• Nie Znaleziono Wyników

Almanach Prowincjonalny 2011, nr 14 [2].

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Almanach Prowincjonalny 2011, nr 14 [2]."

Copied!
136
0
0

Pełen tekst

(1)

Londzina 38

sią w latach wźó-itó r.

sarjat Plebiscytowy uda Гostańców

Barbara Gruszka-Zych wierszem

Ks. Jerzy Szymik, Jacek Molęi

o Miłoszu '

o „Strzesze'

Katarzyna Kwiotek, Krzysztof Lisowski

z podróży

(2)
(3)

CHLEB I SOL

Ł

ukiromańskie

We wnętrzu ogromnego kościoła romańskiego cisnęli się turyści.

Rozpościerało się ślepienie za sklepieniem bez prześwitu.

Drgało kilka płomyków świec.

Objął mnie anioł bez twarzy i zaszeptał przez całe ciało;

„Nie wstydź się tego, że jesteś <

człowiekiem, bądź dumny!

W twoim wnętrzu otwiera się ł sklepienie za sklepieniem bez

Nigdy nie będziesz gotowy i tak jest słusznie.”

Byłem ślepy od łez ' i wyprowadzono mnie na buzującą od słońca piazzę

wraz z Mr i Mrs Jones, Panem І ІМЗу У Tanaką i Signorą Sabatini ' |

a we wnętrzu ich wszystkich otwierało się sklepienie za j sklepieniem bez końca. .

Tomas Transtrómerztomu PÓŹNOJESIENNY LABIRYNT, 1997

(4)
(5)

ZADANIE

K

olejny numer naszego pisma ukazuje się w czas triumfu poezji. Po piętnastu latach przerwy Szwedzka Akademia uhonorowała Nagrodą Nobla autora wierszy, tym razem szwedzkiego poetę Tomasa Transtrómera, którego niekrzykliwa i wyrafinowana twórczość jest jak łyk źródla­

nej wody. Osiemdziesięcioletniego Szweda na Noblowskim Parnasie poprzedzili poeci: Wisława Szymborska (1996), Seamus Heaney (95), Derek Walcott (92) Josif Brodski (87), Jaroslav Seifert (84), Czesław Miłosz (80), Odyseas Elitis (79), Vicente Aleixandre (77) oraz Eugenio Montale (75).

Mimo wszystko, to niemało jak na trzy i pół dekady.

Właśnie z tej radości i dumy ludzi piszących także wierszem powitaliśmy Państwa utworem świeżo upieczonego Noblisty. Czy znajdziemy w jego słowach, jak chciał Czesław Miłosz, oca­

lenie lub choćby - ukojenie? Nie wiadomo. Nikt już bowiem nie zaprzecza, że Europa zbliża się do wielkiego kryzysu, który zapowiada widmo nieodległego bankructwa Grecji. Tej Grecji, która w I tysiącleciu przed naszą erą dała podwaliny cywilizacji europejskiej, ekspandując na wybrzeża dzisiejszych Włoch, Francji i Hiszpanii i stając się podglebiem starożytnej państwowości rzym­

skiej. Tak, ten sam skrawek Europy, gdzie zaczęło się prawo, literatura, sztuka i budownictwo i rol­

nictwo i język, dziś stanowi zapalny punkt Europy, u jednych wywołując uśmiech lekceważenia, u innych grymas gniewu.

Oprócz gospodarki i bankowości, erozji ulega stopniowo system wartości, wspólny mianow­

nik kultury judeochrześcijańskiej, kryteria oceny ludzkich postaw, a także osiągnięć artystycznych.

Króluje „łatwa, lekka i przyjemna”, lekkostrawna papka, blaga i zgrywa, przekaz krótki i najlepiej nie przebierający w słowach. W ogólnej pogoni za łatwym sukcesem brakuje środków na to, co trudne do „sprzedania”: dobry teatr, ambitny film, trudną książkę, obiektywną gazetę. Ale kultura trwa, pomimo wszystko. Racibórz świętuje stulecie Domu Polskiego „Strzecha” (temu w znacz­

nej mierze poświęcony jest numer), Polska celebruje Rok Miłosza. Tego Czesława Miłosza, który dobre 80 lat trudził się, by nie „odzywać się skrzekiem karłów i demonów”. Do bliźniego, sąsiada.

Do czytelnika. Jak wiele środowisk w kraju, bierzemy sobie do serca przesłanie płynące z wielkiej literatury. To trudne zadanie. Tak trudne, że czasem chochlik redakcyjny karze przekręcić nazwę miasta z Pyrzowic na... Pyżowice (!), jak to zdarzyło się w ostatnim numerze na początku relacji Ireny Hlubek „Lekcje Ewangelii na wolnym powietrzu”. Przepraszamy.

Jeden z „naszych” autorów, humanista o bardzo skrystalizowanym i wielokrotnie wyraża­

nym światopoglądzie, niedawno powiedział, że „właściwie tylko u was spotykają się autorzy o tak różnych zapatrywaniach ideowych, politycznych. To fajne i bardzo rzadkie...” Tak, przyznajemy się! Bo muszą być miejsca, w których ludzie, którzy przy bezpośrednim spotkaniu pokłóciliby się o wiele spraw, mogą ujawniać swój talent, rozwijać swoją wizję sztuki i świata. To są miejsca roz­

mowy. Miejsca spotkania. Młodego z dojrzałym. Liberalnego z konserwatywnym. Ortodoksa z nowatorem. W przeciwnym bowiem razie, obie strony sporu niewiele wiedzą o sobie, skazane na domniemanie, domysł albo przekręcony cytat. Oddając do rąk Czytelnika czternasty już nu­

mer mamy nadzieję, że „Almanach Prowincjonalny” jest jednym z miejsc takich właśnie spotkań.

(6)

BARBA

WIERSZE

- mojemu Tacie Witowi

* * *

lekarze mówią

to nie potrwa długo chociaż jest taki silny za zdrowy żeby odejść ale nikt nie chce zająć się jego chorobą dlatego zajmuje się nią sam

leży z wenflonem zamiast zegarka przewraca się na prawy bok przewraca nam cały świat

po nocach śni mi się sąd lekarzy nad nim nie chcą naświetlać mu płuc

nie chcą pobierać wycinka umywają ręce po badaniu

umywają oczy po czytaniu wyniku to wyrok śmierci mówią

jakby sami byli nieśmiertelni

jak w takich warunkach rozmawiać o sprawach ostatecznych

kogo zapytać ile musi się spocić

i zmienić koszul żeby przejść na tamtą stronę i gdzie jest tamta strona

na jego łóżku skąd woła żebyśmy nie zapominali że nie może wstać i odejść sam

(7)

mój

T

ata

już nie swój ani nasz coraz mniejszy jakby chciał znów przyjść na świat już nie z tego świata

mieści się w jednym oku i nie może z niego wypaść z żadną łzą

(8)

* * *

świergocze wróbel

może jego dziadkowi dawałeś wodę i okruszki chleba

teraz okruszki świergotu sypie ci do ucha odlanego z wosku przywraca słuch

co słyszy się do końca wróble z wszystkich lat skaczące w myślach

zawsze radosne nawet w godzinę śmierci szarej jak wróbel

* * *

nie zdążyłam ubierali cię jak lalkę łóżko odsunięte od ściany i głowa jak mumia zawinięta bandażem te nogi w białych kalesonach które matka przygotowała dzień wcześniej i czarne skarpety oczy zamknięte jak przez ostatni tydzień tyle że wtedy oddech unosił koszulę a do ust można było wpuścić kroplę wody i zobaczyć biały nalot grzyba po antybiotyku przyszła pani doktor posłuchała serca i dotknęła dwoma palcami tętnic na szyi a potem odmówiła wieczny odpoczynek i Salve Regina może dobrze że świątecznie po łacinie choć tak naprawdę nie ma języka

w którym można opisać ten moment kiedy mój od kilkudziesięciu lat ojciec wyszedł z ciała i zostawił nam je

niepotrzebne do powiedzenia czegokolwiek oprócz jednego że kończy się życie

(9)

* X- *

ten dom nigdy nie wróci do siebie ty do niego nie wrócisz

każdemu meczowi w twoim telewizorze zabraknie ciebie dobry zawodniku

wyprowadzałeś się powoli

kilka miesięcy rozstawałeś z łóżkiem

teraz ktoś powie weź je na ramiona i idź do nieba spokojnie się wyspać

f * * * *** 4.

»- r * ~ * r *

S/" ж t <

l X r

*

*

- Д

T *

■Ш

» s*

r

» *1»

-Г'т

<

*

T x b

- ж t

Л*-

<

(10)

* * *

jesteśmy inni

wróciliśmy zza granicy właśnie przekroczyły ją nasze dłonie

teraz gwałtowny piasek zasypuje słowa

na pustyni oaza rozmowy podawana raz w miesiącu

i zapach euforii nowych perfum którymi się pocimy

siedząc w niebezpiecznej bliskości

noc wyrzuca nas na brzeg miasta

autobus przejeżdża cienie zanim się rozstały

bilety wstępu do siebie dawno przestały obowiązywać zwiedzamy się najczęściej po zamknięciu oczu

tylko wtedy nikt nie wyprowadza nas z błędu tylko wtedy nikt

nie wyprowadza nas z nas

(11)

* * *

kiedy wkładam ci rękę pod koszulę na przystanku

to nie na pożegnanie

* * *

godzina adoracji kiedy klęczysz obok przewracając kartki modlitewnika żadne modlitwy nie uchroniły nas od tej próby kolano w kolano musimy przez nią przejść

i zapach naszej męki twoja woda toaletowa zmieszana z wonią moich perfum pod nimi nasze ciała adorujące jedno drugie pragnące się spocić dopłynąć w sobie do tego lądu który widzi

tylko Bóg tylko On wie jak się staramy żeby tu klęczeć na grochu modlitw za wiarę że adoruje nas od rana do zmroku a w nocy gdy nie widzimy kocha jeszcze więcej

(12)

v :u '!' !>

(13)
(14)

■ИЬш ■ '. <

" '•“““х * * j

MM’** * — — — —

SSF г- Д^г^гЯИиЮІ

(15)

MIŁOSZ

CZYLI

1.

Uważnego czytelnika jego dzieła literackiego nie trzeba przekonywać jakie znaczenie i miej­

sce w swoich wierszach i esejach, a i szerzej - w dziejach ludzkiej myśli i w rozumieniu rzeczywi­

stości - przyznawał Miłosz teologii. „Dlaczego teologia?” - pytał w „Traktacie teologicznym”. „Bo pierwsze ma być pierwsze./ A tym jest pojęcie prawdy”1 - odpowiadał. Do pojęcia prawdy w poezji/

teologii jeszcze wrócimy. Teraz przypomnijmy tezę wygłoszoną 10 maja 1990 roku, we wstępie do wykładu wygłoszonego w Krakowie: „Może ktoś zapytać, czy zagadnienia, które zaprzątają umysł teologa (...) mają dzisiaj wagę dla poety. Odpowiadam na to ‘tak’ i postaram się wyjaśnić dlaczego2 3”.

Najciekawszych i najgłębszych uzasadnień tezy o pierwszeństwie teologii dostarcza korespon­

dencja Miłosza z Mertonem’. Teologia - twierdzi Miłosz w jednym z listów - ma odwagę i ambi­

cję udzielania odpowiedzi. I tym różni się od większości swoich sióstr-nauk, które współcześnie ograniczają się prawie wyłącznie do stawiania pytań. Tymczasem, pisze, „musimy integrować

1 Cz. Miłosz, Druga przestrzeń, Kraków 2002, s. 63.

2 Tenże, Przeciw poezji niezrozumiałej, „Teksty Drugie”, 1 (1990) nr 5-6, s. 151.

3 Tenże, T. Merton, Listy, tłum. M. Tarnowska, Kraków 1991 (dalej: L).

( II i I u . 1 u i « »

I

I (

» » 1 l I

(16)

wciąż nowe pytania i odpowiedzi, tworząc nowy obraz ludzkiego uniwersum. Dlatego właśnie, jak przeczuwam, teologia jest ważna”4. Jej wartość i znaczenie polegałyby więc - idąc tropem tej intuicji - na uzyskanej w jej świetle integralnej wizji wszechświata, wizji holistycznej i dzięki temu

„przyjaznej’ człowiekowi, nadającej sens jego bytowaniu, antropocentrycznej par excellence i w najlepszym znaczeniu tego słowa. Dlatego Miłosz „opowiada się za teologią jako spoiwem, gwarantką sensowności projektu ludzkiego świata”5. Stąd też tak mocna puenta tego wątku wymiany myśli z Mertonem w liście z 18 maja 1963 roku: „tylko teologia jest ważna. To jest nowy wymiar, którego domyślam się pod współczesnymi parafernaliami6”. Przy czym „parafer- nalia” to - jak wynika z kontekstu - zatrzymanie się w połowie drogi, zadowolenie pytaniem bez odpowiedzi, zamknięcie „w rezerwacie ‘języka lirycznego’”, rezygnacja z wysiłku konstruowania integralnej wizji rzeczywistości7. Tymczasem „ludzkich pragnień nie da się zaspokoić tanim kosz­

tem” - podsumowuje Miłosz8.

2.

Jakie są źródła teologii Miłosza? Skąd bierze się w tym dziele „teologalna skłonność” i mo­

dele myślenia w tej dziedzinie, argumenty, przekonania, tezy? Jaka jest geneza teologicznej prob­

lematyki w tekstach Miłosza?

Najkrócej: są za nią odpowiedzialne biografia, spotkani ludzie i przeczytane księgi.

W biografii najwięcej skutków w tej kwestii przyniosło wygnanie, wielokrotnie i dramatycz­

nie powtarzane, wielowymiarowe, z niezwykłym krakowskim epilogiem - jakby już tu, na ziemi, miało sie spełnić jego eschatologiczne proroctwo: „forma pojedynczego ziarna wróci w chwale”9.

Jednym z owoców wykorzenienia, bezdomności, doświadczenia heraklitejskości jest tęsknota za tym, co trwałe - wszak „gorzkością jest nam Caesarea”10 i nie umiemy żyć tylko w niej, nią, dla niej.... Spośród spotkanych w życiu ludzi, szczególna rola przypadła trzem charyzmatycznym du­

chownym - Leopoldowi Choińskiemu, Tomaszowi Mertonowi, Józefowi Sadzikowi. Zaś spośród ksiąg - dziełom Oskara Miłosza, Simone Weil i Lwa Szestowa, z wyraźną predylekcją komentowane.

Ogromne znaczenie miały też, twierdzę, jego fascynacje filozoficzne i historiozoficzne. Tu interesowały go i teologicznie inspirowały prawie wszystkie obszary ideowe: od myśli dualistycznej (ezoteryka, gnoza, manicheizm), poprzez realistyczną (neotomistyczną, wyraźnie obecną w jego literackiej ontologii i estetyce) aż do monistycznej („ukąszenie heglowskie”, stałe - choć falujące - „nachylenie lewicowe” etc.).

Ale największy wpływ miało tu - w moim przekonaniu - spotkanie z Biblią. Przypomnę:

w roku 1971 Miłosz - w wieku lat sześćdziesięciu - rozpoczyna naukę greki koine i języka hebraj­

skiego, aby mieć leksykalnie bezpośredni dostęp do oryginalnych tekstów Pisma świętego. Wej­

ście w świat słowa biblijnego - na tak głębokim poziomie jakim jest translacja - miało decydują­

cy wpływ na „psalmiczną inkantację” coraz wyraźniej obecną w ostatnich trzydziestu latach jego twórczości, jak również na kształt jego teologii.

Treść teologii literackiej Miłosza dałoby się zrekonstruować w formie szkicu podręcznika teologii dogmatycznej - aż tak jest ona, w moim przekonaniu, systematyczna i szeroka. Najpierw idzie protologia (tu bardziej niż kreatologia, nauka o stworzeniu, interesuje Miłosza hamartologia, nauka o grzechu - sporo uwagi i utworów poświęca problemowi rajskiego upadku Ewy i Adama, grzechu pierworodnego, jego tajemnicy i konsekwencjom). Potem chrystologia - jako centrum i klucz do całości chrześcijańskiej scientiaefidei (od tajemnicy wcielenia poprzez misterium męki,

4 Tamże, s. 112.

5 M. Zaleski, Principia poetica Czesława Miłosza, czyli o „Ziemi Ulro”, „Twórczość”, 39(1983) nr 12, s. 61.

6 L, s. 136.

7 Tamże, s. 134.

8 Tamże, s. 136.

9 Cz. Miłosz, Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada. Dzwony w zimie, w: Wiersze, t. II, Kraków-Wrocław 1985 (dalej: W), s. 272.

10 Tenże, Hymn o perle, Kraków-Wrocław 1983 (wyd. 1 krajowe), s. 16.

(17)

zmartwychwstania i odkupienia). Następnie zespół tematów eklezjologicznych (z communio sanc­

torum, mariologią i sakramentologią). A na końcu eschatologia - fascynująca Miłosza od czasów wileńskiej młodości. A w niej tematy apokaliptyczne, apokatastatyczne i sperancyjne.

3-

Jak interpretować w świetle teologii „profesjonalnej” teologię „literacką” Miłosza? Przede wszystkim z najwyższym szacunkiem i takim też natężeniem uwagi - ze względu na jej zakrój, głębię, przejmującą egzystencjalność, wyrafinowanie intelektualne, odwagę. W polskiej literatu­

rze współczesnej jest to zjawisko bez precedensu, porównywalne z dziełami Dantego i Goethego.

Krytycznie - z teologicznej perspektywy - trzeba ocenić wątki ezoteryczne.

O gnostycko-manichejskich tendencjach w myśli Miłosza nie jestem (jako teolog) dobrego zdania. Rozumiem i doceniam ich źródła, ponieważ biorą się one ze współczucia i z nieprzeciętnej wrażliwości na cierpienie cudze i swoje. „Nie z frywolności, dostojni teologowie,/ zajmowałem się wiedzą tajemną wielu stuleci -/ ale z bólu serdecznego, patrząc na okropność świata”11 - czytałem, wiem, szanuję, pamiętam. Ale jestem głęboko przekonany - jako chrześcijanin, teolog i człowiek, którego cierpienie nie omija - że gnoza i manicheizm to ślepe zaułki. Że to prowadzi jedynie do spekulacji, czyli ulgi złudnej, to znaczy donikąd. Jan Paweł II nazwał uprawianie gnozy taką posta­

wą „ducha, która w imię głębokiego poznania Boga ostatecznie odrzuca Jego Słowo, zastępując je tym, co jest wymysłem samego człowieka”12. Absolutnie nie twierdzę, że dzieło Miłosza „odrzuca (...) Słowo”! Ale „hermetycy, kabaliści, alchemicy, rycerze Różanego Krzyża”13, Boehme, „Sweden- borgi” i „wiedza tajemna wielu stuleci” to fałszywy trop. Tym zajmują się współcześnie na swój sposób (post)niuejdżowskie mody, drugorzędna beletrystyka, wróżki oraz niektórzy ponowocześni filozofowie, z którymi przecież Miłosz nie ma i nie chce mieć zbyt wiele wspólnego. Zbyt słaby to oręż przeciw demonom „Ziemi Ulro”. „Punkt genialny” dzieła Mistrza jest zawieszony znacznie wyżej i teologicznie trafniej.

Cokolwiek by próbować dobrego powiedzieć o ezoterycznych poszukiwaniach, ich funda­

mentalny brak polega na tym, ze gnoza nie jest prawdą. A tylko prawda - w ostatecznym rozra­

chunku - jest ciekawa w naukowo (uprawiając teologię, jesteśmy na terenie nauki, jest ona scientia fidei, nauką wiary - jej obecność na europejskich uniwersytetach stąd się bierze) rozpatrywanym sensie najgłębszym: tylko prawda jest odpowiedzią na pytania człowieka; zadowolenie się czym­

kolwiek poza nią byłoby zdradą nauki, a przede wszystkim człowieczych cierpień i pytań. I tylko prawda wyzwala (por. J 8,32). Skąd to wszystko wiemy? Z nauki Kościoła. Nie z jego czysto ludz­

kiej, naturalnie grzesznej, socjologicznie badalnej, wyłącznie instytucjonalnej formy i opinii, ale z jego tajemniczego wnętrza, sięgającego Bożego wybraństwa; z Eklesii, która jest w swym od- -Boskim wnętrzu niepokalaną depozytariuszką prawdy Stwórcy, Wcielonego i Parakleta... Jak to było w najsłynniejszym wersecie „Toastu”? „A poezja jest prawda”14.1 więź z prawdą jest poezji takiej - prawdą prawdziwej - ostateczną, wyzwalającą, niezwyciężoną mocą.

W tym miejscu dotykamy drugiej skazy Miłoszowej teologii - ułomnej teologicznie eklezjo­

logii. Podkreślmy wyraźnie: ułomnej teologicznie - bo w sferze idei, debaty, propozycji twórczych przemyśleń i ujęć Miłosz ma do powiedzenia o Kościele rzeczy superważne i arcyciekawe. Ale ponieważ tytuł tej refleksji brzmi: Miłosz i teologia, dlatego trzeba powiedzieć, że wiara w „jeden, święty, powszechny i apostolski” nie jest najmocniejszą stroną teologii literackiej Autora eseju

„O katolicyzmie”. Jaśniej, porównawczo: eklezjologia nie osiąga głębi i poziomu zniuansowania

11 Tenże, Traktat teologiczny, w: Druga przestrzeń, s. 71.

12 Jan Paweł II, Przekroczyć próg nadziei, Lublin 1994, s. 80-81. „Gnoza nigdy nie wycofała się z terenu chrześcijaństwa, zawsze z nim jakoś współistniała, także pod postacią pewnych kierunków filozoficznych. Nade wszystko jednak pod postacią pewnych ukrytych praktyk parareligijnych, które bardzo głęboko zrywają z tym, co jest istotowo chrześcijańskie, nie mówiąc tego w sposób jasny”. Tam­

że.

13 Miłosz, Traktat teologiczny, w: Druga przestrzeń, s. 71.

14 Cz. Miłosz, Toast, w: W, 1.1, s. 252.

(18)

jego chrystologii. Kościół w wizji Miłosza jest zawsze bardziej ludzkim remedium na bolączki ludzkości, niż dziełem Boga, bardziej lub mniej skażoną ciążeniem ku „formom endekoidalnym”

wcieloną (niestety, nie tak uduchowioną jak „myśmy się spodziewali”...) transcendencją niż Bo­

skim zamysłem i narzędziem - pierwszorzędnie zbawczym. I prawdopodobnie w tym braku mają swoje źródło żale, zacietrzewienia i urazy wobec Kościoła (instytucjonalnego), które pojawiają się w tekstach Autora „Metafizycznej pauzy” w sposób „alergiczny” (to jedno z jego ulubionych słów w takich kontekstach), szczególnie wtedy, kiedy dochodzi do „sprzężenia ‘katolicyzm - polskość’”15.

Słabość Kościoła płynąca z jego inkarnacji - Miłosza często drażni; słabość Boga płynąca z Jego inkarnacji - Miłosza zawsze zachwyca.

Dlatego wstrząsający w swym surowym pięknie wiersz „Im więcej”16, będący właściwie hym­

nem na cześć Boskiej kenosis (wielkość miłości, która sie realizuje i objawia najpełniej w ogołoceniu i uniżeniu Wcielenia) możliwy był w tej twórczości nie w przestrzeni eklezjologicznej, a jedynie chrystologicznej.

4-

Bo chrystologia jest najświetniejszym pasmem teologicznej refleksji Miłosza. Jego teologia jest wręcz chrystocentryczna. Widać w poświęconych tej kwestii tekstach wpływ lekcji pobieranych w szkole Dostojewskiego (Bogo-człowieczeństwo), Simone Weil (fascynacja kenozą Chrystusa), tłumaczonej z greki Ewangelii (koncentracja na współcierpieniu Boga jako zbawczym współczu­

ciu, cykl wierszy ze zmartwychwstaniem jako tematem głównym) aż po ślady mistyki - „Może to prawda, ze Ciebie w skrytości kochałem”17.

Chrystologia ta - w takiej formie i głębi - jest możliwa dzięki biblijności jego języka. Rzecz sięga nie tylko pracy translatora, ale dalekich pokładów Miłoszowego dzieciństwa i kręgu kultu­

rowego, w którym wyrastał: „Z rytmów Daniela, z rytmów Izajasza/ Lekcję na zawsze zachowy­

wał młody/ Jak milczeć warto i jak wiersze składać” - tak to brzmi w „Traktacie poetyckim”18. To właśnie „prawdziwe dostojeństwo mowy”19 Biblii okazuje się decydujące dla kształtu jego frazy i tym samym - to istota sprawy - dla udźwignięcia treści teologicznych (nie każdy język jest w stanie to zrobić). Miłosz cytuje, parafrazuje biblijne wersety, robi do nich wielopiętrowe nieraz aluzje, podsłuchuje i naśladuje rytm biblijnego wersetu, jego „psalmiczność” - i w ten sposób tworzy (odtwarza?) język zdolny wyrazić judeochrzescijańską wyobraźnię i jej najżywotniejsze, teologiczne treści.

Fundamentalne znaczenie ma tu również realistyczna ontologia wbudowana w korzenie dzieła literackiego Miłosza. To ona pozwala rosnąć tej twórczości w sposób niejako „naturalny”

w kierunku ontologii sensu, a tym samym w stronę problematyki religijno-teologicznej. W tym znaczeniu, na szerszym planie, mówimy o kulturze chrześcijańskiej jako kulturze Słowa niosące­

go sens - o kulturze Logosu. Wyznanie radykalnej realności i sensowności jednostkowego bytu (słynnego Miłoszowego „poszczególnego”), owa haecceitas20, czyli „istliwość” rzeczy obiektywnie istniejących jest jednym z podstawowych szlaków prowadzących tę poezję w kierunku teologii

15 Tenże, Wstawać rano, pisać, a potem na jagody... (rozmowa, A. Michnik), „Gazeta Wyborcza” 3(1991) nr 132, s. 13.

16 „Im więcej razy na dzień jesteś znieważony, Im śmieszniejsze na ciebie wkładają korony I krzyczą urągając: pokaż swoją siłę, Albo liczą cie między pamiątki niebyłe, Im więcej żalu, drwiny, gniewu, oskarżenia, Bo słowo twoje z miejsca nie ruszy kamienia, Tym bardziej pewnym mogę być tego jednego:

Że ty jesteś, zaiste, Alfą i Omegą”.

Cz. Miłosz, Im więcej, w: W II, s. 171.

17 Cz. Miłosz, Odległość, w: Hymn o perle, s. 49.

18 Tenże, W, t. II, s. 31.

19 Tenże, Lektury, w: W, t. II, s. 195.

20 M. Stała, Chwile pewności. 20 szkiców o poezji i krytyce, Karków 1991, s. 78,98.

(19)

literackiej. Nadzieja jest wiarą w prawdę żywego ciała ziemi, o której zmysły nie kłamią21 - i do­

piero w tej i tak rozumianej nadziei/wierze możliwa jest teologia.

Podsumujmy: nie byłoby tej teologii - z jej chrystologicznym szczytem - bez zmagań Autora o wiarę (łaskę wiary), bez influacji biblijnych, bez filozoficznego podglebia realizmu epistemolo- gicznego i ontologicznego.

5-

Co dalej z teologią Miłosza, dzisiaj, siedem lat po śmierci Autora Oeconomia divina, w szybko zmieniającym się kontekście cywilizacyjno-kulturowym? Jaka jest przyszłość teologii literackiej Miłosza i jej interpretacji?

Sądzę, ze możliwe jest w tej kwestii wszystko, prawie dosłownie. I zależy to już nie od dzieła Miłosza (i nie od tego, że zostało ono naturalnie zakończone, domknięte śmiercią i nie może się już ani twórczo „samointerpretować” ani przed błędnym odczytaniem bronić). Czegokolwiek by nie powiedzieć o rudymentach sztuki interpretacji literatury (i o hermeneutyce w ogóle, herme­

neutyce jako takiej - o koniecznym warsztacie, o uczciwości wobec źródeł, o wysiłku rzetelnego odczytania autorskich intencji, o potrzebnej erudycji pomagającej ważyć i ostatecznie wyważyć racje etc.), jej rdzeniem pozostanie wolność lektora - i w tym sensie jest literatura i jej odczytanie jedną z wyrazistszych i piękniejszych metafor życia, projektu niedokończonego.

Zatem dla kolejnych warstw interpretacji teologicznego wymiaru dzieła literackiego Miłosza kontekst - cywilizacyjny zwłaszcza - będzie decydujący. Widać to już teraz.

Jeśli postępować będzie zjawisko, które Miłosz zwykł nazywać „erozją wyobraźni religijnej”

i tegoż konsekwencje (intelektualne, obyczajowe, cywilizacyjne) wówczas możemy się spodziewać coraz głębszej ciszy wokół Miłosza - mieszaniny obojętności, nonszalancji i wrogości; ich źród­

łami są lęk przed umetafizycznianiem literatury, odrzucenie religijnie rozumianej transcendencji i bunt przeciw tym „wstecznym” wymiarom sztuki (słowa). Jeśli ta tendencja będzie rosła w siłę, Miłosz-teolog pójdzie w zapomnienie.

Jeśli natomiast - mówiąc trochę Biblią, trochę Miłoszem - Apokalipsa się nie spełni, czyste i dostojne słowa nie będą zabronione i będzie można nadal się odzywać językiem, który nie jest jedynie „skrzekiem karłów” (antysztuką z trupią czaszką nicości na sztandarze), wówczas teologia Miłosza ma przyszłość. Jest ona wszak częścią dzieła literackiego, które powstało z pragnienia (p) oddania się dobru. Linia demarkacyjna jest tu jasna i następująca: „Bo wiersze wolno pisać rzad­

ko i niechętnie,/ pod nieznośnym przymusem i tylko z nadzieją,/ że dobre, nie złe duchy, mają w nas instrument”22.

Jeśli to się stanie, wtedy też teologia będzie się mogła wczytywać w teksty swojego wielkiego sojusznika, czyli w Miłoszowe idee, prowokacje, przestrogi i propozycje współpracy, jak choćby tę, niebywale celną, krytyczną i dialogalną zarazem: teologia „od wielu stuleci zaokrągla odpowiedzi w gładkie kule, łatwe do toczenia, ale jakby nieprzenikalne. Poezja dwudziestego wieku, w tym co w niej najbardziej istotne, jest zbieraniem danych o rzeczach ostatecznych w kondycji ludzkiej, i wypracowuje po temu swój język, który teologia może wykorzystać albo nie”23.1 będzie milczeć z zachwytu wobec mocy wyznań, choćby takich jak to, z „Roku myśliwego”: „’Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa żywota wiecznego’ (Jan 6,69). I na tym bunt się kończy”24.

6.

Mam głęboką nadzieję, że tak będzie. Że zostanie ocalona wiara w sens słowa zdolnego unieść piękno i prawdę, wiara, której źródłem jest wszechmoc Słowa. I że z wraz z nią zostaną ocalone

21 Cz. Miłosz, Świat (Poema naiwne). Nadzieja, w: W, 1.1, s. 124.

22 Tenże, Ars poetica?, w: W, t. II, s. 175.

23 Tenże, Piesek przydrożny, Kraków 1997, s. 35.

24 Tenże, Rok myśliwego, Kraków 1991, s. 290.

(20)

(dla ludzi - „Czesław, pisz dla ludzi!”, mawiał Czapski) poetów i teologów wzajemna cierpliwość, umiejętność słuchania i szczere pragnienie usłyszenia partnera, wola dialogu, szacunek dla cu­

dzego cierpienia i mądrości, dla innej komplementarnej pracy w tym samym przecież środowisku słowa wiodącego ku Słowu.

Że będą z nami, na dobre i złe: poezja i teologia.

Katowice, 14 maja 2011 r.

(21)

MÓJ РОПА

C

zesławMNIE Z ARCHIWALNYCH, WSPÓLNYCH ZDJĘĆ, ZAWIESZONYCH NA ŚCIANIE MOJEGO POKO­ Miłosz, któregoodlatnazywammoimpoetąkażdegodniapatrzyna JU. Robiłamjeilekroćodwiedzałamautora „Nieobjętejziemiwjegokrakowskim MIESZKANIU PRZY UL. BOGUSŁAWSKIEGO. To DLA MNIE TAKA PRZEDŁUŻANA W NIESKOŃCZO­

NOŚĆ ZNAJOMOŚĆ, KTÓRA TRWAŁA PRZEZ OSTATNIE 13 LAT JEGO ŻYCIA.

Zresztą właśnie „nieskończoność” nie raz była tematem naszych rozmów. Dzięki panu Cze­

sławowi - bo tak się do niego zwracałam, ja - jednego dnia wierząca, drugiego wątpiąca, „uwie­

rzyłam” w życie pozagrobowe. Kiedyś złożyłam profesorowi (tak najczęściej się do niego mówiło) wizytę nastawiona, że będziemy rozmawiać o poezji, a on zaczął mnie wypytywać o sprawy osobiste, o których opowiadałam mu przed kilkoma miesiącami. Myślałam, że o nich zapomniał. - Martwi­

łem się o panią - mówił. - Zawsze pani dobrze życzyłem, myślę o pani ciepło - powtarzał. I wtedy poczułam, że jeśli ktoś jest dla mnie tak życzliwy na ziemi, to musi być też i po drugiej stronie. Że te jego dobre uczucia nie mogą się tu skończyć, zginąć, ale spotkają mnie Tam.

Poznałam go w Krakowie, kiedy towarzyszył Tomasowi Venclovie w nadaniu doktoratu ho­

noris causa UJ. Chciałam przeprowadzić z nim wywiad do Gościa Niedzielnego, ale byłam ostat­

nia w kolejce czekających. I miałam szczęście, bo autor „ Kontynentów”, zmęczony rozmowami z dziennikarzami, zaproponował mi wspólny spacer na krakowski rynek, a potem kawę u Nowo- rolskiego. Zamiast robić wywiad rozmawialiśmy o życiu, o Ameryce, w której mieszkał i wykła­

dał w Berkeley na wydziale literatur słowiańskich. Mówił, że nie przebywa w świecie prawdziwie amerykańskim, nie ogląda telewizji, nie czyta narzucanych przez krytykę bestsellerów, ale siedzi w swojej samotni i bardzo dużo pracuje - studiuje, czyta, pisze:

- Po takich podróżach lubię zamknąć się w swojej pustelni.

Taki też był do końca. Nawet złożony chorobą, kiedy już nie mógł sam czytać, chętnie słu­

chał, jak inni czytali mu listy, teksty, książki i sam dyktował. Gdy pracował w swoim krakowskim mieszkaniu razem z osobistą sekretarką - Agnieszką Kosińską, zawsze przenosił się do jakiejś tymczasowej pustelni. Odcinał się od świata, żeby żyć sam na sam z pisaniem.

Podczas naszego pierwszego spotkania na pożegnanie dałam mu swój pierwszy tomik. Po miesiącu dostałam list z Berkeley z oceną wierszy i zachętą do pisania. Odtąd czytał każdą moją nową książkę, oceniał ją w listach, a kiedy przeniósł się do Krakowa i zamieszkał przy ulicy Bogu­

sławskiego, zapraszał mnie do siebie i na gorąco komentował moje wiersze.

- Niech pani tradycyjnie siądzie w miękkim fotelu, a ja tu - brał swoje twarde krzesło. Jaka była moja radość, kiedy pod swoją mleczną lampą siadał z przyniesionymi przeze mnie kartka­

mi i po kolei przeglądał je dzieląc się uwagami. Zdarzało się, że po swojemu chwalił mnie „bene”,

„molto bene”, „tres interessante”. Kiedyś wspólnie szukaliśmy tytułu do mojego kolejnego tomiku.

Poeta wybierał cytaty z moich wierszy, aż nagle ucieszył się i powiedział:

-„Zapinając kolczyki”. Niech pani uchyli przyłbicę i przyzna się, że jest kobietą.

(22)

Potem wielokrotnie przypominał mi, że wymyślił dobry tytuł. Zachęcał do wydania kolej­

nych książek:

- Jak składam tom, to też wciąż się zastanawiam, co jest w nim do zostawienia, a wreszcie daję spokój. Trzeba zamknąć jakąś część życia, odejść kilka kroków dalej i zgodzić się na to, że taki byłem - opowiadał.

Spytał mnie też kiedyś przekornie, czy gdyby powiedział, że już nie powinnam pisać, to bym go posłuchała. Zaprzeczyłam, zdając sobie sprawę, że „mój poeta” uświadamia mi, iż konieczność notowania jest dla mnie imperatywem, siłą wyższą.

To on, sławny noblista, chciał rozmawiać ze mną - wtedy jeszcze w miarę mło­

dą dziewczyną z jakiejś tam nieznanej Czeladzi. Poświę­

cał mi czas, przejmował się moimi problemami. Wiem, że także sprawy wielu innych osób były dla niego ważne.

Sam podkreślał, że uro­

dził się na prowincji, na Li­

twie, we dworze w Szetej- niach. W dolinie Niewiaży - jego ukochanej Issy, mię­

dzy Kiejdanami a Krakinowem. Pojechałam tam po raz pierwszy niedługo przed śmiercią poety.

W Szetejniach zobaczyłam biały, odremontowany budynek - dziś należący do Związku Pisarzy Litewskich w Kownie, pozostałość po spichlerzu Miłoszów. Otoczony przetrzebionym, „uporząd­

kowanym” dla turystów lasem, z niedużym dębem posadzonym ręką odwiedzającego rodzinne strony Miłosza. Słychać było jak kukają kukułki, ale nie starałam się liczyć, ile „wróżą” lat... Ba­

daczka litewskich miejsc związanych z autorem „To” - Birute Jonuskaite, z którą tam byłam, opo­

wiedziała mi, że kiedy poeta ostatnio odwiedził to miejsce, szukał wśród drzew ulu­

bionej leszczyny i nie mógł jej znaleźć. Rozglądaliśmy się, jakby kontynuując jego poszukiwania.„Nie poznajesz mnie ale to ja ten sam/Który wycinał na luki twoje brunatne pędy (...) Szkoda, że tamtym chłopcem już nie jestem, bo widzisz, chodzę o lasce” - rozmawiał potem z drzewem w wierszu „Do leszczyny”. Z Szetejn pływał Niewiażą z ciotkami do kościoła w Świętobrości. Koło świątyni można znaleźć pod prastarym, liczącym kilkaset lat dębem, zadbany pomnik jego babki - Józefy Syru- ciowej, której mąż - Zygmunt Kunat napisał dedykację:„Najlepszey żonie”. Patrzy­

liśmy na cmentarz w popołudniowym słońcu, pogłębiającym cienie wokół napisów na nagrobkach. I przypominaliśmy sobie fragment wiersza „Mój dziadek Zygmunt Kunat”: „Kalifornijski wędrowiec, przechowuję talizman, zdjęcia pagórka w Świę­

tobrości, gdzie pod dębami leżą dziadek Zygmunt Kunat (...).

To Czesław Miłosz - chłopiec wychowany wśród wysokich, litewskich traw i ni­

sko sunących obłoków, nauczył mnie zwracać uwagę na ludzi, nazwiska, szczegóły:

- Odeszła pani od subiektywnego widzenia świata, tak charakterystycznego dla «ІКЧ' poezji współczesnej, do obiektywnego. W pani wierszach są rzeczy, detale, to coś Я/

innego niż emocje, skupianie się na sobie - powiedział mi kiedyś. w Gdy czytał mój wiersz o klasztorze kontemplacyjnym sióstr klarysek w Sta­

rym Sączu cieszył się:

- To jest właśnie to: woda obmywająca ofiarne bulwy ziemniaków, ogień gazowego piecyka.

(23)

To są przedmioty, konkrety, ładne, tak... Czy pani się zastanawiała jak przedmioty potrafią nosić na sobie znaki, odbicia osób, które je miały? - pytał po lekturze mojego wiersza o dziewczynie, która w sklepie z używaną odzieżą zostawiła razem z sukienką szalone lato.

Na półkach mam kilkadziesiąt książek Miłosza z jego autografami, dedykacjami dla moich synów, dla mnie. Z literami pisanymi nieodmiennie wiecznym piórem, które nosił w wewnętrznej kieszeni swojej marynarki.

- Brak pióra to nie powód, żebym nie wpisał pani dedykacji - śmiał się podczas jakichś mo­

ich odwiedzin, nie mogąc go znaleźć.

Jego ostatnie tomy były nieustannym zbieraniem się do odejścia. A jednocześnie zapisem niepohamowanego zachwytu nad światem. A afirmacja stworzenia to niewątpliwie wyznanie wia­

ry w Boga. Wiersze Miłosza to - można dziś spokojnie napisać - jedne z najwybitniejszych strof poezji o życiu i śmierci, świetna liryka religijna. „Kiedy po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam być jak tutaj/ zamieniony w samo patrzenie będę dalej pochłaniał proporcje/ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie/” - notował w tomie „To”. Albo: „Jasności promie- niste/Niebiańskie rosy czyste/Pomagajcie każdemu/Ziemi doznającemu”. Te teksty dla niektórych były jak modlitwa. Poznałam zakonnicę, która czytała je zamiast medytacji. Śp. ks. Wuwer, kazał je zamknąć ze sobą do trumny. A przecież sam poeta miał do swojego pisania (i pisania w ogóle) tyle zastrzeżeń.

- Literatura nie bardzo daje się pogodzić z ewangelicznym wskazaniem „Gdzie skarb twój, tam serce Twoje” - mówił mi. - Bo skarb poety i każdego twórcy zanadto jest umieszczony w tym, co robi, a to, co robi, jest związane z jego osobą. W samym założeniu spędzanie tylu godzin na obcowaniu ze sobą staje się niebezpieczne, oddziela od innych.

Kiedy odwiedziłam go jeszcze przed dziewięćdziesiątką zaśmiał się:

- Przychodzi pani do starego człowieka, nie słyszę, niedowidzę.

- To może jakieś krople?- starałam się radzić.

- Gdzie tam krople, to starość. Ci co mają mocne serce muszą się długo męczyć.

Dziś myślę - posiłkując się jego słowami - że męczył się długo. Ale dzięki temu stworzył tak ogromne dzieło, która pozwala czytelnikom mniej męczyć się życiem.

(24)

HI

*

BYLIŚMY

U MIŁOSZA

S

łowo „prowincja” posiada w języku polskim specyficzny, negatywny wydźwięk. Odnosi się ono do obszaru cywilizacyjnie i kulturowo zapóźnionego, z którego do stolicy w prosty sposób dotrzeć się nie da. Matecznik to z kolei miejsce trudno dostępne, ostoja wszystkiego, co dzikie.

Uczestnicząc w latach 2002-2003 w projekcie transgranicznym „Prowincja - matecznik słowa”, miałem dość ambiwalentny stosunek do samej nazwy. Nie rozumiałem, jakie korzyści można od­

nieść ze skazywania się już od samego początku na margines, peryferie. Nie bardzo wiedziałem jak uda się nam potem odeprzeć zarzut, że antologia „Od słowa ke slovu” to nie miejsce spotka­

nia czeskich i polskich poetów pogranicza, ale literacka knieja, w której próbują przetrwać jacyś zgrzebnie wyplatający wiersze naturszczycy.

Tym większe było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że całemu przedsięwzięciu patronuje sam Czesław Miłosz. Koniec końców we wspomnianej antologii znalazły się wiersze noblisty, więc nie był to z jego strony jedynie życzliwy nadzór, miły gest, ale była też w tym chęć współautorstwa. Dlaczego?

Odpowiedź na nurtujące mnie pytanie miała przynieść wizyta u Czesława Miłosza delegacji osób zaangażowanych w projekt, w której oprócz Joanny Maksym-Benczew, Marka Rapnickiego i Michała Fity szczęśliwie udało mi się znaleźć. Pod koniec września 2003 roku odwiedziliśmy poetę w jego mieszkaniu, w Krakowie przy ulicy Bogusławskiego 6. Wejście w czyjąś przestrzeń prywatną zawsze wymaga od nas późniejszego zachowania dyskrecji, więc nie miejsce po temu, by wdawać się szczegółowy opis tego już wtedy magicznego, choć bardzo uporządkowanego miejsca.

Miało być to, chociażby ze względu na stan zdrowia Miłosza, bardzo krótkie, formalne spotkanie, ot kwadrans na wręczenie egzemplarza naszej książki. Ów kwadrans bodaj trzykroć się wydłużył, a formalizm ograniczył się do dyplomatycznego picia przez nas herbaty w tempie gospodarza.

W pamięci pozostały ciepłe słowa na temat naszej książki, zdjęcia i świadomość, że w poezji ter­

min „prowincja” oznacza zupełnie co innego. Wierzę, że podobnie myślał sam Czesław Miłosz z perspektywy Paryża, Berkeley czy Krakowa.

Chyba właśnie podczas tej wizyty dotarło do mnie, że prawdziwą stolicą literatury jest myśl wyryta w glinianej tabliczce, przeniesiona na papier, albo drobinę krzemu, a sam autor to taki ma­

tecznik. I chociaż miałem wtedy, tam w Krakowie, świadomość, że Czesław Miłosz niedługo odej­

dzie, że to wyjątkowe spotkanie, przygnębiająca wiadomość o Jego śmierci w sierpniu kolejnego roku wydała mi się łatwiejsza do przyjęcia i jakby nie do końca w całości prawdziwa. Od tamtego czasu u Miłosza bywam częściej i chętniej, bo przecież wszystko, co napisał, to też jak najbardziej udostępniona przestrzeń prywatna poety.

(25)

CO POWIEDZIAŁ OGIEŃ

Pamięci Ryszarda Siwca,

który 8 września1968 roku dokonał samospalenia podczas uroczystości dożynkowych

naStadionieDziesięciolecia w Warszawie

Co powiedział ogień płonący na stadionie?

powiedział:

„Niech żyje wolna Polska!”

byli przygotowani na różne scenariusze

lecz ten zdecydowanie przerósł ich wyobraźnię

knebel zapalił się im w dłoniach a grunt pod stopami

zawiodły niezawodne metody przesłuchań

bo jak uwięzić żywioł i czym go szantażować?

rozwodem? psychiatrykiem?

wywózką do lasu?

ojczyzna

wsparta na słupach ognia trwa nieugaszona

mnoży się

(26)

KS. JERZY SZYI

B

yłnissan

,

wiosna

Księżyc i gwiazdy - na granacie nieba;

głos z radia - ciemny, monotonny, suchy;

szemrzą fontanny - tykają zegary.

A wonna ziemia - paruje i wzdycha.

Ten o kim myślę - siedzi sam, nie myśli.

Ta, którą widzę - kamienieje z bólu (tak się mówiło w niedawnej polszczyźnie).

Myślę, że już się nie da dłużej tego dźwigać.

On też tak myśli.

Wielu tak myśli i w tym się nie myli.

Z nimi szedł wtedy tą parszywą drogą.

Był nissan, wiosna,

nad krwią i kurzem kwiaty migdałowca.

Jak żyć dalej - nie wiem.

Nienawidzić siebie jest łatwiej niż się zdaje.

Łaskq jest zapomnieć siebie.

Ale gdyby wszelka pycha w nas umarła,

najwyższą łaską byłoby kochać nieśmiało samego siebie, jak każdy z umęczonych członków Jezusa Chrystusa.

Znów kwiecień - po wiekach;

i krew z kurzem, losu słynna parszywość, wiosna i czereśnie białe, calusieńkie w kwiatach.

Stąd pewność: On tu idzie

- jak z nimi wtedy, tak i z nami teraz - ścieżką krwi, samym środkiem sadu.

Rzym, 7 kwietnia 2010 r. (OSTERIA „Le STREGHE” DI MANUELA MORSANTE, VlCOLO DEL Curato,13,00186 Roma) Pszów, 30 PAŹDZIERNIKA 2010 R.

(27)

C

zy

,

gdzieijakjest

B

óg

?

Tylko z tyłu Go zobaczysz, tylko wiarą dotkniesz, po owocach rozpoznasz, po szmerze łagodnym.

Potem

jest to zawsze jasne:

że był, że Go nie było.

Ale póki co, kiedy trwa sprawa i pytanie, żaden znak nie będzie ci dany

poza znakiem Jonasza, poza śmiercią i życiem.

Jest On bowiem z niespotykaną poza Nim dyskrecją:

nikt i nic tak dyskretnie nie jest jak On jest.

Na pewno nie jest w nagłym ochłodzeniu oka, ani w skrzywieniu warg (chyba że z bólu).

Ale

kiedy skrada się miłość, niepewna samej siebie, na łamliwych łapkach, twoja czujność niech rośnie:

od tych bywa nalezion, którzy go nie kuszą (Mdr 1, 2a)

Rzym, 8 kwietnia 2010 r. Il Mozzicone - Vaticano PSZÓW, 30 PAŹDZIERNIKA 2OIO R.

(28)

Ż

onaodbiera

T

homasanalotnisku

w D

usseldorfie

Thomas mówi, że żona go wieczorem odbierze na lotnisku.

Leci do Dusseldorfu.

Potem pajęczyną niemieckich highways, mówi, krętą Landstrasse, wąską, a potem już dom, mówi, na brzegu lasu, pod Munster, Bochum czy Wuppertal, nie pamiętam już dokładnie, co powiedział.

Na Wielkanoc byli z synami w Górach Harzu,

u jego rodziców, w podeszłym wieku i po niejednej chorobie.

Na co dzień Thomas mieszka w listach świętego Pawła.

I stamtąd widzi, słyszy, myśli, mówi.

Ale dzisiaj wieczorem, na lotnisku, żona odbierze go grece koine.

Thomas mówi to, wie, co mówi, ale nie wie, co słyszę, kiedy to mówi.

Ja nie wiem, co Thomas czuje, kiedy to mówi, on nie wie, co ja czuję, kiedy to mówi.

W każdym razie wyobrażam sobie tę scenę:

wypatrują siebie w strefie przylotów,

dostrzegają się nawzajem i prawie w tym samym momencie, (nie?)świadomie zmieniają wyrazy twarzy,

przyśpieszają kółka bordowej walizki Thomasa, lgną ku sobie, oni i trzydzieści lat wspólnego życia, czymkolwiek było.

Wszystko jest w tej chwili domem:

drugie ciało, jego zapach, znajomy kształt, dreszcz.

Jakoś tak, choć z cierniami, zapewne.

(29)

Jest kwiecień w Diisseldorfie, śpiewają pierwsze kosy,

kiedy z siódmego (powiedzmy) piętra parkingu

zjeżdżają w pajęczynę (powiedzmy) niemieckich highways.

Tymczasem w Rzymie jest noc.

Thomasa nie ma tu od dziesięciu godzin.

Ale ktoś tu ciągle myśli o tym, że

żona odbiera go na lotnisku w Dusseldorfie.

Wiem, co mówię.

I wiem, co czuję, kiedy to mówię.

Tej samej nocy, w Warszawie, szykują Tupolewa.

Jutro, z rana, na lotnisku w Smoleńsku sam Bóg odbierze

dziewięćdziesięciu sześciu moich rodaków.

Wiem, co mówię.

I wiem, co czuję, kiedy to mówię.

Rzym, 9/10 kwietnia 2010 r. Ginoin Trastevere, Domus Sanctae Marthae, PSZÓW, 30 PAŹDZIERNIKA 2010 R.

(30)

ЯИНІИІІ дНг

(31)

STOSUNKI NARODOWOŚCIOWE NA ZIEMI RACIBORSKIE)

NA PRZEŁOMIE XIXIXX W

- PRÓBA NOWEGO SPOJRZENIA

T

ematyŚWIATOWEJ BYŁY WIELOKROTNIE PORUSZANE PRZEZ POLSKICH I NIEMIECKICH HISTORY­dotyczącedziejów Górnego Śląskaprzedwybuchempierwszejwojny KÓW, BY JEDNOZNACZNIE OKREŚLIĆ KORZENIE MIEJSCOWEJ LUDNOŚCI. CZY MOŻNA O TYCH ZAGADNIENIACH PISAĆ OBIEKTYWNIE, BEZ NACJONALISTYCZNYCH PODTEKSTÓW I POLITYCZ­

NYCH INTERESÓW?

N

a stykuwielukultur

Już w starożytności, kupcy wędrujący znad Morza Adriatyckiego do wybrzeży Bałtyku mu­

sieli przekroczyć dwa wielkie masywy górskie - Sudety i Karpaty. Najdogodniejsza droga biegła przez Bramę Morawską. Po przejściu przez nią podróżnicy trafiali do osady, z której powstał Ra­

cibórz. Leżała ona na Górnym Śląsku, nad Odrą. Kotlina Raciborska, skutecznie odgrodzona od południa pasmami górskimi, od wschodu zaś Wyżyną Małopolską, była odsłonięta od północy, gdzie rozciągała się Nizina Śląska.

Opisane położenie miasta spowodowało powstanie terytorium pogranicznego, o które rywa­

lizowali potężni sąsiedzi. Nic więc dziwnego, że Górny Śląsk znajdował się na granicy polskiego, niemieckiego i czeskiego kręgu kulturowego. Wraz z nim ziemia raciborska przechodziła w gra­

nice wielu państw - pieczę nad nią sprawowali władcy wielkomorawscy, królowie Czech, Polski oraz kosmopolityczni cesarze austriaccy. Ci ostatni nie próbowali narzucić jednolitej kultury róż­

norodnej mozaice ludów, nad którymi panowali. Księstwo opolsko-raciborskie traktowali przed­

miotowo, oddając je w zastaw szwedzkim Wazom, królowej Węgier i książętom siedmiogrodzkim.

P

otrzebatłumaczy

Sytuacja zmieniła się w 1741 r., gdy miasto przeszło pod panowanie Prus. Królowie pruscy zapewnili wprawdzie ludności śląskiej stabilizację, przerwaną jedynie wojnami napoleońskimi, równocześnie jednak podjęli działania mające na celu zatarcie wielokulturowego charakteru Gór­

nego Śląska i narzucenie zamieszkującym go ludziom jednolitej kultury niemieckiej. Już Fryderyk II otwarcie deklarował, że zamierza nowo zdobyte ziemie zaludnić, wymieszać i zgermanizować.

Zamiary te błyskawicznie wcielono w życie, wprowadzając na Śląsku język niemiecki jako urzę­

dowy. Operacja utknęła w miejscu, gdy okazało się, że na wsiach ludność miejscowa posługuje się dialektem języka polskiego lub czeskiego. Aby zmienić tę sytuację, władze pruskie zatrudniły tłumaczy. Nie wahano się także wydawać dokumentów w języku polskim, by dotrzeć do miesz­

kańców wsi. Tak było w 1750 r., gdy wyrok skazujący chłopów, wspierających rebelię przeciwko właścicielom ziemskim, spisano po polsku, by móc odczytywać go publicznie. Niebawem pruscy urzędnicy zaczęli faworyzować niemieckich nauczycieli, a w 1764 r. zobowiązali księży do opa­

nowania języka niemieckiego w ciągu jednego roku.

(32)

W

iosna

L

udów

Kolejny bunt chłopstwa na ziemi raciborskiej miał miejsce w 1848 r., w czasie fali wystąpień skierowanej przeciwko monarchiom europejskim, zwanej w podręcznikach Wiosną Ludów. I cho­

ciaż wśród okrzyków wznoszonych wówczas przez buntowników przeważały postulaty ekono­

miczne, domagano się bowiem uwłaszczenia i zniesienia większości świadczeń na rzecz dworu, to można odnieść wrażenie, że stopniowo wzrastała w uboższych mieszkańcach Górnego Śląska świadomość odrębności narodowej. Znalazło to wyraz chociażby w powitaniu, jaki zgotowali ra­

ciborzanie 150 Polakom, uczestnikom powstania krakowskiego, zwolnionym z twierdzy Śpilberk, którzy przejeżdżali w marcu 1848 r. przez miasto oraz w wotum nieufności wystosowanym kilka miesięcy później do Feliksa von Lichnowskiego - przedstawiciela Raciborszczyzny w parlamencie frankfurckim. Zarzucono mu między innymi występowanie przeciwko ludności polskojęzycznej, pomimo że mandat uzyskał w powiecie „prawie całkowicie słowiańskim”.

Wiosna Ludów na Górnym Śląsku rozbudziła kwestię narodową. Przejawiało się to w działa­

niach księdza Józefa Szafranka, który pod petycją o równouprawnienie języka polskiego w szkołach i urzędach zgromadził pół miliona podpisów. Podobne cele stawiali sobie Józef Lompa i Paweł Stalmach. Działalność polskich intelektualistów wsparł pośrednio radca szkolny w rejencji opol­

skiej, niemiecki ksiądz Bernard Bogedain. Spostrzegłszy, że uczniowie nie opanowali niemieckiej mowy, polecił przekazywać wiedzę, przede wszystkim religijną, w języku polskim, lepiej zrozu­

miałym wśród dzieci pochodzących z uboższych rodzin. Dzięki niemu na ponad dziesięć lat, do 1858 r„ polszczyzna na dobre zagościła w raciborskich szkołach. Później zasięg polskiego naucza­

nia w rejencji opolskiej stopniowo ograniczano, by w 1872 r. ostatecznie go zakazać na wszystkich przedmiotach z wyjątkiem religii.

K

ulturkampf

Po zjednoczeniu Niemiec przez Prusy w 1871 nastała moda na wyznanie ewangelickie. Elity pruskie dążyły do uzależnienia organizacji religijnych od państwa. Taka uległość wobec rządzących była naturalna dla wyznawców luteranizmu, religii popularnej na północy Niemiec. Inaczej było na południu, zwłaszcza na Śląsku, gdzie niepodzielnie panował katolicyzm. Dążąc do zmiany tej sytuacji, kanclerz Otto von Bismarck wypowiedział wojnę strukturom Kościoła katolickiego, co szczególnie zraziło religijną ludność górnośląską. Rozpoczęły się rewizje na plebaniach, areszto­

wania księży, konfiskaty gazet. Działania te paradoksalnie były korzystne dla sprawy polskiej na Śląsku Opolskim, gdyż tamtejsi robotnicy i chłopi zaczęli mentalnie odgradzać się od protestan­

ckiego państwa i skłaniać ku polskości, która od wieków łączyła się ściśle z tradycją katolicką.

Ś

ląska godka

Popularność działaczy propolskich na Górnym Śląsku nie byłaby możliwa, gdyby mowa używana powszechnie w domach nie była utożsamiana z polszczyzną. W gruncie rzeczy miesz­

kańcy śląskiej wsi u progu XIX w. posługiwali się w przeważającej mierze dialektem polskim lub morawskim. Wprawdzie do zasobu leksykalnego przenikały stopniowo słowa pochodzenia nie­

mieckiego, jednakże szkielet wypowiedzi, a więc gramatyka, była prawie w całości słowiańska.

Doskonale zdawał sobie z tego sprawę ksiądz Karol Myśliwiec, gdy w 1894 pisał:

„Lud, jak wiadomo, bardzo jest konserwatywny (zachowawczy). Z tąd zachodzi, że gwa­

ra ludu z pod Krakowa lub Warszawy zbliża się do dawniejszego polskiego języka książkowego.

U nas zaś wskutek dawnego oderwania Ślązka od wspólnego pnia ojczystego wpływ literackiego języka polskiego był jeszcze mniejszy, narzecze nasze więc (...) mniej rozwinięte, jeszcze bardziej się zbliża do staropolskiego”.

Z powyższym poglądem zgadzał się w zupełności u progu XX w. profesor Aleksander Bruckner, gdy gwarę śląską nazywał jądrem polskiej mowy, a nawet „językiem Rejów i Kochanowskich”.

(33)

Inaczej rzecz postrzegali filologowie niemieccy, którzy w XIX w. uznawali mowę Ślązaków za

„zepsutą polszczyznę”, „język wasserpolski” i twierdzili, że ludność wiosek położonych nad górną Odrą nie używa właściwie żadnego konkretnego systemu językowego, lecz mieszaniny czesko- -morawsko-polsko-niemieckiej, „która w żadnym piśmiennictwie się nie znajduje”. Przeciwko takiemu stanowisku wystąpili w 1899 r. polscy i niemieccy księża, kierując petycję do minister­

stwa oświaty. Domagali się w niej nauki języka polskiego w pruskich szkołach na przedmiotach świeckich oraz religii. Pisali:

„Górnośląska gwara wcale nie jest językiem różniącym się od polskiego. Nie zasługuje ona na przezwisko »Wasserpolnisch«. Gwara po oderwaniu Ślązka od Polski powstrzymywała się w roz­

woju (...). Kiedy w toku tego stulecia przemysł doszedł do tak wysokiego rozwoju, Górnoślązak nie miał sposobności na to ani dostatecznej wiedzy, żeby nowe wyrażenia przemysłowe i techniczne przetłomaczyć na własny język. Dlatego przejął wyrażenia niemieckie, dając im kształty polskie”.

Stanowisko Górnośląskiego kleru tak tłumaczył w 1997 r. raciborski historyk Benedykt Motyka:

„Wydaje się, że obrona tego, co polskie (...) brała się więcej z motywów duszpasterskich niż politycznych. Misją kleru była ewangelizacja. Ziarno prawdy religijnej kiełkowało najlepiej na glebie języka ojczystego. Języka serca. Dla Ślązaków był to język polski”.

Zresztą w pracy duszpasterskiej księża starali się przemawiać zarówno do ludności preferu­

jącej język niemiecki, jak i polski. Tak było w 1908 r. podczas położenia kamienia węgielnego pod nowy kościół w Nędzy. W trakcie ceremonii ks. ReifF wygłosił kazanie niemieckie, a ks. Smykalla z Kuźni Raciborskiej polskie. Następnie odczytano dokumenty sporządzone w dwóch językach i zamurowano je w fundamenty świątyni.

P

aństwo praworządne

Stworzona przez Bismarcka II Rzesza, której cesarzem został dotychczasowy król Prus Wil­

helm II, była z pewnością państwem narodowym. Władze wymagały od poddanych lojalności, zakładając jednocześnie, że jego mieszkańcy czują się Niemcami. Z drugiej strony kraj stworzony przez „żelaznego kanclerza” miał charakter liberalny i praworządny. Obywatel nie musiał obawiać się samowoli władz, niemal w pełni korzystał z wolności słowa, zgromadzeń publicznych i prasy.

Dowodem na to były dziesiątki polskich gazet wydawanych pod berłem niemieckiego cesarza, któ­

rych redakcje bez większych skrupułów opisywały szkodliwe dla mniejszości polskiej poczynania urzędników. Za podobne artykuły nie groziło zazwyczaj ani osadzenie w areszcie, ani pobicie lub śmierć. Urzędnicy natomiast często wytaczali polskim dziennikarzom różnorakie procesy sądowe.

Takie postępowanie było o tyle dotkliwe, że rujnowało Polaków finansowo.

P

ropagowanieniemieckiejkultury

Począwszy od lat siedemdziesiątych XIX w., politycy rządzący Niemcami nasilili działania, zmierzające do pełnej asymilacji ludności Poznańskiego, Warmii i Mazur oraz Górnego Śląska.

Usiłowania te zwykło się w podręcznikach nazywać germanizacją. Towarzyszyły one akcji skie­

rowanej przeciwko Kościołowi katolickiemu. Narzucanie niemieckiej kultury prowadzono wie­

lotorowo. Najpierw wprowadzono język niemiecki do szkół elementarnych i średnich, później powołano Komisją Osadniczą dla Prus Zachodnich i Poznańskiego, której głównym celem stał się wykup ziemi od polskich właścicieli i osadzanie nań Niemców. Niedługo potem szeroką an­

typolską działalność propagandową rozwinął Niemiecki Związek Kresów Wschodnich, zwany popularnie Hakatą. Organizacja ta, nawet w kręgach niemieckich, była oskarżana o szowinizm.

Akcja germanizacyjna najbardziej nasiliła się za czasów kanclerza Bernharda von Biilova, który w 1902 r. bez ogródek stwierdził: „Nie możemy dopuścić, aby wyschły korzenie potęgi pruskiej, aby nasza narodowość nad Warta i Odrą została zalana i wyparta falami obcej nam narodowości (...)”. Pruski szef rządu zdawał sobie sprawę z tego, że trwający od średniowiecza napływ Niemców

(34)

na wschód uległ w XIX w. zahamowaniu. Co więcej, pojawiło się zjawisko odwrotne. Zubożała ludność wiejska, migrująca do ośrodków przemysłowych, zamiast na Śląsk lub do Wielkopolski zaczęła się kierować na północ, do Nadrenii. Zauważył to u progu swej naukowej kariery wybitny socjolog niemiecki Max Weber, gdy w 1892 r. stawiał tezę o demograficznym cofaniu się niem­

czyzny ze wschodu. Nie trzeba dodawać, że opisany powyżej proces ułatwiał działanie polskiej mniejszości na przełomie XIX і XX w.

F

laszkąwnauczyciela

Aktywność polskiej prasy i stowarzyszeń nie oznaczała dla Polaków pełnej swobody. Władze pruskie oraz niemieccy nauczyciele nieprzychylnie patrzyli na osoby, które z ziem polskich pod zaborem rosyjskim lub austriackim przybywały do Niemiec i jednocześnie nie kryły się ze swoją polskością. Dotyczyło to również kupców z Wielkopolski, którzy osiedlali się na Górnym Śląsku i wspierali działalność polskiej mniejszości. Szykany odczuł także Jan Kasprowicz, gdy w 1893 próbował zdać egzamin dojrzałości w Raciborzu. Podczas pisania pracy z greki podszedł do niego wykładowca i szepnął po niemiecku: „Jeżeli Pan nie odejdzie sam, to policja usunie pana do pań­

skiej Polski”. Wówczas młody poeta pokazał wszystkim swój temperament. Chwycił za „flaszkę z atramentem” i rzucił nią w twarz nauczyciela. Nic dziwnego, że po takim zajściu krewki uczeń matury nie zdał i musiał szukać nowej szkoły. Wspominając to zajście po latach, Kasprowicz za­

uważył, że w raciborskim gimnazjum „synowie chłopów polskich (...) z polskością się taili”. Do­

dawał, że z perspektywy czasu osoby uważane przezeń za Niemców, okazały się w życiu dorosłym polskimi patriotami.

S

połeczeństwo

Mieszkańców ziemi raciborskiej na przełomie XIX і XX w. można podzielić na trzy zróż­

nicowane wewnętrznie grupy. Pierwszą stanowiła ludność niemieckojęzyczna. W trakcie spisu powszechnego z 1905 r. w samym Raciborzu 64,8 % mieszkańców podało, że przede wszystkim posługuje się językiem niemieckim. Odmiennie było na wsiach, gdzie ludność niemieckojęzyczna stanowiła jedynie 9,7 % całej populacji. Zazwyczaj osoby, które dziś można by nazwać Niemcami, należały do bogatszej warstwy społecznej. Byli to lokalni przedsiębiorcy oraz właściciele ziemscy, i duża grupa urzędników i nauczycieli. Zapewne wśród osób deklarujących posługiwanie się ję­

zykiem niemieckim zdarzali się też robotnicy i rzemieślnicy, ale stanowili oni mniejszość. Wie­

lu Niemców przyjechało do Raciborza z Zachodu. Byli i tacy, którzy ulegli procesowi asymilacji i wywodząc się ze śląskich rodzin, przyjęli orientację niemiecką. Bez wątpienia dobra znajomość języka i wysoce lojalna postawa ułatwiały karierę w rejencji opolskiej.

Drugą, większą grupę społeczną stanowili Czesi, zwani tu Morawianami. Zamieszkiwali oni przeważnie południową cześć powiatu raciborskiego. Według danych zebranych przez niemieckich urzędników w 1905 r. stanowili oni aż 41,9 % ludności wsi, czyli ich liczba przekraczała 50 tysięcy.

Utrzymywali się z uprawy roli i byli głęboko religijni, co ułatwiało politykom niemieckiej katoli­

ckiej partii Centrum prowadzenie agitacji. Właściwie ludność morawska znajdowała się jeszcze poza procesem narodowotwórczym i pomimo niewątpliwej odrębności zarówno od Polaków, jak i Niemców, przyjmowała stopniowo kulturę germańską.

Trzecią, największą grupą na ziemi raciborskiej była ludność polskojęzyczna. Po spisie z 1905 r.

okazało się, że stanowi ona wprawdzie tylko 30,2 % ludności miasta, lecz dominuje w powiecie ziemskim - w wioskach 47,5 % obywateli zadeklarowało posługiwanie się mową polską. Więk­

szość z nich utrzymywała się z pracy na roli. W wielu wioskach przewaga polskojęzycznej ludności śląskiej była przytłaczająca. Świadczą o tym choćby kroniki szkolne spisywane na przełomie XIX і XX w. przez niemieckich nauczycieli, a niedawno przetłumaczone i opublikowane przez Norber­

ta Piechulę. I tak na przykład w 1895 r. pan Hupka, nauczyciel szkoły elementarnej w Łęgu pisał:

(35)

„Miejscowa ludność włada wyłącznie językiem polskim. W całej wsi nie znajdzie się pięć osób, z którymi można się jako tako porozumieć w języku niemieckim”.

Szesnaście lat później pracę w Łęgu rozpoczął inny nauczyciel, Hermann Teich. Od poprzed­

ników odróżniało go to, że nie był dwujęzyczny, komunikował się z uczniami tylko po niemiecku.

Stanowiło to nie lada problem, gdyż miejscowa ludność, włącznie z księdzem, odnosiła się do niego z rezerwą. Sfrustrowany nauczyciel zapisał wówczas w szkolnej kronice: „Oby tylko udało mi się, przez sumienną pracę, pozyskać zaufanie przewielebnego i miejscowej ludności”.

Taka sama sytuacja występowała w pobliskim Turzu, gdzie u progu XX w. dzieci rozpoczy­

nające naukę w szkole podstawowej nie znały wcale języka niemieckiego, a na południu powiat - w Pietrowicach Wielkich - w po niemiecku potrafił się wysłowić jeden pierwszoklasista.

Podobne spostrzeżenia przekazał w swoich pamiętnikach powojenny wicewojewoda śląski, pochodzący z Markowie Arkadiusz Bożek. Warto zauważyć, że wspomnienia spisał on po niemie­

cku. Na język polski przełożył je dopiero jego zięć. Czytamy w nich o kłopotach prababki Bożka, Hedwig Rosner, która początkowo nie potrafiła porozumieć się z markowiczanami, gdyż w latach 40. XIX w. w całej wsi tylko proboszcz i kierownik szkoły mówili po niemiecku. Nic dziwnego, że kobieta szybko nauczyła się „godoć” gwarą, a mieszkańcy Markowie żartowali, że „z Hedli stała się Jadwigą”. W innym miejscu Arka Bożek pisze o czasach, gdy sam uczęszczał do szkoły podsta­

wowej. Swoją edukację wspominał następująco:

„Nauczyciel, niejaki Mais, miał przed sobą gromadkę niemych dzieci. On sam nie rozumiał ani jednego polskiego słowa, dzieci zaś nie umiały ani jednego słowa niemieckiego. (...) Dla obu stron była to prawdziwa mordęga. A jednak na 99 dzieci znalazł się chłopak, który mówił po nie­

miecku. Był to syn leśniczego, nazwiskiem Rasitzke. Dalszych dziesięciu uczniów rozumiało za­

ledwie odrobinę niemieckiego. Reszta znała jedynie język polski”

Pomimo tego, że w wielu podraciborskich wioskach dominowała ludność polskojęzycz­

na, nie można mówić o tym, że w XIX w. Ślązacy posiadali w pełni wykształconą świadomość narodową. Spora grupa pozostawała obojętna, bierna wobec problemów ogólnopaństwowych.

Cechowało ich za to silne przywiązanie do zamieszkiwanego regionu. Zdawali sobie sprawę, że od Niemców odróżnia ich zarówno wiara katolicka, jak i mowa. Posługiwali się wprawdzie dialektem języka polskiego lub czeskiego, jednakże ani nie manifestowali swej odrębności, ani nie domagali się nowych praw. Co więcej, starali się być lojalnymi poddanymi niemieckiego cesarza. Zresztą na Górnym Śląsku polskość nie łączyła się wtedy z postawą buntowniczą. Lu­

dzie chcieli spokojnie żyć, ale nie rozumieli, dlaczego Niemcy dyskryminują ich język i nazy­

wają ich „wasserpolakami”.

Poza tym nie ulega wątpliwości, że proces asymilacji postępował. Zwłaszcza ludzie ambitni przyjmowali z biegiem czasu niemiecką świadomość narodową i zapewne liczba ludności pol­

skojęzycznej stopniowo malała. Jednakże proces ten przebiegał znacznie wolniej, niż życzyliby sobie tego niemieccy statystycy, którzy za rządów Adolfa Hitlera zredukowali na papierze liczbę osób mówiących po polsku prawe do zera. Zresztą i wcześniejsze wyniki spisów, dokonywanych regularnie od 1890 r„ narażone były na zniekształcenia. Brały się one choćby z tego, że ankiety wypełniali zaufani nauczyciele i urzędnicy, którzy skłonni byli uznawać część ludności dwujęzycz­

nej za Niemców. Niebagatelną rolę odgrywała również presja niemieckich pracodawców. Ludzie mogli podawać język niemiecki jako mowę używaną na co dzień, by uniknąć zwolnienia z pracy.

U

grupowanianiemieckie

W wyborach odbywających się w XIX w. na ziemi raciborskiej najlepsze wyniki osiągała nie­

miecka katolicka partia Centrum. To za nią agitowała spora część księży, wywodząca się zarów­

no z niemieckich, jak i śląskich rodzin. Omawiane ugrupowanie było pozytywnie nastawione do żywiołu polskiego, a wybrani z jego list parlamentarzyści, na czele z księdzem Frankiem, czasami

(36)

bronili polskości. Zdawali sobie sprawę, że zakaz używania polskiej mowy na zebraniach pub­

licznych utrudni im kontakt z wyborcami. Działalność polityków wspierały oczywiście centrowe gazety, czytane przez raciborzan, na czele z wrocławską „Schlesische Volkszeitung” i miejscową

„Oberschlesische Volkszeitung”.

Działacze partii Centrum skutecznie pracowali nad utrzymaniem poparcia ludności moraw­

skiej. I rzeczywiście w wioskach na południu powiatu Morawianie nie zawodzili, każdorazowo od­

dając głosy na polityków proponowanych przez tę organizację. Warto nadmienić, że wiele rodzin morawskich cechowała polityczna bierność. Inne skłaniały się stopniowo ku niemieckości. Nie zmienia to faktu, że znajdowali się ludzie, podkreślający odrębność Morawian zarówno od Niem­

ców, jak i od środowiska polskiego. Redagowali oni czasopismo „Holoubici” i „Katolicke Nowiny”.

Drugą liczącą się siłą niemiecką w powiecie raciborskim byli działacze konserwatywni, po­

pierani finansowo przez raciborskich arystokratów i obszarników. Nazywano ich czasem karte­

lowcami. Stanowili oni zaplecze niemieckich elit rządzących. Bez wątpienia najchętniej czytywali dziennik „Oberschlesischer Anzeiger”, który wychodził łącznie aż 143 lata.

I wreszcie ostatnim liczącym się ruchem politycznym na ziemi raciborskiej byli socjaldemo­

kraci. Nie odgrywali oni jednak w rolniczym powiecie większej roli.

P

ropagandawśróduczniów

Ideologiczną ekspansję kultury niemieckiej wyraźnie zaobserwować można w szkołach.

Świadczy o tym kronika placówki w Turzu. Rokrocznie w marcu obchodzono tam uroczyście urodziny cesarza. Tak wspominał to wydarzenie tamtejszy nauczyciel w 1879 r.: „Znaczenie tego

święta uświadomiono dzieciom przez płynącą do serca przemowę, po czym odśpiewano wiele patriotycznych pieśni i trzykrotnie wzniesiono okrzyk »Niech żyje«”. Niejednokrotnie części ofi­

cjalnej towarzyszyły festyny ludowe. Ogłaszano ponadto dni wolne od nauki. W podobny spo­

sób regularnie celebrowano rocznicę zwycięstwa armii pruskiej nad Francuzami pod Sedanem, a w 1896 r. szczególną oprawę zyskały obchody 25 rocznicy proklamowania II Rzeszy Niemie­

ckiej. Także i to ostatnie wydarzenie zostało opisane w kronice szkolnej z Turza. Czytamy w niej, że z okazji państwowego święta:

„(...) nie było lekcji, a nauczyciele w poszczególnych klasach poprzez stosowny wykład wyjaś­

nili, w prostej przemawiającej do serca formie, znaczenie tego dnia. Jeśli chodzi o obchody w na­

Cytaty

Powiązane dokumenty

niej. Potrzebowałam czasu, żeby dojrzeć do pewnych decyzji i poczuć bezpieczeństwo na trochę innych płaszczyznach, aby móc wiarygodnie opowiedzieć historie, które zawsze we

Wręcz przeciwnie - na przykład eseistyka Miłosza nie jest moją ulubioną eseistyką, ona mnie zawsze irytowała, bo tam ujawnia się cały jego „rakowaty” styl (krok w przód,

„[...] religia może być obciążona patologiami, które są w najwyższym stopniu niebezpieczne i które dowodzą konieczności uznania boskiego światła rozumu za swoisty

mniej ważne że w Kaliśti urodził się Mahler ważniejsze że w pobliżu tuż przed końcem zimy gnali krowy z Humpolca do obory z sianem gospodarz i parobek - Żyd im towarzyszył

co będzie kiedy znikną ostatnie pamiątki tamtych czasów gdy z lękiem uczyłeś się chodzić kiedy zatrze się mapa czego się uchwycisz to miasto jest to jeszcze ale czy

Sprawa ta dotyczy także i mnie, bo czuję się cały czas obywatelem Raciborza i nie obojętnym jest mi wszystko, co przyczy­. nia się do pozytywnego wizerunku miasta, z nazewnictwem

ście do Osmańczyka pisał: „Drogi Osmanie! Piszę do Ciebie w sprawie moich pamiętników. Wprawdzie przyobiecałem, że Ci je napiszę, dowiedziawszy się jednak o tym, jaką

Taki też jest sens Chrystusowego orędzia: „[...] człowieka można zrozumieć tylko w perspektywie Boga, a jego życie jest dobre wtedy tylko, gdy żyje w relacji do Boga.. [...]