• Nie Znaleziono Wyników

Almanach Prowincjonalny 2019, nr 30 [2].

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Almanach Prowincjonalny 2019, nr 30 [2]."

Copied!
156
0
0

Pełen tekst

(1)

iif.inea WOrkin GM Wajito to, taijysfcM

JU1ŁG1 , , , <us . .. ^ toak ifrzyszia/

Gzymau toitowki, ki Jarzy ^yM

jIhwhiii

t \r '“C.,

-tofl

Ł£g

Jjl -^2.g8

(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

•5'1

(8)

- ■

-. . Ti F. .

= .•'<

' f"’ - • - > .-

■ • ■• ’■••

4 . T ’i.

1

.->>*•■ •#

* *

*'?"

• ■•?.

»t ?4

$.».-

. . .■.*.’*

' , 5* * * ' «.**>

.

5f '<1

(9)
(10)
(11)
(12)
(13)
(14)
(15)

*

Za nim enkawudzista idzie w sztok pijany Tam gdzie on sobie chodzi karmi szczygły kosy Jak u Schuberta w pieśniach długie białe włosy Tam gdzie kości puszczają zielone gałązki Od wieczności nas dzieli tylko chodnik wąski

Jak długa biała szyja naszej krwi naczynie Jak krew gdy czarną falą z ust i uszu płynie

Tam gdzie z Bogiem pod rękę co dzień spaceruje Fufajkę ma przegniłą i w szwach mu się pruje

Tam gdzie w słojach krew płynie Wszystko jedno czyja Jak u Schuberta śpiewa długa biała szyja

A gdzie jest ta ulica To wiemy my troje

Tam gdzie kości są w ziemi jako w drzewie słoje A gdzie jest ta ulica Mie ma tej ulicy

Idą przez śnieg w walonkach carscy robotnicy

A Bóg z Schubertem grają na dwa fortepiany

lipiec 1981

Z tomu Ulica Mandelsztama, 1985 r.

Jarosław Marek Rymkiewicz

(16)
(17)

LITERATURA

W CIENIU NOBLA

- To co, nie cieszysz się z tej nagrody?!!! - zainspirował mnie pytaniem po ogłoszeniu zwy­

cięzcy literackiego Nobla 2018 ktoś, kto pamięta, że przeczytałem w życiu kilka książek. - Tak, cieszę się - odpowiedziałem szczerze, wiedząc, że Olga Tokarczuk to pisarka poczytna i zdolna, o dużym dorobku. Nie dodałem już, że przecież mogło być dużo gorzej, jak to kilkakrotnie bywało w ostatnich trzydziestu latach. Narody - jak dotąd - żyją wciąż w swoich językach, zatem każda okazja do promocji literatury napisanej polszczyzną (wiadomo, że w tłumaczeniach) na arenie światowej to zysk i splendor.

Jednakże, jak co roku, pojawia się małe ale... Jeśli spojrzeć wstecz, Nagrody Nobla w dziedzi­

nie literatury nie otrzymali pisarze tej miary, co Marcel Proust, Lew Tołstoj, Joseph Conrad, Rainer Maria Rilke, James Joyce, Robert Musil czy Jorge Luis Borges, nie dostał jej Cortazar ani Lowry.

Z Polaków zaszczyt ten ominął takich niewątpliwie wybitnych autorów, jak Żeromski, Iwaszkiewicz, Gombrowicz, Różewicz, Herbert. Dużo lepiej było po II wojnie światowej, kiedy galeria laureatów aż do roku przynajmniej 1987 (Josif Brodski) wygląda imponująco. Zdarzające się jednak w ostat­

nich latach kiksy jury (kuriozalne nominacje dla Dario Fo (1997), Jose Saramago (1998) i Elfriede Jelinek (2004)) sprawiły, że tegoroczny laureat, Peter Handtke, (sic!) przed pięciu laty postulował zlikwidowanie nagrody literackiej, która w jego mniemaniu przyczyniała się wielokrotnie do „fał­

szywych kanonizacji”, jak się wyraził. Miał rację o tyle, o ile retorycznym jest pytanie, kto dziś zna, czyta, wspomina dorobek takich autorów, jak Paul Heyse (1910), Johannes Jensen (1944), Samuel Agnon (1966)? W latach ostatnich jedynym wśród zwycięzców bezapelacyjnym geniuszem prozy o ogromnym dorobku był laureat z roku 2010, Peruwiańczyk Mario Vargas Llosa, prawdopodobnie jeszcze John Maxwell Coetzee z RPA (2003) oraz turecki prozaik Orhan Pamuk (2006).

Wracając do roku 2019, stwierdzam, że galeria współczesnych polskich znakomitości literackich wcale nie jest mała. Każdemu z wymienionych autorów literacki Nobel należałby się i to ze wzglę­

du wyłącznie na dorobek artystyczny: Jarosław Marek Rymkiewicz, Ewa Lipska, Adam Zagajewski, Wiesław Myśliwski. Niekwestionowanym autorytetem jest w tej stawce poeta J.M.Rymkiewicz, au­

tor o unikalnym stylu i konsekwencji twórczej, szczycący się ponadto ogromnym dorobkiem hi­

storiozoficznym i historycznoliterackim (Mickiewicz, Słowacki, Leśmian). Trudno również pojąć, że tej nagrody nie ma jeszcze Francuz Michel Houellebecq! Jury wybrało naszą niemal krajankę, Olgę Tokarczuk.

Jest koniec października, dzień przed 1 listopada. Otwieram książkę pt. „Bieguni”; jeden z podroździalików nosi tytuł Święto zmarłych. Gdyby autorka nazwała go Dzień Wszystkich Świę­

tych, nie rozmawialibyśmy dziś o polskim Noblu. To tylko trzy słowa, ale ukazujące perspektywę, z której Szwedzka Akademia ocenia kandydatów. Bo jest poczytność dzieła, jest ranga pisarstwa i są poglądy autorów. Przed stu laty jury Noblowskie strzegło zasad konserwatyzmu, dziś premiuje autorów lewicowych i liberalnych. Zbójeckie prawo. A przecież to świadomość tkwiąca w narodzie o świętych obcowaniu owocuje do dziś spektaklem świateł i kwiatów na polskich cmentarzach, który zapiera dech przybyszom zza granicy! Ale tego nie wie ani nasza laureatka, ani jury w Sztokholmie...

Marek Rapnicki

Almanach

15

(18)

„PROWINCJA - MATECZNIK SŁOWA”, Raciborskie Centrum Kultury IX. 2003

(19)

PROMOCJA AP29, MAJ 2019

(20)

Irracjonalny pośredni status ich istnienia Pomiędzy bytem, a urojeniem

- Miedzy modlitwą, a pragnieniem?

Kuzynostwo motyli ? Istoty mistyczne ? Na modłach trwają więcej - Czy zmysły sycą skrycie ?

Irysy...

Jak na portretach Witkacego Rozszerzone ich źrenice

Ułuda z gruntu wyprowadzona w słońce Liliowy puchar w złotopołyskach - Na zielonej łodydze

Słodkawo-duszny ekstrakt Secesji

W samo południe

W zdziczałym ogrodzie Kossakówki Dla nikogo kwitną

Ach Mario, Magdaleno... to złudzenie ? Sfrunęło, przyschło... Już nie boli ? - Dwa trzy westchnienia.. .i to wszystko?

Mignął tors nagi na trawniku - Błękitna chmurka spalin Apollo z kosiarką

Mignął impresjonistycznie

Głos sygnaturki od Norbertanek - Dzwon dla topielców w Wiśle Jak sprzed wiekowej dali Dał się usłyszeć historycznie

Za sztachetami

- Pomiędzy bytem a urojeniem W zdziczałym ogrodzie Kossakówki Irysy ślą spojrzenia...

Mistyczno-erotyczne

(21)

K

ieliszek

R

acheli

Patrzyłem jak w zmierzchającym świetle W październikowe popołudnie

- Niczym w młodopolsko-bronowickich czasach Piliśmy wino na tarasie...

Na Złotej Górze u wejścia do Ojcowskiej Doliny Jest dom

- Sad przy nim (Raczej pusty) - Kilka jabłoni

Na zielonej murawie róż parę krzaków -Mały salonik

^Qd pospolitej ciżby leśnego chaosu Enklawa elegancji oddzielona płotem...

Herbaciane dopalały się róże

(U Weissa, u Pankiewicza - tak na płótnach Kwitną)

Rozmowa szła o drobiazgach I o tym co będzie ...

Krzyżowały się głosy męskie i kobiece Sentymentalne porozumiewały się pointy - Czułem jak się rozmijamy

- Jak siwieją me skronie Tymczasem, sprawy świata Jak skręcają

I w swoim tempie biegną Niezależnie i nieuchronnie

I wszystko było - jak się wydawało I wszystko było - jak inaczej

(22)

WIERSZE

A

utobiografie

cisza przed pustym mieszkaniem nawet klucz wie - nie ma tam nikogo promień słońca przepoławia stół grzbiety książek jak warstwy ziemi na fotografiach młody kurz

rzeczy czekają nie sposób im pomóc gdyby mogły coś zmienić pisałyby autobiografie

27 marca 2019

w .

,O4r

>’"ał Mk<>rau d

Z!s'«ń»rym i>u

«n Kałikstoa, 'Zk<d tani iaki4

<ie przyponu- mek. Znałem i) i tamtejszą i stworzonej XIX wieku, syn Kalikst ugięj córki jvrhvla się

' i'11 " a>v

,,ej'

Kby się>

,Wl‘Ły’ -iłzesW

K trzyl

■ tai au

archiwum

O

budziłemsię ztejradości

cieszę się że znów zobaczyłem cię Tato

objęliśmy się i przytuliliśmy policzkami gładko ogolony pachniałeś wodą kolońską mama krzątała się wśród gości

teraz piątek przedwiośnia poranny deszcz tam imieniny Pawła i Piotra

czerwiec bardzo ciepły

(23)

Z

upa

umarł

już tu nie wróci

ale nagotował gęstej zupy na trzy cztery dni

usiedli teraz

jedzą zagryzając chlebem zupa im smakuje

17 marca 2019

D

la

K

rzysztofa

M

yszkowskiego

radujmy się z upałów za chwilę będą mrozy z ich zgasłym światłem

długim płaszczem mroku

za chwilę umrzemy

i powoli znikać będą ci co kiedyś nas znali czy nawet kochali

zostanie sporo pustego świata

który dobrze sobie poradzi w swej pełni rzeki odprowadzą nowe krople do morza góry wytrwałe i sokół nad lasem inne psy szczekać będą i gonić za suką rozwiąże się supeł spraw a inne przyjdą zawęźlą się ludziom

w przyszłe noce gorące znów świerszcze tykać będą jak zegarki

cieszmy się więc z upału potu na opalonej skórze

ogromnego pragnienia kiedy pije się tak łapczywie jakbyśmy połykali ogromne kęsy promieni

Almanach 21

(24)

N

otatkazpiątku

weźmie kamyk na grób Kafki drugi dla Maksa Broda

który po śmierci Głodomora stał się K.

trzeci dla Oty Pavla

za jego piękny żydowski smutek

tak postąpi z dobrocią i prawdą

między zajęciami zaczyna nareszcie pojmować - życie wymaga od niego dużo czasu

każdy oddech wszystkie godziny

S

enw

K

rakowie

dziś w nocy byłem liściem albo banknotem

cicho szeleściłem w moim wąskim łóżku a łóżko stało się przestronne

jak wyschnięty staw

nad tym wszystkim senna i mglista poświata października

jak kiedy w południe jawy idzie się Plantami do Rynku z kalendarzem pewnym przyszłości

25 sierpnia 2017

(25)

W

iecznośćroślin

Jest cichy zachód słońca Po wielu dniach deszczu

Siedzimy w trójkę w półmroku

Panie rozmawiają o roślinach Jak o przyjaciołach

O piśmie węzełkowym pąków i listków Powitalnych listach

Wszechświat geranium Kosmos tui stojącej na balkonie Nowego domu w zakolu Wisły

Oliwka która opowie znów starą historię

Każdej wiosny zdumiewające odnowienie Młodość coraz wyraźniejsza

Na rok dwa trzy lata Może i na zawsze

Winorośl umacnia się na murze Wije po poręczy

Zielona medytacja

Jasny oddech

(26)

RADOŚĆ I KŁOPOT

Komuś urodzonemu w Polsce Ludowej w roku 1961, jak ja, nie trzeba tłumaczyć, czym były braki wolności i ograniczenia różnego rodzaju swobód, jakie dotyczyły wszystkich obywateli mo­

jego kraju. To, co nad Wisłą nazwaliśmy odzyskaniem wolności w roku 1989, choć nie do końca pełne, bo skażone kompromisem z partią komunistyczną, i ja odbierałem z poczuciem ulgi, z sa­

tysfakcją większą niż osobista. Mogłem oddychać głębiej, towarzyszyła mi nieznana do tej pory świadomość, że we własnym kraju naprawdę jestem u siebie. Były to chwile piękne i niezapomniane.

Mówię to nie tylko jako przyszły, a wtedy początkujący pisarz. Mówię to jako szeregowy obywatel. Ale pozostanę w kręgu spraw związanych z pisarską profesją. Oto zaraz po odzyskaniu wolności i obywatelskich swobód okazało się, że książkę można opublikować w ciągu kilku mie­

sięcy. To jednak było szokujące, bo mój prozatorski debiut, Zagłada, od ukończenia w 1983 roku na wydanie czekał prawie cztery lata.

Ten aspekt związany z uprawianiem pisarstwa nazwałbym niemerytorycznym. Pozostał i wciąż znajduje się na najważniejszym miejscu aspekt ściśle merytoryczny, czysto pisarski. Można już mówić - a więc i pisać - co się chce, praktycznie bez ograniczeń, ale jak to w nowej sytuacji życia zbiorowego zrobić właściwie? Tak jak należy dobrze malować czy dobrze śpiewać, należy dobrze pisać, to oczywiste. I najważniejsze: energia społeczna, trochę naiwny entuzjazm i wiara domagały się wysoko zawieszonej poprzeczki. Na marginesie: ów naiwny entuzjazm i wiara, że teraz będzie sprawiedliwie i wspaniale, miały wysoką cenę, która daje o sobie znać do tej pory. Jeszcze raz się okazało, że ani w sferze konsumpcji, ani w sferze ducha nic nie ma za darmo.

Trzydzieści lat temu polski pisarz - nieważne, do której generacji przynależny - odczuwał radość i kłopot. Radość, bo ziściły się jego dążenie, marzenia, wysiłki indywidualne i zbiorowe, krajem rządzili politycy, na których wybór miał wpływ. Wprawdzie sprawy społeczne i państwo­

we toczyły się trudno i opornie, ale przecież nikt nie dał gwarancji, że zmiana zdewastowanego przez totalitarny ustrój kraju nastąpi sprawnie i bezproblemowo. Krótko mówiąc, uzasadniony entuzjazm był większy od trudności. Przestawały ukazywać się nielubiane czasopisma, ich miejsce zajęły nowe, często efemeryczne, do czego należało się przyzwyczaić. Pojawiły się - jakby znikąd, jakby je sztukmistrz wyjął z kapelusza - nowe wydawnictwa. Książki opuściły księgarskie półki i znalazły się na straganach ulicznych. Dla pisarza było to zjawisko nowe, trzeba było się z nim oswoić i uznać za normę. I ta nowa norma - łatwo dostępna książka na ulicy - została przyjęta z radością. O serca czytelników i o pieniądze tytuły komercyjne, rozrywkowe, „jednorazowe” wal­

czyły z tytułami literatury wysokiej, czyli szlachetnej, poznawczo ważnej, artystycznie wartościowej.

Walka nierówna, niekoniecznie szanująca reguły fair play.

Ale był też kłopot, czy raczej: kłopoty. Nowa sytuacja domagała się nowej formy obecności.

Trzeba było przemyśleć, zrozumieć, gdzie się znajduję i jakie są wobec mnie oczekiwania. Czyje oczekiwania? Oczywiście czytelników, a mówiąc w sposób strywializowany, oczekiwania rynku.

Rynek stał się jeśli nie bogiem, to na pewno bożkiem. Trudno było bożka lekceważyć czy igno­

rować. Uprawianie zawodu pisarskiego dla części piszących - nie dla wszystkich - zaczęło przy-

(27)

pominąć sztukę poruszania się między Scyllą rynku a Charybdą wysoko ulokowanych, z natury rzeczy elitarnych ambicji. Pisarzowi nie zagrażał cenzor. Zagrażała mu mniej lub bardziej posunięta marginalizacja. A marginalizacja to nie tylko przykrość, że nie jest się chętnie czytanym, ale jak najbardziej realny problem związany z zapewnieniem sobie bytu materialnego. Ten problem nie zniknął, myślę jednak, że pisarze nauczyli się z nim żyć. System nagród, promocji, stypendiów za­

stąpił znany z poprzedniego ustroju mecenat państwa. To także element wolności i dobrowolności.

Również mnie zagadnienie wolności i tego, jak w niej pisarsko istnieć, dotyczy. A na pierw­

szym miejscu jak zwykle są utwory - napisane i te, które napiszę. Choć pamiętam o impondera- biliach, o sprawach wspólnych, jako pisarz zwracam się ku prywatności. W mojej małej ojczyźnie, z której się wywodzę, znajduję wszystko, czego mi potrzeba. Są w niej ludzie, pejzaże, budowle, jest godna uwagi natura. To jest mój wybór. Innego miejsca nie mam i nie chcę mieć. Odwiedzam małą ojczyznę, rozmawiam z jej mieszkańcami, sprawdzam, czy rzeczy i sprawy są na swoim miej­

scu, medytuję. Świat, który mnie zajmuje, nie zastygł jak owad w kropli żywicy. Jest ten sam, ale nie taki sam. Żyje, zmienia się, ma od siebie coś do powiedzenia. Wolność pisarza to również krąg tego typu obserwacji, prostych uczuć i wartości.

18-19 CZERWCA, 2019

STRYJKOWSKI I SPINOZA

Siedzi za biurkiem jak ptak na gałęzi, niebawem odleci. W świetle lampy gaśnie blask jego oczu, a on podparł głowę i czeka. Wypatruje, nasłuchuje, zbiera myśli. Notuje, szkicuje, chce napisać utwór o Baruchu Spinozie. Mijają dni, noce, lata, czas wypił rzekę, prawie wszystko się dokonało.

Gruby zeszyt jest wyzwaniem. Ale pisarz wie, że słowa nie układają się w godną bohatera całość.

Pyta: - Co ja mam teraz robić?

2019

Almanach 25

(28)

laiMiŁlyiuir/ii

KONIEC SEZONU

Karetka odjeżdża na sygnale. Stłoczeni przy basenie hotelowym emeryci jeszcze chwilę pro­

wadzą wzburzoną dyskusję, ale emocje powoli opadają. Płomiennowłosa kobieta histerycznie szlocha. Z głośników basenowego baru znów płynie salsa, która po dwóch tygodniach pobytu w tym miejscu, zdążyła niejednemu obrzydnąć. Barman zdejmuje ścierkę z ogromnego ekspresu do kawy i zabiera się do polerowania szkła.

Ojciec Marka opiera się o bar plecami i łokciem, dokładnie tak jak w swojej ulubionej knajpie na Źiżkowie. Marek nieporadnie trze oko, wierci się, jest rozdrażniony.

- Nieźle pan sobie poradził z tym chłopakiem. Profesjonalna resuscytacja - Marek zdobywa się na odwagę i zagaduje do niskiego mężczyzny. - Znaczy... dzień dobry - dodaje onieśmielony.

Łączy ich nie tylko skromny wzrost, obaj są milkliwi i jakby samotni. Ojciec Marka jest tu od tygodnia, zdążył poznać zwyczaje reszty wczasowiczów. Wie, że niski mężczyzna zjawia się przy basenie bardzo wcześnie rano, przed śniadaniem, pływa pół godziny, po czym schnie na słońcu, ot tak, bez ręcznika. Potem kładzie się na leżaku obok żony, korpulentnej damy wyposażonej w całe stosy czasopism Kobieta i życie, raz, góra dwa razy na przedpołudnie zamienia z nią kilka słów w dialekcie ostrawskim, czasami przed obiadem idzie się wykąpać w morzu. Ma owłosione plecy i małe kąpielówki w kratkę, jest niewysoki, ale postawny. Szerokie ramiona i delikatnie rysujący się mięsień piwny. W stołówce on i żona są jak para wygłodniałych nastolatków, jedzą z zapałem i autentyczną radością, jakby każda zwykła kolacja mogła być ich ostatnią wieczerzą.

Niski mężczyzna wypina pierś i powoli odwraca się w stronę ojca Marka. Mierzy go krótką

(29)

chwilę, po czym uśmiecha się szczerze i krzepiąco, całym sobą. Ma błękitne oczy i jasne, miejscami jakby przybrudzone rzęsy i brwi.

- Richtich fachowo, trzydzieści lot żech na dole robił, w ratownictwie.

Ojciec Marka nerwowo odchrząkuje, kilka razy pod rząd.

- Naprawdę? No to faktycznie...

- Kaj tam, robota to robota - śmieje się niski, choć raczej wcale tak nie uważa.

Na dnie basenu pobłyskuje złoty łańcuszek. Ojciec Marka wskazuje go palcem.

- To pewnie tego chłopca.

Niski poważnie potakuje.

- Jo żech wiedzioł, że to się tak skończy, gupielok jedyni Ciągle ino za bo- zna wszystkich robi, gizd pieroński, a mamulka teroz lamentuje, za mało mu loła po rzyci, to się jej prawie utopił, ciul jedyn.

Ojciec Marka się uśmiecha.

- Najważniejsze, że jest cały.

Personel wywozi z basenu kolejne leżaki i parasole, każdego dnia jest ich mniej. Koniec sezonu, w miejsce rodzin z klasy średniej, statystycznie posiada­

jących po 1,4 dziecka, powoli zjeżdżają kuracjusze z turnusów rehabilitacyjnych ufundowanych przez kasę chorych. Piasek i woda wciąż przyjemnie grzeją, ale ranki i wieczory robią się chłodne.

- To musi być ciężka praca, co? Takie ratownictwo? - Ojciec Marka już teraz czuje się niemal wycieńczony werbalnie, dziś zdążył powiedzieć więcej, niż zwykle w ciągu całego tygodnia.

Niski uśmiecha się skromnie, wzrusza ramionami.

- No ale uratował pan komuś życie, prawda?

- No ja, było parę akcji - przyznaje niski. - Ze sztyry, piyńć rozy na rok nieroz się kto ze śmiertką przywito.

Ojciec Marka kiwa głową. Zapada cisza, słychać tylko przesuwająca się po szklankach ściereczkę. Tafla basenu lekko faluje. Niski facet też opiera się o bar, nie zdążył wyschnąć, wciąż kapie z niego woda. Ojciec Marka chętnie wypytałby o pracę ratownika, ale nie chce się wygłupić, takie dopytywanie wydaje mu się po­

dobnie naiwne, co deklaracja siedmiolatka, że gdy dorośnie, zostanie strażakiem.

- To wosz mody? - pyta niski wskazując ruchem głowy Marka.

Ojciec Marka potakuje z niepewnym uśmiechem.

- Dobrzy żeście som dla niego - mówi niski. - Widzioł żech, jak się nim opiekujecie. Dobry z wos łojciec.

Niski milknie. Potem marszczy czoło i dodaje, jakby nieprzekonany, czy ma kontynuować.

- Jak chcecie, to wom powiem o najgorszyj szychcie, jako mi się trefiła z moim łojciem, chcecie?

Ojciec Marka kiwa głową, ma nadzieję, że nie zbyt gorliwie.

- Pamiętocie, wybuch na kopalni Doubrava w osiemdziesiątym piątym?

Ojciec Marka ze wszystkich sił stara się przybrać wyraz skupienia po czym mówi, że chyba tak.

- Dwodzieścia piynć umrzików było. Musieli zawrzeć kopalnia, na dole ostało się siedemnastu chopa, których nie szło wyciągnąć. Dopiero jakieś pół roku później można było wlyźć na ten zawarty rejon, a my, ratownicy, żeśmy pomagali zabezpieczać i udostępniać te wyrobiska, szukali my umrzików.

Bianca Bellova

ur. 1970 w Pradze, prozaiczka, absolwentka pra­

skiej Wyższej Szkoły Ekonomicznej, tłumaczka symultaniczna zjęzyka angielskiego.

W roku 2009 ukazał się jej debiut Sentimentalni roman; potem wydała dwie powieści Mrtvy ma (2011) i Cely dense nic nestane (2013). Pisywała też opowiadania do antologii i pism. Wszystkie jej utwory zostały przychylnie przyjęte przez czytelników, ale dopiero Jezioro (Jezero, 2016) uczyniło z niej gwiazdę współczesnej literatury czeskiej. Otrzymała za nie Nagrodę Literacką Unii Europejskiej 2017, najważniejszą czeską nagrodę literacką, Magnesia Litera w kategorii Książka Roku oraz nagrodę studencką Ceska kniha. Prawa do książki zostały sprzedane do ponad dwudziestu krajów. W Polsce powieść Jezioro ukazała się jesienią 2018, w przekładzie Anny Żbikowskiej-Radwan (wyd. Afera). Jesie­

nią 2019 ukazała się w Czechach jej najnowsza powieść Mona.

Bianca Bellova ma bułgarskie korzenie i jest żoną Brytyjczyka, muzyka i wokalisty, Adria­

na T. Bella. Ma troje dzieci, mieszka w Pradze.

Almanach

(30)

Niski przerywa, chwilę miętosi podbródek.

- Dwudziesty luty, osiemdziesiątego szóstego. Zaroz zanim żech przyszoł na szychta zaś pizło w tym rejonie i był pożar. Zgłosił żech się normalnie w centrali u swojego sztajgra, ale pedzioł, że jo i mojo ekipa musimy wrócić nazad, bo wśród zaginionych jest też mój łojciec. Też tam robił za ratownika, akurat mioł nocna szychta. Na kopalni jest tako zasada, że łojciec nie może być na tyj samej ze swoim synem, brat z bratem i tak dalyj, krewne nie mogą robić razym na szychta, żeby w razie czego rodzina mioła mało szkoda.

Siedzieli my na górze, na rezerwie. Powiem worn, że najgorszo jest ta niemoc, chce się pomóc za wszelka cena, ale nie idzie. Straszne to było no. Tako bezsilność. Siedzioł żech ze dwie godziny przy łaźniach, były tam takie bigle na ubrania, jak na storej kopalni w szatni i trząsłech się jak łosika.

Z plaży dobiega ryk silnika motorówki.

- Nagle trzasły dźwirze, ktoś podszedł do mnie od tyłu, chycił mnie za ramiona i godo: Pódź, synek, idymy do dom. I poszli my, oba. I wiecie co? Nigdy wincyj o tym żeśmy nie godali. Mojo stara - wskazał głową w kierunku, gdzie zazwyczaj leżała jego małżonka - nic nie wie, nawet ma- muli żech nie godoł, nikomu. Nie wie o tym nikt, ino kamraty ze szychty. Dopiero worn, cołkiem obcemu chopu godom, że mało żech się wtedy nie zesroł ze strachu. Głupio, co?

Niski mężczyzna marszczy nos, drapie się po nim. Przejeżdża sobie dłonią po klatce piersiowej.

- No, rzeczywiście... - komentuje z uznaniem ojciec Marka.

- A wy? - pyta niski mężczyzna.

Mimo że pytanie nie jest jednoznaczne, ojciec Marka, rzecz jasna, od razu je rozumie.

- Z zawodu jestem lakiernikiem. Ale już nie pracuję, opiekuję się synem - ruchem głowy wskazuje Marka. Marek wydaje charakterystyczny gardłowy odgłos i wbija spojrzenie w ojca.

- Już, już, chłopie - mówi kojąco do syna, po czym ciągnie:

- Normalnie nie moglibyśmy sobie pozwolić na taki wyjazd, w życiu by nas nie było stać, nie­

raz nam się tylko uda wyrwać gdzieś na weekend. To jakby sanatorium. Na kasę chorych. Osobiście

(31)

wątpię, żeby coś dało młodemu, ale przynajmniej pierwszy raz w życiu zobaczył morze. W sumie tak, jak ja - uśmiecha się niemal przepraszająco.

Jest coraz cieplej, ojciec Marka czuje spływające po plecach strużki potu.

Wyciera się ręcznikiem.

- A co jemu jest? - niski wskazuje siedzącego w wózku inwalidzkim chłop­

ca. Ojciec nachyla się nad Markiem i wyuczonym ruchem wyciera mu z pod­

bródka ślinę rogiem swojego ręcznika.

- Rdzeniowy zanik mięśni - odpowiada rzeczowo ojciec. Uważa, by w jego głosie nie było skargi czy goryczy. Marek zerka na niskiego faceta zupełnie tę­

pym wzrokiem, potem przenosi spojrzenie, tym razem jakby pytające, na ojca.

- Kiedy się urodził, zaraz było wiadomo, że coś jest nie tak... Stopniowo traci władzę w mięśniach i... - zawahał się - ech, nie ma o czym gadać! -

Ostatecznie tylko macha ręką i urywa.

- A co trza na tako choroba? - pyta niski. Marek pytająco zerka to na jed­

nego, to na drugiego z mężczyzn, niskiemu przez chwilę wydaje się, że za szkła­

mi okularów Marka dostrzegł przebłysk intelektu. Z drugiej strony chłopak ma bez przerwy otwarte usta i krzywe, odpychające zęby.

- Czego potrzeba? Wszystkiego - wzrusza ramionami ojciec Marka a w jego lakonicznej odpowiedzi jest właśnie wszystko: ubieranie, mycie, towarzyszenie zawsze i wszędzie, smarowanie kół wózka, sadzanie do samochodu, windy dla niepełnosprawnych, wizyty urzędników z opieki społecznej, całe godziny ster­

czenia na mrozie i czekania na autobus, który zawozi lub przywozi Marka ze szkoły specjalnej. Współczucie w oczach sąsiadów. Wieczne poczucie niższości.

Bieda. Puste butelki. Ciężki, wiecznie wiszący w mieszkaniu kwaśny odór cho­

roby, którego nie można wywietrzyć.

- Hmmm - rozumie niski facet. - Noż kurwa, no - dodaje po chwili.

- Nie jest tak źle. Można się przyzwyczaić.

Marek ponownie wydaje z siebie dziwny gardłowy dźwięk. Niski facet próbuje zrozumieć, co chłopak mówi, ale to niemożliwe.

- A waszo pani? - pyta niski.

- Też na to choruje - odpowiada, wciąż z tym pełnym poczucia winy uśmiechem ojciec Marka. - Ale u niej choroba ujawniła się dopiero po porodzie...

Oboje milkną. Barman zmienia płytę w odtwarzaczu, w nagłej ciszy sły­

chać jak wypłowiała flaga hotelu łopoce na delikatnym wietrze, drut, na którym wisi postukuje o maszt.

- Musimy iść, zaraz mamy rehabilitację - mówi po chwili ojciec Marka.

- Może mógłby pan wyciągnąć z wody ten złoty łańcuszek, nim ktoś go gwizd­

nie - dodaje cicho.

- Pewnie - niski kiwa głową i na ułamek sekundy kładzie dłoń na ramieniu ojca Marka. Potem patrzy za nim, jak w znoszonych szaroniebieskich szortach i gumowych sandałach od Wietnamczyka, pcha wózek w stronę basenu dla dzieci, gdzie czeka już pulchna rehabilitantka w jednoczęściowym jaskrawoczer- wonym stroju i ze sztucznym entuzjazmem macha zbliżającym się dzieciom .

Za jego plecami szumi ogromny ekspres ciśnieniowy.

- Pierona, zaś bydzie skwar - mówi niski facet wycierając dłonią czoło. - Cało szczęście, niedługo wracomy do dom.

PRZEŁOŻYŁA JULIA RÓŻEWICZ

Julia Różewicz

ur. 1982 we Wrocławiu, bohemistka, wydaw­

czyni i tłumaczka książek współczesnych au­

torów czeskich takich jak Petr Sabach, Jan Ba- laban, Petra Soukupova, Petra Hulova, Katerina Tuckova, Emil Hakl, Iva Prochazkova, Roman Olek czy Pavel Srut.

Od 2010 prowadzi wydawnictwo Afera specja­

lizujące się w najnowszej literaturze czeskiej.

Tłumaczy prozę, kryminały, literaturę dziecię­

cą, literaturę faktu oraz scenariusze filmowe.

Laureatka nagrody„Literatury na Swiecie"2014 w kategorii Nowa Twarz, nominowana do Na­

grody Literackiej Gdynia 2018 w kategorii prze­

kład na język polski. Jurorka wielu konkursów przekładowych.

Almanach

(32)

KUŹNIA PR7FK1ADU

KW/PWSZ

W RACIBORZU

W jesiennej KUŹNI PRZEKŁADU studentów filologii czeskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Raciborzu przypominamy LENKĘ KUHAR DAŃHELOVĄ, która w latach 2003- 2004 uczestniczyła w raciborskim projekcie Prowincja - Matecznik Słowa. Jej wiersze znalazły się wówczas w dwujęzycznej antologii poezji Od słowa ke slovu. Prezentowane utwory pochodzą ze zbioru Horem, wydanego w ostrawskim wydawnictwie Protimluv w roku 2014.

Joanna Maksym-Benczew

PIERWSZA ADWENTOWA

Ostatnie jabłka na drzewach w mroźny dzień czerwono świecą jak niemy wyrzut słońcu.

W powietrzu niewidzialne ptaki dzwonią delikatnie.

Oddech. Para z ust.

Gotowy do okrzyku grudzień.

ROZMARYN

Troskaliśmy się, czy rozmaryn w ogródku przeżył srogą zimę. Zamiast odpowiedzi ta

najmniejsza fioletowa modrość w marcu rozkwitła.

Ileż jest na nasze pytania odpowiedzi

niedostrzeżonych?

(33)

PRZEDZIMIE

Ziemia już wystygła i nie zmieni tego

niskie słońce, które promieniami jasnymi las ostro

na części rozcina.

W cieniu rosa już nie wysycha, w ustach gorzknieje zapach zleżałych liści.

Na gałęziach buków młodych mało ich,

w południowej ciszy cicho i wymownie szepce:

świat ogromny, a serce twoje?

PNIE

Co czują, ścięte drzewa, czym pachną?

Trącą

strachem śmiertelnym.

Jakież to będą drwa do pieca.

A miejsce, gdzie teraz leżą pnie

powalone, ten ból zachowa w pamięci.

Jakież to będzie z nich

ciepło.

Tłumaczyli:

Paweł Bijak, Beata Dzierwa, Natalia Dziuk, Andrzej Grabowski, Renata Jureczko, Karolina Kranc, Patrycja Kurkowska, Katarzyna Ligocka, Julia Lużyna, Paulina Szymańska, Artur Wojtaszek, Filip Woźniak.

Lenka Kuhar Danhelova

Poetka, pisarka, tłumaczka (urodzona w 1973 roku w Krnovie), opublikowała dotychczas czte­

ry zbiory poezji oraz powieść.

W latach 1996-1998 była dziennikarką, m.in.

w Radio Wolna Europa (1998-2001). Po przepro­

wadzce do Berouna pod Pragą (2005) rozpoczę­

ła pracęjako tłumacz języka polskiego, włoskie­

go i francuskiego. Od 2004 roku współpracuje z magazynem literackim.Pobocza" a od 2005 do 2010 roku prowadziła jego czeską redakcję.

Oprócz pracy redaktorskiej tłumaczyła poezję z języka polskiego, słoweńskiego, francuskiego, włoskiego, słowackiego i białoruskiego. Praco­

wała jako redaktorka działu kulturalnego dla magazynu„Navychod".

W 2007 roku była stypendystką programu przekładowego polskiego Instytutu Książki„Ko- legiumTłumaczy” Uczestniczyła w wielu innych projektach i festiwalach literackich.

Oprócz dwóch książek publicystycznych Nowe Herminovy - Neu EbersdorfjOstrava 2003), Jak żyć z powodziami (Ostrava 2005) opubli­

kowała powieść (Praga 2004), zbiór wierszy Neuvrśćeno (Belgrad 2009, przekład na serbski Biserka Rajćić), Pozdrowienia z Sudetów (Praha 2010), Jej ból (Ostrava 2012) a Horem (Ostrava 2014). Swoje wiersze i prozę publikuje w cza­

sopismach czeskich i zagranicznych.

Opublikowała wiele przekładów, są to mię­

dzy innymi: zbiór wierszy Franciszka Kame- ckiego Skarga księdza; wybór wierszy Ryszarda Krynickiego Magnetyczny punkt: zbiór poezji Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej Czuły nóż, książka Wojciecha OrlińskiegoCo to są sepulki?

Wszystko o Lemie: opowiadania Idy Fink, Wios­

na 1941; autobiograficzna książka Kieślowski o Kieślowskim. Z języka słoweńskiego tłumaczy z mężem Petrem Kuharem, razem w Berounie organizują regularnie międzynarodowy festiwal literacki Stranou - poeci europejscy na żywo.

(34)

a! a

O ŻYCIU W GÓRACH SKALISTYCH

R

ozdział

VI

Kiedy wyjeżdżaliśmy z Loup Fork, niewiele drzew widzieliśmy, potem już żadnych. Jedna­

kowoż mieliśmy często sposobność widzieć ogromne ilości drewna dryfującego wzdłuż brzegów rzeki, atoli dziś, dnia dziewiętnastego, nie sposób jest zauważyć choćby gałązki najmarniejszej.

Jedynym surowcem, którego zmuszeni jesteśmy używać jako zamiennika opału są suszone eks­

krementy bawołów, których na całe szczęście preria zapewnia w ilościach ogromnych. Nie mówię tego, ażeby w jakikolwiek sposób bronić pozycji swojej, jednakowoż niektórzy członkowie wyprawy naszej twierdzą, jako nasze umiejętności gotowania znacznej uległy poprawie, co przypisują temu czynnikowi, a żadnemu innemu. Powołać na to świadków mogę, że mięsiwo przez nas przyrzą­

dzone jest szczególnie smaczne.

Dnia dwudziestego pierwszego, na dwunastej od obozowiska naszego, na skraju pobliskiego urwiska zauważyliśmy kilka obiektów, które w chwili pierwszej uznaliśmy za antylopy, lecz szybko z błędu myśli nasze zostały wyprowadzone. Zwierzyna szybko liczebność swą zwiększyła i zmieniła się w kilka setek Indian, co niczym rwący potok pędzili w stronę naszą. Wielkie podekscytowanie i zamieszanie zapanowało. Pospiesznie zebraliśmy nasze bydło, zagoniliśmy do obozu i uwiązali­

śmy, postawiliśmy przedpiersie, ażeby chronić nasz ekwipunek, ponownie nabiliśmy broń i przy­

gotowaliśmy się do obrony. W tym czasie przybyli Indianie, okazali że mają oni przyjazne zamiary i oznajmili nam, że zwą się Sioux. Naprzeciw pozycji naszej utworzyli półkole i zaprezentowali cztery flagi amerykańskie. Wielu z nich odzianych było w długie płaszcze w kolorze szkarłatu, zdobio­

ne złotymi i srebrnymi koronkami, gamasze i mokasyny zdobne bogato, atoli fantastycznie, oraz w kolorowe stroje z piór na głowę. Niektórzy odziani byli w zdobione farbą bawole skóry, wszystkie fantazyjne i żywe w wyglądzie. Wszyscy bez wyjątku dobrze wyposażeni i uzbrojeni - niektórzy w miecze, tarcze i lance, inni w strzały i łuki, a kilku w rewolwery.

Po krótkiej naradzie między sobą z wielką powagą poinformowali nas, iż zwyczajem dla białych twarzy przemierzających ich kraj jest obdarowywanie Indian drobnymi prezentami, aże­

by zjednać ich sobie, co natychmiast uczynione zostało. Obfity podarek składający się z amunicji, noży, błyskotek i farb został im przyznany. Międzyczasem kilku z ich wodzów przeszło po naszym obozie, mieliśmy sposobność zauważyć, iż niektórzy z nich nosili srebrne medale dużej wielkości.

Podczas całego spotkania deszcz lał potokiem, ponadto wiał przeszywająco zimny wiatr. Byliśmy przemoczeni i do szpiku kości przemarznięci, nakazano nam pozostać na stanowiskach swoich, trzęsąc się i szczękając zębami z zimna, kiedy Indianie ogrzewali się nad ogniskami rozpalonymi na odchodach bawołów, tymi co zostały przez nas zebrane. Nigdy wcześniej bardziej nie pragną­

łem pociągnąć za spust w kierunku tych czerwonych skór, jak w tej chwili, jednak nie dali nam oni żadnego wystarczającego powodu, ażeby swojej wrogości móc dać wyraz. Ku naszej wielkiej uldze, po zabraniu nam wszystkiego, co wybłagać mogli i po ukradnięciu wszystkiego, na czym chytrze mogli ręce położyć; odjechali i wrócili do swego obozowiska.

Dnia następnego pogoda była wilgotna, zimna i posępna, bawole odchody przez nas zebrane

(35)

tak bardzo nasiąknęły wodą, iż nie sposób było rozpalić na nich ognia; nie mieliśmy innej spo­

sobności niż zamarznąć lub przenieść obozowisko. Preferując drugie rozwiązanie, postanowiliśmy wznowić męczący marsz. Szczęśliwie po przebyciu sześciu mil drogi dostrzegliśmy wielkie ilości drewna dryfującego wzdłuż brzegu rzeki. Zatrzymaliśmy się ponownie, aby cieszyć się luksusem jakim jest niegasnący ogień podczas ulewy na otwartej prerii. Błogosławiony bądź Prometeuszu!

za ten radosny płomień, który jest nam jedyną przyjemnością.

Nazajutrz na drugim brzegu rzeki ujrzeliśmy konia dzikiego, którego mimo wielkich starań, pochwycić nam się nie udało. Indianin wyposażony zwyczajnie zdołałby pochwycić go na lasso w oka mgnieniu; szczęśliwie dla zwierza, Indianami nie byliśmy. Faktem często omawianym, jed­

nakowoż jak mi wiadomo, nigdy nie zapisanym jest to, iż koń z jeźdźcem na grzbiecie z łatwością prześcignie wierzchowca, którego niewyposażony jeździec dosiada, mimo iż ten, rzecz jasna jest szybszy. Wyjaśnić tego nie jestem w stanie, jednakowoż jest to prawdą, którą potwierdzić może świadectw wiele.

Dnia dwudziestego czwartego wkroczyliśmy na wąski pas ziemi pokrytej jasnym piaskiem.

Ziemia ta pozbawiona była roślinności wszelakiej, prócz pewnego gatunku twardej trawy o zgru­

bieniach kształtem przypominających węzły, które uposażone były w ostre kolce potrafiące prze­

bić się przez najlepsze mokasyny. Owe węzły zwą się „piaskowymi rzepami”. Były one powodem wielkiej niedogodności kilku moich współtowarzyszy, których karą za zaśnięcie w czasie warty był mozolny marsz za resztą grupy.

Dnia dwudziestego piątego ujrzeliśmy stado koni dzikich, zbliżyć się nam nie dały i pogna­

ły przed siebie szybko znikając w oddali. Po południu do obozu naszego przybyła trójka Indian z plemienia Sioux i powiadomiła nas, że ogromna liczba Indian Arapaho i Gros Ventre czai się na nas w Black Hills, postanowili oni toczyć bój z każdą grupą białych, którzy zechcą przedostać się na drugą stronę. Wieść ta zaniepokoiła trochę członków grupy naszej, atoli następnie podeks­

cytowanie wśród nas zapanowało, poczuliśmy się zwierz dziki i krwiożerczy, w takim nastroju walczyć moglibyśmy z całą hordą Indian ot tak, dla rozrywki. Można kwestionować podejście nasze, jednakowoż dowódcy nasi, których odpowiedzialność była większa podwójnie, byli raczej niewzruszeni całą sytuacją, atoli nie obojętni.

Nazajutrz dotarliśmy na „Nosową Górę” inaczej zwaną „Kominem”, jest to pojedyncze wznie­

sienie o kształcie odwróconego lejka, pół mili w obwodzie podstawy mające i wysokości trzystu stóp. Znajduje przy dopływie rzeki Platte, zwanym North Fork w otoczeniu kilku wysokich urwisk, do których bez wątpienia kiedyś było przyłączone; niedostępne ze wszystkich stron, z odległości pięćdziesięciu mil sprawia wrażenie, jako by wystrzeliwało z prerii w nieboskłon i stało samotnie w całym swoim dostojeństwie niczym nagi pień drzewa ogromnego. Miejsce to znajduje się pięć­

set mil ku wschodowi od Council Bluffs.

Dnia dwudziestego siódmego naprzeciw Scotts Bluffs obóz swój rozbiliśmy. Miejsce to na­

zwane zostało na cześć młodego człowieka, którego kilka lat wcześniej zostawiono tutaj, aby ży­

wota swojego w samotności dokonał. Był on urzędnikiem, co wraz z grupą swoją z gór wracał.

Dowódca ich w skutek poważnej choroby młodzieńca, która dalszą podróż mu uniemożliwiła, za konieczne uznał zostawienie nieszczęśnika w miejscu znajdującym kawałek drogi stąd. Został on umieszczony w łodzi ze skóry bawolej wraz z dwoma mężczyznami, którzy rozkaz otrzymali, aby zaprowadzili go ku urwiskom, gdzie dowódca obiecał czekać na ich przybycie. Po nużącej i nie­

bezpiecznej podróży dotarli na miejsce spotkania, jednakowoż ku ich zaskoczeniu i gorzkiemu rozczarowaniu zauważyli, iż ich grupa kontynuowała marsz w dół rzeki nie zatrzymując się, aby ci mogli do nich dołączyć.

Zostali oni sami w sercu dzikiego pustkowia, setki mil od jakiegokolwiek wsparcia czy pomocy, otoczeni przez barbarzyńskie hordy dzikusów spragnionych krwi i grabieży. Czy można wyobrazić sobie sytuację bardziej beznadziejną i opłakaną? Co więcej, na zwężającej się rzece napotkali trud-

Ałmanach

33

(36)

ność wielką; łódź ich dnem do góry obróciła się pozbawiając ich zarówno oręża jak i prochu. Prąd rzeki odebrał im szansę na przetrwanie jak i na obronę życia w przypadku ich wykrycia i ataku.

Całą sytuację pogorszył fakt, iż rzeka pełna była niezliczonych mielizn i łach piaskowych, przez które nawigacja łodzią była omalże niemożliwa, co zmusiło ich do porzucenia rozkazu im danego.

Podróż razem kontynuowali dniem i nocą, aby mieć sposobność doścignąć kompanię swoją, co uczynili dnia drugiego lub trzeciego dalszej wędrówki.

Dowódca ich jako powód niedotrzymania obietnicy swojej podał jakowo ludzie jego z głodu umierali. Nie mieli sposobności znaleźć zwierzyny żadnej, zmuszony był więc iść dalej w poszuki­

waniu bizonów. Biedny Scott! Nie próbujmy nawet wyobrazić sobie jakie musiały być myśli jego, po tym jak towarzysze niedoli porzucili go w sposób tak okrutny, ani męczyć uczuć czytelnika spektaklem katuszy, jakie cierpieć musiał nim śmierć położyła kres jego nieszczęściu.

Kości ludzkie, które uważa się za szczątki Scotta, zostały odnalezione wiosny następnej po drugiej stronie rzeki. Przypuszcza się, iż w przypływie energii będącej skutkiem rozpaczy przed zbliżającą się śmiercią znalazł on dość sił, aby przedostać się na drugi brzeg strumienia a następnie błąkał się on po prerii dopóty Bóg w akcie łaski swojej zabrał go do siebie.

Takie oto są niebezpieczeństwa, na które życie człeka żyjącego w Górach Skalistych jest narażone.

R

ozdział

VII

Dnia dwudziestego ósmego, około południa, pięć mil na południe od rzeki odkryliśmy wio­

skę Indian. Trzech członków kompanii naszej posłaliśmy naprzód, ażeby ruchy ich obserwowali, podczas gdy my poczęliśmy czynić niezbędne przygotowanie ku obronie. Wkrótce szpiedzy nasi wrócili otoczeni przez około pięćdziesięciu Indian, którzy pędząc tumany kurzu wzbijali, dali nam do zrozumienia, iż zwą się Cheyenne. Powtórzyli nam wieść o Arapaho i Gros Ventre, którą prze­

kazali nam Siouxowie, wszyscy prócz jednego odeszli nim noc zapadła.

Przez cały wieczór szeptano, iż Indianin w obozie naszym należał do ludu Arapaho (z któ­

rymi wojnę toczyliśmy), jednego z towarzyszy naszych pogłoska ta tak mocno wzburzyła, iż po­

prosił o pozwolenie, aby ów Indianina móc zastrzelić; prośba ta rzecz jasna została odrzucona.

Przez noc człek ten wraz z dwoma innymi zdezerterować próbowali, atoli strażnik zatrzymać ich zdołał. Desperacja jego tak wielka była, iż ranka następnego porzucił on kompanię naszą by same­

mu wrócić do St.Louis. Jednakowoż, jak sam przyznał, strach skłonił go do próby dezercji. Był to pojedynczy przypadek, wybryk tchórzostwem spowodowany: skłonił go do czynu, przed którym człek najmężniejszy zadrżałby z trwogą.

W czasie późniejszym otrzymaliśmy wieść, iż żyw dotarł on do St.Louis, atoli cierpiał on męki okrutne zarówno z powodu głodu straszliwego jak i tortur ze strony Indian, którzy pochwycili go w pobliżu Council Bluffs: rozebrali go do naga, wychłostali w sposób bezlitosny a następnie uwolnili. W całym okropieństwie tej sytuacji, bardziej martwy niż żyw, w pobliżu Platte trafił on na garnizon. Tam ciepło go przyjęto, podano strawę i odzienie oraz opieką otoczono, poty zdro­

wie jego nie uległo poprawie. Gdy wrócił do St.Louis zawiadomił, iż kompania jego przez Indian została zaatakowana i pokonana, a on jako jedyny z życiem zbiec zdołał.

W dniu, gdy nas opuścił dotarliśmy do wspaniałego zagajnika topoli amerykańskich, z których zbudowaliśmy zagrodę - w kraju Indian zawsze tak czynimy, ilekroć mamy sposobność zdobyć drewno, jest to niezbędne, ażeby w razie ataku ochronić bydło nasze. Pozostawiliśmy kilka samot­

nych drzew, były to jedyne drzewa, jakie widzieliśmy od piętnastu dni.

Dnia trzydziestego odkryliśmy ukrytą wśród drzew osinowych samotną chatę Indiańską, która od pierwszej chwili stała się obiektem, który pobudził moją ciekawość. Konstrukcja jej wyglądała następująco: trzynaście prostych słupów sosnowych w równej odległości od siebie ustawionych w kole dziesięciu lub dwunastu stóp średnicy mającym, słupy te łączyły się nad ziemią na wyso­

kości jedenastu stóp, gdzie ich cztery końce były razem związane, aby wspierać całą konstrukcję.

(37)

Powstała w ten sposób stożkowa rama pokryta była zdobionymi skórami bizonów, pociętymi i zszytymi razem w kształt odpowiedni, który wyglądem swoim przypominał krój płaszcza. Słup przymocowany do góry oraz dołu owego pokrycia utrzymywał je w górze, podczas gdy górny ko­

niec słupa opierał się na pozostałych częściach konstrukcji. Z kolei luźne części skór naciągnięte były na ramę na wysokości siedmiu stóp oraz przymocowane do niej przy pomocy sznurów lub drewnianych bolców. Wyjątkiem był owalny otwór o wysokości trzech stóp, który służył za wej­

ście. Ponad zamkniętą częścią chaty znajdowały się dwa skrzydła lub rogi z otworami wyciętymi po stronie zewnętrznej, ażeby w nich dwa słupy w pozycjach przeróżnych umieścić i dym z chaty odprowadzać, który gdyby nie to rozwiązanie tak pomysłowe, wadziłby domownikom ogromnie, zwłaszcza gdy wiatr począłby wiać ze strony niekorzystnej. Na zewnątrz dolna część pokrycia umo­

cowana jest pewnie do ziemi bolcami drewnianymi; tak oto chata Indiańska wygląda. Pokrycie ciasno przylegające do słupów naprężone było niczym membrana bębna. Skóry luźno zwisające wokół otworu pełniły rolę drzwi; i to podsumowuje opis każdej chaty, którą mieliśmy sposobność zauważyć, jednakowoż niektóre w proporcji swojej były większe lub mniejsze.

Almanach _______________________________________________________ _____

35

(38)

Kiedy podeszliśmy bliżej chaty pierwszym obiektem, który jako pierwszy oczom naszym się ukazał było pozbawione życia ciało chłopca w wieku około czterech lat. Leżało ono na ziemi, kilka kroków od chaty, okaleczone i zdeformowane straszliwie, bez wątpienia w skutek wielokrotnych ciosów maczugą, na lewym boku nosiło ono także głęboki i szeroki ślad po pchnięciu nożem.

W wewnątrz chaty, na podwyższeniu leżały dwa oskalpowane ciała dwóch dorosłych Indian wraz z swoim orężem przy boku - zwyczajem Indiańskim jest chowanie zmarłego wraz z przedmiota­

mi, które według ich wierzeń będą potrzebne w czasie podróży do krainy duchów. Oba ciała były rozczłonkowane i poszarpane w sposób iście barbarzyński i odrażający. Należeli oni do plemienia Cheyenne, zginęli pięć dni temu w bitwie z członkami plemienia Crow. Dziecko należało do te­

goż ludu, poprzedniej zimy zostało porwane a następnie brutalnie zamordowane w akcie zemsty.

Achilles składający ofiarę przy grobie Patroklusa - atoli precedens i porównanie. Poezja niemalże uświęciła okrucieństwo Greków, jednakowoż bestialstwo dzikusów jest wciąż wielce rażące. Którzy byli bardziej niegodziwi: uszlachetnieni Hellenowie czy barbarzyński lud Cheyenne? Drugiego dnia czerwca przeprawiliśmy się przez rzekę łodziami ze skóry bawolej i obóz swój rozbiliśmy niedaleko ujścia dopływu rzeki Larmie, u podnóża Black Hills, sześćset mil ku zachodowi od Council Bluffs.

Ów dopływ początek swój ma w Black Hills między północnymi a południowymi rozwidleniami rzeki Platte, a następnie po sześciuset milach wpada do jej koryta od północnego wschodu. Brzegi tegoż potoku bogato przybrane są gęstymi zagajnikami smukłych drzew osinowych, atoli okazjo­

nalnie wysokimi i okazałymi topolami.

Kiedy to przemierzaliśmy kraj Siouxow niemalże każdego dnia mieliśmy sposobność widzieć stada bizonów, atoli nigdy w ilości tak ogromnej jak wtedy, kiedy to ukazały się naszym zdumionym oczom. Myśliwi nasi dnia każdego zabijali je w ilościach mniejszych bądź większych, jako iż były one naszym podstawowym pożywieniem; atoli lichej jakości, twardym i niemalże niejadalnym, jednakże żadnej innej żywności pozyskać nam się nie udało.

Black Hills jest pasmem górskim mniej niezwykłym pod względem wysokości, aniżeli jego krajobrazu, który do najbardziej romantycznych należy. Rozciąga się ono wzdłuż Platte na dłu­

gość stu mil. Uważa się je za miejsce, w którym skrywają się i grasują Indianie, a co za tym idzie, czyni to miejsce niebezpiecznym dla grup trudniących się łowiectwem i handlem. Tutejszy teren porośnięty jest częściowo zagajnikami sosnowymi i cedrowymi, co z daleka przydaje mu widok ponury i odstraszający, stąd więc bierze się nazwa owego miejsca. Jednakowoż z bliska ukazuje ono swoje mniej odpychające oblicze, aż wreszcie urzeka nas ujmującą różnorodnością kształtów, barw, zboczy i dolin, urwisk oraz jarów, które co jakiś czas tworzą razem pejzaż niezwykle malow­

niczy i piękny. Niektóre ów wzgórza składają się z piaskowca o barwie głębokiego szkarłatu, inne zaś z formacji skalnych koloru jasnej żółci, szarego, białego lub brązowego, częściowo pokrytych glebą. Poniektóre pozbawione roślinności niczym preria, a jałowy szczyt jednego z nich, wzno­

szący się ponad wszystkie inne, nieprzerwanie ukoronowany jest śnieżnym diademem. Wkracza­

jąc między górzyste łańcuchy, rzeka Platte znajdowała się po prawej stronie naszego szlaku, wijąc się swoimi krętymi ścieżkami czasami przez leśne gęstwiny, to znów między ciemnymi ścianami skalnych szczelin, momentami przez piękne, doliny bezdrzewne zamieszkane przez bizony pasą­

ce się w ciszy, zupełnie nieświadome zbliżającej się śmierci w postaci starego Sonsosaya, naszego doświadczonego myśliwego, który niczym wąż w trawie wysokiej pełzać potrafił dopóty niczym trzask pioruna zrywał do ucieczki całe stada przerywając ich spokój, ażeby mieć je w zasięgu swej strzelby niezawodnej, wtedy rogi i kopyta na nic się zdawały.

Przełożyła: Dorota Watoła

(39)

I

dlń/ih’

Adam Mickiewicz,

WIERSZE

J

amertal

pomnij zatrzymać twe konie, By się przypatrzyć jezioru

jeszcze słychać śpiew jeszcze słychać płacz i jęk

i lament przedśmiertny szloch Grażyny Staniszewskiej cichnące słowa o strachu cichnące szepty o kwieciu

bezgłośny lament lektora Die Deutsche Wochenschau niedawno wyszedł z krzyżackiego lochu palce na twarzy córki na jej włosach z płonącego złota łzy z martwych oczu dopiero co wyszedł z ubeckiego lochu

jeszcze kroki zmęczone Szpęgawskiego Lasu salwy jęki wrzaski

jeszcze słychać ciszę z lodu nad mrokiem wilgotnej otchłani

Almanach

(40)

złóżsobie

M

arilyn

(poematodniunieszczęsnymktórysięnachyla) prochom polskich symbolistów

kup sobie Marilyn w cenie promocyjnej w pudełku za jedyne dwadzieścia zeta kup sobie Marilyn

rozłożoną na tysiąc małych cząstek wyjmuj kawałeczki Pigmalionie starannie bez pośpiechu

rozsypuj ją na stole wieczorem przypatruj się uważnie kosteczkom fragmentom brzucha ramion

rozkawałkowanemu ciału rozbłyskom w oczach pasemkom krwi ukrytym śladom potu łez strachu

nie spoglądaj na tarczę zegara masz czas masz noc całą wieczność cały wchodź w porozwłóczoną

Normę Jeane Mortenson studiuj samotnie strukturę słodkiej smutnej szczebiotki odkrywaj tajemnice

aktoreczki z pękniętym ramiączkiem sukienki z popękanym sercem ukulele trzymanym

w dłoniach jak relikwiarz napatrz się napatrz do syta łapczywie chwytaj chwilę nie umrzesz cały jeszcze

(41)

nie teraz teraz tylko podkładaj ogień pod swoje zmysły one cię napoją wprowadzą w tajemniczą

głęboką jedność wielką jako otchłanie nocy i światłości w niej ujrzysz powiązane ze sobą

dźwięki kolory wonie zapachy zepsute i bogate które się rozlewają w światy

idealne godziny rozpłyną się utoniesz w zmysłach zmysły zatopią się w duchu

wtedy zacznij składanie Marilyn dobieraj puzzle łącz kosteczki tętnice niewidoczne jelita

nerki wątrobę serce

wstaw w odpowiednie miejsce oczy wargi niewyraźny zarys genitaliów

trud twój nie pójdzie na marne w końcu odsłoni ci się

cała w bieli w sukience baletnicy zmęczona

tym upartym składaniem uśmiechnięta nieśmiała jak przystało na kobietę przyzywającą fatum

będzie chciała ci coś powiedzieć ale nie powie nic nie zanuci pieśni nie wyszepcze twojego imienia Galatea

dojdzie cię woń jej strachu wpełznie w ciebie błaganie o dzień godzinę minutę

Almanach 39

(42)

o wieczność poczujesz jak ktoś łapie cię za gardło ale to tylko zabawa wydusisz z siebie nie ma

cię Marilyn to kawałki twardego kartonu a może plastik skazany na tysiącletni rozkład

będziesz nerwowo rozdzielał kości i mięśnie szybciej coraz gwałtowniej szybciej bez litości ze wstrętem

odwrócisz wzrok z garści wysypiesz tysiąc skrawków okruchów gniewnie napełnisz pudełko będzie posag

i ona w jednej skrzynce zamkniona rozłożona na kostki kosteczki czekająca na głos

ostatniej trąby zabrzmi bowiem trąba groźnym tonem spadnie trzecia część gwiazd i co będzie Marilyn

co wtedy będzie z tobą co z nimi będzie

po wyjściu z ciemnych skrzyń zbutwiałych pudełek

kup sobie Marilyn złóż sobie Marilyn zrób sobie Marilyn rozłóż

złóż

rozkładaj

to wszystko

(43)

P

omnik

Szukamy serca - bierzemy w rękę, nasłuchujemy: wygaśnie męka, ale zostanie kamień - tak - głaz.

Krzysztof Kamil Baczyński, Pokolenie

głaz w kształcie serca w sercu miasta

samotny zdziczały pomnik kamienia

kamienny pomnik serca miasta

T

eofanianaszapowszednia

ciało i krew nie objawiły ci

TEGO TO ci objawia Krew i Ciało

Almanach 41

(44)

ZZIFMI POI SKIFI DO WłOSKIF I

liirhlMlUUKWil

DOBRY RZEMIEŚLNIK, GIOTTO

Wydaje się, że mimo całej estymy, jaką do dziś cieszy się Giotto jako malarz, nie potrafimy sobie wyobrazić szacunku, jakim darzono tego pierwszego nowożytnego artystę - wtedy jeszcze rzemieślnika. Dowody admiracji są częste. Oto Dante (Czyściec, Pieśń XI, 91-96,104-106) czyni z niego symbol postępu i profetę współczesnej sztuki:

Ot, człowieczego kunsztu marna chwała!

Jakżetrwa krótkozieleń tego drzewa, Jeśli tuż po niej znów dzicz nie nastała!

Sądził Cimabue, żewszystkicholśniewa, Adzisiaj Giotto pierwszy staje w rzędzie Itak, że rozgłos onego przyćmiewa.

Bo sława ziemska jest jak wiatru wianie, Co raz z tejstrony, razz owej załata:

Zmieni kierunek, to zmienia nazwanie.

Cóż za lattysiąc będzie?Do pochodu Wieczności one są jakokamgnienie.

Wtóruje mu Boccaccio w Dekameronie:

Inny,imieniem Giotto, posiadałumysłtak znakomity, że niebyło niczegostworzonego przez naturę, matkę wszystkich rzeczy iprzyczynę nieustannegoobrotu niebios, czego by onprzy pomocy swego rylca,pióra i pędzla nie odtwarzał tak podobnie, że nie tyle podobnym do tworównatury, lecz ra­

(45)

czej z nimi tożsamym się wydawało, tak,żesię nieraz zdarzało, iżwykonaneprzezeń rzeczyw błąd wprowadzały ludzkizmysł wzroku, przypisujący prawdziwość temu, cobyło jedynie namalowane1.

To, oczywiście licentia poetica późnośredniowiecznego - przedrenesansowego pisarza, roz­

miłowanego w pismach starożytnych, od których zmałpował pochwały pisane na cześć Apellesa i innych mistrzów greckiego malarstwa, którzy swym kunsztem oszukiwali ptaki zlatujące się do namalowanych winogron. Inny przedrenesansowy,włosko-prowansalski humanista, Petrarca, kiedy napisze, że„Giotto, którego piękności nie pojmują ignoranci lecz którą zachwycają się mistrzowie sztuki”2 3, także odwoła się w swej laudacji do naśladownictwa natury. Począwszy od trecenta aż po Vasariego, utrwali się schemat pochwalny, którego elementem będzie legenda o „przełomie”,

„szkole” i „naturze”. Najobszerniej przedstawia ją Filippo Villani, kiedy opowieść się ucukruje i za­

mieni w mit. W kronice O początkach miasta Florencji i jego słynnych obywatelach (około 1382) czytamy już wersję kanoniczną:

Wśród nichJohannes zwany Cimabuepierwszy zacząłsztuką i talentem przywoływać zgrzybiałe i zdziecinniałe malarstwo do zmysłowego i pełnego wdzięku podobieństwa natury, odktóregoono było odeszłow wyniku nieuctwamalarzy.Istotnie, przez wiele stuleci malarstwo greckie iłacińskie znajdowałosięwe władzy grubejnieudolności, czego dowodzą wyraźnie figuryi obrazymalowane zarównonaścianach, jak na deskach,zdobiące kościoły świętych Pańskich.

Po tym,na ubitej już ku nowemu drodze, Giotto, podwzględem sławy i godności nie tylko dający się porównaćze słynnymi malarzami starożytności lecz ich nawet przewyższający sztuka italentem, przywrócił malarstwo do jego pierwotnejgodności i sławy. Postacie pędzlem jegoprzedstawionetak zgodne sązzarysami naturalnymi, że widzom wydaje się, iż żyjąi oddychają.Także działania i gesty wykonanesą właściwie, że postacie jakby mówią i płaczą, cieszą się i inne rzeczyczynią,nie bez za­ chwytu widzów chwalących talentirękę artysty .

Oto przykład naśladownictwa oraz ideologicznego myślenia. Filippo Villani powtarza za Dantem niemal słowo w słowo o domniemanym powinowactwie Cimabuego i Giotta, mistrza i genialnego ucznia, który go przewyższył, chociaż dzisiaj wiemy, że to raczej wątpliwa zależność.

Ale to drobiazg, podobnie jak złudzenia co do rzekomego wyższego realizmu malarstwa Giotta, górującego nad innymi malarzami. Przecież pod względem „dokładności”, przewyższali go sieneń­

scy artyści, jak Simone Martini, a w ogóle precyzja malarzy tak zwanego „stylu międzynarodowego”

z końca średniowiecza biła na głowę surowe malarstwo florenckiego mistrza.

A poza tym zupełnie gołosłow­

ne są przechwałki w imieniu artysty, że przewyższył starożytnych! Wiem, że jestem brutalem, ale zapytam:

A jakiż to grecki lub nawet rzymski obraz widział autor tego porówna­

nia? - Żadnego. Villani naczytał się Pliniusza i skonstruował opowieść używając kategorii rozwoju i postępu, mistrza i ucznia (jak Zeuksis i Apol- lodoros) i tak dalej według schematu4.

Te starożytne wzory, jeszcze zacieklej rozwijane przez Vasariego, gdzie naj­

1 Boccaccio G., Dekameron, tłum E. Boye [w:] Myśliciele, kronikarze i artyści o sztuce.Od starożytności do1500. Wybórtekstów, opr. J.

Białostocki, Warszawa 1988, s. 325.

2 Myśliciele,kronikarzei artyści o sztuce. Od starożytnoścido 1500. Wybór tekstów, s. 325, przypis nr 2.

3 Villani E, O początkach miasta Florencji ijego słynnych obywatelach [w:] Myśliciele, kronikarze i artyści o sztuce.Od starożytnoścido 1500. Wybór tekstów, s. 331.

4 Pliniusz (Starszy),Historia naturalna,tłum.I.i T.Zawadzcy, Wrocław-Kraków1961, Księga XXXV, 60-61.

Almanach ______________________________________________ _ ____________ 43

(46)

pierw musi być prekursor, potem mistrz, który doprowadzi sztukę na niedostępne wyżyny, a na koniec pozostawi gromadę uczniów - będą męczyły historię sztuki aż do dzisiaj. Czym innym jest możliwość realnego porównania starożytnej rzeźby ze średniowieczną, która według klasycznych kryteriów była regresem, ale domniemany upadek malarstwa jest czystą konstrukcją ideologiczną - do czasu odkopania miast Wezuwiusza, starożytne obrazy znano jedynie z opisów.

Co było przed Giottem lub rozwijało się równolegle? Sieneńczycy początku XIV wieku stwo­

rzyli pewien rodzaj jeszcze niedoskonałej głębi, iluzje przestrzeni, a postacie - pełne wagi i objętości - zyskały na dramatyzmie dzięki sugestywnym gestom. Tak jest jeszcze u Duccia, który odchodzi od płaskiej powierzchni obrazu, głównie imitując trójwymiarowość wnętrz lub pejzażu. Ten pęd do realizmu został odrzucony przez gotyk międzynarodowy, który idzie w kierunku linearyzmu i dekoracyjności, a realizmowi przeciwstawia stylizację i idealizację, ale nigdy nie został zarzuco­

ny przez Sieneńczyków. To właśnie dramatyzm, teatralność komponowanych przez Duccia scen zachwyciła Herberta, który wyżej cenił jego dzieła niż malarskiego biografa św. Franciszka:

w dziełach wielkiegosieneńczykadokonałasięsyntezadwu wielkichi przeciwstawnych kultur,z jed­ nej strony, neohellenizmu bizantyjskiego z całą jego hieratycznościąiantynaturalizmem, azdrugiej, zachodnioeuropejskiego,ściślej: francuskiego gotyku, zjego

egzaltacją, naturalizmemi skłonnością do dramatu5.

W tej kwestii nie ma bardziej pouczającego miejsca niż pierwsza sala Uffici, gdzie obok siebie stoją kilkumetrowe Ma­

donny Tronujące: Cimabue, Duccia i Giotta.

Historia Giotta jest dobrym przykładem, a właściwie od­

powiedzią na pytanie, jak to się stało, że malarstwo i architektura (ale także nie uprawiana przez niego rzeźba) - zmieniły pozy­

cję społeczną z rzemiosła do kategorii sztuki w nowożytnym znaczeniu. Wywalczona pozycja, a właściwie cześć dla talentu, dała artystom także niespotykaną wcześniej wolność. Giovanni Villani, piszący wcześniejszą część cytowanej już Kromki, zapisze pod datą 18 lipca 1334 roku:

zaczęto budowę nowej dzwonnicy Świętej Preparatykładąc fundamenty obokfasady kościoła na placu św. Jana. [... ]Gmina nasza ustanowiła kierownikiem i głównymzarządcą tejbudowy naszego współobywatela, Mistrza Giotto, który jest znakomitym mistrzem malarstwa swegoczasuitym, kto umielepiej od wszystkichnarysowaćkażdą postaćiczynność. Gmina przyznałamupensję z uwagi na jego szczególne walory zawodowe i osobiste6.

Mowa, oczywiście, o dzwonnicy katedry Matki Boskiej Zielnej, bo wraz z rozbudową zmie­

niono i nazwę świątyni. Przy takiej dumie z współobywatela, który zresztą większość swych dziel wykonał w innych miastach, nie dziwi fakt, że to w renesansowej Florencji narodził się zwyczaj, aby najwybitniejszym artystom, pisarzom i uczonym budować wspaniałe nagrobki, zarezerwowa­

ne wcześniej dla możnych arystokratów urodzenia lub pieniądza. Santa Croce jest największym panteonem sławy, skoro obok kaplic ufundowanych przez potężne rody bankierów, jedwabników i sukienników, widzimy epitafia Machiavellego, Galileusza lub Michała Anioła. Co ciekawe, nie jest to żaden zryw czy spontaniczna akcja obywateli. Przeciwnie. Decyzję podejmuje Signoria, a więc rząd republiki, 22 grudnia 1369 roku.

Ówczesna uchwała powiada, że w Santa Croce mają zostać złożone kości wybitnych chorą-

5 Z. Herbert, Siena [w:] Barbarzyńcaw ogrodzie, Warszawa 2004, s. 74.

6 Villani G„ Kronika [w:] Myśliciele,kronikarzeiartyści o sztuce, s.322-23. Białostocki informuje o monografii poświęconej kampanili Giotta:Trachtenberge M., TheCampanile ofFlorence Cathedral, New York 1971.

Cytaty

Powiązane dokumenty

„[...] religia może być obciążona patologiami, które są w najwyższym stopniu niebezpieczne i które dowodzą konieczności uznania boskiego światła rozumu za swoisty

mniej ważne że w Kaliśti urodził się Mahler ważniejsze że w pobliżu tuż przed końcem zimy gnali krowy z Humpolca do obory z sianem gospodarz i parobek - Żyd im towarzyszył

co będzie kiedy znikną ostatnie pamiątki tamtych czasów gdy z lękiem uczyłeś się chodzić kiedy zatrze się mapa czego się uchwycisz to miasto jest to jeszcze ale czy

Sprawa ta dotyczy także i mnie, bo czuję się cały czas obywatelem Raciborza i nie obojętnym jest mi wszystko, co przyczy­. nia się do pozytywnego wizerunku miasta, z nazewnictwem

ście do Osmańczyka pisał: „Drogi Osmanie! Piszę do Ciebie w sprawie moich pamiętników. Wprawdzie przyobiecałem, że Ci je napiszę, dowiedziawszy się jednak o tym, jaką

bieską piosenkę”? Było wiele osób wtedy wyrokujących. Tymczasem to on i moi synowie są moim największym skarbem i staram się nad sobą pracować, bo wiem, że nic nie jest dane

Taki też jest sens Chrystusowego orędzia: „[...] człowieka można zrozumieć tylko w perspektywie Boga, a jego życie jest dobre wtedy tylko, gdy żyje w relacji do Boga.. [...]

(...) Tupisarz wymienia rözne „Rzymy”: bogaczy, zbiorowych wycieczek, uczonych sl?czqcych nad manuskryptami z przeszlosci; wymienia, aby zakonczyc kapitaln^ pointip ktöra