• Nie Znaleziono Wyników

Baletnica. Powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Baletnica. Powieść"

Copied!
232
0
0

Pełen tekst

(1)

: i

mmmm

'} t t ^ :ß .r;M

i i

i ® i :

MSŁ

■,:;^2BB£a _

(2)
(3)
(4)
(5)
(6)

T E G O Ż AUTORA:

„W niewoli ziemi.“ — Powieść. (Wyczerpane.)

„Z dziejów tęsknoty.“ — Powieść. (2 wydania. — Wy­

czerpane.)

„D ajm on.“ — Powieść. -(Wyczerpane.)

„Błękitna kapliczka.“ — Powieść. (W druku — firm a „F.

Hoesick“.)

„121, 122, 123. . . “ — Powieść.

„Za ocean bez pieniędzy.“ — Wspomnienia.

„ S z a m p a ń s k i e ż y c i e . “ — Powieść.

*

\

(7)

JULJAN K R Z E W I Ń S K I/BALETNICA

(8)
(9)

JI U W KRZEWIŃSKI

B A L E T N I C A

P O W I E Ś Ć

1 9 2 9

T O W A R Z Y S T W O W Y D A W N I C Z E „ R Ó J “ W A R S Z A W A

(10)

Z a k ła d y d ru k a rs k ie i w y d aw n icze K a ro la P ro c h a s k i w C ieszynie

(11)

'J Ó Z E F O W I WÓJCICKIEMU

T O W A R Z Y S Z O W I M Ł O D O Ś C I

AUTOR

(12)
(13)

I.

L

odzia, jak co dnia, pasła krowy na ugorze.

Wczesna jesień przejmowała ją dotkliwem zimnem.

To też, skuliwszy się, siedziała zziębnięta pod krzakiem jałowca, drżąc i szczękając zębami.

Przykry kapuśniaczek mżył bezustannie, zasnuwając jak­

by szarą pajęczą przędzą jednostajny, polski krajobraz.

Z poza mgły deszczu wdali rysowała się niewyraźnie syl­

wetka chłopa, orzącego powoli, systematycznie skiba za ski­

bą sąsiednie pole.

Kmiotek nucił sobie cicho gardłowym głosem snać dla urozmaicenia nudnej roboty w smutny czas szarej jesieni:

Usta milczą, dusza śpiewa:

Kochaj ranie . . .

Dookoła pieśń rozbrzmiewa:

Kochaj mnie . . .

Wnioskując z repertuaru wioskowego trubadura, nale­

żało przypuszczać, że przykrym obowiązkiem ośmioletniej Lodzi było pilnować krów w jakiejś wiosce podmiejskiej, gdzie ludową poezję zaczynały rugować skutecznie ope­

retkowe „szlagiery“ sezonu.

Lodzia czuła się bardzo nieszczęśliwa. Babka jej, osoba bez określoneso zajęcia, oddała ją na wychowanie kobiecie, noszącej do miasta z pobliskiej wsi mleko w blaszanych bańkach.

9

(14)

Dziewczynka została oderwana od matczynego domu (ojca nigdy nie znała), gdy jej matka udała się niedobrowolnie na dłuższy czas do kryminału.

Lodzia przeklinała często na wsi nielitościwy „krem inał“, który zabrał jej matkę i niewiadomo, co on tam z nią tak długo ro b ił. . .

Całemi dniami pasła trzy krowy, z których jedna, Gra­

niasta, okazywała pastuszce specjalne lekceważenie i zło­

śliwą chęć dokuczenia dziecku, jak prawdziwy człowiek.

Nieszczęsna Lodzia przeklinała Graniastą, jak nie przy­

mierzając sam „krem inał“, sprawcę jej udręki.

Otuliła się jak mogła w podartą, nędzną chuścinę, aby ogrzać choć na chwilę drętwiejące członki.

Dawne życie na peryferjach wielkiego miasta wspomi­

nała teraz jak jakiś bajeczny sen . . .

Z rozrzewnieniem myślała o dobrym, starym dziadku, zawodowym żebraku, który nieraz w święto przyniósł jej słodką, maślaną bułkę, lub parę obwarzanków na nitkę nawiązanych. Bez szczypty urazy wspominała ,danie“, które jej wymierzała karząca ręka matki, a częściej babki.

Ach, tam m iała tyle swobody, tyle wolnego czasu. . . Mogła chodzić, kiedy jej się tylko podobało, nad wielką, szarą rzeką; mogła się tam bawić w piasku; obserwować stada kąpiących się bachorów, przepływające łodzie wioślar­

skie, wspaniale statki parowe, z których pokładów czasem zasłyszała dźwięki orkiestry . . .

Tam było życie pełne wrażeń, a tutaj, na wsi . . . Et, na­

wet niewarto porównywać.

Cóż tu można widzieć ? Ciągle ten sam nudny, płaski jednostajny krajobraz, ciągle ci sami głupi, zapracowani ludziska, łlzadko się kto tu upije, rzadko się pokłócą.

10

(15)

zrzadka tylko pobiją. Nie tak to było u mamy! Oj, nie

tak . . . v

Awantury i bitki bywały na porządku dziennym, a jak dobrze poszło, to i małej Lodzi nie skąpiono gorzałki.

Tak przyjemnie wówczas zawracało się jej w głow inie. . . Tak się kołowało, kołowało, aż zasypiała gdzieś pod pło­

tem brudnego podwóreczka, lub, gdy się udało, w dorożce sąsiada, która stała w szopie, wprost okienka, gdzie miesz­

kali opiekunowie Lodzi.

Cóż to mogło ją interesować? Co mogła tu-z zaciekawie­

niem obserwować ? Chyba wiecznie te dyndające krowie ogony. . .

Lodzia odczuwała bezgraniczną pogardę dla wszystkiego, co ją tu otaczało, a w jej wyobraźni wjszystko to, co utra­

ciła, zdawało się szczytem kom fortu, szyku i rozmaitości.

Silniejszy dreszcz, niż wstrząs miarowy chłodu, przejął ją do szpiku kości, gdy usłyszała swe imię, wykrzykiwane znanym ochrypłym głosem mleczarki.

Zerwała się pędem i w jednem m gnieniu oka opanowała sytuację:

„To psiakrewskie ścierwo, Graniasta, jak zwykle, wlazła w szkodę!“

Jeszcze nie zdążyła jednak wygnać jej z cudzego pola, gdy opiekunka wstrzymała ją w zapale słowami:

— Chybaj, Lodka, do dom. Matka po ciebie przyjechali!

Po nią ?

A więc zabiorą ją stąd! Nie będzie już pasła krów? Pe­

wnie ją matka weźmie do tego „krem inału“, co sama z nim siedzi. . .

A, niech t o . . . Woli u tego „krem inała“, niż na wsi.

Przy pomocy mleczarki spędziła wcześnie nieznośne krówska Jo obory.

11

(16)

W chałupie zastała matkę. Zbiedzona była, trochę wy­

chudła i o cerze bladej, niezdrowej, charakterystycznej dla siedzących dłuższy czas w więzieniu.

Powitanie matki z córką nie było zbyt czułe. Mała była zażenowana, odwykła bowiem od swej życiodawczyni; onie­

śmielał ją zresztą miejski strój matki, a zwłaszcza kapelusz z piórem, który dodawał przybyłej wyglądu „pańskiego“.

Matka pocałowała Lodkę w niemiłosiernie umorusany policzek i bacznie jej się przyglądała. Obróciła ją tyłem, obmacała jej barki, uda; zdjęła chustkę z jej głowy, oglą­

dając obfite włosy, zbite w fatalny kołtun.

K oafjura córki wywołała brzydkie zaklęcie z ust matki.

Coś tam jeszcze pogadały baby z sobą, czego wiele Lodka zrozumieć nie była w stanie i wkrótce mała pastuszka, tro­

chę ogarnięta, obuta w za duże czyjeś sznurowane trzewiki, wędrowała za m atką ścieżką, wijącą się równolegle z torem kolejowym — do Warszawy.

Lodzia była oszołomiona nagłą, a niespodziewaną zmia­

ną swojego losu, jak i pędem i stukiem pociągów, m ijają­

cych piechurki w obie strony. Kombinowała w swej dziecin­

nej „łepetynie“, co to też ją czeka, sądząc z rozmowy matki z mlecz arką.

Matka m a zamiar oddać ją do jakiegoś tam „baletu“ . . .

— Aha, a więc nie do „krem inału“ . . . Co to może być ten tam „balet“? Czy pozostaje w jakiemś pokrewieństwie z „krem inałem “?

Napróżno siliła się rozjaśnić liczne wątpliwości, aż znala­

zły się na przedmieściu.

Teraz przestała myśleć o ezemkolwiek irmem, a całą uwa­

gę wytężyła w kierunku niezagubienia się w tłoku.

Trzymała się kurczowo matczynej spódnicy.

W krótce przez długi, długi, żelazny most dotarli na po- 12

(17)

dworko domu, gdzie Lodzia ujrzała'była pierwszy raz świa­

tło dzienne.

Z przyjemnością poznawała te same kałuże, gnojówki, szo­

pę dorożkarza i wreszcie drewniany piętrowy doiń, w któ­

rym na dole były składy jakichś rupieci, a na górze miesz­

kali oni. Wchodziło się do nich po drabinie przez otwór kwadratowy, wycięty w podłodze.

Dopiero po długim pobycie na wsi mogła ocenić kom fort i szyk tego miejskiego apartam entu i wogóle całego oto­

czenia.

O dżyła. . .

Jest nareszcie w mieście na swoich śmieciach.

W net po powitaniach ułożono naprędce radę fam ilijną.

Oprócz dziadka, żebraka, który widać nie wrócił jeszcze z „posiedzenia“, wszyscy mieszkańcy poddasza byli w kom­

plecie. Babka, niestara jeszcze kobieta, staranniej niż zwy­

kle odziana i uczesana, rej wodziła na tern gwarnem i nie- sfornem zebraniu.

Był tu jej syn, typowy .„klawisz“, który dużym sprężyno­

wym „m ajchrem " obierał z flegmą zielone jabłko. Na pierw­

szy rzut oka zastanawiający się trochę obserwator musiał wyrozumieć, że nie obieranie owoców było jedynem prze­

znaczeniem tego noża. Dzieła tego sprężynowego ostrego no­

ża nieraz zapewne znalazły się na szpaltach dzienników w ru ­ bryce: „W ypadki“.

Prócz znajomych twarzy, Lodka znalazła tu nową sub- lokatorkę, tęgą urodziwą dziewczynę o umalowanej twarzy i mocno podczernionych oczach. Była to „narzeczona“ jej wuja.

Treścią rady fam ilijnej była tym razem przyszłość ma­

łej Lodki.

Chcieli ją pchnąć na drogę, która mogłaby przy dobrych 13

(18)

chęciach i odrobinie szczęścia wyprowadzić Lodlcę z dna nę­

dzy m aterjalnej i m oralnej, w jakiej wraz z nią grzęzła jej najbliższa rodzina.

Sąsiad, dorożkarz, który swem socjalnein stanowiskiem wybijał się na pierwsze miejsce wśród mieszkańców pod­

miejskiego podwórka, przyniósł matce Lodki gazetę, gdzie wynalazł ogłoszenie, opiewające, iż od dnia tego a tego, o godzinie g-ej rano odbywają się oględziny dzieci od lat 7 do i4 , które zechciałyby uczęszczać do szkoły baletowej teatrów' rządowych.

Ponieważ dorożkarz postanowił swoją dziesięcioletnią Ksawkę oddać tam natychmiast, namówił też sąsiadkę, która wróciła już na łono rodziny po odsiedzeniu kary za jakąś bli­

żej nieokreśloną winę, aby i swą Lodkę, a dawną towarzysz­

kę Ksawki, przywiozła, ze wsi i oddala do szkoły.

— We dwie będzie im raźniej chodzić, — zachwalał swój plan dorożkarz, — a co za los ją czeka z tern paseniem krów? A tak może jedna z drugą wyjdą na ludzi. Siostra m ojej starej mieszka teraz w 3-ch izbach na pierwszorzędnej ulicy i rodzoną siostrę to zaledwie w kuchni przyjm uje, a mnie to wcale nie wolno ją odwiedzać przez tę liberję. A to wszystko tak jej poszczęścił ten balet.

Lak, więc ju tro Lodka i Ksawka miały pójść na te jakieś tajemnicze oględziny do teatru.

-— Przecież jej tak nie puścita w tych baciarach i z tym kołtunem na łbie, — zauważyła „narzeczona“ wuja.

Zastanowiono się nad jej uwagą, jako nad zdaniem osoby, z którą należało się liczyć.

Jako dziewczyna, która nie z jednego pieca chleb spo­

żywała, a i chadzała nietylko po zaułkach podmiejskich, ale często wypuszczała się i na śródmiejskie ulice, miała

1U

(19)

lepsze pojęcie niż wszyscy tam zebrani, co wypada, a co nie wypada.

Babka kazała jej natychmiast zezuć olbrzymie obuwie i zaczęto jej przymierzać różne pantofle, buciki, będące w po­

siadaniu całej rodziny. Wszystkie okazały się na nic.

— Nima co — zawyrokowała babka — trza jej kupić nowe i ju.

Nowe!

Lodka aż się zarumieniła z radości.

— Jak stary przyńdzie, trza m u bendzie wyłuskwić torbę, może ta co użebrał dzisiok. Olimpka, pudziesz ij kupić je ­ szcze dziś, bo ju tro z samego rana trza iść do tyjatru.

— Jak mi dacie forsiaków to pójdę, — odrzekła matka Lodzi, — w kreminale piniądzów nie dajom.

— Wiadomo, — odparł Franek, krając na cząstki swym wielkim nożem jabłko, zajadając systematycznie kawałek po kawałku z mlaskaniem, smakowitem dziamganiem i częstu­

jąc od czasu do czasu siedzącą tuż przy nim na ławie uro­

dziwą Balbinę, zwaną tu jego narzeczoną.

— W kreminale to tak jak w śpitalu — wtrąciła Balbina sentencjonalnie — nie pożywisz się . . . oj nie pożywisz.

Od nóg Lodzi przeszli teraz bezpośrednio do jej głowy.

— Co tu robić z tym łbem zatraconym ? — zapytała bez­

radnie matka, zatargawszy ją delikatnie za zbite w jakiś fantastyczny kok obfite włosy.

Babka natychmiast wstała, otworzyła zielony kuferek, któ­

ry wyciągnęła z pod żelaznego łóżka, wyszukała szczerbaty grzebień i nadaremnie próbowała go zagłębić w niesforną masę rudawych kołtunów Lodki.

— Na cholerę się zdało — westchnęła beznadziejnie i rzu­

ciła z rezygnacją grzebień do zielonego kuferka.

(5

(20)

— Niema innej rady, tylko ostrzyc jej łepetę, — rzekła Balbina.

— Et, i nożyczki tego.nie chycą — rzekł wuj i na dowód swego twierdzenia nadaremnie próbował obciąć kosmyk wło­

sów swym ostrym jak kosa nożem.

— Siapsia! — zawołała babka tym tonem, jakim się mó­

wi: „Eureka!“

— Siapsia! — powtórzyła Olimpka.

— Tak, Siapsia — potwierdził Franek.

Siapsia był to żydek, sąsiad, który za parę groszy strzygł lokatorów podmiejskiej dzielnicy maszynką.

Kiedy uporano się już z głową i nogami Lodki, zaczęto się naradzać nad odzianiem jej innych części ciała.

Ostatecznie znalazły się m niej lub więcej nadające się dla godnej reprezentacji części ubrania. Lecz jeszcze z je­

dną wątpliwością wyjechała sprytna Balbina:

— A m ajtki? Bez majtków nijak nie można!

Nikomu nie przyszedł do głowy brak tego zbytecznego naogół, a luksusowego szczegółu odzienia.

Postanowiono wreszcie po krótkiej naradzie uszyć Lodzi nowe m ajtki z czerwonej lian cli, resztki pozostałej ze spó­

dnicy Balbiny, którą to resztkę wspaniałomyślnie ofiarowała w prezencie dla siostrzenicy narzeczonego.

Lodka była olśniona tein wszystkiem, co się z nią działo.

A już ostatni szczegół rady fam ilijnej podziałał na nią odu­

rzająco.

Miała otrzymać majtki!

Ach, dla dziewczynki z Powiśla pierwsze m ajtki są tem, czem pierwsze spodenki dla trzyletniego hrabicza. Niejedna z jej dotychczasowych towarzyszek nigdy nie dojdzie do tej zamożności.

Bada fam ilijna zakończyła się tradycyjnem oblewaniem.

16

(21)

Nadszedł wreszcie i dziadek, któremu stara na wstępie, jak była obiecała, „wyłuskwiła“ żebraczą torbę, dziś szczęśli­

wie obficiej, niż zwykle, napełnioną groszakami.

Dziadek przycisnął Lodkę do piersi i cmoknął serdecznie w głowinę.

Lodka pocałowała go w rękę i nieśmiało stanęła w kącie, obserwując krążący wkoło kielich.

Miała ochotę napie się tej „gorzały“, której już dawno nie próbowała, a której działanie wspominała z przyjemno­

ścią. Kiedy kieliszek znalazł się w dłoni dziadka, wychylił jednym łykiem jego zawartość, wysączył ze smakiem ostatnie jeszcze kropelki, nadstawił pusty synowi, aby m u go napeł­

nił. Popatrzył na stojącą w kącie Lodkę i wyciągnął do niej rękę z kieliszkiem.

Podeszła nieśmiało, ujęła drżącą rączyną pełny kielich i obyczajem starszych wychyliła go i jednym haustem. Zaczer­

wieniła się, przełknęła parę razy piekący osad w gardle i Izy, które obficie nabiegały jej do oczu i, jak poprzednio dziadek, wysączyła parę pozostałych kropli z, kieliszka.

Druga taka porcja alkoholu skłoniła ją do położenia się na łóżku, gdzie zasnęła niespokojnym snem.

Przez sen słyszała wrzawę zapijającej jej powrót do ro­

dzinnego gniazda „fam ielji“, śpiewy, raz wraz wybuchające spory i marzyła o swej nieznanej a różowej przyszłości.

Wszystkie te jej senne widziadła zasłaniały swym po­

nętnym kształtem i kolorem flanelowe, czerwone ma j t k i . . .

2 K r z e w i ń s k i , B ale tn ie a .

(22)

II.

P

o ciężkiej operacji ostrzyżenia głowy, Lodka odświętnie odziana spojrzała w skrawek zbitego lusterka. Ujrzała w niem śmieszną chłopięcą twarz i nie mogła wprost uwie­

rzyć, żeby to miało być odbicie jej oblicza.

Matka ujęła ją za rękę i miały już po drabince zejść na dół, gdy dziadek je zatrzymał.

— Lodzia, a chodzino, przeżegnaj się chocia i pocałuj święty śkapłerz.

Lodka podbiegła do starego, pocałowała go w rękę, prze­

żegnała się, przycisnęła usta do szkaplerza dziadkowego i bło­

gosławiona znakiem krzyża podążyła za matką.

Długo szły pod górę spadzistemi zaułkami, aż wyszły na szerokie śródmiejskie ulice, których oszałamiający ruch ko­

łowy i pieszy przyprawił Lodkę o zawrót głowy.

Towarzyszyła im żona dorożkarza ze swoją Ksawką, dla­

tego nie potrzebowały się błąkać i wnet znalazły się w ob­

szernej sali baletowej, gdzie była już zgromadzona spora czereda dzieciaków, które tu przyszły pod opieką starszych.

Licznie zgromadzone kumoszki szwargotały ze sobą cie­

kawie, a tak głośno, że raz wraz z sąsiedniego pokoju wy­

biegał umundurowany woźny teatralny, aby ostrym, rozka­

zującym głosem przywoływać je do opamiętania.

Dzieci tam zebrane oglądały się nawzajem nieufnie. Zwła­

szcza dziewczynki z wrodzonym instynktem przyszłych, ko- 18

(23)

bietek szacowały z wyglądu swe przyszłe koleżanki, ich ubio­

ry, stanowisko społeczne, zamożność i t. d.

Co chwila woźny wyprowadzał za rękę jakieś dziecko z ta­

jemniczego pokoju, a wywoływał nazwisko innego, które zabierał ze sobą.

Czas się dłużył. Już m ała dorożkarka wróciła z oględzin i zaczęła ciekawej Lodce opowiadać swe wrażenia, gdy po­

ważny, uroczysty woźny odczytał z k artk i:

— Leokadja Hipsiowa.

— Hi, hi, h i . . . — zaśmiał się jakiś chłopak. — Hipsio- wa ! . . . Tyż . . .

Parę dziecięcych głosów zawtórowało m u śmiechem. Matka trąciła zasłuchaną w opowiadanie Ksawki Lodkę i szepnęła jej do ucha:

— No, marsz! Tera ty. — Naprędce obciągnęła jej bluzkę i sukienkę, pogłaskała po głowie, jakby chcąc uporządkować uczesanie (snać zapomniała, że Lodka była ostrzyżona do skóry) i popchnęła ją w stronę woźnego, który szukał wśród tłum u Leokadji Hipsiowej.

Oszołomiona, zalękniona niedawna pastuszka krów, zna­

lazła się wobec kilku panów i pań, siedzących za stołem, na­

krytym zielonem suknem.

•— Chodź-no tu, mała! — zawołał na nią przystojny, m ło­

dy człowiek. Podeszła bliżej do stołu.

•— Jak się nazywasz?

Nim uświadomiła sobie, o co ją pytają, usłyszała powtó­

rzone zapytanie przez jakąś wspaniałą damę, która obser­

wowała jej śmieszną ogoloną główkę przez lorgnon.

— Jak się nazywasz?

— Lodzia . . . — wyjąkała cichutko.

— Leokadja? — zapytał pan.

— No t a k . . . — odrzekła.

9*

(24)

— To imię, a nazwisko?

Tego już nie wiedziała.

— Może Hipsiowa ? — zapytała dama, śmiejąc się ser­

decznie.

— A mo ż e . . . — powtórzyła Lodka.

Całe grono komisji roześmiało się wesoło. Potem badał ją pan doktór. Oględziny lekarskie wypadły snąć zadowalnia- jąco, bo małą kandydatkę do szkoły baletowej poddano dal­

szym oględzinom i badaniom. Pytano czy umie czytać, lecz okazało się, że nie. Kazano jej biegać wokół stołu, kucać, przeginać się i kłaniać.

Wszystko to robiła jak umiała najlepiej. Wreszcie, kiedy polecono jej ugiąć spódniczki, aby skonstatować, czy ma proste nogi, śmiało' i z dumą uniosła sukienkę, wiedząc, że przy tej sposobności zaprezentuje swoje pierwsze czerwone, flanelowe m ajtki.

Potem wspaniała pani wzięła ją delikatną, pachnącą, pełną pierścionków dłonią pod brodę, przyjrzała jej się i rzekła z uśmiechem:

— Cóż, kiedy n ieład n a. . . Wygląda śmiesznie, jak chło­

pak. Nieprawdaż Tetuś?

— Komik w spódnicy! — zauważył młody pan.

— Też, żeby tak dzieciaka do skóry osmyczyć. . . — do­

dał ktoś z komisji.

— Bo miałam kołtun na łbie •— pochwaliła się Lodzia.

Ta inform acja wzbudziła wesołość wśród egzaminujących.

Dziewczynka czerwona, stremowana wybiegła z pokoju.

Na drugi dzień opiekunowie kandydatek na przyszłe ko- ryfejki, solistki i prymabaleryny mieli się stawić w tej sa­

mej sali po ostateczną rezolucję.

Leokadja Hipś została przyjęta do szkoły baletowej tea­

trów rządowych.

20

(25)

Pierwszem niepomiernem zdziwieniem uderzyło Lodzię w początkach jej artystycznej kar jery, że pomimo to iż jeszcze przedwczoraj myto ją w dom u nietylko gorącą wo­

dą, ale i mydłem, a już co do nóg, przywykłych do czarnej ziemi i gnoju, to poddano je poprostu chemicznemu pra­

niu szarem mydłem i spirytusem włącznie — to jednak na wstępie do praktycznych ćwiczeń baletowych posłano ją do łaźni, gdzie znów nie szczędzono gorącej wody, mydła i rę­

czników.

Zaczęła teraz żyć jak w jakim śnie gorączkowym.

Tyle rozmaitości, tyle zmian. Tyle nowych koleżanek i ko­

legów. Godzien na ósmą rano matka odprowadzała ją pod teatr. Czasem wyręczała w tern jej matkę dorożkarzowa.

Razem z Ksawką wracały bez opieki po lekcjach, trzymając się za ręce i niebardzo się śpiesząc do brudów i nędzy swych domowych ognisk.

W południe dostawały w szkole po szklance gorącego mle­

ka i dwie bułki. — Gdy o tych ucztach codziennych opowia­

dały swym rówieśnikom z podwórka, wzbudzały tern za­

zdrość i niedowierzanie.

Ksawka, nieco starsza od koleżanki, instynktownie objęła nad nią opiekę.

Nieraz Lodka nie odezwała się, gdy jej ośmieszone przez koleżanki nazwisko wywoływała nauczycielka, lub ktoś inny z przełożonych. Wtedy Ksawka dawała jej potężnego sztur- chańca w bok, szepcąc do ucha:

— Ilipś! Słyszysz?

— No to co? — pytała, nie orjentując się narazie Lodka.

— Hipś to ty, głupia — tłumaczyła jej wtedy koleżanka.

Mała zapominała o całym świecie w momencie, gdy na rozkaz nauczycielki, przebrana w różowy kostjumik i czarne, miękkie baletki, stawała w rzędzie swych rówieśnic.

21

(26)

Pierwsze ćwiczenia baletowe były bardzo prymitywne, a mimo to niektórym dzieciom, a w ich liczbie Lodce, wyda­

wały się stokroć trudniejsze, niż potem zawiłe studja wyższej choreografji.

Ileż utrapienia i wytrwałości kosztowało biedną nauczy­

cielkę pouczenie wszystkich dzieci, która ręka łub noga nazywa się prawa, a która lewa.

Najbardziej tępa w tym kierunku wydawała się właśnie Lodka. I długi czas, ku uciesze i drwinom koleżanek, biedna dziewczynka do lekcyj przystępowała z lewą nogą i ręką przewiązanemi szeroką' żółtą tasiemką, aby je mogła odró­

żnić od prawych.

Potem ćwiczenia w zasadniczych pozycjach baletowych nie nastręczały jej już tak nieprzezwyciężonych ;trudności i z każ­

dym dniem widziano postęp m ałej adeptki w rozwoju umy­

słowym i sprawności ciała. Dziewczyna okazywała wrodzony spryt, który dotąd nie m iał sposobności się przejawiać, stłu­

miony falalnemi warunkami, w jakich Lodzia wzrastała. Za- to koleżanki miały ją zgoła za głupkowatą, a starsze uczen­

nice baletu, szczycące się już bywalstwem teatralnem, prze­

zwały ją „O felja“. Młodsze zaś z powodu jej ogolonej głowy wołały na nią „Gołyłepek“.

I jedno i drugie przezwisko, choć oba z nich niezrozu­

miałe dla Lodki, przejmowały ją wstydem i nieraz płakała, gdy, chcące jej dokuczyć, koleżanki chórem raz po raz wo­

łały na nią: „Ofelja“ lub „Goły łepek — włóż czepek!“

Kiedyś do rozpaczy doprowadzona naigrawaniem się ma­

łych sadystek, za ich „O felję“, poczęstowała koleżanki ste­

kiem tak ordynarnych i wymyślnych przekleństw, jakie nie w każdej złodziejskiej spelunce można usłyszeć podczas naj- zajadlejszej kłótni mętów społecznych.

Dziewczynki, nazwane przez Lodkę wyrzutkami społeczeń­

22

(27)

stwa, w gwarze łobuzerskiej daleko soczyściej brzmiącemi wyrazami i w rozmaitych odmianach użytemi, a ten sam sens mającemi — poszły na skargę do „pani“.

„Pani“ aż się za głowę złapała, słysząc stek brudnych wy­

rażeń w nieznanych jej kombinacjach i stylizacji.

Na sąd nad potworkiem, który nawet w dość mieszanem towarzystwie dzieci szkoły baletowej był fenomenem zepsu­

cia, sprowadzono samego dyrektora baletu, zwanego przez kolegów Tetusiem.

— Tetuś! Słyszałeś, co ta mała Tlipś im tu nagadała? — zagadnęła dyrektora koleżanka po fachu.

— A co ona takiego powiedziała? — spytał ją Tetuś.

— Ja ci tego nawet nie potrafię powtórzyć, spytaj dziew­

czynek. Coś okropnego! — mówiła, przejęta incydentem, nauczycielka.

Obrażone ordynarnemi epitetami Lodki dziewczęta z lu ­ bością szczegółowo wymieniały dyrektorowi całą litanję nie­

bywałych wymysłów. I to był pierwszy incydent Lodki, po którym czuła się na wylocie ze szkoły, jako zakała i parszywa owca. Wzywano jej matkę przed oblicze dyrektora, radzono się, co zrobić z tym fantem samego ekscelencji, prezesa rządowych teatrów i po wielkich prośbach i zaklęciach z pa­

daniem na kolana i całowaniem rąk, starającego się oswo­

bodzić od tej pieszczoty dygnitarza, udało się Olimpji cofnąć straszny dla jej córki wyrok, relegujący ją ze szkoły.

Rozszlochana, z twarzą pomazaną łzami, zmieszanemi z ta- niemi farbam i i pudrem , Ołimpja, uzyskawszy od prezesa przyrzeczenie, iż Lodka w drodze wyjątku będzie mogła da­

lej do szkoły uczęszczać, rzuciła się teraz ku nieszczęsnej sprawczyni tego zamieszania, chcąc ją, jak tego była zwy­

czajna, wytargać uczciwie za kudły. Nie znalazłszy zaś opar­

cia dla złośliwych palców na ostrzyżonej główce dziecka, 23

(28)

z całej siły parę razy wymierzyła jedną ręką policzek, a dru­

gą, w pięść złożoną, kilka ciosów w ten zatracony „ogolony łeb“.

— Popamiętasz, bękarcie, djable nasienie! — groziła jej zdaleka ode drzwi sali baletowej, num er dwa, gdzie ta cała scena się odbywała.

— Dostaniesz rżniętkę na golasa, to ci się odechce brudy gadać na panienki! Przyjdź tylko do domu!

Lodka, zakrywszy twarz brudnem i rączkami, cicho szło- ciiała.

Jej koleżanki, zbite w przeciwnym rogu sali w gromadkę, trącały się nawzajem i komentowały szeptem zaobserwowa­

ną scenę.

Mała nie wróżyła sobie nic dobrego z powrotu do domu, choć zupełnie nie była w stanie zdać sobie sprawy z powagi swego przewinienia. Ot, poprostu, za niezrozumiałe prze­

zwisko „O felja“ odpłaciła złośliwym koleżankom stekiem znanych zwyczajnych wyrazów, któremi nieraz w jej obe­

cności matka częstowała w przystępie złego hum oru swego ojca, matkę, brata, a nawet „panów styjkowych“, gdy ją przychodzili „hareśtować“.

Czuła się niewinnie pokrzywdzona wobec trium fujących koleżanek, które wszak same sprowokowały całe zajście, na- skarżyły przed „panią“, a teraz naigraw'aly się złośliwie z płaczącej „O felji“.

Przyrzekała sobie, że nie będzie już więcej zwracać uwa­

gi na przezwiska i najwyżej zaczepiona „O felja“, odpowie zmyślnie:

— Ty sama Ofelja!

Przekonała się, że nie należy koleżanek przezywać tak, jak mama babcię lub nawzajem.

(29)

Współczująca jej Frania objęła łkającą za szyję i wypro­

wadziła Lodkę na korytarz.

Ledwie z przed oczu gromadki przyszłych baletnic zni­

kła ta, której osobą jakiś czas miały wyłącznie umysły zajęte, natychmiast schwyciły się za ręce w pary i namiętnie za­

częły kręcić „drobną kaszkę“ , co jest najmilszą i najpopu­

larniejszą rozrywką w wolnych chwilach od fachowych zajęć uczennic niższych klas szkoły baletowej.

Na korytarzu, nie przestając zanosić się od płaczu, Ło­

dzią starała się przerywanym łkaniem głosem zapewnić F ra­

nię, że nie wróci do domu w obawie obiecanego lania.

— Wiesz co, — rzekła Siekierkówna — chodź ze m ną do mojego taty. Mam duży kosz i na nim brat ściele mi po­

słanie. Obie się tam pomieścimy.

Lodka, która nosiła się już z zamiarem rzucenia się do

„wachy“ (wody) lub wywędrowania na wieś do mleczarki, u której doniedawna pasła krowy, — z ochotą przystała na propozycję poczciwej Frani. Pomysłowe w wyszukiwaniu przezwisk nawzajem dla siebie uczennice baletu przezwały już Siekierkównę „Dziobusem“ za jej twarzyczkę o ładnych rysach, oszpeconą jednak śladami ospy.

— Widzisz, Lodzia, — tłumaczyła jej Frania — ranie też przezywają, a ja nic. Najwyżej powiem: „Stul pysk gó .. . rzu“ i już.

— Tak. Dobrze ci mówić — broniła swego stanowiska Lodka. — Ciebie przezywają „Dziobus“ — to wiesz, co to znaczy, a ja . . .

— No, a „Ofelja“ to co? — spytała Frania.

— Właśnie. Co ? Nie rozum iem ! — skarżyła się Hi- psiówna.

Po skończonych lekcjach tego dnia na propozycję Ksawki, aby razem wróciły nad Wisłę, zakomunikowała jej, że nie

25

(30)

pójdzie do dom,u w obawie przed groźbami matki i poszła z „Dziobusem“ aż gdzieś na Pragę.

Gdy znalazła się wśród rodziny Siekierków, zapomifiała o skutkach, jakie pociągnie za sobą bezwątpienia jej uciecz­

ka z domu.

Pierwszy raz widziała tak wspaniałe apartam enta pry­

watne. Poza wnętrzem teatru lub kościoła nie znała innych pomieszczeń, które mogłyby jej w równym stopniu zaim­

ponować.

Pan Siekierka był krawcem i zajmował dwa pokoje z ku­

chnią w nowej kamienicy na krańcach Pragi. Lokatorzy,ini- norum gentium nie zdążyli jeszcze zapaskudzić sieni i scho­

dów niedawno wykończonej kamienicy. To też już sama brama i klatka schodowa zrobiły na gościu Siekierkówny imponujące wrażenie.

A cóż dopiero kuchnia, czysta i widna, przez którą prze­

chodziło się do pokojów? Pierwszy z nich był pracownią krawiecką m ajstra, a służył w nocy za sypialnię dla całej rodziny, złożonej narazie, jak informowała Frania, z ojca, brata i jej samej. (Ojciec m iał się niedługo żenić, owdo­

wiawszy przed paroma miesiącami.)

Lodzia, wprowadzona przez koleżankę, dygnęła przed jej ojcem. Nauczono ją już bowiem w szkole baletowej tego sposobu powitania. Krawiec spojrzał na dziecko, zsunąwszy na czoło okulary, które snać tylko do pracy zakładał, i spy­

tał córki:

— A co to?

— To Lodzia — odrzekła zapytana. — Moja koleżanka.

— Aha! — m ruknął krawiec i zabrał się do roboty.

Lodzia czuła się nad wyraz onieśmielona.

Frania ujęła ją za rękę i powiedziała tonem przechwałki:

— A to mój brat.

26

(31)

• V

I wskazała na chłopca, który uśmiechał ‘śię^ do przyby­

łych dziewczynek, badając naślinionym palcem tem peraturę żelazka do prasowania.

— Uczy się na krawca — dodała F rania dla inform acji.

— Zaprowadź ją do „salonu“, ■—• rzekł krawiec. — _Nie przeszkadzajcie nam.

I Frania pociągnęła onieśmieloną koleżankę za rękę do drugiego pokoju.

Tutaj gość, przywykły do surowych desek, nigdy nie my­

tych podłóg w mieszkalnych izbach, do obdrapanych drew­

nianych ścian, lub łyskających golizną cegieł wilgotnych miirów, — został olśniony blaskiem froterowanej posadzki i wspaniałem obiciem pokoju w girlandy i kwiaty.

Ściany „salonu“ zdobiły dwa oleodruki, przedstawiające Kościuszkę i Pułaskiego oraz dwa inne, których treść za­

czerpnięta z „H am leta“ i „Makbeta“, skupiły na sobie uwagę Lodzi. Pod oknem, zastawionem doniczkami, stał okrągły stół, nakryty czerwoną kapą. Część lśniącej od po- madki posadzki zaścielał dywan. Ciekawej obserwacji Lodki nie uszedł też, stojący w rogu „salonu“ na specjalnym słupku, gramofon.

Dziewczynki, znalazłszy się same, obserwowały się nawza­

jem : Frania swego gościa, cłicąe wywnioskować z baraniego wyrazu twarzy Lodki, jakie też na niej wrażenie zrobił apartament, — a Lodka swą koleżankę z podziwem, jakby nie dowierzając, że oto ta mała, zwyczajna Siekierka, tak podobna do niej, Hipsiowej, gdy »v trykotach, baletkach i ko- stjum iku ćwiczy przy drążku w sali prób, — o tyle od niej wyżej stoi w hierarchji społecznej, przynajm niej pod wzglę­

dem mieszkania.

Przedewszystkiem, jak zwykle w takich razach, dziewczynki zabrały się do oglądania albumów.

27

(32)

Dowiedziała się, oglądając album, że istnieje jakiś K ra­

ków, gdzie jest Wawel i wolno śpiewać na ulicy: „Jeszcze Polska nie zginęła“. Nie zdziwiła jej ta inform acja Frani.

— Jak to idzie? — spytała Frani.

— Nie wisz? — zdziwiła się zapytana.

— Nie — odrzekła Lodzia. Cienkim dyszkantem odśpie­

wała Frania starannie trzy strofki hymnu. Lodzia, poznawszy treść tej, w jej m niem aniu, niewinnej pieśni, zachodziła w głowę, dlaczego wolno ją śpiewać w Krakowie, a w W ar­

szawie nie — i postanowiła solennie wypróbować na ulicy prawdomówność swej gościnnej koleżanki.

Frania zapewniała Lodkę, że jej brat Leoś znacznie prze­

wyższa siostrę w umiejętności śpiewania i w gatunku posia­

danego głosu.

— A co on piosenek umie napamięć? — dodała z po­

chwałą. — Oprócz tego umie grać na gitarze, a jakże. On śpiewa same smutne śpiewanki, że nieraz to płalAć się chce.

Poproszę go, to ci zagra. On tak ślicznie śpiewaj że nie wiem .. .

1

Nagle w pokoju ozwał się dzwonek zegara i kukanie ku­

kułki.

Lodka, jak ukłuta szpilką, podskoczyła zdziwiona na ka­

napie i spojrzała w stronę, gdzip dźwięczała trzecia godzina, a wtórował jej śpiew ptaszka.

— Czy to żywy? — zapytała L o d z ia l^ łi.

— Ale gdzie?! — roześm itła się Frania, klaszcząc w ręce, ubawiona naiwnością Lodzi^f — -^ p o b ie g ła do sąsiedniego pokoju opowiedzieć bratu i ojcu o głupocie'|kołeżanki.

Lodzia powitała jej powrót m iną obrażonej i postanowiła sobie niczemu się więcej nie dziwić w P ^ n zaczarowanym

W "

/

(33)

— Już trzecia, muszę się zająć obiadem — Frania uprze­

dziła gościa i zostawiła ją samą.

Jak posadzka w salonie zaimponowała jej blaskiem fro­

terki, tak teraz stół zachwycił ją lśnieniem białej ceraty, zdobnej w różowe i niebieskie desenie kwiatów i ptaszków.

A co się tyczy „m enu“ proszonego obiadu, to tak wy­

szukanych potraw Lodzia nigdy w życiu jeszcze nie jadła. — Był barszcz na świńskim ogonie z tłuczonemi ziemniakami, potem kotlety siekane z kapustą. Tę ucztę zamykała szar­

lotka z jabłek, polana sokiem malinowym, i szklanka herbaty.

Mały gość nie kazał się prosić i objadł się tak skrupulatnie, iż zdawało m u się, że za chwilę pęknie.

Wkrótce po obiedzic ściemniać się zaczęło. Zapalono lam ­ py i Lodka pomagała gorliwie swej gościnnej koleżance, dla której odczuwała teraz bezbrzeżną wdzięczność, sprzątać ze stołu i zmywać naczynia. Przy tej robocie paplały jedna z drugą, pjzyczem Lodzia instynktownie wykręcała się od szczerych odpowiedzi na pytania koleżanki: jak i gdzie miesz­

ka, czem trudnią się jej rodzice . . .

Pierwszy raz odczula gorycz poniżenia,i rozdrażnienie za­

zdrości.

Wieczorem, gdy mężczyźni skończyli robotę, całe towa­

rzystwo zebrało się w „salonie“. Pan Wincenty, ojciec Frani, zajął miejsce w fotelu przy piecu i zagłębił się w studjowa- niu gazety. Dzieci zasiadły koło stołu, gdzie Lodzia po raz drugi zaczęła oglądać fotografje i pocztówki w albumach.

— Możeby tak puścić ,|fcamofon — zaproponował Leoś.

— W alaj! — njruknąl ojciec, nie odrywając oczu od dziennika. — A Tde|^apom nij zmienić igły — dodał, gdy Leon zaczął nakręcać sprężynę. Lodzia wytężyła całą swą siłę woli, aby nie okaS Ł sduinienią nad nieznanym instru­

(34)

mentem i bardzo dyskretnie podeszła do gramofonu, aby zajrzeć, niby ot — tak sobie, do środka tuby.

Po paru przegranych kawałkach, Frania zaproponowała bratu, który był przedmiotem jej dumy i szczerego przy­

wiązania, aby zechciał popisać się swym śpiewem, zalety którego zdążyła już koleżance tak kwieciście zachwalić.

I Lodzia znów ujrzała w jego rękach instrum ent, znany jej jedynie z wystaw sklepowych. Po chwili malec wziął akord na gitarze i zaczął śpiewać:

Pogodny wieczór świętego Jana, Śliczny pagórek z wieczora.

Na tym pagórku siedziała matka, Trzymała córkie zemglone.

„Nie płacz Karolciu, nie płacz aniele.

Nie jeden Leon na świecie.

Chociaż on u nas nie bywał wiele, Ale jak wróci — nie rzuci!“

Leoś powrócił —• tu już po ślubie, Bawią się goście weselni,

A Karolina na jęszem łonie Jęszy jej w usta całuje.

Mały trubadur interpretował tę romantyczną pieśń po­

dwórzowych śpiewaków wzorem czeskich harfiarek z prze­

jęciem i dynamicznemi odcieniami, przewracając z uczu­

ciem oczy w momentach najdramatyczniejszych.

Długo jeszcze bawił Lodzię swemi piosenkami domorosły artysta, aż wreszcie pan Wincenty wezwaniem do udania się na spoczynek zakończył trele trubadura.

(35)

III.

P

o dwóch nocach, spędzonych na koszu w nieznanych przez Lodkę dotąd wygodach, Frania zawiadomiła ją, że musi wracać do domu, albo gdzie indziej szukać sobie noc­

legu.

O, wcale nie uśmiechał jej się m om ent wkroczenia pierw­

szy raz na groźne poddasze . . .

Ściągając z nóg różowe trykoty po lekcji, czyniła to powoli, nie śpiesząc się, jakby chciała przedłużyć chwilę pozostawania w garderobie teatralnej.

Przez ten czas namyślała się, co ze sobą począć.

Garderobiana, chodząca wśród zmieniających baletowe ko- stjum iki na swe domowe sukienki dziewczynek, strofowała niektóre za brak starania o. dobytek rządowy.

W tej chwili Frania Siekierka już w paltociku zbliżyła się do garderobianej i dygnąwszy, powiedziała je j: „Do­

widzenia pani.“

Lodka spojrzała na wychodzącą koleżankę, jakby w niej szukając zmiłowania, ale Frania podeszła tylko do niej, po­

całowała ją w przelocie w policzek i, podskakując na je­

dnej nodze, wybiegła z garderoby.

„Szczęśliwa“ — myślała sobie o niej Lodka — ,.idzie sobie na smaczny obiad, potem się prześpi na koszu, i dobra.

A ja co?“

31

(36)

Ostatnia ze wszystkich koleżanek dygnęła garderobianej na pożegnanie i leniwie, nie śpiesząc się, zaczęła zstępować po szerokich, niskich, wydeptanych przez całe szeregi poko­

leń bałetnic, schodach teatralnych. Stanęła na ulicy i nie­

zdecydowanie oglądała się na obie strony.

Potem niby zaczęła studjować afisze. Wreszcie ruszyła wolnym krokiem przed siebie, gdzie oczy poniosą, ale nie na dół, na peryferje miasta, lecz prosto w główną arterję stolicy.

Pamiętała okolice, przez które teraz przechodziła. Znała je z wędrówek z dziadkiem, gdy odprowadzała go na stały posterunek pod kościół Świętego Krzyża. Co chwila po dro­

dze przystawała przed olśniewającemi ją swym przepychem wystawami sklepów.

Tu zabawki, tam słodycze, a ówdzie stroje i konfekcja damska nęciły oczy małej nędzarki.

Głód zaczynał jej dokuczać.

Po szklance mleka i dwóch bułkach, które spożyła w po­

łudnie w teatrze, nic więcej w ustach nie miała, a była to już godzina czwarta.

Wyskakawszy się, nawyłamywawszy dziecinne swe ciałko przy drążku i nakręciwszy setki obrotów w „drobną kaszkę“

z koleżankami, — po takiej gimnastyce odczuwała tem in­

tensywniej trawiący ją głód.

Nagle znalazła się pod kościołem.

Na pierwszym zaraz stopniu wysokich schodów świątyni siedział żebrzący dziadek. Jej dziadek . . .

Na kolanach m iał rozpostartą brudną szmatkę, a na niej rozłożony pokruszony chleb.

Lodka stanęła zboku i, wsadziwszy palec w usta, obser­

32

(37)

wowała bezmyślnie, jak jej dziadek brał systematycznie ka­

wałek chleba po kawałku, co większe — przełamywał i drżą­

cą ręką zanosząc je do ust, miamlał zapamiętale bezzębnemi szczękami czerstwe pożywienie.

Lodka upatrzyła sobie jeden największy kęs chleba. Skra­

dając się cichaczem ku dziadkowi, podeszła bliziutko i na­

głym ruchem schwyciła chleb, poczem puściła się co sił w boczną ulicę do ucieczki.

Dziadek narazie krzyknął, chcąc protestować. Ale gdy w małym rabusiu poznał wnuczkę, uśmiechnął się tylko.

— Lodka! Lodka! — starał się zawrócić złodziejkę dzia­

dowskiego chleba, ale szybkie nogi przyszłej koryfejki baletu uniosły ją już daleko. Wtedy dziadek westchnął ni to z ulgą, że zaginiona Lodzia się znalazła, ni to z żalem za straconym największym kęsem chleba i zgar­

nął pozostałe okruchy garścią, aby je sobie wsypać do bez­

zębnej gęby.

Lodzia ze smakiem zjadła w bramie zdobyty na dziadku chleb i popiła go wodą z kranu obcego podwórza. Stróż ka­

mienicy, widząc dziewczynkę, m ajstrującą coś przy wodo­

ciągu, nakrzyczał na małą włóczęgę i poszturchując — wyrzucił za bramę swego królestwa.

Błądząc bez celu po ulicach miasta, Lodzia zauważyła stu­

dnię, gdzie jakaś baba rozdawała rzadkim, wobec niskiej temperatury, amatorom— wodę.

Właśnie grono sztubaków, zmęczonych forsowną grą w pił­

kę nożną, gasiło pragnienie, płacąc po grosiku za szklankę.

Lodzia zmieszała się z nim i i schwyciła szklankę z rąk baby, sprzedającej wodę; wypiła ją jednym duszkiem, a posta­

wiwszy puste naczynie na stole, puściła się pędem do

8 K r z e w i ń s k i , Balefcniea. 33

(38)

ucieczki. Napróżno pokrzywdzona sprzedawczyni wołała o za­

płatę, darząc smarkatą odpowiedniemi epitetami.

Narazie wypiciem szklanki wody Lodzia zażegnała nudno­

ści, wywołane zjedzonemi na czczy żołądek słodyczami, ale cierpienie wkrótce wróciło. To głód dawać się zaczynał na dobre we znaki.

Lodzia spacerowała właśnie koło stawu, gdy spostrzegła dwóch uczniów, rzucających łabędziom smakowite kąski bia­

łej, świeżej bułeczki.

Z początku miała ochotę rzucić się na wstrętne „gęsi“

i odebrać im smakowite okruchy pieczywa; wreszcie, nie mogąc patrzeć na takie marnotrawstwo, odeszła na stronę, bo widok ptaków zajadających bułkę, wywołał u głodnej dziewczynki bolesny skurcz żołądka.

W krótce zaczęło się gwałtownie ściemniać; zadźwięczał, kilka razy powtarzany, sygnał na trąbce, dającej znać za- późnionym spacerowiczom, iż ogród już zamykają i w parę m inut smutne aleje, zasłane stosami pożółkłych liści, zu­

pełnie opustoszały.

Lodzia widziała zbliżającego się do niej stróża, który na trąbce ciągle jeszcze wygrywał swój sygnał, a nie m ając ochoty spotkać się z nim , uciekła i skryła się do jakiegoś niewielkiego, ale bardzo ładnego, drewnianego domku, sto­

jącego tuż nad stawem. Wejście do tego ozdobnego budy­

neczku było tak niskie, że nawet mała Lodzia musiała doń wejść na czworakach. Ponieważ budka była wewnątrz pusta, więc zmęczona i zgłodniała dziewczyna bez ceremonji poło­

żyła się w kąciku na grubo zaścielających podłogę trocinach, skurczywszy się i otuliwszy jak najskrupulatniej w swe wy­

tarte paletko. Już zasypiała, gdy ogarnęło ją nieopisane prze­

rażenie; ujrzała jakieś blade strachy'wchodzące, kołysząc się tajemniczo, do domku, który obrała sobie na nocleg.

3U

(39)

Łabędzie niespokojnem gęganiem powitały obecność in tru ­ za, ale widząc, że gość nieproszony nie rusza się i nie zdra­

dza względem prawych lokatorów jakichkolwiek wrogich zamiarów, wnet ucichły i zasnęły. Sublokatorka poszła za ich przykładem i wnet śniła o barszczu na świńskim ogonie, siekanych kotletach z kapustą i słodkiej szarlotce. . .

(40)

IV.

C

^óźeś ty, mała, z byka spadła, czy ki djabeł? — zatrzy- J m ał Lodzię woźny, gdy wcześnie zjawiła się do teatru.

— A bo co ? — spytała.

— A bo co ? A bo co ? — podrzeźniał ją woźny. — A toć przecie 6-a ddpiero.

Widząc jednak, że m ała trzęsie się z zimna, ulitował się nad nią i pozwolił jej iść na górę.

Pobiegła wnet po znanych jej już dobrze szerokich scho­

dach do sali baletowej num er dwa, ale zastała ją, oczywi­

ście, jeszcze zamkniętą. Usiadła więc pode drzwiami i cier­

pliwie czekała.

Bądź co bądź, było tu przynajm niej ciepło.

Wkrótce zaczęły się schodzić dzieciaki. Pierwszy zjawił się trzynastoletni uczniak szkoły baletowej, nieuk, ale po­

waga wśród kolegów i koleżanek, jako już przez parę lat zażyw?ający studjów choreografji, a przeto więcej mający doświadczenia we wszystkich sprawach teatralnych. Nazywał się Felek Czyniewicz. Podatne nazwisko do trawestacji zy­

skało rnu wśród kolegów, lubiących wogóle nadawać sobie nawzajem różne przezwiska, —- przydomek: „Czy nie wisz czasem“.

Gdy wszedł, Lodzia, zwyczajem wszystkich swych koleża­

nek, zawołała wesoło, rada, że nareszcie skończy się jej nudna samotność:

(41)

— Czy nie wisz ?!

A przybyły, jak zwykłe odpowiedział stereotypowem:

— Wiem, wiem: uciekłaś od „Jana Bożego“.

U sufitu na specjalnych drewnianych blokach, umocowa­

ne na linach, wisiały trzy wielkie żyrandole sceniczne, które w razie potrzeby rekwizytorzy zabierali na scenę. Linki od żyrandoli były przymocowane u drążków ćwiczebnych; a roz­

wiązawszy supeł przy ścianie, jeden człowiek mógł z ła­

twością każdy z żyrandoli opuścić na ziemię.

Znany ze swych psich figlów, pełen zawsze ekscentrycz­

nych pomysłów, a nie lubiący zbyt długo pozostawać w spo­

koju — Felek, snać zwrócił uwagę na żyrandole, bo za­

darłszy głowę, obserwował je uważnie. Rozmyślał, co za pożytek mógłby z nich mieć, jako temat do spłatania nowe­

go kawału.

Nagle Felek zbliżył się do Lodzi, wziął ją za rękę i wska­

zał żyrandole:

— Będziem się wozić.

— Jak ? — spytała.

— Na żyrandolu, jak na windzie.

I wnet przystąpił do realizacji genjalnego pomysłu.

Pod kierunkiem Felka kilku chłopaków wspólnemi siłami odwiązało supeł liny, utrzymujący jeden z żyrandoli pod sufitem i opuścili go powoli, ostrożnie na podłogę. Tu Czyniewicz posadził, jak na koniu, małą Lodzię na jednem z ram ion świecznika, polecił jej mocno się trzymać i krzy­

knął :

— Jazda!

Chłopcy zaczęli linę ciągnąć na dół, a żyrandol na bloku podnosił się powoli ku górze.

Po tej pomyślnej próbie i Felek zaryzykował przejażdżkę w podsufitowe sfery.

37

(42)

I tak do góry i na dół Felek z Łodzią jeździli kilkana­

ście razy, aż wśród gromadki chłopców, stanowiących w tym wypadku siłę pociągową, wybuchł sam orzutnie. . . strajk.

— Dosyć, już dosyć! — wołali jeden przez drugiego. — Złaźcie! Teraz ja! Niech i ja trochę się powożę!

Widocznie jednak obojgu dzieciom rozrywka wymyślona przez Felka nazbyt przypadła do gustu, aby mieli pocho­

pnie ustąpić miejsca innym kolegom. Gdy żyrandol znalazł się na dole, a którykolwiek z amatorów ekscentrycznej jazdy zbliżał się do Felka z zamiarem zajęcia jego miejsca, mały egoista wywijał nogami, krzycząc:

— W ont, bo cię kopnę w zęby!

Wreszcie m ali tragarze na dobre się zbuntowali i za ini­

cjatywą W alerka Frączaka, który wogóle uchodził za anta­

gonistę Felka Czyniewicza, podciągnąwszy aż pod sam sufit żyrandol obciążony Felkiem i Łodzią, nie opuścili go już więcej, lecz uwiązawszy linę do drążka, zostawili ich w górze.

— Teee! Felek! — drwił Walerek. — Czy nie wisz cza­

sem ?!

— Czy nie wisz?! Czy nie wisz?! — podchwyciła natych­

miast cała gromada dzieci zwykłe zawołanie w stosunku do Czyniewicza.

; — Spuszczajta, psiekrwie, bo jak będę już na dole, to wam gnaty porachuję! — niecierpliwił się Felek. Nie bez racji obawiał się lada chwila wejścia baletmistrza. Sytua­

cja, w jakiej osławiony łobuziak samochcąc się znalazł, m u ­ siałaby pociągnąć opłakane skutki dla genjalnego wyna­

lazcy.

Chłopcy nie zwracali uwagi na groźby Felka; przestrzeń dzieląca ich od niebezpiecznego malca, dodawała im bowiem odwagi. Nie przestawali przezywać Czyniewicza:

— Czy nie wisz czasem ?!

38

(43)

— Gzy nie wisz ?!

— Ofelja! — zawołała Ksawka dryndziarzówna. — Do­

brze ci tam w niebie ?

Lodzia patrzała na dół, z pewnym niepokojem oczekując wybawienia z przykrej sytuacji.

— Gołyłepek w niebie! — śmiały się dziewczynki jak war jatki, do rozpuku.

— Gołyłepek, Oi'elcia, bi, hi, bi, h i ! . . .

— Rudzielec! — nagle padło nowe przezwisko pod adre­

sem Lodki.

— Rudzielec! Rudzielec! — pochwyciły dzieciaki trafne określenie Lodki, której już zdążyły odrosnąć ogolone wło­

sy. Niesforne, potargane, na samym czubku głowy tworzące sterczącego „koguta“, były w dodatku fatalnie rude.

— Dwie małpy na drzewie! — zawołał trium fujący chwi­

lowo nad rywalem Walerek: — jedna ruda, a druga zie­

lona.

Jakoś tego dnia lekcja się wyjątkowo opóźniała.

Nauczycielka z jakiejś nieznanej uczniom przyczyny nie przyszła wcale przed południem i garderobiana zawołała dzieci na mleko z bułkami. Wszystkie z piskiem i wrza­

skiem, tłocząc się i popychając wybiegły z sali, w której na żyrandolu w bardzo niewygodnych pozycjach zostali: Felek i Lodzia.

Lodzia zwłaszcza boleśnie odczuła beznadziejność poło­

żenia. Marzyła oddawna o śniadaniu w teatrze, które choć w części powinno było teraz zaspokoić dojmujący głód.

— A to przez ciebie, śmieciarzu! — zrobiła Felkowi de­

likatną wymówkę.

— Przeze m nie? — zdziwił się chwilowy jej towarzysz.—

Przecież to te szczeniaki winne. Poco nie chcieli nas spu­

ścić . . .

39

Cytaty

Powiązane dokumenty

Rasizm jest to zjawisko społeczne i polityczne polegające na dyskryminacji przedstawicieli jednej rasy przez drugą.. Jest ono charakterystyczne dla obszarów gdzie występują

W maju odmawiamy albo śpiewamy modlitwę, która się nazywa Litania Loretańska do Najświętszej Maryi Panny.. Ludzie przychodzą na nabożeństwa majowe do kościoła, a czasem do

Wykonaj ćwiczenia według instrukcji podanej na

Przestrzeganie terminu jest istotne, ponieważ dopiero po tym, jak wszyscy uczestnicy zajęć ją wypełnią będę mogła przygotować harmonogram prezentacji na zajęcia, a

Świadczenie usług porządkowo-czystościowych wewnątrz budynku Centrum Pediatrii im. Jana Pawła II w Sosnowcu Sp. Przedmiotem zamówienia jest kompleksowe świadczenie

IV „Atlantyda” Wisławy Szymborskiej, „Stary Prometeusz” Zbigniewa Herberta V „2001: Odyseja kosmiczna” Stanley Kubicka.

- Ci, co chodzą do kościoła, uczą się, ale nic nie robią, żeby nadać lepszy ton i coś w mieście zainicjować twórczego, pozytywnego.. Boją się

Zatrzymamy się teraz nad pierwszą z siedmiu wyrocz- ni, skoncentrowaną na tajemniczej relacji pomiędzy ludem (' am) Izraela, a narodami (goj im), wśród których przyjdzie