mówił, że mnie bardzo kocha,; że jegomość będziesz sobie potem zemnie biednej żartował

P iſz ś Sloń{kiinacce(ſioriisjuris, że w przypadku tako- wym , wola ro dziców ma być przeniefioną nad wolą dzieci, ąna minorennium... Wczora ehciałeś ią WPan

gdy ujrzał generał na werandzie stojący, daje znak rąką i w odpowie dniej chwili nar na werandzie trąbacz wytrąbuje alarm... Drzwi po prawej nie mają klamki

Nic mi serdeczniej myśli nie ubawi, kiedy kochanek jako zefir słodki, przed moją cichą komnatą się stawi i pójdziem mykać bieluchne stokrotki do cichych

snąć. Oczy jej mają jeszcze tę samą czystość, tę samą niewinność, ale nie mogę już godzinami całemi patrzeć spokojnie— oczy te muszą zatonąć wr moich, zatonąć