• Nie Znaleziono Wyników

Almanach Prowincjonalny 2009, nr 9-10 [1-2].

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Almanach Prowincjonalny 2009, nr 9-10 [1-2]."

Copied!
112
0
0

Pełen tekst

(1)

« я

LeszekWyka .< .

* ■

(2)
(3)

URANIA

Uranio, sosno, siostro - tak ciebie Bo palcem pnia swojego ukazujesz

Zacicha dołem. Siostro,“• Slostro> wzywam ciebie

^niegdyś wróżę w koronach z jemioły Abyś wytrwała wprogu mego domu 1 Strzegła owocu i pszczoły

i serc co tutaj gasną po kryjomu.

Uranio, muzo dnia ostatecznego Bogini końca, bogini trwałości Zniszczeń bogini i wszystkiego złego Stojze na straży domu i nicości.

(z tomu Muzyka Wieczorem, 1980) Jarosław Iwaszkiewicz

2 II 1980

(4)
(5)

“MIEĆ? BYĆ

. ' z ■ eldujemy się, Drogi Czytelniku, po rocznej tym razem przerwie, przykrej, choć niezależnej, także od nas. Ten numer jest podwójny, co nie znaczy, że grubszy. Żywimy jednak przekona­

nie, że jego zawartość da wiele czytelniczej satysfakcji naszym sympatykom. Co by nie powiedzieć,

„Almanach Prowincjonalny”, który mają Państwo w dłoniach, jest pierwszym numerem jubileu­

szowym, co tylko wzmaga w nas przekonanie, że warto go robić - jak każdy inny wytwór umysłu i rąk ludzkich - na możliwie najwyższym poziomie. Najwyższym, to nie znaczy - wydumanym, odciętym od rzeczywistości. Wręcz przeciwnie; najczęściej dobra poezja, wybitna fotografia, czy też reportaż są bardzo blisko „trawy”, oddają sprawiedliwość normalnemu życiu, bo z losu ludz­

kiego wyrastają i potrafią go odmienić, przetworzyć. Taka jest „powinność” każdego artysty, pi­

sarza, redaktora. Powinność, ale nie nakaz, bowiem każdy rodzaj sztuki, także edytorskiej, karmi się wolnością jej autorów.

Nasz skromny jubileusz zbiega się z rokiem, w którym Polska świętuje dwudziestolecie naj­

pierw Okrągłego Stołu, potem zaś wyborów 4 czerwca, pierwszych prawie wolnych wyborów, kiedy to Naród za pomocą kart do głosowania wybrał kierunek rozwoju swojej Ojczyzny. Ten kierunek został wytyczony także w Raciborzu, wtedy, przed dwudziestu laty. A dokąd doszliśmy jako społeczeństwo obywatelskie? Ile diamentów, powodów do powszechnej chluby, ujawniło się, a ile śmiecia i mierzwy (obojętnie - ze Wschodu, czy Zachodu) napłynęło z prądem rzeki dziejów?

Posłuchajmy znamiennej wypowiedzi.

„Zamieniamy „być” na „mieć”. Zatrudniamy się w korporacjach, gdzie nas przebierają w mun­

dury. Układamy życie według spłat kredytu. Zapominamy, że wolność jest tak samo potrzebna jak białe i czerwone ciałka. Bez niej obumiera nasza wyobraźnia, przestajemy być kreatywni, twardnieje serce. A na końcu jest zawsze ta sama kara: samotność! Wolność wymaga codziennej, ciężkiej pracy. I czujności: czy nie szkodzę, czy nie ulegam stereotypom, czy nie przeprano nam mózgu.” Kto tak mógł powiedzieć? Kto odważył się postawić taką diagnozę 4 czerwca 2009 roku, akurat w dwudziestolecie III Rzeczpospolitej? To Krzysztof Krauze, w wywiadzie dla „Gazety Wy­

borczej”, wybitny i utytułowany (nie - utytłany) reżyser filmowy, jeden z najbardziej aktywnych obywatelsko artystów polskich!

Pozwól, Drogi Czytelniku, na jeszcze jeden cytat, który - owszem - dodaje kolejną łyżkę dziegciu do lekko przesłodzonych zachwytów 20-rocznicowych nad znakomitym stanem Polski Niepodległej i Jej świetlaną przyszłością. „Gdzie stałe, sprawdzone wzorce? Czego się trzymać?

Gdzie dobro, a gdzie zło? Wszystko staje się splątane, płynne, brakuje oparcia. I na domiar złego na scenie są jeszcze media, show-biznes, żurnaliści ze swoim poczuciem wszechmocy, zdepra­

wowani siłą broni, którą mają. Ogłupiają i... prowadzą na manowce zapatrzonych telewidzów.(...) Chamostan rośnie w siłę, jego kodeks postępowania niepisaną normą. Tak nazywam warstwę społeczną wylęgłą na styku komunizmu i „Europy”.(...) Istnieje obawa, żeby następne pokolenia Polaków nie wyrosły na ludzi znikąd, pozbawionych korzeni i oparcia. Możemy zatracić to, co było najlepsze i zyskać najgorsze.” Tym razem to Marek Nowakowski, pisarz, którego trudno

Almanach____________________________________________ _ ____________________________ ____

PROW1 SCION Al N Y 3

(6)

posądzać o tani sentymentalizm, autor niezapomnianego „Księcia Nocy”, czy „raportu o stanie wojennym”.

Co to wszystko ma wspólnego z „Almanachem”? Choćby to, iż Redakcja uznaje, że korzenie i oparcie społeczeństw, o których pisze słynny prozaik, tkwią między innymi w kulturze, trady­

cji i języku. I wszystko, co służy wsparciu i rozwojowi tych wartości, zasługuje na przychylność.

Wewnątrz numeru znajdziecie Państwo, oprócz nazwisk raciborzan, także teksty Urszuli Kozioł z Wrocławia, Krzysztofa Lisowskiego z Krakowa, Jerzego Szymika z Pszowa, Katowic i Rzymu, Milosa Doleżala z Pragi. Owe nazwiska są rękojmią tego, iż raciborska prowincja kultury jest za­

kotwiczona i złączona z nurtem, który płynie przez Polskę i Europę. Ale nie dla blichtru i igrzysk, lecz dla wartości i dobra wspólnego.

Owocnej lektury!

Redakcja

PS. Jako postscriptum proponujemy naszym Czytelnikom chyba najbardziej znany wiersz nie­

dawno zmarłego w Londynie Jana Darowskiego, rodem z Brzezia. Niech to będzie nasz hołd i nasze wołanie o pamięć dla krajana, który w swojej poezji ukrył tęsknotę za rodzinnymi stronami.

(7)

JAN DAROWSKI

*

BRZESKĄ ALEJĄ

Pięćdziesiąt lat już idę tą aleją lip

z których się żadna nie starzeje i kwiecia nie traci -

chyba że kapryśną kaskadą zapachu gdy potrąci je pamięć

Ani ich liście raz szmaragd raz złoto omszałe

nie opadają -

chyba żem w jesiennym nastroju

Pięćdziesiąt lat już idę tą aleją lip

z cienia w cień idę

nie widzę dalej niż sto kroków

(wiem że jest wzgórze na wzgórzu brama

za bramą wiem są małe pagórki w których śpią ludzie)

I choć był taki wiatr

że nawet uścisk z dłoni wyrywał tu ani drgnęło

1994'

Almanach 5

(8)

URSZULA KOZIOŁ

H

ymndonocy

posuń się zrób

miejsce nocnym ptakom ustąp miejsca włochatym pyszczkom zmierzchu

zrób miejsce gackom lelkom wielkouchym ich bezszelestny lot jest jak puchowy sen pod głowę

niebu już pilno wykrzesać o krzemień górskiego szczytu gwiazdozbiory

i pilno mu przywrzeć do ziemi

pilno

zadzierzgnąć więzy księżyca z białymi czułkami fal na tafli wód

(9)

zrób coś dla świata zrób miejsce dla rosy

najwyższy czas uwolnić zapach maciejki i białych lilii

usuń się w sen ustąp miejsca ćmom ich włochate pyszczki

łakną światła spadającej gwiazdy lgną, do płomyków świec zfilującym knotem tak jak zapachu róży łaknie ten wiersz skurczony w tobie jak łaknie powiewu ciszy

wnoszonej na miękkich skrzydłach nietoperzy

pomiędzy wciąż jeszcze nie zaistniałe strofy

także i tobie brak cichych stąpań

liliowych obłoków poróżowiałych na brzegach które właśnie dryfują na zachód

i wciąż dalej na zachód

jak gdyby chciały dogonić słońce ginące za widnokręgiem albo uprzedzić jutrzejszy śnieg że jeszcze wcześnie

za wcześnie

że jeszcze nie wybiła godzina bieli

dopóki pachnie maciejka i póki nie zaśnie róża i ten zwinięty w niej w kłębek czerw albo wiersz

wiersz albo czerw

choć już najwyższy czas by spadła rosa

i żeby nastała ciemność mieszcząca w sobie możliwość wszelkich kolorów

lecz się o tym nie dowiesz bo pochłonęła cię noc noc i ta druga ciemność bez jakichkolwiek barw.

Urszula Kozioł

urodzona w 1931 roku, wybitna poetka, prozaik, autorka felietonów i utworów dramatycznych dla dzieci i dorosłych;

należy do pokolenia „Współczesności", debiutowała tomem „Gumowe klocki"

(1957); autorka kilkunastu tomów poe­

zji, m.in. „Lista obecności"(1967),„W ryt­

mie słońca" (1974), „Żalnik"(1989), „Su- pliki"(2005), ,,Przelotem"(2008); mieszka we Wrocławiu, od 1958 roku publikuje w miesięczniku„Odra", gdzie pracuje; lau­

reatka wielu nagród, m.in. Nagrody Fun­

dacji Kościelskich (1969).

a

(10)

SUCHY CHLEB

SOCJALIZMU

Zewspomnieńporucznika Stała - CZĘŚĆ DZIEWIĄTA

Powolikończysięopowieść Panaporucznika Franciszka Stała, takjakskoń­

czyć SIĘ MUSI KAŻDA RELACJA Z NAJDŁUŻSZEGO NAWET ŻYCIA. NIESPODZIEWANYM, ALE JAKŻE WYMOWNYM I PRZEJMUJĄCYM SUPLEMENTEM DO TEGO TYPU WSPOMNIEŃ STAŁ SIĘ TEJ WIOSNY FILM RYSZARDA BUGAJSKIEGO P.T. „GENERAŁ NIL”, PREZENTUJĄCY KWINTESEN­

CJĘ LOSÓW ŻOŁNIERZY PAŃSTWA PODZIEMNEGO W PRL-U, BOWIEM DOTYCZĄCY JEDNEGO Z KILKU NAJWIĘKSZYCH BOHATERÓW TAMTEGO POKOLENIA. DODAJMY - ZGŁADZONEGO PO HANIEBNYM PSEUDO-PROCESIE.

Nasznarratorprzeżył, mimokilkuletniegowięzieniaiwtymodcinkusku­

pia SIĘ NA PROZIE ŻYCIA, KTÓRE KAŻDY Z GNĘBIONYCH I WIĘZIONYCH AK-OWCÓW MUSIAŁ SOBIE JAKOŚ UŁOŻYĆ, IMAJĄC SIĘ NA OGÓŁ ROZMAITYCH ZAJĘĆ, NAJCZĘŚCIEJ DALEKICH OD PRZEDWOJENNEGO WYKSZTAŁCENIA I ZAWODU.

Należyzapytać, czylospodziemnychileśnychbohaterówodmieniłsięra­

dykalnie W CZASACH GOMUŁKOWSKICH? NIESTETY, ODPOWIEDŹ MUSI BYĆ NEGATYWNA.

Skończyłsięterror, fizycznyipsychiczny, nieustanneszczucieniepokornych, ale NIE ZMIENIŁ SIĘ KALEJDOSKOP WIĘKSZYCH I MNIEJSZYCH SZYKAN, DŁUGOTRWAŁEJ SELEKCJI NEGATYWNEJ, WYRZUCAJĄCEJ LUDZI „PRZEDWOJENNYCH” POZA OBRĘB ZNACZENIA I SUKCE­

SU, DYSKRETNEGO PIĘTNOWANIA ŻOŁNIERZY, A W ŚLAD ZA TYM ICH RODZIN. ZMIENIAŁY SIĘ TYLKO SZCZEGÓŁY, W ZALEŻNOŚCI OD ŚRODOWISKA, W KTÓRE TRAFIŁ KONKRETNY CZŁOWIEK Z PIĘTNEM PRZYNALEŻNOŚCI DO ARMII KRAJOWEJ. FRANCISZEK STAL PRZYJECHAŁ DO RACI­

BORZA... I TU TRZEBA PRZYPOMNIEĆ WIERNEMU CZYTELNIKOWI TYCH WSPOMNIEŃ, ŻE RE­

LACJA Franciszka Stałapowstałanapoczątkulatdziewięćdziesiątychubiegłego STULECIA, ZATEM MA JUŻ PRZESZŁO PIĘTNAŚCIE LAT I W TYM ODCINKU RELACJE PERSONALNE Z TAMTEGO OKRESU PRZEDSTAWIA. Z PEWNOŚCIĄ WIELU WSPOMINANYCH PRZEZ AUTORA ODESZŁO NA WIECZNĄ WARTĘ, INNI SMAŻĄ SIĘ W GORĄCEJ SMOLE. NlE ZMIENIA TO FAKTU, ŻE WSPOMNIENIA POR. STAŁA ODDAJĄ WIERNIE DUCHA LAT POWOJENNYCH, NIE TCHNĄ JEDNAK NIENAWIŚCIĄ. MÓWIĄ PRAWDĘ. CAŁY CZAS PRAWDĘ! (MR)

(11)

W

Raciborzu pierwszą moją pracą miała być funkcja kierownika internatu, ale kiedy opowie­

działem dyrektorowi szkoły (nazwijmy ją pani M.) moje curriculum vitae, zaproponowała, że lepiej będzie, jeśli stanowisko to obejmie moja żona. Tak też się stało. Internat mieścił się przy ulicy Bosackiej, w miejscu, gdzie obecnie stoi hotel ZEW (dziś hotel Iza - przyp.red.). Zamieszka­

liśmy w normalnym mieszkaniu. Pamiętam wzruszenie pierwszego wieczoru, kiedy widzieliśmy jak nasze dziecko zasypia wreszcie w pokoju, a nie w piwniczce. Staś był uczniem V klasy, uczył się dobrze. Dziś jest prawnikiem w Opolu. Jego dużo młodsza siostra Basia ukończyła Wyższą Szkołę Pedagogiczną. Oboje obdarzyli nas czwórką wnuków, samymi chłopakami!

Sytuacja ludzi takich jak ja powolutku normalizowała się, co nie znaczy, że była pozbawiona szykan i problemów. Otóż chyba w 1963 roku, kiedy pracowałem już „na kolei” i przebywałem w szpitalu w Krakowie, lecząc uszko­

dzoną w śledztwie nerkę, wybrano mnie zaocznie do rady zakładowej, w następstwie czego musiałem odbyć rozmowę w komitecie PZPR. Tam na­

mawiano mnie do wstąpienia do par­

tii, nie muszę dodawać, że namowy były bezskuteczne. Skoro nie udawało się mnie zhołdować i przeciągnąć na stronę „władzy ludowej”, stale towa­

rzyszyła mi inwigilacja UB połączona z różnymi, dość prymitywnymi pro­

wokacjami. A to nie podobało się, że jadam darmowe obiady w stołówce PKP, a to usiłowano mi „pożyczyć”

książkę o Katyniu. Naczelnik stacji tłumaczył się partyjniakom, dlaczego zatrudnia „tego Stała”. Sąd nad takim jakja trwał dalej! Trwał, choć przecież

niby skończył się okres „błędów i wypaczeń”! On się skończył głównie w dawno zapomnianych przemówieniach Gomułki. A w PZPR znakomicie funkcjonowali ludzie tacy, jak np. ówczesny se­

kretarz ekonomiczny, który w czasie wojny był chyba podoficerem... na niemieckich U-bootach!

Kiedy syn, który zamierzał się ożenić, porozsyłał zaproszenia z zawiadomieniem o ślubie, zo­

stałem wezwany do sekretarza propagandy Komitetu Powiatowego PZPR, który zagroził mi oraz ro­

dzicom przyszłej synowej, nauczycielom z zawodu, że jeśli Staś weźmie ślub kościelny, rodzice stracą pracę. Rodzice synowej, którzy byli w wieku przedemerytalnym, załamali się i w ostatniej chwili ślub został odwołany. Sekretarz propagandy, pan D„ wciąż mieszka w Raciborzu, zaś inny partyjniak, któ­

ry podpisywał wyroki śmierci na akowców w Grodkowie lub Niemodlinie, jest prezesem Związku Inwalidów i Rencistów w Raciborzu i zajmuje się m.in.... przydziałem miejsc w sanatoriach.

Przeniosę się teraz na chwilę do Opola w okres stanu wojennego. Mój syn Stanisław był praw­

nikiem i znalazł pracę w tamtejszym Urzędzie Miejskim. Po paru miesiącach poprosił go do siebie jeden z wyższych przełożonych i w zaufaniu powiedział mu, że telefon syna jest na podsłuchu.

- Zostało mi wtedy tylko jedno wyjście - relacjonował mi później Staś - zwolnienie się z pracy!

Na szczęście przełożony rozumiał dobrze moją motywację i nie robił problemów. Syn musiał so­

bie szukać dalej pracy, o którą zresztą nigdy nie było łatwo. Klątwa rzucona przez komunistów na członka Polskiego Państwa Podziemnego działała także na jego dzieci, od embrionu po grób!

Moja synowa jako inżynier budownictwa sanitarnego pracowała w biurze projektów. Pew­

nego dnia zadzwonił telefon, dzwoniono w sprawie projektu przygotowywanego przez synową

ШййЙв,---

9

(12)

dla jakiegoś przedsiębiorstwa z Brzegu. W trakcie rozmowy z ust synowej padło rutynowe pytanie:

„- Czy teren jest uzbrojony?”, pytanie, od którego zaczyna się większość rozmów między inwesto­

rem a projektantem. Lecz zaraz po skończeniu tej rozmowy znów zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszeli: Czy to telefon Stanisława Stała?” Nie minęło dwa dni, a syn dostał wezwanie ńa ćwiczenia wojskowe. Jakiś cymbał obsługujący podsłuch wy­

rwał z kontekstu jedno zdanie i zameldował gdzie trzeba. Choć brzmi to jak scenariusz do kabaretu, Staś spędził na ćwiczeniach sporo czasu.

A więc dalej był sądzony za „winy” ojca! Cho­

dziło o to, żeby nie śmiał ani przez miesiąc poczuć się komfortowo, jak człowiek. Żeby nie opuszczało go przekonanie, że jako syn „zaplutego karła reakcji”

jest nadal zwierzyną, którą się tropi, choć już nie li­

kwiduje. Bo przecież jego „problem” z ojcem zaczął się zaraz po moim aresztowaniu. Kocioł w naszym mieszkaniu trwał sześć tygodni; ubowcy zmieniali się, zapasy domowe były na wyczerpaniu, a synek upominał się o jedzenie. Ubowiec odprowadzał dziecko do zacnej sąsiadki, pani Olszańskiej ze Lwowa rodem, której rodzina okazała mojej żonie dużo serca. Kobieta, „repatriantka” z Kresów, co­

dziennie przynosząca nam mleko, nadal to robiła,

tyle tylko, że nie brała pieniędzy.

Moja żona, która ciężko przeżyła tam­

ten czas, pełen represji, strachu i niepew­

ności jutra, nie chce wracać pamięcią do smutnych wydarzeń. Co nieco jednak udało mi się od niej „wyciągnąć”, Jak wspomnia­

łem, kocioł trwał sześć tygodni, aresztowa­

no około trzydziestu osób, którzy dopiero wtedy zostali wywiezieni z naszego miesz­

kania do siedziby Urzędu Bezpieczeństwa w Katowicach. Żona z dnia na dzień została z małym dzieckiem bez środków do życia.

Sterroryzowani znajomi omijali ją na ulicy.

Chlubnym wyjątkiem była właśnie rodzina Olszańskich, która od czasu do czasu wspie­

rała żonę materialnie. Kilka razy w skrzynce pocztowej znalazła kopertę z pieniędzmi.

Jak się dowiedziałem dużo później, wspie­

rał nas także znajomy z Głuchołaz, Marian Cholewiński.

10

(13)

W tym samym korytarzu, gdzie było nasze mieszkanie, mieszkała samotna wdowa, warsza­

wianka, jak się okazało. Od mojego aresztowania minęło pół roku, a żona nie miała pojęcia, co się ze mną dzieje. Wtedy właśnie owa warszawianka wzięła ster w swoje dzielne ręce. - Proszę przygotować paczkę żywnościową, jedziemy do Warszawy! - zakomenderowała, wprawiając w osłupienie moją żonę. Opłaciła bilety na pociąg i obie pojechały do stolicy. Na ulicy Koszykowej, gdzie znajdowało się Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, kazała żonie czekać, a sama udała się do jaskini lwa (żeby nie powiedzieć - gniazda jadowitych żmij). Po upływie około trzech godzin wyszła z ponure­

go gmachu i ciągnąc żonę za rękę szepnęła: Proszę iść szybko, mąż jest na Rakowieckiej, a tylko do 14-ej przyjmują paczki! Paczka została przyjęta, co było dla żony pierwszym widomym znakiem, że ja jeszcze żyję. Jeszcze tego samego dnia dzielna warszawianka znalazła adwokata o nazwisku Olszewski, a pieniądze na zaliczkę dla niego zorganizowała telefonicznie wśród swoich znajomych.

Owi znajomi nie przyjęli jednak pieniędzy, kiedy żona chciała zwracać pożyczkę. Takie to były czasy! Natomiast adwokat po paru tygodniach zrzekł się prowadzenia sprawy, bo, jak się wyraził, to była „paskudna, polityczna sprawa”; zaliczki jednak nie zwrócił. Jak tchórz, to i złodziej - jakby powiedział złośliwy! Znajomi warszawianki znaleźli drugiego, o nazwisku Zbigniew Zalewski i ten okazał się człowiekiem porządnym, godnie występował na moim pierwszym procesie. Na drugim zaś, tzw. kiblowym, z urzędu występowała jakś kreatura o nazwisku Wielgus.

Moja żona przez te pół roku musiała codziennie meldować się na posterunku milicji. W mię­

dzyczasie skonfiskowano całe moje skromne mienie, a ona nie mogła zdobyć w Nysie żadnej pracy.

Jeżeli udało jej się zaczepić np. jako pomywaczka w restauracji, zaraz wkraczało UB i zostawała zwalniana. W ten prosty sposób zmuszono ją do opuszczenia mieszkania, z którego już w czasie kotła ubowcy powynosili co cenniejsze rzeczy. Po przeprowadzce do Krakowa trudności bytowe nie zmieniły się aż do czasu, kiedy wróciłem z więzienia, a był to już rok 1956.

Pamiątką nieusuwalną po latach poniewierki był nasz roztrojony system nerwowy. Aż trudno sobie wyobrazić, co by było, gdybym ja w więzieniach, a żona „na wolności”, nie spotkali porząd­

nych współczujących ludzi! A nie było to łatwe. Podkreślę tu rzecz znamienną - okupant niemiecki nie potrafił rozbić jedności Polaków, skłócić naszego narodu; mówię to z perspektywy swoich okupacyjnych doświadczeń. Ale co nie udało się hitlerowcom, po mistrzowsku zostało przeprowadzone przez drugi zbrod­

niczy system. Sowieci przy pomocy naszych rodzimych popleczników perfekcyjnie roz­

prawili się z rdzeniem narodu, jego najbar­

dziej patriotycznymi warstwami: ziemiań- stwem, inteligencją, armią II Rzeczpospoli­

tej . W skutek permanentnego terroru i roz­

powszechnionego systemu donosicielstwa, Polak bał się Polaka, sąsiad nie dowierzał sąsiadowi. Zdrowa tkanka społeczna uległa degradacji, zniszczeniu. I o ile można wyba­

czyć aktywny udział w budowaniu „nowego wspaniałego świata” ludziom prostym, nie wolno rozgrzeszać luminarzy narodu, inte­

lektualistów, którzy dla własnego komfortu poszli na lep komunizmu.

Ale koniec końców Naród przetrwał i ocalał. Kończąc swoje curriculum vitae

11

(14)

myślę teraz o wszystkich tych Jadzinach i Śrutach, Downarach i Duninach, Lizdejkach, Szarkach, Węgielnych, o których Józef Czapski pisał tak: „Mieli jedyny urok prostoty, dobroci, niezakłama- nego człowieczeństwa, który cechuje tak wielu ludzi z Ziemi Wileńskiej, ten stosunek do świata, ani pospieszny, ani nerwowy, przyjazny, dobroduszny i do śmierci wierny. O takich ludziach myślał Norwid, kiedy tęsknił „do tych co mają tak za tak i nie za nie, bez światłocienia”... I nie ma chyba kraju w Europie, gdzie by pług sowiecki zniszczył, zdeptał ludzi więcej jak właśnie z tych ziem, ludzi naprawdę niewinnych”...

*

Z poukrywanych po różnych miejscach fragmentów, po dziesiątkach lat, tak trudnych dla mnie i mych najbliższych, udało mi się odtworzyć tę opowieść, której nikt poza mną nie mógł napisać. Uczyniłem to dla tych, co przyjdą po nas. Oby żyli w lepszych czasach.

Franciszek Stal, ps. Chabina 15.01.1994 R.

Almanach 12

(15)

з 13

(16)

! ''

M

łody

A

myntas

Pamięci Pawła Kądzielawskiego, Przyjaciela, który już tam jest

Amyntas nagle umarł zadławił się czasem pachniały duszno kwiaty pogodny poranek

wczoraj jeszcze w teatrze słuchał rad sofisty który przypłynął statkiem z białego Efezu

dziś leży na marmurze osłonięty cieniem

płacze ojciec Hermapiasz nie cieszą go zbiory ani to że rybacy mieli dobry połów

nad kolumnami z Jonii toczą się obłoki nie wiemyktórej ery czwarty wiekprzemija

(Oludeniz - 27 czerwca/ Kraków 21 lipca 2009)

14

Sl

(17)

WLlCJI,blisko

T

elmessos

śniło mi się

że wszystko zostało wyjaśnione że pojawiły się niezbite dowody

przetarłem oczy

znów byliśmy na progach Edenu

Krzysztof Lisowski

urodzi) się w 1954 r. Poeta, prozaik, recen­

zent, felietonista, redaktor Wydawnictwa Literackiego; laureat wielu nagród litera­

ckich. Ostatnio opublikował: tom wierszy Niewiedza (2007) i prozę Budzik Platona.

Rzeczy podróżne (2007). Pisze książkę o Grecji. Piewca niekonieczności. Miesz­

ka w Krakowie.

morze jeszcze nieruchome przykryte jedwabną chustką

w zielonym dzbanie wiatr czeka na znak

słońce opiera promyki na młodych listkach

kamyki nabierają kształtów

to na co pada spojrzenie wynurza się z niczego napełnia się iskrą pierwszym tchnieniem

Nicości znikaj

нас sa

(18)

BASIA WYCISK

MMMM

1

?•. t ! iJ

1 Л <

• f

в

11і'i ti

У Й **■“' -—.. '' '" -. it«s"’w*"W ' 'Яг BP Ж

IrlET - .итв-..."sSOffl

В f ..яи

«4

ж-SO

(19)

c >

Basia Wycisk

urodziła się w 1991 roku; uczennica IILO w Raciborzu. Czyta, pisze, fotografuje;

kocha podróże, dobre filmy i... twórczość Ryszarda Kapuścińskiego, co dobrze ro­

kuje na przyszłość. Jest adeptką Akade­

mii Literackiej w RCK oraz finalistką te­

gorocznej XXXIX Olimpiady Literatury i Języka Polskiego, laureatką konkursów;

Poezji Młodych NADZIEJA 2009 oraz Ka­

czego Pióra.

Almanach

(20)

18 авда

(21)
(22)
(23)

T r O p

P

rzeszukując zimą teczki z dawnymi listami od pisarzy, których prosiłem o rady, z zapiskami, rękopisami wierszy, znalazłem niespodziewanie czarno-żółty wafelek pod piwo z autografem Milana Hiibla. I znów stanęły mi przed oczami sceny z listopada 1980 roku, kiedy w gościnie u Pana Hrabala, w praskiej gospodzie „”Pod Złotym Tygrysem”, popijałem w towarzystwie Jana Stachowskiego piwo z czeskimi dysydentami, przyjaciółmi Pana Bohumila, artystami, legendami Praskiej Wiosny 1968. Jedliśmy gulasz z rogalikami, wypijaliśmy któreś piwo, wychodziliśmy co jakiś czas do długiej, wąskiej ubikacji i stawaliśmy na tle ściany pomalowanej brunatną farbą, po której miarowo spływała woda. Milan Hiibl był niskim, szpakowatym, łysawym mężczyzną, nosił okulary z grubymi szkłami; znacznie niższy ode mnie, ale wyróżniający się witalnością, energią gestu. W tych czasach nie był już partyjnym reformatorem z czasów Dubćeka, rektorem Wyższej Szkoły Politycznej i posłem, ale bodaj parkingowym albo palaczem w kotłowni. Mimo to wal­

czył z zadekretowaną niepamięcią o zbiorową pamięć. Jak pisał jego imiennik w Księdze śmiechu i zapomnienia: „Walka człowieka z władzą jest walką pamięci z zapomnieniem”. Znaleziono go martwego w bramie domu w dzień święta państwowego, 28 października 1988 roku. Czy zmarł z przyczyn naturalnych, nie wiem.

Czeskie zainteresowania w moim życiu, ta nieprzemijająca od lat namiętność, trwają odkąd stałem się dorosły, odkąd starałem się zostać pisarzem i pobierałem nauki u pierwszego Mistrza, Adama Włodka. To on wskazał mi pierwszy trop - ulubionego Hałasa, którego tłumaczył, czeskich nadrealistów; on także był redaktorem i współtłumaczem pierwszej istotnej dla mnie książki, ta­

kiej jaką wiele lat później mogła być dla mnie i młodszych Miłoszowska antologia Wypisy z ksiąg użytecznych-, to wydana w serii Biblioteka Pisarzy Czeskich i Słowackich Antologia poezji czeskiej i słowackiej XX wieku (Katowice 1972). Tam zetknąłem się z Nezvalem, Seifertem, zagadkowym Holanem, a przede wszystkim z fragmentem dzieła poetyckiego Miroslava Holuba, który później, jako poeta niewątpliwie bardziej samoistny, oryginalniejszy niż Herbert, a tłumaczący Herberta na język czeski (a więc przerabiający praktycznie lekcję jego retoryki/dykcji) zaważył nie tylko na moich wyborach artystycznych, lecz miał wyraźny wpływ na klarowanie się rozwiązań czysto war­

sztatowych - kształtu mojej frazy, graficznej strony strofy, oddechu i światła między obrazami.

Dzięki niemu, dwóm spotkaniom w Krakowie, kilku słowom rozmowy i jego lirykom, jak ten, który usiłowałem spolszczyć z tomu ofiarowanego mi przez Vaśka Buriana z pięknego Ołomuńca, gdzie w lokalu „Ponorka”, nieprzypominającym zresztą wewnątrz łodzi podwodnej, zanurzaliśmy się w głębiny polsko-czeskich literackich koneksji:

21

(24)

O

jczyzna Na czubku igły.

W oku wirtualnego cyklonu.

W Pilźnie. W San Francisco.

W umierającym gnieździe, w wierszu, w płomieniu neuronów.

W pajęczynie, W polu widzenia.

IV głuszy polarnej prowincji, zwanej Ty.

Na brzegu koła, pod nią jest już tylko drżący firmament i niemy bezsens, zwany wiecznością.

mogłem potem we własnym wierszu o „mistrzach” z żalem napisać:

/.../

Miroslav Hołub

pracował nad systemem odpornościowym w poezji

ale umarł

i nie wiadomo czym zajmuje się w wolnych chwilach

czemu stawia opór jego wiersz

Hołub jawi mi się jako mistrz paradoksu, nieco zgorzkniały, pozbawiony złudzeń co do bla­

sków natury ludzkiej empiryk, badacz ludzkiego losu w różnych jego odmianach i przerażających wariantach.

Czegóż to zaznałem tamtej późnej jesieni w Pradze? Jako stypendysta ówczesnego ministerstwa kultury, miałem kilka spotkań z przedstawicielami kultury oficjalnej, ale po odbyciu koniecznych wizyt (ileż wtedy nasłuchałem się o warcholstwie „Solidarności” i o tym, że Czesi chętnie przyjdą nam pomóc w tej opresji...), wchodziłem w strefę cienia, nieoficjalności, „domowego” życia przy­

jaciół Czechów: włóczyłem się po ulicach i gospodach, wczesnymi popołudniami pijałem wino z redaktorami wydawnictwa „Odeon”, spotykałem z miłymi i serdecznymi tłumaczami i przyja­

ciółmi literatury polskiej: Danielą Leharovą (z d. Turkovą), Erichem Sojką, Vlastą Dvoraćkovą.

Cóż działo się ze mną-czechofilem w następnych dekadach: pilnie czytałem nowości literatury

22 Almanach

(25)

południowych sąsiadów, poznany wtedy w Pradze Jan Stachowski okazał się nie tylko wytrawnym tłumaczem, ale i jednym z moich najbliższych przyjaciół. To dzięki niemu odwiedzałem stolicę nad Wełtawą parokrotnie - i znów „po domowemu”, szwendając się po. miejscach „nieoficjalnych” łub znanych z literatury i historii, pijąc kawę z apfelstrudlem w hotelu „Paryż”, lub włócząc się śladami Hrabala w okolicach baru „Świat” w dzielnicy Żiżkov, pijąc „dziesiątkę” pod gulasz z knedlami w „piwnym sanatorium” Horkych, zaliczając premiery filmowe i nieformalne spotkania z Ireną Obermannovą czy Emilem Hakiem.

Zgromadziłem pokaźną bibliotekę czeskich dzieł, i okazało się, że sięgać do niej będzie często i chętnie reszta rodziny, a głównie córka Urszula, która nie tylko ukończyła z najlepszymi ocenami krakowską bohemistykę, zaliczając stypendium naukowe na Uniwersytecie Karola, ale i przełożyła nieco później - razem z Janem Stachowskim - tom nieznanych u nas, a już po wydaniu Śmierci pięknych saren, opowiadań Oty Pavla: Jak tata przemierzał Afrykę.

Zawsze pociągał mnie jego liryzm „na skraju katastrofy”, intensywny smutek życia pod wła­

dzą nieuleczalnej choroby, to, co Hrabal nazwałby niechybnie „krasnosmutneni”. Wykorzystałem fragment opowiadania o łowieniu ryb w pewnej audycji radiowej - jako przykład łapczywego, ekstatycznego chłonięcia świata, smakowania jego pięknych detali, poczucia „fizykalnego” obco­

wania z jego szorstką powierzchnią i burzliwą naturą jego spraw.

Inny Ota - Filip - poznany znów dzięki skrzętnej pracowitości Stachowskiego, ukazał mi nieco odmienny rodzaj „czeskiej wyobraźni”, przefiltrowany być może zarówno przez doświad­

czenie pogranicza (Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy), jak i przez empirię

ar 23

(26)

życia w Niemczech i pisania w języku niemieckim. Czytana niedawno pówieść Filipa Sasiedzi i ci inni to przykład czarnej komedii, rodzaj fantazyjnej i nie bez poczucia ironii pisanej makabreski, kojarzący mi się ze „szkołą szwajcarską” spod znaku choćby Diirrenmatta czy Frischa. Poznany fragment powieści Cafe Slavia (przekład z niemieckiego sporządzony przez Andrzeja Kopackiego dla „Literatury na Świecie”) pokazuje Filipa jeszcze inaczej, jako kpiarskiego i niesamowitego (ko­

jarzy mi się tu Ladislav Klima) kronikarza epok i dwudziestowiecznej egzystencji praskich elit.

Podążając tym duktem, chciałoby się upomnieć o teksty wielkie, a dotąd polszczyźnie oficjal­

nie nie przyswojone, choć o ich autorze nieco już - za sprawą Palacza zwłok - wiemy. To wielki i nie do końca chyba także w Czechach doceniony Ladislav Fuks i jego ogromna powieść Księżna i kucharka, której polski przekład czeka od lat na publikację.

Fuks (1923-1994) to jednak nie tylko autor Palacza zwłok, znany jest w Polsce z innych dość dawno wydawanych pozycji, a każda była jedyna w swoim rodzaju, odmienna gatunkowo i styli­

stycznie, jakby wyszła spod pióra innego autora. Horror, burleska, thriller psychologiczny, dale­

ki od konwencjonalności kryminał, wspomnienie - w duchu Kafki - osamotnienia i zaszczucia jednostki w czasach holokaustu...

Tym razem mamy do czynienia z utworem, który nazwałbym: powieścią dla kucharek po doktoracie. Opowiadam o nim tak szczegółowo, gdyż sądzę, że długo jeszcze nie ujrzymy w Polsce wydania tego ogromnego pod każdym względem dzieła. Powieść (wyd. czeskie 1983) najobszer­

niejszą z utworów Fuksa prowadzi do roku 1897 - końca tamtego stulecia w Wiedniu, schyłku wieku i schyłku/symptomów rozkładu cesarstwa. Bohaterką jest austriacka ekscentryczna księżna o rodowodzie francuskim, młoda, bogata, atrakcyjna wdowa, spokrewniona z najlepszymi rodami Europy (w powieści pojawiają się autentyczne postacie i wydarzenia historyczne: cesarz Franciszek Józef I, cesarzowa Elżbieta, premier Kazimierz Badeni, Gustav Mahler i in.), która pisze dramat o upadku cesarstwa rzymskiego, hoduje gołębie pocztowe, posiada prototyp aeroplanu, spotyka się z chińskim guru, projektuje założenie hotelu i muzeum, które będzie jednocześnie świadectwem epoki, zbiorem osobliwości i memento o przemijalności kształtów świata. Tak i ta powieść - jest zbiorem osobliwości, rozsypanymi wieloma kamyczkami barwnej mozaiki, gdzie wszystko dzieje się dla samego dziania - fantastyczne projekty, dziwne marzenia, trywialne lektury, tajemnicze działania, intrygi i zabawy, konsumpcja, kicz, snobizm i śmierć. Jest to utwór o życiu i przemijaniu reprezentantów wyższych sfer, z ich nieżyciowymi problemami, hierarchiami, konwenansami. To zarazem olbrzymich rozmiarów traktat o iluzoryczności życia. Akcję da się streścić w paru zdaniach:

księżna projektuje po jednej z wizyt u tajemniczego Chińczyka założenie hotelu z restauracją, nie­

bawem umiera jej bogaty wuj-książę, po którym dziedziczy dalsze liczne majątki - następuje opis pogrzebu wuja i innych obrzędów i uroczystości, przejmowanie spadku, wizytowanie majątków, opisy architektury, realizowanie fantazji, spotkania towarzyskie, opisy lektur, potraw, zajęć, strojów Wszystko to przedstawione niezwykle drobiazgowo; działa niezwykle plastycznie na wyobraźnię czytającego. Rozmaite niesamowitości, wątki tajemnicze (pierścień ze „skrytką” na truciznę, od­

głosy płynące ze starego barokowego klęcznika, śmierć księcia, tajemnicza żebraczka, zagadkowa samotnia, wydziedziczony kuzyn, dziwny przedsiębiorca pogrzebowy i jego wynalazki) znajdują zwykłe, czasem specjalnie chyba, banalne rozwiązanie. Księżna otwiera hotel z tajemniczym „po­

kojem luster” (Spectaculum) akurat w dniu, kiedy w Genewie zostaje zasztyletowana cesarzowa Elżbieta. Zmierzch cesarstwa zbliża się coraz bardziej, księżna potrafi przewidzieć niektóre fakty z przyszłości, „widzi” zarówno postęp, jak i nieszczęścia, czekające mieszkańców XX stulecia.

Cały czas mamy do czynienia ze skomplikowaną grą, autor bawi się nami i z nami, proponu­

jąc raz styl wysoki, raz dowcip, innym razem trywialność, zabawę w absurd czy groteskę. Gdyby szukać odniesień do polskich utworów, wskazałbym Opętanych Gombrowicza czy nastrój niektó­

rych realizacji Michała Choromańskiego. Ale tu wszystko jest znacznie większe, bogatsze, wielo­

wątkowe (wplecione lektury, cytaty z Marka Aureliusza, traktat o lustrach, budowanie rozmaitych

--- 24

(27)

sytuacji związanych z wątkiem secesji wiedeńskiej, schyłkowości, perwersji i finezji; operowanie poetyką fragmentu, suspensem).

Książkę powiązać można - i tak robią czescy historycy literatury - z wielkimi dziełami Mit- teleuropy, z utworami Kafki, Musila czy Brocha.

Oczywiście powieść może wydawać się za długa, pewne fragmenty drażnią dłużyzriami (ro­

bią wrażenie elegancji/wykwintu rodem właśnie z powieści brukowej), ale całość czyta się świet­

nie i szybko, lektura uczy i bawi. Wierność historycznemu i obyczajowemu szczegółowi godna najwyższego podziwu, a jednocześnie poczucie, że zostaliśmy w szczególnie perwersyjny sposób wykpieni, że czytaliśmy pastisz, że uczestniczyliśmy w seansie niezwykle sugestywnej iluzji.

Jeszcze inne smaki przynosi pisarstwo młodszych generacji, choćby posthrabalowska opo­

wieść Hakla O rodzicach i dzieciach czy za każdym razem zaskakujące czytelnika teksty Patrika Ourednika. Zadziwia maestria i konceptualizm tego ekscentrycznego pisarza, powołującego do życia „własne” gatunki literackie (eseistyczny poemat Europeana czy szkic powieściowy Dogodna chwila 1855). Bawi przewrotny humor Petra Śabacha. Oszałamia i obezwładnia barokowe szaleń­

stwo prozy Michała Ajvaza (m.in. Morderstwo w hotelu Intercontinental, Powrót starego warana, Inne miasto), jego bezwarunkowa wolność wyobraźni, oczywisty postmodernistyczny bunt prze­

ciwko „poczciwemu”, pełnemu bawidulstwa, czeskiemu realizmowi.

Nie wspomniałem o fascynacji precyzyjną sztuką dramatopisarstwa Vaclava Havla (w 2008 w Pradze obejrzałem świetny dokument filmowy Obywatel Havel, w roku następnym w Krakowie zobaczyłem spektakl Odchodzenia z Piotrem Fronczewskim - Kanclerzem w roli głównej), ani wartościowej, atrakcyjnej intelektualnie eseistyce Josefa Kroutvora.

A wszystko zaczęło się dla mnie od wieczorów z Adamem Włodkiem, od Pragi i od Nacho- du, „małej ojczyzny” Dannyego Smirzickiego; tam prawie, bo blisko i po naszej stronie granicy, spędziliśmy pierwsze zimowe wakacje z przyszłą bohemistką Urszulą. Poznaliśmy jednak rynek i kościół, i hotel „Pod Barankiem”. A potem przyszła lektura Tchórzy Śkvorecky’go, i ostatnio Przy­

padki inżyniera ludzkich dusz, wielki heroikomiczny poemat prozą autora z Kostelca/Nachodu, o którego być może otarłem się w Toronto roku 1987, gdy miałem okazję chwilowego uczestnicze­

nia w życiu naszej emigracji - stąd łatwiej było pojąć wszystkie gorzkie żarty właściciela oficyny Sixty Eight Publishers, naśmiewającego się z niektórych, co bardziej natchnionych, reprezentantów

„emigracji wolnościowej”, egzulów z kraju nad Wełtawą.

Czeskie tropy w moim życiu przypominają ogród o rozwidlających się ścieżkach, przyjazny labirynt, po którego alejkach chce się błądzić dalej. To czas nie stracony, a - pozyskany i wzboga­

cający ciągle o nową, atrakcyjną wiedzę. Widzę dziś wokół siebie, także wśród młodszych kolegów z wydawnictwa, w którym pracuję (i staram się tu proponować do wydania literaturę czeską: Otę Pavla, Ivana Klimę, Arnośta Lustiga, Irenę Obermannovą; a przecież oficyn poważnie traktujących

„czeską ofertę” przybywa, jest ich w Polsce co najmniej pięć; dziś na największą pochwałę zasługuje wrocławski ATUT), zainteresowanie literaturą i kulturą czeską. Ale nie to typowe, oparte na sche­

matycznym myśleniu i wspomnieniu lektury Przygód dobrego wojaka Szwejka, lecz nowoczesne, głębsze - prowokujące również pewien rodzaj autorefleksji: że można żyć niby podobnie, ale też inaczej, piękniej, rozsądniej albo w sposób bardziej szalony, praktykując liryzm dnia powszednie­

go i fantazyjną niekonieczność.

Poznaję coraz więcej osób, w tym znaczących artystów malarzy i ludzi pióra, dla których każde nowe, dobre (bo zdarzają się i niedobre, przecież sztuka także i u Czechów podlega tym samym tendencjom - komercjalizacji, „spłaszczającej” globalizacji, pokusie produkcji seryjnej utworów, na które jest akurat chwilowe zapotrzebowanie) dzieło jest atrakcją i radością, prawdzi­

wym „weselem w domu”. Tak jak i radość budzi każda kolejna eskapada do Pragi, stolicy, której zawsze możemy Czechom jedynie zazdrościć!

Kraków, 2 kwietnia 2009

Almanach

25

(28)

KATARZYNA KWIOTEK

PRAGA PACHNĄCA

BAROKIEM

C

hoć w Pradze na każdym kroku czaruje nas gotyk, dla mnie Praga przede wszystkim pachnie barokiem. Najbardziej lubię to miasto bardzo wczesnym rankiem i późnym wieczorem, kiedy staje się bardziej senne, spokojne, turyści znikają. Wtedy właśnie najbardziej odczułam poetycką atmosferę tego osobliwego miasta stu wież.

Praga w ostatnich latach stała się szczególnie modna i stała się najbardziej rozpoznawalnym miastem-symbolem Europy Środkowej na świecie, co widać w tłumach turystów przeciskających się przez wąskie uliczki i słychać w niezliczonych językach, które mieszają się w czeskiej stoli­

cy. Zauważyłam też, iż można poczuć się tam jak w domu, bo to miasto ma w sobie ma w so­

bie jednocześnie coś z francuskiej elegancji, paryskiego szyku, wiedeńskiego czaru, krakowskiej

„swojskości” i wrocławskiej otwartości, dlatego też spacerując po Pradze zawsze widzę to miasto w kontekście powyższych.

Odwiedzam Pragę z postanowieniem zobaczenia jej w tym jednym dniu jak największej liczby miejsc, zatem mój plan jest nie tylko bogaty, ale dość chaotyczny, a grafik napięty. Przybywam do czeskiej stolicy wiosną, w błogi kwietniowy po­

ranek, bladym świtem i natychmiast zmierzam w kierunku Mostu Karola. Po drodze dokonuję pierwszych odkryć wzrokiem, powonieniem, słu­

chem, o których pisze Ewa Bieńkowska w swojej książce „Co mówią kamienie Wenecji”, tworząc dla siebie zasugerowaną przez tą wybitną eseist- kę „antologię pierwszych intuicji przy spotkaniu z najważniejszymi miastami świata”. Trafiam na moment, kiedy na moście oprócz mnie krząta się jedynie kilka osób ze służby porządkowej oraz pary pospiesznie zmierzających do pracy Cze­

chów, którzy zdają się w ogóle nie dostrzegać, że to „ten most”, dla którego przyjeżdżają tu turyści z całego świata. Mieszkańcy Pragi przechodzą zupełnie obojętnie, w zamyśleniu, nie zwracając uwagi ani na mnie, ani na nikogo innego. Powo­

li pragnę schować się w jakieś ustronne miejsce i otulona poranną mgłą obserwować słynny most.

Za chwilę następuje minuta spokoju, zapada cisza i zdaje mi się, iż zostaję sama, wraz ze spoglądają­

cymi na mnie postaciami, wyczarowanymi z ka­

mienia przez Brauna i Brokoffa. Mijam z uwagą

Almanach

я

(29)

kolejne rzeźby, i zatrzymuję się przy Grupie św. Ludgardy, mojej ulubionej figurze. Przechodząc jednak dalej, ale zatrzymuję się na dłużej przy św. Nepomucenie. Spoglądam na Wełtawę i wy­

obrażam scenę wrzucenia do rzeki. Czy był przerażony czy może w heroiczny sposób poddał się śmierci niczym Jeremy Irons jako Ojciec Gabriel w filmie „Misja”, zabity przez „swoich”, przesiąk­

nięty na wskroś duchem kontrreformacyjnego walki, żywej wiary i miłości, barokowej pobożności?

Moje rozmyślania zostają nagle przerwane przez gwałtowne pojawienie się grupy osób, może wy­

cieczki, która niczym letnia burza, w ułamku sekundy zaludnia Most Karola, a do tego momentu choć trochę „mój most”, gdzie mogłam dać upust swojej wyobraźni. Postanawiam więc iść dalej i zmierzam w kierunku starówki, a potem Malej Strany (...).

Jest przedpołudnie. Po zobaczeniu teatru Narodni divadlo (niestety, tylko z zewnątrz!), posta­

nawiam na chwilę usiąść na jednej z ławek przy Wełtawie, między Mostem Karola a Mostem Legii, i delektując się rogalikiem czuję się trochę jak w Paryżu, kiedy z croissantem i małą kawą usiadłam w sierpniowe popołudnie nad brzegiem Sekwany, spoglądając na Ile de la Cite. Mój krótki relaks się jednak szybko kończy, bo już o 10 jestem umówiona z przyjaciółmi, którzy przebywają w Pradze na stypendium. Trudno nie wypić kawki w mieście Kafki, więc umawiamy się u podnóża Hradczan, żeby udać się najpierw na spacer Złotą Uliczką, a potem na kawę do jakieś uroczej kawiarni. Cóż, Złota Uliczka, jedna z wizytówek czeskiej stolicy, może w małym stopniu, ale jednak, przypomina mi wrocławskie jatki. Mimo iż jest na co drugiej pocztówce i każdy ją zna, jest piękna za każdym razem, choć w pewnym stopniu mimowolnie patrzę na to miejsce przez pryzmat Kafki. Jej urok i prostota, ale zarazem tajemniczość, powodują, iż można poczuć atmosferę czasów gdy mieszkali tu Żydzi, trudniący się rzemiosłem i alchemią. Po spacerze znajdujemy niewielką księgarnię Sha­

kespeare and Sons (nie, nie tę z serii Shakespeare & Company znajdującą się w Paryżu, ale równie uroczą), z rzędami półek i miękkimi fotelami oraz ceglaną podłogą, która wbrew pozorom wcale nie „oziębia” tego miejsca, chyba dzięki dominującej tu miłej aurze.

Po tej dłużej niż było w planach wizycie w księgarni (nie mogłabym będąc w Pradze czy też we Wiedniu lub jakimkolwiek mieście europejskim nie zajrzeć do księgarni i antykwariatów) biegniemy zobaczyć jeszcze Dientzenhofferów, co stanowi punkt obowiązkowy. Kościoły tych

21

(30)

1і

•*»t'

• .-'<•*

і ■' '.?’&. f.-MS

■>ИИ

&йИж і sffip^ /*Z

■^«fe?S^Sr

ЇЖ

■ 41

1 й;|Я^

WfefeL1 >

♦ ? R-

ЙЙ’ ЧЙ©''

'.'іб’і*'

< . ■ *■"

- afe 3

• : ; ? 1

ї*

■ ІІ

,/'їй

<

і '• -

ЯЛ

(31)
(32)

oryginalnych i genialnych architektów, o tak dynamicznym, wyrafinowanym, złożonym i boga­

tym wokabularzu form architektonicznych, stanowią jedne z największych osiągnięć barokowej architektury Europy. Ich wnętrza śpiewają, a faliste, organiczne fasady, eliptyczne rzuty zdają się oddychać niczym ludzki organizm. Zwiedzając te kościoły po raz kolejny obiecuję sobie, że muszę przyjechać tu na cały dzień tylko by posiedzieć w dienzenhofferowskich kościołach.

Czas wracać na Hradczany, a po drodze jeszcze przejść się pospiesznie po kilku ulicach Jose- fova. Koniecznie chcę porównać tę dzielnicę z krakowskim Kazimierzem oraz żydowskimi rejona­

mi we Wiedniu. Josefov okazuje się jednak inny od moich wyobrażeń i ku memu pozytywnemu zaskoczeniu bardziej przypomina mi Lwów, jednak ze względu na zbyt krótki czas, który mnie bez wątpienia ogranicza postanawiam, że w przyszłym roku wybiorę się w podróż „żydowskim szlakiem”, porównując ze sobą żydowskie dzielnice w europejskich miastach.

Wreszcie Hradczany. Oślepiające słońce cudownie podkreśla mozaiki nad południowym wejściem do katedry, iskrzące się czerwienią i zielenią, złotem i błękitem, na które patrząc zdaje mi się, iż słyszę rozbrzmiewającą wokół muzykę, i przypominam sobie Italię, bo praska mozaika

„Sądu Ostatecznego” jest na wskroś wenecka i od razu rzuca się w oczy pochodzenie jej autorów z Serenissimy. Zmierzam jednak do katedry, bo „opatrzona” i lekko zmęczona bujnym wszech­

ogarniającym barokiem tęsknię już za mądrością, spokojem i wyważoną duchowością gotyku.

Chcę choć na chwilę uklęknąć w katedrze św. Wita i nie tylko otwierać szeroko oczy ze zdumie­

nia nad geniuszem Parlera, ale zatopić się w rozważaniach św. Tomasza z Akwinu, św. Augustyna, św. Tomasza a Kempis.

W drodze powrotnej zatrzymuję się na chwilę przy wejściu, spoglądając na panoramę, gdzie ostatni turyści robią sobie zdjęcia widokowe. Nie mam już dziś czasu zobaczyć Klementinum, zo­

stawiam sobie to na kolejną wizytę w Pradze, podobnie jak mijane pospiesznie barokowe pałace Clam-Gallasów, Goltz-Kinskich, Sternbergów, Lobkowitzów i Wallensteina.

Praga to gotyk, barok, modernizm. Te trzy style podają sobie tutaj ręce. Na pewno czeka mnie kolejna wizyta, żeby Zobaczyć Pragę pod kątem XIX і XX wieku... Tyle jeszcze niespodzianek.

Może moja pachnąca barokiem Praga, z nutą gotyku, niczym jaśmin i bergamotka w perfumach Chanel, okaże się wcale nie taka barokowa... Może odkryję jej kolejne, romantyczno - drobno- mieszczańsko - arystokratyczne oblicze, przepełnione XIX - wiecznym, malarstwem, salonami sztuki, kobietami wybierającymi się do teatru niczym dama kameliowa pędząca do Opery Paryskiej w książce Dumas. Może zaskoczy mnie i oczaruje nowoczesna architektura, pozornie zupełnie niepasująca do tej Pragi znanej z książek i zdjęć, a jednak erudycyjnie i umiejętnie prowadząca dialog z kartami historyczno-architektonicznej przeszłości? Przekonam się o tym już wkrótce, kie­

dy zawitam tu jesienią. Zobaczę wtedy czym pachnie czeska stolica. Może będę mówić o Pradze jak Woody Allen o Nowym Jorku w filmie „Wszyscy mówią kocham Cię” - Mówiłam , że Nowy Jork jest najpiękniejszy jesienią? Chodziło mi o zimę...”

(33)

If - > *Г * • і■ -жК*1v*j

• .Ди я •.

' ‘T - £^Лії^5 хЬ^’чд*

’^іІЯляю

(34)

IV/

„BO WIELKIM РОПА BYŁ", CZYLI PRZEMILCZANY JUBILEUSZ W

rzesień bieżącego roku obfitował w wiele okrągłych rocznic. Otworzyły go obchody, mocno

upolitycznione wskutek podejmowanych przez Rosjan prób rewizji najnowszej historii, sie­

demdziesięciolecia napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę i rozpoczęcia II wojny światowej.

17 września z kolei przypadła siedemdziesiąta rocznica tragicznej dla naszego narodu realizacji postanowień paktu Ribbentrop - Mołotow. Nawet dwudziestolecie powołania rządu Tadeusza Ma­

zowieckiego uczczono w tym roku bardzo hucznie. Dobrze, że nie przechodzimy, jako wspólnota, obojętnie wobec tych ważnych faktów dziejowych. Dbałość o pamięć historyczną ma ogromne znaczenie kulturowe, edukacyjne, geopolityczne i psychologiczne. Szkoda jednak, że wśród tych licznych obchodów rocznicowych zagubił się jubileusz szczególny - dwusetna rocznica urodzin jednego z największych Polaków w całej naszej historii. Tego, „który królom był równy” - Juliusza Słowackiego. To prawda, Sejm Rzeczypospolitej ogłosił rok 2009 Rokiem Słowackiego (w kwietniu przypadła także sto sześćdziesiąta rocznica śmierci autora Króla Ducha), ale na tym w istocie się skończyło. Owszem, nieliczne środowiska (zwłaszcza uniwersyteckie i szkolne) starały się w ja­

kiś sposób - poprzez sympozja, konferencje, konkursy itp. - upamiętnić tę ważną datę, jednakże obchody te miały charakter lokalny i ograniczony. W powszechnej świadomości współczesnych Polaków i w przekazach medialnych, mających ogromny wpływ na kształtowanie tej świadomości, rocznica urodzin Wieszcza z Krzemieńca w ogóle nie zaistniała. Ten smutny fakt jest bezsprzecz­

nym dowodem na zanik potrzeby odwoływania się członków polskiej wspólnoty narodowej do zapisanych w dziełach Słowackiego, ale nie tylko, bo także w twórczości Adama Mickiewicza, Zyg­

munta Krasińskiego, Cypriana Norwida, wielkich idei, będących dla naszych pradziadów, dziadów i ojców prawdziwym drogowskazem etycznym, patriotycznym, a nawet religijnym.

Jednym z przykładów kultu wieszczów w dobie zaborów może być działalność Wincentego Lutosławskiego, znakomitego filozofa, który zainicjował, będący zalążkiem harcerstwa, ruch mło­

dych ludzi (organizacja „Eleusis”), pragnących budować życie społeczne i narodowe w oparciu o ideały romantyków, w tym Juliusza Słowackiego. Również w okresie międzywojennym, w wol­

nej Polsce, wielcy poeci romantyczni byli traktowani z ogromną atencją i byli obecni ze swoimi dziełami w powszechnej świadomości społecznej.

Wielbicielem, jednym z licznych, twórczości Juliusza Słowackiego był marszałek Józef Pił­

sudski, który doprowadził do sprowadzenia do kraju prochów wielkiego Poety. W czerwcu 1927 roku trumna z doczesnymi szczątkami Słowackiego została przywieziona z Paryża, z cmentarza Montmartre, do Polski. Był to triumfalny powrót: trumna płynęła Wisłą z Gdańska do Krakowa

32

(35)

na pokładzie statku „Mickiewicz” (co miało swój niezwykle symboliczny wymiar), który zatrzy­

mywał się w wielu portach rzecznych, stwarzając okazję do złożenia hołdu Poecie przez miesz­

kańców danego regionu. Finałem tej niezwykłej peregrynacji była uroczystość pogrzebowa na dziedzińcu zamku wawelskiego. Prochy genialnego twórcy spoczęły Krypcie Wieszczów Naro­

dowych, obok doczesnych szczątków w sarkofagu z czarnego marmuru, zaprojektowanym przez Adolfa Szyszko-Bohusza.

Godna podkreślenia jest fascynacja poezją autora Lilii Wenedy, odczuwana i wielokrotnie wyrażana przez Sługę Bożego Jana Pawła II. Karol Wojtyła, podobnie jak wielu innych absolwen­

tów przedwojennych gimnazjów klasycznych, znał na pamięć mnóstwo tekstów Wieszcza, chętnie je cytował w homiliach i innych wypowiedziach.

Paradygmat romantyczny został niestety obecnie odsunięty na margines, a gruncie rzeczy odrzucony. Stało się to, co przewidywała, a właściwie postulowała w latach dziewięćdziesiątych XX wieku prof. Maria Janion, znakomita znawczyni literatury romantycznej, która - o ironio!

- konsekwentnie zniechęca Polaków, a ściślej polską inteligencję humanistyczną, do traktowania twórców naszego romantyzmu (w tym i Słowackiego) jako przewodników, nauczycieli, mistrzów.

Postmodernistyczna metodologia historycznoliteracka, chętnie stosowana m.in. przez Marię Ja­

nion, lekceważy tradycyjną, charakterystyczną dla tragicznej historii naszego narodu perspektywę oglądu wielkiej poezji romantycznej. Również wszechobecna kultura masowa, niedoceniająca sztu­

ki wysokiej i preferująca banalną, permanentną rozrywkę, przyczynia się do ciągłego wypierania ze świadomości społecznej wartości wiążących się z twórczością narodowych wieszczów. Nacisk kładziony na prymitywną ludyczność nie sprzyja koncentracji na trudnych i głębokich treściach, zawartych w dziełach m.in. Słowackiego, Norwida, Mickiewicza, Krasińskiego, a także Wyspiań­

skiego, Żeromskiego i innych strażników świętego ognia polskości. Owo zabawowe nastawienie sprawiło, że ogromną popularność, zwłaszcza wśród młodzieży szkolnej, zdobyła scena z powieści Witolda Gombrowicza Ferdydurke, obrazująca lekcję języka polskiego ... o Słowackim. Mamy tu do czynienia z groteskowym (czyli jakoś zbieżnym z charakterem dzieła Gombrowicza) nieporo­

zumieniem. Intencją pisarza, notabene admiratora poezji Słowackiego (co pewnie dla wielu osób jest zaskakującym faktem), bynajmniej nie było wyszydzenie twórczości autora Beniowskiego, czy też nawet satyryczne ukazanie rzeczywistości przedwojennej polskiej szkoły, lecz prezentacja tragicznego w istocie mechanizmu, który sprawia, że wielkość zawarta w twórczości Słowackiego i innych wybitnych pisarzy jest w gruncie rzeczy nieprzekazywalna, ponieważ potencjalni odbior­

cy (między innymi albo przede wszystkim uczniowie) cechują się niedojrzałością (symbolizowa­

ną przez Gombrowiczowską „pupę”), skutecznie impregnującą ich umysły na wartości, które ich niepomiernie przerastają. Ale szkoła, którą przedstawił Gombrowicz, przynajmniej jeszcze starała się (co prawda nieudolnie) wpoić uczniom przekonanie, bezdyskusyjnie prawdziwe, że „Słowacki wielkim poetą był”. Obecnie, niestety, zrezygnowano z realizacji tej misji. Dwadzieścia sześć lat temu, w 1983 roku, podczas warszawskich obrad Forum Polonistycznego znakomici przedstawi­

ciele środowiska teoretyków i historyków literatury oraz językoznawców dyskutowali na temat dwóch projektów reformy programu nauczania języka polskiego w liceum: ministerialnego i tzw.

społecznego (przygotowanego przez NSZZ „Solidarność”, ale nazwy tej wówczas, jak wiadomo, nie można było oficjalnie używać). Wśród wielu poruszanych problemów znalazł się również dylemat następujący: czy z mistycznego okresu twórczości Słowackiego włączyć do spisu lektur dwa utwory (Sen srebrny Salomei lub Ksiądz Marek oraz Genesis z Ducha), czy też zadowolić się tylko jednym. Obecnie o twórczości mistycznej Juliusza Słowackiego próżno szukać wzmianki w podręcznikach szkolnych. Przeciętny absolwent liceum nawet nie wie, że takie zjawisko istnia­

ło. Z całej twórczości autora Samuela Zborowskiego pozostały w kanonie lektur żałosne strzępy:

fragmenty (sic!) Balladyny (w gimnazjum) i Kordiana (w liceum), pojedyncze wiersze liryczne.

Ta negatywna zmiana, ten ewidentny regres obrazuje skalę wypierania ze świadomości zbiorowej

^teianaSfea —

33

(36)

zjawiska tak ważnego dla naszego narodu, jakim jest zespół idei, przemyśleń, proroctw nawet, zawarty w dziełach Poety, patronującego jednej z raciborskich ulic.

Tę pesymistyczną refleksję pragnę zakończyć przywołaniem słynnej frazy z wiersza Testament mój. Jest to swoiste proroctwo, a jednocześnie błogosławieństwo (lub przekleństwo): twórczość Juliusza Słowackiego nie będzie dawała nam, Polakom, spokoju. Poeta pragnął za życia, pragnie i po śmierci, byśmy my - Jego rodacy - wyzwalali się z wszystkiego, co brudne, małe, złe, a stawa­

li się „aniołami”, a więc istotami przedkładającymi to, co duchowe, wysokie, nad wymiar jedynie materialny, horyzontalny.

Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna, Co mnie żywemu na nic... tylko czoło zdobi;

Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna, Aż was, zjadacze chleba - w aniołów przerobi.

[Artykułpochodziz 29 numeru „Eunomii

- miesięcznika Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowejw Raciborzu.]

34

(37)

KS.J ERZYSZYJ MIK

Z WIERSZY

WŁOSKICH

NOC RZYMSKASTYCZNIOWA.

I

ŚWIT

gołębie jeszcze śpią, na gzymsach, lecz jaskółki już polują, raz po raz

gwałtownie pikując w porannym powietrzu;

ciepło rzymskich kamieni, zapach nadciągającej

nieuchronnie wiosny - ten jest dowodem,

że to, co odczuwasz nie jest ostatecznością.

„Młodzi, myślicie, że jakieś cierpienie was minie? Raczej się nie łudźcie”, powiedział biskup Alojzy, odwracając się raptownie do naszej młodej (względ­

nie) trójki.

Co nas czeka?

Samotność, ślepa zawiść, goła śmierć; parę innych rzeczy po drodze - - nie łudzimy się,

ale jednak i mimo wszystko:

zapach nadciągającej nieuchronnie rzymskiej wiosny - - ten jest dowodem.

Choć zachwyt wiosną jest we mnie tak wielki, że zdarza mi się zapominać czego

Roma, 9 stycznia 2007 r. Pszów, 1 WRZEŚNIA 2009 R-

Almanach

35

(38)

T

rattoriada

R

omolo

.

55 kwiecieńżycia

„Uderzono mnie i pchnięto, bymupadł, lecz Pan mnie podtrzymał

(Psalm 118,13)

1.

Jeszcze raz była to prawda:

stołek pod moimi stopami został wprawdzie trafiony

potężnym kopniakiem przez samego diabła, ale sznur

- przyczyna trwogi - był z papieru.

Bóg nie chciał śmierci grzesznika

jeszcze raz.

2.

Było oczywiste, że jesteśmy chorzy.

W watykańskiej auli synodalnej z ust profesora Garonne, biblisty z kościoła waldensów, usłyszałem diagnozę:

societa hybris, społeczeństwo pychy.

Oto precyzyjny opis nas i czasu naszego.

3.

Kobieta

przystoliku obok dotyka dłoni mężczyzny.

Jeszcze tej nocy - mówią jej palce - - za niedługo, bądź pewny.

4.

Chrystusa widzi się wyraźnie tylko z tyłu.

Kiedy się za Nim idzie, kiedy się Go naśladuje, pisze Benedykt XVI.

36

(39)

5.

W owalnym lustrze Rzymu przegląda się

noc kwietniowa

Jeszcze raz była to prawda:

ad. 1/ papierowy sznur, ad. 2/ wszechobecna pycha, ad. 3/ dygot rąk,

ad. 4/ plecy Chrystusa,

ad. 5/ granatowa ciemność wiosny

tęsknota

jeszcze raz

ИЙІ&0Г

Rzym, 13-14 kwietnia 2007 r.

37

(40)

O

Ś

redniowieczuzniepewnązazdrością

Tomasz z Akwinu nie miał lekko, to pewne.

Dźwigał pytania trzynastowiecznego Paryża; nowe, mroczne, przenikliwe.

Dźwigał też swoje ciało, ciężkie ponad zwykłą dominikańską miarę.

I dźwigał pragnienie Boga - tak wielkie, jak wielka była dusza tamtej Europy.

I dźwigał niemałą świętość. A ta nigdy lekka nie jest.

A więc miał pecha. Ale i szczęście zarazem.

Urodził się wszak przed Kopernikiem, Darwinem i Freudem.

Myśleć „Bóg” i „człowiek” znaczyło wtedy dźwigać nieco lżejsze brzemię niż nasze, myślę.

Choć kto to wie,

przecież Jezus urodził się na długo przed Tomaszem i dźwigał krzyż na Miejsce Czaszki.

Bo były już wtedy, jak potem, jak dzisiaj, jak zawsze, one dwie, dwie tylko:

śmierć i miłość

w nieusuwalnym zwarciu.

Z niego wszelki ciężar

Roma, Borgo Pio, ipaździernika 2007 r.

38

(41)

C

zekamnajesień

Czekam na jesień.

Na jej długi cień, ukojenie.

Spojrzę w wielkie sarnie oczy życia, jak muzułmanie w oczy hurys.

Będę próbował jeszcze raz, do skutku,

ostatecznie

II mozzicone - Vaticano 2 MAJA 2008 R., G. 21.19

39

(42)

COSTIERA AMALFITANA

Jest godzina 0.11,

widok z łóżka, w którym półleżąc notuję, jest następujący:

księżyc w wersji Г na bezchmurnym

ciemnogranatowym niebie przegląda się w morzu.

Morze jest Śródziemne, a Wybrzeże jest Amalfitańskie;

włoskie jest Południe, głęboka jest północ.

Słyszę motorynkę, plusk fal;

koło czwartej będą piały koguty.

Jest noc pięćdziesiątego szóstego lata mojego życia.

Jestem we Włoszech, w jasnej ciemności.

Bo ciemność jest prawie absolutna, i jeden jedyny w niej promień tkwi. Jak nóż.

Jasny i nadziejorodny.

Wyśpiewuje go morze, rytmicznie, co kilkanaście sekund, słyszę wyraźnie szelest tego słowiańskiego słowa:

Miłość. Miłość. Miłość.

Concadei Marini 22 LIPCA 2008 R.

40

(43)

O BEZŻENNOSCI;Z BOGIEM

„Wieczoremrazemz Anią odpoczywałem na cam- po. Czassię zatrzymał ioddychaliśmy tylko siłą woli. Co pewien czaspojawiałsię kelner i budził nasz odrętwienia. Byłem szczęśliwy,że tymrazem nie będę musiał kłaść się spać samotnie, żetej nocy nie będę spał, jak pisał Camus, «w jednymłóżku ześmiercią»”.

(A. Szczuciński, Włoskieminiatury, Warszawa 2008, s. 48)

Ten wiersz jest również o szczęściu:

godzę się na puste miejsce w moim łóżku, nawet jeśli miałaby je zająć śmierć.

Tej zgody się po mnie spodziewa, na takie zaufanie liczy, tego dla mnie chce, jak rozumiem.

Bądź samotny z samotnymi, prosi.

Dzięki tobie samotnemu nie będą sami ze śmiercią.

Potrzebujemy ciebie takiego, Ja i oni, powiada.

Godzę się i modlę za tych,

którym nawet śmierć nie chce wejść do łóżka.

Moja modlitwa jest skromna, taka:

Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę.

Nie dał Pan i nie musiał zabierać Pan.

Niech będzie imię Pańskie błogosławione

Concadei Marini - Pszów 17 UPCA 2008 R. - 20 LUTEGO 2009 R.

'"Ss. . X

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

Kiedy podeszliśmy bliżej chaty pierwszym obiektem, który jako pierwszy oczom naszym się ukazał było pozbawione życia ciało chłopca w wieku około czterech lat.. Leżało ono

Ponieważ wielkie, prawdziwe piękno rodzi się z wiary (źródłem piękna jest Bóg i tylko On), dlatego też spotkanie z pięknem prowadzi do wiary; piękno nie może pochodzić z

niej. Potrzebowałam czasu, żeby dojrzeć do pewnych decyzji i poczuć bezpieczeństwo na trochę innych płaszczyznach, aby móc wiarygodnie opowiedzieć historie, które zawsze we

mniej ważne że w Kaliśti urodził się Mahler ważniejsze że w pobliżu tuż przed końcem zimy gnali krowy z Humpolca do obory z sianem gospodarz i parobek - Żyd im towarzyszył

bieską piosenkę”? Było wiele osób wtedy wyrokujących. Tymczasem to on i moi synowie są moim największym skarbem i staram się nad sobą pracować, bo wiem, że nic nie jest dane

„[...] prawdq jest, ze kto nie zna Boga, chociaz miatby wielorakie nadzieje, w gruncie rzeczy nie ma nadziei, wielkiej nadziei, ktöra podtrzymuje cale zycie (po r. Prawtlziw;),

W założeniach „Programu poprawy bezpieczeństwa dla miasta Krakowa na lata 2018–2020” 10 jako jeden z celów operacyjnych wymieniono „poprawę stopnia przy- gotowania