• Nie Znaleziono Wyników

Almanach Prowincjonalny 2007, nr 5 [1].

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Almanach Prowincjonalny 2007, nr 5 [1]."

Copied!
196
0
0

Pełen tekst

(1)

Bogusław Zurakowski, Piotr Szewc, Jerzy Dębina, Miroslav Topinka

wierszem

Mariusz Solecki Wielka i mała ojczyzna.

Krajobrazy osobiste w poezji Z. Herberta

Ks. Jerzy Szymik Missa de spe

Zyhdi ęakolli, Franciszek Nieć

grafiki

(2)
(3)

CHLEB I SOL

pOW№*>ZlEC

ie w takt, niesp0' rozespanym meł

£i że będzie povn świat, czy ten

ia wiatru szaq n nowiedziec,

pile pite uderza osua .odległych szos. Zn°w

^ne,,tak”niesP01idziewane

^anakolejnyraneK,

.? pierzę •

» w zdanie Miernym, lodziewane lesłów.azau

oznajmujące osiadłszywt

.jednej z pianek .anasW"^*1'

będzie powiedziane

■owania przypac nyntzciakmięe W powiewie.

,e w głębi krtani t między podziw będzie trwać, m ńeć-wierzę-b<?

a gniewem, odziewane- , powiedziane.

widokówka z tego świata-) (ZtOmU^X-BA-ŃCZAK na ucho, to się i

słowem, nwięzł które poświat Co mam P°w!

(4)
(5)

D

zięki mądremu mecenatowi i niezmiennej życzliwości szefa Raciborskiego Centrum Kultury, Leszka Wyki, możemy oddać do rąk Państwa piąty, a więc w jakiś sposób jubileuszowy, numer

„Almanachu Prowincjonalnego”.

Z ogromną satysfakcją odnotowujemy, że krąg autorów i współpracowników pisma stale się poszerza. Również na łamach tej edycji „Almanachu” znajdą Państwo materiały autorstwa wielu znanych twórców z różnych stron Polski, a także, jak zwykle, zza naszej południowej granicy. Je­

steśmy ogromnie wdzięczni wszystkim naszym autorom - zarówno tym, którzy zechcieli związać się z naszym periodykiem od pierwszych jego numerów, jak i tym, którzy zaszczycili nas swoimi tekstami, fotografiami i dziełami plastycznymi w ostatnim czasie. Nie będzie oznaką megalo­

manii stwierdzenie, że „Almanach Prowincjonalny” zainicjował ukształtowanie się środowiska literacko-kulturalnego, daleko wykraczającego poza granice Raciborza i regionu raciborskiego.

Nie tylko z kronikarskiego obowiązku informujemy, że w ostatnim czasie powstało w Opolu nowe pismo społeczno-kulturalne. Nosi ono tytuł „Prowincja”. Mamy odwagę mniemać, że nasz

„Almanach w jakiś sposób zainspirował twórców tego opolskiego periodyku, który serdecznie witamy, wyrażając przy okazji nadzieję na współpracę miedzy dwoma pismami, wychodzącymi w nadodrzańskich grodach.

Ogromnie się cieszymy, że w ostatnim czasie udało się nawiązać ściślejszą współpracę z Państwową Wyższą Szkolą Zawodową oraz ją w dużym stopniu sformalizować i skonkretyzować.

Najnowszy numer „Almanachu Prowincjonalnego” zawiera informacje o przejawach tej współ­

pracy.

Podobnie jak poprzednie numery naszego pisma, również i najnowszy obfituje w głębokie i różnorodne treści. Czytelnicy znajdą w nim wszystkie stałe rubryki, w tym interesujące felietony, recenzje i komentarze. Artykuły naukowe i popularnonaukowe (np. z dziedziny historii, historii literatury) sąsiadują z esejami i licznymi tekstami poetyckimi. Bogata, jak zawsze, jest warstwa ikonograficzna pisma.

Mamy nadzieję, że piąty numer „Almanachu Prowincjonalnego” rozbudzi Państwa apetyty, które postaramy się zaspokoić w kolejnych edycjach pisma.

Oby ich było jak najwięcej!

Ątoanach

3

(6)

ZYHDI CAKOLLI

(7)

Zyhdi ęakolli-,??4.

Zyhdi Cakolli

urodzi) się 25.04.1939 r. w Peć-Peje (Ko­ sowo) na terenie byłej Jugosławii.

Akademię Sztuk Pięknych ukończył w Priśtinie w 1964 r., a podyplomowe studia magisterskie w 1979 - 1981 r. w Belgradzie u prof. Bośko Kranovicia.

Specjalizację w zakresie grafiki zdobył w Moskwie, jako stypendysta w Aka­

demii Sztuk Pięknych im. W.l. Surikowa u prof. Wadima Zitnikowa w latach 1980-1981.

Od 10.03.1983 r.jest członkiem Związku Artystów Plastyków w Polsce; od 1982 r.

należy także do International Asso­

ciation des Arts Plastiques UNESCO w Paryżu. Od 1966 r. jest także człon­

kiem Związku Artystów Plastyków Yawa-1 Association of Visual Artists-1 inc. w Nowym Jorku.

Zyhdi ęakolli oprócz rysunku, grafiki, malarstwa i rzeźby zajmuje sie ilustra­

cją, karykaturą i reklamą. Przez dłuższy czas przebywał w Atenach (Grecja), gdzie zajmował się reklamą filmową.

Tam też tworzył pejzaże, motywy krajo­

brazowe i architektoniczne oraz portre­

ty od 1964-1970 r.

W 1981 r. przybył z rodziną do Raciborza (żona, Jadwiga Joszko jest nauczycielką jeżyka polskiego).

W 1991 roku zainicjował i otworzył jako pierwszy w Polsce PRYWATNE STU­

DIUM PLASTYCZNEGO KSZTAŁCENIA PODYPLOMOWEGO i SPECJALIZACJI INTERNATIONAL (rysunek, grafika, ma­

larstwo i rzeźba) oraz prywatną galerię dziel sztuki - galeria wystawowa „GALE­

RIA ZYHDI".

Zyhdi ęakolli bardzo dużo czasu po­

święca podróżom artystycznym, był m.in. w Albanii, Anglii, Ameryce Pół­

nocnej i Południowej, Arabii Saudyjskej, Austrii, Belgii, Bułgarii, Chinach, Egipcie, Francji, Holandii, Niemczech, Indone­

zji, Iraku, Iranie, Indii, Irlandii, Islandii, Portugalii, Rumunii, Syrii, Izraelu, Turcji, Rosji i innych krajach byłego Związku Radzieckiego.

Uczestniczył w wielu plenerach w Pol­

sce i za granicą, sympozjach plastycz­

nych i teoretycznych oraz innych ak­

cjach artystycznych.

S3

(8)
(9)

1

(10)

ІоГЛ-ЗаІ'іІ

—* *

» lit

♦ •»»

ІІІІ tri

:: h :

>»«,«• **«w '♦•••• *•« Я» і

~ —- »|

•»§:;«’...

• »♦•♦• it JZi, , Jin».;;!?!'?

ІІНИ ”! id ■ - » w :»» --

I* »’♦♦♦! •>

’If’Ui'Hf!

»f Jt ii gf л,

» її. H t'.

■» «« «<«««•<

■ IHHIll I 4H< »>•«»•«]

» «•••!»' «««»»]

i * • * *

• • ♦ •« • «

' •* ••• m

іїїїіі

■ : if • li 11 11

HP^t

(11)

9

(12)
(13)

WŚRÓD

KOLDARSKIEJ BRACI

ZE LWOWA DO WILNA

Zewspomnieńporucznika Stała - CZĘŚĆ PIĄTA

Odkilkumiesięcyniema Autoratychwspomnieńwśródnas, alenamocydoko­

nanej PRZEZ SIEBIE PRACY LITERACKIEJ WCIĄŻ POJAWIA SIĘ W REDAKCJI „ALMANACHU,,;

CICHUTKO, RZUCA JAKIŚ ŻART I ZACZYNA SNUĆ SWĄ OPOWIEŚĆ: PRZED NASZYMI OCZA­

MI POJAWIAJĄ SIĘ SCENY Z ŻYCIA OKUPACYJNEGO - NIBY NIC, NASZ BOHATER ŻYJE, WCIĄŻ DZIAŁA - ALE CZUJEMY GROZĘ KAŻDEGO DNIA, NIELEDWIE KAŻDEGO KROKU, TAK W CZASIE EPOPEI WRZEŚNIOWEJ, JAK I NA WILEŃSZCZYŹNIE, PRZECHODZĄCEJ W PIERWSZYCH LATACH OKUPACJI Z RĄK DO RĄK. FRANCISZEK STAL NIE SZCZĘDZI NAM GORZKICH DIAGNOZ, DOTY­

CZĄCYCH NIEMIECKIEGO I SOWIECKIEGO OKUPANTA, SZOWINISTÓW LITEWSKICH ORAZ KO- MUNIZUJĄCEJ WIĘKSZOŚCI NARODOWOŚCI ŻYDOWSKIEJ; MA DO TEGO PEŁNE PRAWO - BYŁ, WIDZIAŁ, DOŚWIADCZYŁ NIEMAL WSZYSTKIEGO, CO NIOSŁA ZE SOBĄ WOJNA. ALE JEDNO­

CZEŚNIE UJAWNIA SWĄ WSPANIAŁĄ CECHĘ CZYSTO LUDZKIEJ, KRESOWEJ ŻYCZLIWOŚCI DLA LUDZI; DOZNAJE WSPARCIA WIELU OSÓB (RÓŻNYCH NARODOWOŚCI) I SAM JEST DOBRYM SA­

MARYTANINEM DLA WIELU, Z KTÓRYMI STYKA Go LOS. JEST CZŁOWIEKIEM DLA ŻYDA, Litwina, Austriaka, dlategoteżwolno Muoceniaćinnych zperspektywywła­

snych DOŚWIADCZEŃ I WŁASNEGO SUMIENIA. To WAŻNY GŁOS W SPRAWACH NASZEJ POL­

SKIEJ HISTORII, ALE TAKŻE LEKCJA CZŁOWIECZEŃSTWA. PAMIĘTAJMY, ŻE TE WSPOMNIENIA SPISAŁ OSIEMDZIESIĘCIOLATEK; ZNANE Z LITERATURY PRZEDMIOTU FAKTY W JEGO OSOBI­

STYM UJĘCIU NABIERAJĄ NIESŁYCHANEJ INTENSYWNOŚCI I WIARYGODNOŚCI. (MR)

P

ostanowiliśmy z kolegami opuścić Lwów. Choć znacznie bliżej miałem do Krakowa i mojego rodzinnego Borku, to ze strachu przed Niemcami zdecydowaliśmy się kierować na Wilno.

W całym tym galimatiasie, jaki panował na lwowskiej stacji, należało wyszukać odpowiedni po­

ciąg. Zwrotniczy, u którego pomieszkiwaliśmy, kategorycznie zabronił nam zbliżać się do bol­

szewickich transportów wojskowych, a już broń Boże wsiadać tam. W międzyczasie zaopatrzo­

no nas w lewe dokumenty. Mniej więcej po tygodniu pobytu nasz gospodarz powiadomił nas, że będzie podstawiony skład wagonów osobowych i towarowych dla tzw. „bieżeńców”, to jest uchodźców; przestrzegł nas jednak, by nie wsiadać do towarowych, gdyż trudniej z nich uciec w wypadku skierowania transportu na wschód. Według oficjalnej zapowiedzi „nasz” transport miał być skierowany do Równego. Władowaliśmy się we trzech do ubikacji, gdyż wszystkie przej­

ścia zatłoczone były do ostatnich granic, ludzie stali na buforach i siedzieli nawet na dachach wagonów. Ilu ludzi spadało jadąc w takich warunkach, nie wie nikt. Przez Busk i Brody dojecha- lilśmy do Równego, gdzie od kolejarzy dowiedziałem się, że nasz skład kierowany jest właśnie w kierunku „Kraju wszelkiej szczęśliwości”. Nasza decyzja była natychmiastowa: wyskoczyliśmy przez okienko ubikacji, przedtem zawiadamiając jeszcze o niebezpieczeństwie bliżej stojących.

Niestety nikt na to nie reagował, nieszczęśliwi ludzie czekali przecież na ten transport całymi tygodniami, łudząc się, że opuszczą miejsce, w które rzucił ich wojenny los. My, zaopatrzeni w dokumenty, bazując konsekwentnie na pomocy kolejarskiej braci, czekaliśmy kilka dni, aby

ХЯ 11

(14)

,2

(15)

znów wsiąść w mieszany skład, który odjechał w kierunku Łunińca. Stamtąd dotarliśmy do Bara­

nowicz. Była to już strefa przygraniczna, niedaleko było do stacji Stołpce.

Grzejąc się przy piecyku w pomieszczeniu nastawniczego w Baranowiczach byliśmy świadkami jak otrzymał telefon, zawiadamiający, że NKWD kontroluje wszystkie nastawnie i wszelkie pomieszczenia, wyszukują wszystkich, którzy nie noszą kolejarskich mundurów.

Natychmiast wskazał nam złomowisko zbombardowanych wagonów, gdzie też ukryliśmy się, by wrócić do niego, kiedy kontrola odeszła. Nad ranem nasz kolejny dobroczyńca otrzyma!

wiadomość o pociągu odjeżdżającym do Wilna. Z ust do ust przekazywano wiadomość, że Sowieci wyłapują mężczyzn i konwojują ich do miejscowej szkoły. Z tego też powodu wskoczy­

liśmy do ruszającego pociągu w ostatniej chwili. Niestety, tłok był niemiłosierny i udało nam się dostać tylko na bufory wagonu. Byłem jakoś dziwnie niespokojny; podzieliłem się ze swoimi towarzyszami przeczuciem, że nie jedziemy w stronę Lidy, czyli też Wilna, lecz nasz transport kieruje się na wschód. Wielka Niedźwiedzica na rozgwieżdżonym październikowym niebie po­

twierdziła nasze obawy. Okazało się bowiem, że raptem minęliśmy Stołpce, czyli przedwojenną polsko-radziecką granicę. Nie zastanawiałem się ani sekundy - wyskoczyłem jako pierwszy;

za mną zrobili to Kuryłło, a na końcu korpulentny Falęcki, który upadł tak nieszczęśliwie, że zranił sobie na tłuczniu kolano. Omijając Stołpce, trzymaliśmy się linii torów. Sytucja stawała się coraz bardziej dramatyczna: Falęcki kulał coraz bardziej, byliśmy bez mapy, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że od Baranowicz dzieliła nas odległość może i 50 km. Wiedziony kolejarskim doświadczeniem, po „śpiewie” szyn wyczułem zbliżający się pociąg. Niedługo nadjechał skład towarowy wypełniony sianem, beczkami i innym zaopatrzeniem frontowym. Umówiliśmy się, że wyskakujemy przed semaforem wjazdowym do Baranowicz i każdy z nas zaczął szykować się do skoku. Na szczęście pociąg składał się z samych platform, które ułatwiały dostanie się na nie. Wskoczyliśmy każdy osobno. Posuwałem się brzegiem platformy załadowanej sianem;

w pewnym momencie musiałem ominąć śpiącego wartownika - krasnoarmiejca. Po chwili tra­

fiłem na skulonego Kuryłłę, zaraz też przyszło nam wyskakiwać przy umówionym semaforze.

I tu sprawdziło się stare porzekadło, że nieszczęścia chodzą parami. Falęcki wyskakując znów upadł na kontuzjowane kolano i już prawie zupełnie nie mógł poruszać się o własnych siłach.

Uszliśmy może 50 metrów i zobaczyliśmy, że torami posuwa się sowiecka wacha. Przycup­

nąwszy niedaliśmy się rozpoznać, a po przejściu wroga udaliśmy się w przeciwną stronę. Po chwili natrafiliśmy na służbowy budyneczek pracownika PKP, tzw. w tych stronach „koszarkę”.

Obok znajdował się ogromny stóg siana. Czas był najwyższy odpocząć, gdyż znajdowaliśmy się w fatalnym stanie fizycznym i psychicznym, a Falęcki wręcz odmawiał dalszego marszu.

Postanowiliśmy przeczekać w stogu do rana. Chociaż rozmawialiśmy cichutko, ktoś nas jednak usłyszał, bo z góry, ze stogu odezwał się po polsku głos: - Kto tam? Odpowiedzieliśmy: - Polacy!

Po chwili ktoś po spuszczonej z góry drabinie zszedł do nas. W kilku słowach opowiedzieliśmy o naszej sytuacji, a nasz rozmówca odparł: - To macie szczęście, bo tatuś mój jest pracownikiem PKP, pracuje w służbie drogowej, a ja jestem harcerzem, należę do drużyny w Baranowiczach.

Właśnie od tego najwyżej 16-letniego chłopca dowiedzieliśmy się, że codziennie w głąb Rosji idą transporty z Polakami, którzy wyrzucają listy; harcerze przechwytują je z zamiarem wysy­

łania pod wskazane w nich adresy.

Nasz nowy znajomy obudził rodziców, którzy zaprosili nas do domu, rozpalili „banię”, by- śmy się mogli wykąpać i przeprowadzić dezynsekcję. Bania to było nic innego, jak dzisiejsza sau­

na. Na terenie Wileńszczyzny były to drewniane budyneczki o wymiarach w przybliżeniu 3x3 metry, z paleniskiem, nad którym umieszczony był stos kamieni polnych; nagrzane ogniem ka­

mienie polewano wodą, co w efekcie dawało ogromne kłęby pary. Pod ścianą bani znajdowało się kilka schodków, gdzie zasiadali kąpiący się wyposażeni w skopek z wodą, który - trzymany koło twarzy, pozwalał swobodnie oddychać.

13

(16)

W takim to przybytku wykąpaliśmy się i założyliśmy bieliznę, którą nasi gospodarze zor­

ganizowali po krótkiej rowerowej przejażdżce naszego młodego harcerzyka. Zaproszono nas do domu na obiad, gdzie na Falęckiego czekał już sprowadzony felczer. Gościliśmy w rodzinie har­

cerzyka ze dwa dni, a nasz mały przyjaciel przynosił nam z Baranowicz same złe wieści: Barano- wicze zalewa fala uciekinierów, mężczyźni są wychwytywani i zatrzymywani w tamtejszej szkole;

co jakiś czas, po skompletowaniu „transportu”, odsyłani są na wschód. Ma się rozumieć - jedyną winą aresztowanych była ich narodowość.

Kiedy czas był opuszczać gościnny dom, ojciec harcerzyka wytoczył „wózek drogowy”, małą platformę poruszającą się po szynach z napędem... „nożnym”. Uruchomienie takiego wózka od­

bywało się za specjalną zgodą dyżurnego ruchu, który ten fakt zapisywał w specjalnym kajecie.

Takim sposobem dotarliśmy do Baranowicz, w których przekazano nas innym kolejarzom, a oni umożliwili dalszą jazdę w stronę Wilna. Jadąc przez Lidę, dotarliśmy do Porubanku, ostatniej stacji przed Wilnem. W Lidzie pożegnał nas Falęcki, który chciał się zobaczyć ze swoją rodziną w Warszawie; nigdy go już nie spotkałem, nie wiem, czy mu się to udało.

W Porubanku, gdzie znajdowało się lotnisko, na stacji pracował mój znajomy, dyżurny ru­

chu Knoblauch. Powtórzył nam to, co już wiedzieliśmy o permanentnym zagrożeniu ze strony Sowietów. Znajomy zaopatrzył nas w stare płaszcze i czapki kolejowe, które natychmiast nałoży­

liśmy na siebie. Z racji mojej praktyki na stacji Wilno Osobowa miałem wśród wileńskich kole­

jarzy wielu znajomych; należał do nich także dyżurny ruchu Bronisław Ilukowicz. Umówiliśmy się z nim, że w odpowiednim momencie podjedzie po nas drezyną ręczną, co też sie stało. Do Wilna było ledwie 3-4 km. Tam pożegnałem się z Kuryłłą, który zamierzał spotkać się z rodziną;

jego też juz więcej nie spotkałem. Ilukowicz wysłał mnie do swojego mieszkania dając na wszelki wypadek klucze (!). Na szczęście w mieszkaniu była żona, której oddałem klucze wraz z kartecz­

ką od męża, zawierającą prośbę o opiekę nade mną. Kiedy Ilukowicz wrócił po pracy do domu, rozpoczęły się niewesołe wojenne opowieści, które przeciągnęły się do późnej nocy.

Tak się szczęśliwie złożyło, że obaj byliśmy podobnego wzrostu i ja skorzystałem z jego sortów mundurowych, a dla lepszego zamaskowania mojej nowej „roli” dostałem nawet cho­

rągiewkę sygnalizacyjną. Ilukowicz oznajmił mi, że jego stryjowie wciąż obsługują parowozy na trasie Wilno - Dyneburg, na tym szlaku znajdowało się przecież Ignalino, z którego wyjechałem 3 września! Nasz plan zakładał, że pojadę takim składem jako drugi palacz. Ustaliłem z Bron- kiem, że najlepiej będzie, gdy do Ignalina dotrę nocą; w tym celu należało znaleźć odpowiedni pociąg i wyposażyć się w samogon, który był najlepszą „przepustką” w kontaktach z sowieckimi kolejarzami. Samogon nie skutkował natomiast w rozmowach z enkawudystami, którzy owszem, samogon zabierali, ale natychmiast aresztowali posiadacza pod zarzutem przekupstwa. Plan mo­

jego przerzutu do Ignalina powiódł się i tak w pierwszych dniach listopada 1939 roku znalazłem się znowu w miejscu, gdzie zastała mnie wojna.

Przed wyruszeniem na front otrzymałem w miejscu pracy 3-miesięczną odprawę, a ponie­

waż zarabiałem w tym czasie blisko 300 złotych (krowa kosztowała wówczas 100 zł!), miałem w ręku naprawdę dużą sumę pieniędzy. W Ignalinie mieszkałem cały czas u pani Michałkowej, emerytowanej nauczycielki, wdowy po pracowniku straży celnej w Turmontach. Moja gospodyni wraz z trzema siostrami była spadkobierczynią 200-hektarowego folwarku. Być może trudno to będzie zrozumieć dzisiejszemu czytelnikowi, ale wyruszając na wojnę całą tę kwotę pozostawiłem u Michałkowej, która wzbraniała się przed jej przyjęciem, lecz w końcu uległa moim namowom!

Wróciwszy do Ignalina, wysiadłem na peronie i idąc torami dotarłem do domu Michałkowej. Po serdecznym powitaniu usłyszałem od niej: - Pokój czeka na Pana! Rano moja gospodyni poszła do przedwojennego zawiadowcy o nazwisku Wiktor Żebryk (stryj obecnego historyka parają­

cego się tematyką wileńskiej AK), który w okresie okupacji był zastępcą dowódcy, a później do­

wódcą jednej z brygad Armii Krajowej. Po pewnym czasie Żebryk zjawił się u mnie i w trakcie

---

14

(17)

serdecznej rozmowy zaproponował mi, abym odwiedził go na nocnym dyżurze. Podesłał też mi swoją żonę, akuszerkę, która opatrzyła moją zranioną nogę.

Nie trzeba było długo mieszkać w Ignalinie, by zorientować się, że w miasteczku panoszą się Żydzi, agresywni, prowokujący, bezczelnie wyszydzający polskość. Opanowali oni milicję i urzędy. Wszystkie żydowskie domy obwieszone były czerwonymi sztandarami - Ignalino tonę­

ło wprost w czerwieni. Jeśli nie miałem żadnych przykrości, to prawdopodobnie z powodu po­

zycji, jaką sobie wyrobiłem przed wojną, nie biorąc nigdy łapówek. Natomiast inny kolega znany z łapownictwa, który Żydom nie raz „zalazł za skórę”, był stale przesłuchiwany przez NKWD i w każdej chwili spodziewał się aresztowania. Nie czekając smutnego końca, którejś nocy Wacław Budrecki wraz z żoną i dwójką synków uciekł do Wilna, gdzie zamieszkał przy ulicy Bobrujskiej;

wspominam to, bowiem będzie jeszcze o nim mowa.

Na posterunku NKWD co kilka dni musiałem podawać swój życiorys; pamiętam, że proto- kulantką była Żydówka. Kapitan NKWD był wybitnie kulturalny; znał klasykę rosyjską, nieobcy był mu także Mickiewicz i Słowacki. Musiał chyba pochodzić z jakiejś ocalałej rodziny arystokra­

tycznej. Przyszedł dzień, że trochę otworzył się przede mną i uderzył w te słowa: - „My stąd wy­

chodzimy, ale na pewno jeszcze wrócimy. Wy jesteście „czestnyj cziełowiek” (człowiek honoru).

My was dobrze znamy, kiedy przyjechaliście do Ignalina, tośmy już o was wiedzieli; komendant posterunku policji to nasz człowiek.”

W kilka dni później litewska prasa podała, że wielki wódz Stalin wspaniałomyślnie oddał Litwie jej stolicę Wilno i Vilnius Kraszta - obszar wileński. Dodać trzeba, że przed opuszczeniem Wilna i okolicy Sowieci ogołocili teren ze wszystkiego, co dało się wywieźć. Polacy, naród kpiarzy natychmiast puścili w obieg porzekadło: „Vilnius musu, Lietuva Rusu” (Wilno nam, ale Litwa Ruskim). Natychmiast po opuszczeniu Wilna przez Sowietów dał się odczuć w całej okazałości skrywany dotąd litewski szowinizm. Internowano arcybiskupa Jałbrzykowskiego, masowo zwal­

niano polaków z pracy, do szkół polskich, w których dziatwa nie znała języka litewskiego, wpro­

wadzano go właśnie jako obowiązujący. Litewscy policjanci - notabene ubrani niczym klauni w wysokie czapy z pióropuszami i mundury o pozłacanych guzach - kiedy tylko usłyszeli polską mowę, rzucali się w tę stronę z okrzykiem: „Klausik, nie galima kalbeti lenkiskai!” (Nie wolno rozmawiać po polsku!); nierzadko towarzyszyły temu razy policyjnej pałki. Na polskie nabożeń­

stwa wpadały litewskie bojówki, aby „kocią muzyką” (tupaniem i śmiechami) zakłócić porządek mszy. Najgorsze było to, że nastroje antypolskie podsycało litewskie duchowieństwo. Pierwszy tego rodzaju przypadek zdarzył się w Ignalinie, gdzie odprawiający mszę ks. Mirowski został zelżony, nie pozwolono mu śpiewać po polsku.

Dodać muszę, że do ostatnich dni istnienia II Rzeczpospolitej nikomu do głowy nawet nie przyszło robić podobne rzeczy Litwinom. Inna rzecz, że w Wilnie ilość Litwinów nie przekra­

czała 1 procenta! Ale nie ma skutków bez przyczyny. Wrócę więc do wiosny 1938 roku, kiedy to 11 marca na granicy polsko-litewskiej padły strzały, od których zginął kapral Stanisław Se­

rafin, żołnierz KOP. Od kilku lat dążono do unormowania relacji polsko-litewskich i nawiąza­

nia stosunków dyplomatycznych między oboma państwami. Nie było to łatwe, bowiem istniały ogromne, a przecież nie do końca zrozumiałe urazy Litwinów w stosunku do Polski. Ich zajadłość ilustruje następujący incydent: w 1938 roku na Litwę udała się delegacja dziennikarzy polskich, która odwiedziła m.in. Muzeum Wojskowe w Kownie; jeden z Polaków, Zygmunt Nowakowski z „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, wyszedł z gmachu muzeum demonstracyjnie protestu­

jąc przeciw ilustracji znajdującej się przy samym wejściu, na której śliczna, milutka dziewczynka w narodowym stroju litewskim bojaźliwie zasłania się rączkami przed chcącą ją pożreć paskudną ropuchą, pod którą widniał napis Lenkija (Polska)!

Nie był to odosobniony przypadek; w szkołach litewskie dzieci uczono takiego oto wierszy­

ka: „Do Wilna, do Wilna, tam bracia i siostry w niewoli, pomocy żądają.” Jak już wspomniałem,

Almanach

15

(18)

minimalna populacja Litewska posiadała swoje gimnazjum, gdzie także stanowiła mniejszość w stosunku do uczącej się tam młodzieży białoruskiej. Na całej Wileńszczyźnie, z wyjątkiem li­

tewskich enklaw wokół Marcinkaniec i Ignalina, trudno było napotkać Litwina. Antypolska pro­

paganda subsydiowana była z Moskwy i Berlina.

Ze mną nie było inaczej - także zostałem zwolniony z pracy. Wraz z innymi zwolnionymi Polakami zatrudniliśmy się u Żydów przy wyrębie lasu i korowaniu papierówki. Ciężka to była praca, tym bardziej, że zimy były srogie. W robocie dobieraliśmy się dwójkami; mnie przypadł wspaniały towarzysz, Wacław Januszkiewicz, chłopisko dobrze zbudowane i silne jak tur; do 1939 roku współpracował z „dwójką” (tj. wywiadem wojskowym). Podczas wywózki z Wileńszczyzny znalazł się w pierwszej fali aresztowanych i odtąd ślad po nim zaginął. Warto wspomnieć jeszcze kolegę o litewskim nazwisku Czekutis, na którego Litwini wywierali naciski, by zadeklarował zmianę narodowości; ten jednak nigdy nie wyparł się polskich korzeni.

Jedno tylko można powiedzieć na plus, że po wyjściu Sowietów było co prawda ciężko żyć, ale nie musieliśmy bać się wywózek. Pod okupacją sowiecką spało się bowiem z workiem pod głową, w którym spakowane były najważniejsze rzeczy w razie wywózki: suszony chleb, cukier, słonina, czosnek, cebula, a przede wszystkim - dobre buty i ciepła odzież.

Kończyła się bardzo ostra zima 1939/40, kiedy to mróz dochodził do -40° Celsjusza. W igna- lińskie lasy powoli wkraczała wiosna, lecz my, Polacy, czekaliśmy jeszcze innej odwilży - upadku ciemiężącej nas tyranii. Tymczasem wszystkimi liniami kolejowymi, w kierunku Niemiec bez przerwy sunęły radzieckie transporty z paliwem, zbożem, węglem i przeróżnymi dobrami gospo­

darczymi; pakt Ribbentrop-Mołotow działał bez zarzutów!

*

Około przełomu lutego i marca 1940 roku wyjechałem do Wilna, gdzie przez Litwina Jana Murynasa, będącego w tym czasie sekretarzem w elektrowni miejskiej, otrzymałem pracę in­

kasenta. Przydzielono mi dzielnice Snipiszki i Łosiówkę, czyli tereny po drugiej stronie Wilii.

Jons Murynas był przed wojną nauczycielem w pobliżu Ignalina, znaliśmy się dobrze, a że on nie stronił od kieliszka, zaś ja byłem abstynentem, to nie brakowało okazji do pożyczania mu pieniędzy, najczęściej na „wieczne oddanie”. Murynas wystawił mi legitymację pracownika elek­

trowni na nazwisko - a jakże - Pranas Plenas (po litewsku stal to plenas); musiał tak zrobić, abym w ogóle tę pracę mógł dostać. Mieszkałem wóczas przy ulicy Lwowskiej, chyba numer 53, w domku jednorodzinnym bezdzietnego polskiego małżeństwa. Miałem oddzielny pokój, który opłacałem z góry wraz z wyżywieniem.

Pewnego razu zmieniono mi rejon i na kilka dni przydzielono ulicę Zawalną, znajdującą się w dzielnicy żydowskiej. Któregoś dnia po drewnianych, skrzypiących schodach dotarłem do typo­

wo żydowskiego mieszkania, odczytałem jak zwykle licznik, wypisałem rachunek i ze słowami „da swidania” (językiem urzędowym był znów rosyjski) zamierzałem opuścić lokal. Traf chciał, że było to mieszkanie Żyda o nazwisku Muszkin - hurtownika drewna, od którego kiedyś nie wziąłem ła­

pówki pracując jeszcze na kolei. Stojąc już na schodach usłyszałem po polsku: - Proszę Pana, proszę stanąć! Mój rozmóca poznał mnie, zszedł niżej, podał mi rękę i mocno wzruszony powiedział:

- Panie Stal. Mnie, starego Muszkina nie musi się Pan obawiać! Nie wiem jak się Pan teraz nazywa... Ja już w życiu bardzo dużo przeżyłem, łącznie z rewolucją sowiecką. Pan był bardzo porządnym człowiekiem... Jeżeli ruscy się tu utrzymają, to mnie z moim majątkiem zrujnują i wywiozą do łagrów. Mam do Pana prośbę. Mnie się jeszcze wciąż dobrze powodzi, niech Pan przyjmie ode mnie pożyczkę! Jak się zmieni, to mi Pan oddasz - jak się nie zmieni, to ja i tak wszystko stracę!...

To mówiąc włożył rękę do kieszeni, wyciągnął plik rubli i zaczął mi je wciskać. Nie przyją­

łem. Myszkin zmieszał się, ale ja, by rozładować niezręczną sytuację, przygarnąłem go do siebie

16

(19)

w geście serdecznego podziękowania. Wiedziałem, że naprawdę nie muszę się go obawiać. Któż z nas dwóch mógł wtedy przypuszczać, że niebawem spotkamy się w jakże tragicznych okolicz­

nościach.

Była późna jesień lub wczesna zima 1941 roku, a zatem okres po napaści Niemiec na Ro­

sję Sowiecką. Wraz z nowym okupantem radykalnie pogorszyła się sytuacja ludności żydow­

skiej. Pędzono ich do katorżniczej pracy, na przykład przy budowie drugiego toru kolejowego na linii Wilno-Dyneburg. Ja w owym czasie pracowałem na mijance kolejowej Baławecki, 5 km od Ignalina. Moja „stacja” mieściła się w wagonie towarowym, wyposażonym w telefon, telegraf i inne urządzenia. Ze swojego stanowiska widziałem jak litewscy szaulisi (tak, tak!), wysługując się niemcom codziennie pędzili do pracy Żydów, w tym także dzieci i starców, sprawiających wrażenie ludzkich łachmanów. Niektórzy z nich do niedawna wiernie służąc sowieckiej NKWD doświadczali teraz hitlerowskiego terroru; ich spuszczone głowy mówiły wszystko. Jakże historia potrafi być bezlitosna! - myślałem sobie nieraz. Wśród pędzonych niewolników ujrzałem które­

goś dnia Muszkina! Zaraz też, za zgodą pilnującego Żydów wartownika, z pochodzenia Austria­

ka, zacząłem podawać Muszkinowi jedzenie. Przyjmował bez jednego słowa, Wzruszenie jednak dało się wyczytać w jego wzroku. Budowa oddalała się jednak od mojej „stacji” i umówiłem sie z Muszkinem, że będę zostawiał żywność koło swojego wagonu, tak by mógł niepostrzeżenie przechwytywać moje podarunki. Ja już wówczas byłem w Armii Krajowej; jednym z naszych zadań było przygotowywanie melin dla ukrycia spalonych ludzi. Taką też propozycję złożyłem Muszkinowi. Zapewnił mnie, że jutro da odpowiedź. Rzeczywiście tak się stało, ale była to odpo­

wiedź negatywna; - Gdzie moi bracia, tam i ja pozostanę!...

Wtedy jeszcze nikt nie mógł przypuszczać jak skończy się los wielu Żydów na terenach oku­

powanych przez Rzeszę hitlerowską. Po kilkunastu miesięcach nikt z tych ludzi już nie żył... Zgi­

nęli najczęściej od kul litewskich zbrodniarzy, pomocników gestapo; najbardziej symbolicznym miejscem są tu podwileńskie Ponary.

Opisany tutaj los wileńskich Żydów nasuwa mi, niestety, falę wspomnień z nieodległego czasu, kiedy w Wilnie rządzili Sowieci, a późniejsze ofiary hitlerowców pewnie czuły się w syste­

mie stworzonym przez NKWD. Komunizujący Żydzi znajdowali się w takim amoku, że docho­

dziło do przypadków spychania Polaków z chodników na jezdnię. Jak już może wspominałem domy oflagowane były na czerwono, a z głośników rozbrzmiewały sowieckie szlagiery typu „Tri tankista”, „Szyrokaja strana maja radnaja”. Kiedy z więzienia na Łukiszkach pędzono więźniów na stację towarową, defilujący na trasie więziennego przemarszu Żydzi pluli na „wrogów ludu”.

Transporty sowieckie z pomocą dla Niemiec miały pierwszeństwo przejazdu, lecz już od wiosny 1941 BBC w nieśmiało zaczęto przebąkiwać o koncentracji Wehrmachtu nad granicą so­

wiecką. Wywiad akowski również przekazywał do Londynu meldunki o dywizjach niemieckich kierowanych nad Bug. Kiedy rząd brytyjski uprzedził Sowiety o ruchach armii Hitlera, agen­

cja TASS (a było to 24 godziny przed wybuchem wojny sowiecko-niemieckiej) podała dementi o mniej więcej takiej treści: - Nieprawdą jest - co rozsiewają wrogie zagraniczne stacje, jakoby stosunki radziecko-niemieckie były naprężone. Nasze stosunki są tak dobre, że lepsze być nie mogą między sąsiadującymi ze sobą państwami.

22 czerwca 1941 roku rano znalazłem się w miejscowości Jerozolimka kilka kilometrów od Wilna. Stojąc na skraju lasu nad brzegiem Wilii usłyszałem wybuchy bomb zrzucanych w rejonie Porubanku, gdzie znajdowało się lotnisko. Szybko udałem się na postój autobusów, gdzie z trudem wepchnąłem się do jednego z nich. Wśród Żydów panowało ogromne poru­

szenie. Dojeżdżając do Wilna zauważyłem jak pośpiesznie zamalowywują na murach domów gwiazdy z sierpem i młotem. Zielony Most był miejscem dantejskich scen; oddziały sowieckie uciekały w popłochu; raptem zobaczyłem jak dwóch pułkowników mierzy do siebie z pistoletów walcząc o pierwszeństwo przemarszu dla swych oddziałów. Tu wysiadłem i popędziłem do mo-

17

(20)

jego mieszkania przy Lwowskiej. Dowiedziałem się, że ropoczęła się wojna, o którą my Polacy modliliśmy się jak o wybawienie. Armia litewska nie była jeszcze całkiem rozformowana, dlatego też zdarzało się, że zwarte kompanie litewskie uderzały z tyłu na „sowieciarzy”. Opowiadano mi, że w pobliżu kościoła śś. Piotra i Pawła na Antokolu Litwini wywlekali z aut i pod murami świą­

tyni rozstrzeliwali rodziny sowieckich oficerów; według tych relacji nie oszczędzano także dzieci.

Wtedy w to nie wierzyłem, ale napatrzywszy się później na litewskie okrucieństwa musialem niebawem zmienić zdanie.

Żydzi przeczuwali, że zbliża się czas zagłady. Ci, którzy bez reszty zaangażowani byli w czer­

wony terror, uciekali z Sowietami. NKWD do ostatnich chwil, niemal już pod gradem bomb, odprawiało kolejne transporty Polaków na wschód; łagry wciąż potrzebowały nowej siły robo­

czej. Na stacji Wilno-Towarowa rządziło prawo pięści, a właściwie - prawo nagana. „Kamandiry”

strzelali do siebie, aby tylko zdobyć wagon dla swego oddziału. Zdumiewające jest, że w tym tumulcie nikt nie odważył się zajmować wagonów dla łagierników. Powiem to z dumą, że nawet w takiej opresji polski kolejarz prezentował postawę pełną bohaterstwa i patriotyzmu: w warun­

kach tak bezwzględnej walki o byt potrafiono odczepić ostatnie sześć wagonów wypełnionych całymi rodzinami przeznaczonymi na Syberię. Błyskawicznie pootwierano wagony, które w oka­

mgnieniu opustoszały.

Niestety, władza radziecka miała dobrą pamięć. Kiedy w lipcu 1944 roku walec wojny znów przetoczył się przez Wileńszczyznę i Sowieci po raz kolejny weszli do Wilna, zaczęto gorączkowe poszukiwania owych polskich kolejarzy. Na fali tej zemsty zginął Wołodia Krenkin: do sklepiku spożywczego, który prowadził przy ulicy Zakręt, weszło trzech enkawudzistów. Nie padło ani jedno słowo - padły strzały. Zlikwidowano ostatniego z synów polsko-rosyjskiej rodziny Krenki- nów, która zasłużyła się jeszcze w armii Denikina w walce z bolszewikami, (cdn.)

[Całośćopracował Marek Rapnicki]

18

(21)

19

(22)

їЖИМИ

WIERSZE

C

zarnebuciki

W listopadowy niedzielny poranek 2004 roku drobnymi krokami przecinała jezdnię pod Krasnymstawem w jesionce chustce skromnych czarnych bucikach lekko pochylona wydała mi się jak z wiersza Miłosza dokąd i po co szła do kościoła na mszę może najkrótszą drogą po prostu do nieba pomyślałem że głęboko wierzy przyjmuje sakramenty zna tylko poprawne obyczaje może przesadzam minęły prawie dwa lata mam ją przed oczami auta zwalniają ślisko mgła nad polami gawrony przelatują cóż ważniejszego gdy organista poprawia mikrofon ministranci zapalają świece a ksiądz wychyla z zakrystii głowę już za chwilę przeżegna się święconą wodą i odetchnie na ławce bo bardzo się zmęczyła

2006

(23)

M

ożemyporozmawiać

U Rózgi daszki różowe błękitne jasnozielone ładne tu zardzewiała blacha czarna dziurawa papa liszaje na kominach bo tynk odpada

szpikulce anten gołębie tokują kawki szukają dla siebie miejsca warszawska Praga o dziewiątej rano zadzieram głowę niebo ciężkie

i wiatr się zrywa Targowa przy Ząbkowskiej kipi ruchem kobieta w okularach z grubymi szkłami chwyta mnie za rękaw możemy porozmawiać

o Piśmie Świętym jestem nieprzygotowany odpowiadam zaskoczony ona się uśmiecha

2007

M

yśligubiąsię

Drzewa ogołocone pola zielone lub szare z ciągnika pruje dym horyzont zbliża się i oddala bo pociąg też pruje już minął Włocławek pod niskim niebem bezruch Oko Opatrzności schowało się za chmurami rozdmuchałbym chmury ale jak cztery krowy opuściły głowy piją na równinie mgłę

myśli raczej gubią się niż odnajdują nie czuję żebym coś ważnego tracił właśnie straciłem z oczu krowy co warty bez nich pejzaż piękna ta jemioła a tu jeszcze brzozowy zagajnik prosi o uwagę gdy pociąg bierze zakręt

2006

(24)

WIERSZE

Bogusław Żurakowski

poeta, krytyk literacki, kulturoznawca, wykładowca. Urodzony 9 lipca 1939 roku w Stanisławowie na Dawnych Kresach Rzeczypospolitej. Profesor w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Jagiellońskiego (Wydział Filozoficzny).

Kierownik Zakładu Pedagogiki Kultury UJ. Zajmuje się filozofią wartości, aksjo­

logią literatury, literaturoznawstwem, literaturą dla dzieci i młodzieży. Debiu­

tował w 1957 roku w Opolu w Polskim Radiu. Pierwszy zbiór wierszy Taniec bez ludzi ogłosił w 1962 roku. Federacja PEN-Clubów w Londynie przyznała mu w 1965 roku wyróżnienie. Otrzymał też Nagrodę Literacką im. S. Piętaka, zaś w 1983 roku Międzynarodową Nagordę

„Pinocchio" przyznaną przez Fondazio- ne Nazionale „Carlo Collodi” w Pescia (Włochy). Prezes Krakowskiego Oddzia­

łu SPP od 1996 roku. Pomysłodawca wielu imprez literackich, między innymi:

Krynickich Jesieni Literackich, „Czwart­

ków Literackich", Festiwalu „Literatura bez granic", „Poezja i gwiazdy „(Jama Michalika). PUBLIKACJE: Uprawia poezję i krytykę literacką (publikował, m.in., w

„Odrze", „Więzi", „Regionach", „Dekadzie Literackiej" „Toposie" etc.), autor około 300. artykułów oraz redaktor tomów poezji, ukazujących sie przy wsparciu SPP. Opublikował, między innymi, 15.

książek poetyckich (Piszę na cieniu, Zna­

ki wodne, Szept wody, Taniec bez ludzi), jak również książki literaturoznawcze (Paradoks poezji, WL, Kraków 1982; Lite- ratura-Wartość-Dziecko, Wyd. „Impuls", Kraków 1999; W świecie poezji dla dzie­

ci, Wyd. „Impuls", Kraków 1999). Jego utwory były tłumaczone na języki: an­

gielski, niemiecki, hiszpański, ukraiński, serbski, chorwacki, bośniacki, czeski, portugalski, rosyjski, słowacki. PRYWAT­

NIE: Uwielbia placki ziemniaczane, po maturze chodził na szarlotkę. Śladem Hermana Hesse odwiedził kilka zagra­

nicznych kurortów (ulubione Karlove Vary, gdzie delektuje się co roku smacz­

ną wodą „Mattoni"). Nie przepada za

„szczurami powietrza" czyli gołębiami, które zrobiły z loggi jego apartamentu - gołębnik.

P

rzesłanie Twoje oczy w oddali - Srebrne rybitwy na fali.

P

rzystanek

Przystanek - wolność. Trzeba czekać, Aż nadejdzie biała lokomotywa. Biały Orzeł na masce ze stali i szkła.

Człowiek w czapce-niewidce pyta O godzinę. O dzień tygodnia, miesiąc,

Rok.

W

ybory

Oddaję głos. Komu oddaję?

A od kogo otrzymałem wewnętrzny dźwięk Wieczorny? Wymowność kwiecistą. Mówię:

Góradół i idę pod górę ścieżką,

A później schodzę w przyszłość, co jak las Buków-Światowidów-Świętowidów patrzy We wszystkie strony życia.

Almanach

PROW 1 NCJONALNY

(25)

P

rzeznaczenie Cicha gra ze starością:

Udajemy, że nas nie ma.

A gdy stoimy twarzą

W twarz, nie chcę, by spotkały się Nasze oczy. Jej wzrok

Jest bardziej przenikliwy.

Nie ukryję się przed powodzią.

M MI 23

(26)

ZDRUGIEJ STRONY

Myślałem, sporo czasu minie, Zanim dogadam się z Indianinem Z plemienia Proste Nosy.

Choć stoi i stoi, jak za szybą, Niewątpliwie jest żywy.

Słyszę jego oddech.

Pytam, czy mnie dostrzega.

Czy czegoś mu trzeba.

On poruszył głową, że tak.

Tak, tak. W Krakowie, teraz Gdy przybył prosto z nieba Prerii i bizonów mu brak.

I pióropusza. I fajki pokoju.

Indiańskiego Święta Korzeni.

Pamięć człowieku jest w drzewie.

A pień leży na leśnej drodze W poprzek.

24 Steń,

(27)

9

(28)
(29)

Janusz Nowak: - Serdeczniewitamwszystkich Państwaprzybyłychnadysku­

sję REDAKCYJNĄ, KTÓRA INAUGURUJE CYKL DEBAT „ALMANACHU PROWINCJONALNEGO”

POŚWIĘCONYCH RÓŻNYM WAŻNYM SPRAWOM DOTYCZĄCYM MIASTA, REGIONU, ALE TAKŻE kraju. Naszapierwszadyskusjazbiegasięzważnymwydarzeniem, jakimjestpię­

ciolecie Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowejw Raciborzu. Myślę, żetorocz­

nica ISTOTNA, ZNAMIENNA DLA DZIEJÓW NASZEGO MIASTA. MAMY BOWIEM DO CZYNIENIA Z UCZELNIĄ O NIESPOTYKANEJ DYNAMICE ROZWOJU W SKALI KRAJU: W CIĄGU 5 LAT W RA­

CIBORSKIEJ PWSZ KSZTAŁCENIE WZROSŁO Z 3 DO 23 SPECJALNOŚCI NA 8 KIERUNKACH STU­

DIÓW!

W NAJBLIŻSZYCH TYGODNIACH UKAŻE SIĘ 5 NUMER „ALMANACHU PROWINCJONALNE­

GO”, KTÓRY MA AMBICJĘ TWORZENIA WOKÓŁ SIEBIE ŚRODOWISKA KULTURALNEGO, LITERAC­

KIEGO, ŚRODOWISKA TWÓRCZEGO, INTELEKTUALNEGO. MAMY NADZIEJĘ, ŻE TA DZISIEJSZA DYSKUSJA BĘDZIE DOBRYM POCZĄTKIEM ŚCIŚLEJSZEJ WSPÓŁPRACY MIĘDZY RACIBORSKA UCZELNIĄ - KUŹNIĄ INTELEKTUALNYCH KADR, A ŚRODOWISKIEM SKUPIONYM WOKÓŁ NA­

SZEGO PÓŁROCZNIKA.

Pierwsząsprawą, którąchcielibyśmyporuszyć, jestproblempoczątkutej UCZELNI, JEJ NARODZIN. JAKIE BYŁY POCZĄTKI, JAK TO WYGLĄDAŁO?...

SU

27

(30)

k k

Marek Rapnicki: - ... Jakie były początki i jakie powody, że za­

częliście Państwo działać?

Marian Kapica: - To pytanie stawia nas, przedstawicieli kierow­

nictwa uczelni, w sytuacji zmuszają­

cej do poważnej refleksji... Dzisiaj na posiedzeniu Senatu Uczelni usłysze­

liśmy zdanie, że ponoć pierwsze pró­

by tworzenia wyższej uczelni miały miejsce w XIX wieku. Zostawmy to na inną okazję - to była inna epoka, inne uwarunkowania polityczne i hi­

storyczne - natomiast nas może in­

teresować to, do czego sami sięgamy pamięcią, o czym możemy mówić na podstawie osobistego doświadczenia (o ile doświadczenie może być prze- kazywalne). Moje doświadczenia z powoływaniem uczelni wyższej w Raciborzu sięgają lat 1977-1981, czyli wielkiego przełomu w dziejach Polski - powstania Solidarności i dalej - do stanu wojennego. Tego okresu propono­

wałbym nie pomijać w naszej dyskusji o początkach uczelni. Potwierdziło się znane wszystkim powiedzenie, że „historia kołem się toczy”. W owych czasach myśmy się w Raciborzu orientowali w stronę AWF w Katowicach i WSP w Opolu. Dziś sytuacja jest taka, że znowu jesteśmy blisko AWF-u w Katowicach i Uniwersytetu Opolskiego.

Do uczelni współpracujących z nami dołączamy na razie skromne, ale wiele mówiące kontakty z Uniwersytetem w Ostrawie i z Uniwersytetem w Opawie.

Ale wróćmy do lat siedemdziesiątych! Trzeba przypomnieć, że najpierw był tu punkt dy­

daktyczny, a potem wydział zamiejscowy AWF-u. To były lata, gdy w Polsce głośno było o powo­

ływaniu wyższych szkół nauczycielskich. Szliśmy tym tropem mając duże szanse... Zrozumiałem, że starania o wyższą szkołę w Raciborzu to trud niesłychanie mozolny. Można byłoby spróbo­

wać skwitować te sprawę w ten sposób, że te pierwsze starania w latach 1977-1981 nie zostały uwieńczone powodzeniem - musieliśmy wtedy spasować! (Starania te M. Kapica opisał w tekście Szkoły wyższe w Raciborzu (nadzieje powstania, niesłuszność upadku) zamieszczonym w V tomie

„Strzechy”, 1989, s. 70-84 - przyp. red.).

Marek Rapnicki: - Przepraszam, mówi Pan profesor „musieliśmy”. Czy da się tu przypo­

mnieć kilka postaci?

Marian Kapica: - Możemy tutaj się wesprzeć kilkoma nazwiskami, między innymi: nie­

żyjący już dr Augustyn Leśnik, Zygmunt Chodenko i obecny rektor, prof. Raczek. To była grupa, która bardzo pracowała... przy niekłamanym wsparciu władz miasta i powiatu.

Jerzy Pośpiech: - ...oraz Marian Kapica!

Marian Kapica: - Od 1977 pracowałem w Wydziale Zamiejscowym katowickiego AWF-u;

dziekanem był wtedy prof. Raczek. Grupa osób, którą wymieniam, wykorzystywała wszystkie

Almanach

28

(31)

swoje możliwości... Trzeba dodać, że myśmy przygotowali tzw. materiały, natomiast w imieniu władz miasta rozmowy prowadzili przewodniczący prezydium miejskiej rady і I sekretarz komi­

tetu. Wykorzystywano wszystkie możliwości, muszę powiedzieć, że nawet dr Gizela Pawłowska, członek Komitetu Centralnego PZPR była w te rozmowy włączona... Niestety, problem przerósł możliwości ówczesnego Raciborza.

Marek Rapnicki: Czyli - ziarno zostało zasiane i marzenia nie wygasły... Przyszedł rok 1989-90, który skutkował przełomem samorządowym w Polsce...

Marian Kapica: - To był moment, w którym te idee zostały, że tak powiem, rewitalizo- wane. Pojawiła się nowa formacja intelektualna raciborzan - ludzi już z osobistym dorobkiem naukowym. Można było spojrzeć na uczelnię z nowej perspektywy: są ludzie, jest potrzeba edu­

kacyjna - wobec tego wracajmy do idei, róbmy szkołę! Warto podkreślić, że nie było tu próżni...

pozostał bowiem klimat intelektualny „dawnego” Raciborza, a więc i dawnego Studium Nauczy­

cielskiego - ludzie, m. in. dr Augustyn Leśnik, dr Stanisław Kucharczyk, prof. Władysław Hen- dzel, prof. Joachim Raczek, prof. Zdzisław Piasecki, doc. Franciszek Czech, dr J. Kucharska, prof.

Czesław Głąbik... Przytaczam tu niektóre tylko nazwiska osób, które mogły - w owych czasach - tworzyć wydział humanistyczny raciborskiej uczelni.

Gabriela Kapica: - Wymienić tu trzeba jeszcze dr. Józefa Waligórę...

Marian Kapica: - To było niezwykle ważne, niezaangażowane politycznie środowisko intelektu­

alne.

Adam Szecówka: Trzeba wspomnieć, iż niezależnie od instytucjonalnego aktywizowania raciborskiego środowiska dydaktyczno-naukowego istotną rolę odgrywała w Raciborzu Rada Pracow­

ników Nauki. Powstała w latach osiemdziesiątych, z inicjatywy mgr. Wojciecha Nazarki - wiceprezy­

denta miasta i Przewodniczącego Polskiego Towa­

rzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Rada skupiała ponad 50 raciborskich doktorów nauk różnych spe­

cjalności. Co pewien czas zbieraliśmy się w „Sokole”.

Każde spotkanie rozpoczynało się referatem świeżo wypromowanego raciborskiego doktora. Wśród uczestników nie brakowało profesorów czy dr. hab.

np. prof. Joachima Raczka, prof. Franciszka Marka, dr. hab. Mariana Kapicy. Podczas tych spotkań rosła świadomość, że Racibórz dysponuje potencjałem naukowym, zdolnym stworzyć zrąb przyszłej kadry uczelnianej.

Marek Rapnicki: To wszystko jest bardzo miłe, co mówi Pan profesor, przywołując nazwiska, które bez naszej pomocy w świadomości społecznej

(32)

nie odtworzą się. Jednakże chciałbym zachęcić do skierowania uwagi na czasy tego ostatniego prze­

łomu z uwagi na fakt, że wszyscy Panowie jesteście członkami grupy inicjatywnej, która korzystając z dorobku i tego dobra, które się wytworzyło, tu przy ulicy Słowackiego, ruszyli do batalii, bo czy­

telnik musi wiedzieć, że takie uczelnie, nawet w demokratycznym ustroju, nie powstają z dnia na dzień, nie powstają jednym podpisem, choćby z uwagi na normalne procedury. A jeśli mają przeciw­

ników, to tym bardziej sprawa się komplikuje i przedłuża.

Jerzy Pośpiech: Ja myślę, że tutaj została barwnie przedstawiona - bo rzeczywiście była barwna - historia pierwszego Studium Nauczycielskiego, ale miej my świadomość również tego, że gdyby się skończyło na pierwszym SN-ie - (a tak mogło być, bo AWF się wyprowadził, a wydział zamiejscowy WSP też został zlikwidowany) szczęściem dla Raciborza było to, że uruchomiono Studium Wychowania Przedszkolnego, że te budynki w dalszym ciągu były dla kształcenia na­

uczycieli; że to Studium przekształciło się ponownie w Studium Nauczycielskie. W owym czasie SN-y podlegały Ministrowi Oświaty i Wychowania, który mógł decydować o ich istnieniu. I oto w 1990 roku z dnia na dzień zapadła decyzja o likwidacji raciborskiej placówki i pozostało dwa lata na jej wygaszenie... Być może stałoby się tak, że w tych murach usadowiłaby się jakaś inna instytucja; były różne pomysły. Z dr. Adamem Szecówką uczestniczyliśmy w niezwykle istotnym wydarzeniu. Stanął wtedy na wysokości zadania ówczesny prezydent Jan Kuliga, który zdecydo­

wanie poparł starania o utworzenie Kolegium Nauczycielskiego w miejsce likwidowanego SN-u.

Nasza pionierska koncepcja dwu-specjalnościowego kształcenia słuchaczy uzyskała uznanie w ministerstwie. Oryginalność tego pomysłu polegała na tym, że studiujący wychowanie fizyczne i zdrowotne mogli równolegle zdobywać kwalifikacje z wybranej dodatkowej specjalności: reso­

cjalizacja, surdopedagogika, oligofrenopedagogika. Oprócz Adama, który odpowiadał za część koncepcji dotyczącej pedagogiki specjalnej, trzeba wymienić Bolka Szutera, który zajął się zagad­

nieniami wychowania fizycznego. Mimo dobrego projektu pojawiały się nowe administracyjne przeszkody, które swoją determinacją pomógł pokonać wspomniany prezydent Kuliga.

W powołanym Kolegium Nauczycielskim zostałem mianowany dyrektorem. Wyznaczyła mnie na to stanowisko pani kurator Pillardy mówiąc: -Jak Pan tak chciał tej szkoły, to niech Pan teraz nią kieruje. Misja tworzenia była bardzo fajna, ale trzeba było najpierw zlikwidować SN!

Drodzy Państwo, czterdzieści osiem osób, wielu moich kolegów i przyjaciół! Trzeba im było wrę­

czyć decyzje o rozwiązaniu stosunku pracy; dla wielu ludzi był to dramat, część przeszła na eme­

ryturę, część ludzi w ogóle nie znalazła zatrudnienia. To dla mnie trudny epizod. Podjąłem potem taką decyzję, że nikogo już nie będę zwalniał. Nigdy w życiu! Bo to jest straszne. Natomiast miło się przyjmuje ludzi - to, co teraz robimy, jest radosne. Dlaczego o tym mówię? Dlaczego wspomi­

nam o tym kolegium? No, bo tutaj już chodzili ludzie i mówili: - Jaka by tu była ładna komenda policji! I gdybyśmy nie sfinalizowali idei kolegium, inaczej by się potoczyła ta historia.

Już w 1996 roku rozpoczęły się nasze starania o szkołę wyższą - bo wciąż nie rezygnowali­

śmy, chcieliśmy iść dalej. Spotykaliśmy się w tym pokoju. Inaczej wtedy wyglądał...

Gabriela Kapica: - ...To była inna sala, tu były ściany...

Jerzy Pośpiech: - Tak, tu była ściana! Tu siedzieliśmy i powiedzieliśmy: - No fajnie, kole­

gium jest, ale to za mało! I oto zebrała się grupa osób, dość liczna - myślę, że warto nawet byłoby sięgnąć do tych protokołów, do listy tych nazwisk. Byliśmy tutaj zdeterminowani i zgodni, że musimy wreszcie powołać wyższą uczelnię. (...)

Muszę też powiedzieć, że był moment, kiedy Rada Miejska stworzyła podkomisję d.s. utwo­

rzenia w Raciborzu PWSZ, i ten zespół przygotowywał koncepcję szkoły wyższej. Myśmy już wiedzieli, co chcemy tu zrobić. Już spływały pierwsze wnioski, było rozporządzenie o wyższym

(33)

szkolnictwie zawodowym. Powstawały pierwsze szkoły. Rysowała się ogromna szansa! Było tutaj wiele takiego pionierskiego entuzjazmu i wiary. Nie brakowało nam także przeciwników, którzy tym bardziej nam pomagali, bo bardzo mobilizowali nas do działania! Było wielu sceptyków. No, wiele by o tym mówić, ale mamy do tego zbyt krótki dystans, bardzo emocjonalny; dlatego nie chciałbym rozwijać tego wątku.

Kiedy szkoła już powstała, mieliśmy takie miłe spotkanie z marszałkiem województwa i on z zaskoczeniem pytał: Jak wyście to załatwili? Przecież, jeśli powstają szkoły to niepubliczne, ale państwowa, dotowana z budżetu?! Wiele rzeczy się na to złożyło i myślę, że nie ma jednej osoby, która mogłaby powiedzieć: - Ja jestem twórcą tej szkoły! To była taka klasyczna koincydencja, że oto wiele osób się tutaj spotkało, że sprzyjały nam uwarunkowania zewnętrzne. Ja myślę, że w tym miejscu nie można zapomnieć nazwiska Marka Bugdola, starosty raciborskiego, który powołał formalny zespół i mnie na szefa takiego roboczego zespołu, który miał całą tę rzecz sfinalizować dbając o wszystkie papierkowo-protokolarne szczegóły. Starosta miał dużą zręcz­

ność organizacyjną i umiejętność skupienia wokół siebie ludzi. Ale nie tylko on, do tego było po­

trzeba prof. Raczka, znanego, szanowanego... Pamiętam rozmowy z recenzentami tego projektu:

- A kto tam za tym stoi? Profesor Raczek? A, to jest dobry projekt! Wiele rzeczy się tak cudownie zbiegło w czasie. Wykorzystaliśmy chyba wszystkie sprzyjające okoliczności (...). Mówimy o tym dlatego, że nie dotarło chyba do większości naszych mieszkańców, że stała się rzecz niebywała, rzecz historyczna: uzyskaliśmy prawa do szkoły, która ma usytuowanie w budżecie państwa! Po­

wołano wiele uczelni niepublicznych, jest ich ogromna większość, ale to są efemerydy. Najbliższe dwa, trzy lata skorygują sieć szkolnictwa wyższego, nie trzeba być tutaj prorokiem, wystarczą matematyczne obliczenia, wystarczy liczba studentów, liczba absolwentów, liczba miejsc pracy, które czekają na tych absolwentów... w najbliższych latach wiele uczelni zostanie zlikwidowanych,

(34)

a nasza przetrwa! Nasza szkoła się bardzo umocniła, i myślę, że te pięć lat to pierwszy jubileusz z długiej serii!...

Gabriela Kapica: Chciałam dodać, że nie wspomnieliśmy tu o placówce czysto akade­

mickiej, jaką było Centrum Doskonalenia Nauczycieli. Lata 1973-81 to były czasy, kiedy byli­

śmy w Raciborzu nauczycielami akademickimi, Pan profesor Joachim Raczek został dyrektorem.

Kształciliśmy przybywających z całej Polski nauczycieli wychowania fizycznego, przysposobienia obronnego, geografii, oraz wychowania muzycznego.

Jerzy Pośpiech: - Bardzo dobrze, że podniosłaś ten problem!

Marian Kapica: - Proszę pozwolić na jeszcze jedną dygresję. Rektor Jerzy Pośpiech przy­

pomniał ważną kwestię w batalii o szkołę mówiąc, że „szczęściem dla Raciborza były obiekty.”

Chcę dodać, że początków tego miejsca, w którym działa prężnie PWSZ, upatrywać trzeba w latach 1932 - 1934. Tu mianowicie Związek Polaków w Niemczech budował Gimnazjum Żeń­

skie, nazywane w publikacjach historycznych jako Gimnazjum Żeńskie „Raciborzanek. Było ono czasowo zlokalizowane w Tarnowskich Górach... Po dojściu Hitlera do władzy wstrzymano budowę... Budowy dokończono już w latach pięćdziesiątych XX wieku.

Gabriela Kapica: - Ja przypomnę tutaj historyczne zdanie majstra budowlanego, powie­

dział on: - „My tu jeszcze wrócimy!...”

Almanach

32

(35)

Adam Szecówka: - W odniesieniu do tego, co zostało już powiedziane, wydaje mi się, że czynnikiem determinującym rozwój raciborskiego szkolnictwa było kształcenie nauczycieli, pe­

dagogów. Dotyczy to każdego szczebla, począwszy od liceum pedagogicznego skończywszy na obecnej uczelni wyższej (a może i przyszłym uniwersytecie?). Przemawiają za tym fakty udoku­

mentowane rzetelnymi źródłami. Już w 1945 roku w Raciborzu powołano liceum pedagogicz­

ne, które z braku odpowiedniej infrastruktury w zrujnowanym mieście funkcjonowało w pałacu w Krowiarkach. W rok później po wyremontowaniu budynków dzisiejszej szkoły przy ulicy Opawskiej liceum zostało przeniesione do Raciborza. W nawiązaniu do wspominanych przez prof. M. Kapicę fundamentów przy ulicy Słowackiego warto przypomnieć, że wznowioną w 1949 roku budowę gmachów zakończono w 1954 roku. Udostępniono najpierw budynek „A, który stał się trzecią z kolei, w pełni nowoczesną, siedzibą owego liceum pedagogicznego, a następnie w budynku „B” 22 lipca 1954 powstało jedno z pierwszych w Polsce studiów nauczycielskich. Pe­

dagogów i nauczycieli kształcono w Raciborzu również we wspomnianych CDN, WSP i WSWF. W latach dziewięćdziesiątych, jak doskonale pamiętamy, funkcjonowały kolegia nauczycielskie. Także obecną PWSZ oparliśmy początkowo na specjalnościach pedagogicznych. Mówię o tym nieprzy­

padkowo, gdyż są tu dziś obecni członkowie Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego z przedstawi­

cielami władz centralnych (dr Adam Szecówka jest członkiem Zarządu Głównego PTP; natomiast dr Ludmiła Nowacka Komisji Rewizyjnej ZG PTP - przyp. red.). To właśnie raciborski oddział Polskie­

go Towarzystwa Pedagogicznego, obserwując ogólnopolski ruch wokół powoływania nowych szkół wyższych, starał się pobudzić do działania miejscowe władze samorządowe.

Gabriela Kapica: - Ja mogę tutaj jeszcze jeden moment przypomnieć? Proszę Państwa.

My jesteśmy jedynym w Polsce oddziałem Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, istniejącym w powiatowym mieście. Wszystkie pozostałe oddziały są wyłącznie w miastach wojewódzkich, przy uniwersytetach, a my tu w małym ośrodku trwamy! Ukonstytuowaliśmy się zresztą dwa lata przed oficjalnym powstaniem PTP w Polsce! Nazywaliśmy się wówczas Kołem Pedagogów...

Adam Szecówka: No właśnie, ze strony PTP przesłaliśmy władzom pierwszy sygnał, że kolegia nauczycielskie w Polsce (podobnie jak poprzednio studia nauczycielskie) obejmowane są procesem stopniowej likwidacji. Wysłane 9 lutego 1996 roku pismo do władz samorządowych zostało poprzedzone spotkaniem, z udziałem członków PTP. Zebraliśmy się tutaj, w tym pokoju:

prof. Marian Kapica, dr Jerzy Pośpiech, dr Marek Bugdol, przewodniczący rady miasta Tadeusz Wojnar i ja. Jest obszerny protokół z tego posiedzenia. Po tym spotkaniu wystosowaliśmy kolejne pismo, które podpisała grupa raciborzan związana zawodowo z ośrodkami akademickimi lub pracą naukową. Odrębne pisma wysłaliśmy do wojewody i posłów.

Janusz Nowak: Czy mógłbyś przypomnieć, kto był w gronie sygnatariuszy tych pism?

Adam Szecówka: Spróbuję te osoby wymienić w porządku alfabetycznym z posiadanymi wówczas stopniami lub tytułami: dr Marek Bugdol, mgr Franciszek Borysowicz, dr Beata Bułka, dr Gabriela Kapica, dr hab. Marian Kapica, dr Ryszard Kincel, prof. zw. dr hab. Joachim Raczek, dr Danuta Raś i ja.

Marek Rapnicki: Nie wymieniłeś chyba dr. Jerzego Pośpiecha?

Adam Szecówka: Jurek, mimo swojego ogromnego zaangażowania na rzecz tworzenia uczelni nie mógł tych historycznych dziś dokumentów podpisywać, gdyż tworzenie wyższej uczelni wiązało się z likwidacją kierowanego przez niego kolegium nauczycielskiego, a to się jego

a 33

(36)

zwierzchnikom z kuratorium bardzo nie podobało. Dokończę poprzednią myśl, iż w piśmie do władz miasta podaliśmy przemyślane, trudne do podważenia, argumenty. Ponadto, jako prze­

wodniczący oddziału PTP, zostałem zaproszony na sesję plenarną rady miasta, gdzie szczegó­

łowo przedłożyłem korzyści płynące dla raciborzan z tytułu posiadania autonomicznej uczelni.

Większość radnych przyjęła to z aplauzem. Były płomienne, wspierające wystąpienia radnych.

Wkrótce powołano zespół, o którym wcześniej wspomniał dr Pośpiech. Dodam, że dołączył do nas ówczesny wiceprzewodniczący rady miasta, Leszek Wyrzykowski i okazjonalnie inne osoby.

Rozpoczęliśmy regularne spotkania. Nie było to bezowocne, ale pewnego dnia stwierdziliśmy z Jurkiem Pośpiechem, że zamieniamy się stopniowo w klub dyskusyjny, który niewiele może po­

suwać sprawy uczelni do przodu. Dopiero, gdy tworzenie uczelni przejęło starostwo powiatowe, nastąpiło wyraźne przyspieszenie...

Jerzy Pośpiech: - ...i wtedy energicznie włączył się w nasze działania Marek Bugdol, wów­

czas jeszcze wicestarosta!

Adam Szecówka: - ...Nasze działania wyraźnie ożywiły się. Od tego momentu zaczęły działać nowe dwa zespoły robocze. Jeden do spraw organizacyjno-ekonomicznych, kierowany przez Marka Bugdola, drugi merytoryczny, kierowany przez dr. Jerzego Pośpiecha. Nieskromnie powiem, że w tym drugim zespole powierzono mi koordynację prac nad dokumentacją i redago­

wanie wniosku do MEN. Trzeba było wygrać nie lada konkurencję, skoro na złożone 104 wnioski w ministerstwie zaplanowano powołać zaledwie 3 uczelnie państwowe. Korzystaliśmy z wielu konsultacji, pracowaliśmy dniami i nocami, aby kilka opasłych tomów doprowadzić do perfekcji.

Ministerialni urzędnicy, chcąc nas skutecznie zniechęcić, stale doszukiwali się nowych usterek, by całą dokumentację odesłać i mieć trochę spokoju z naszej strony. My zaś z uporem błyskawicz­

nie dokonywaliśmy korekty i woziliśmy ponownie dokumentację do Warszawy. Byliśmy juz tak zdeterminowani, że do Warszawy jechało się z własną bindownicą i oprzyrządowaniem drukar­

skim (był to pomysł mgr. Józefa Czekajły ze starostwa!). Odtąd, gdy trzeba było coś poprawie, po

34

(37)

godzinie zwracaliśmy ministerstwu skorygowaną dokumentację. Pewnego dnia oświadczono, że nasze dokumenty są bezbłędne. Solidnie oprawione służyły za wzór dla innych wnioskodawców.

To był dopiero pierwszy etap na drodze do ostatecznego sukcesu. Zakończę to wspomnienie po­

intą: żebyśmy w dobie, gdy przyjdą różne pomysły na wielokierunkowy rozwój i przekształcanie uczelni, nie zapomnieli o pedagogice oraz specjalnościach pedagogiczno-nauczycielskich i nie deprecjonowali ich niekwestionowanej roli w genezie raciborskiej uczelni.

Marian Kapica: - Adamie, złożyłeś wniosek w Ministerstwie i przypominam Państwu i sobie, że 20 września 2001 roku Premier Jerzy Buzek podpisał rozporządzenie Rady Ministrów o powołaniu tej szkoły!

Adam Szecówka: - To jeszcze dodam, że naszym wielkim orędownikiem był ówczesny minister zdrowia Grzegorz Opala, który o poparcie dla raciborskiej uczelni zabiegał u wszystkich ministrów. Dzięki temu premier Buzek przyspieszył decyzję o powołaniu PWSZ w Raciborzu.

Trudno również zapomnieć dzień, kiedy Pani Minister, wręczając w Warszawie nominację pierw­

szemu rektorowi PWSZ wygłosiła wzruszającą laudację pod adresem profesora J. Raczka i raci­

borskich tradycji kształcenia. Wystawiła przy tej okazji pełny garnitur ministerialny - wszystkich dyrektorów departamentów i podsekretarzy, co należało do rzadkości w resortowej praktyce.

Marek Rapnicki: - Jakie to znakomite dygresje przy omawianiu takich kwestii wychodzą!

Jerzy Pośpiech: - Przypomniały mi jeszcze takie zdarzenia - myślę - istotne. Oto dzwoni do mnie Pan starosta Bugdol i mówi: - Słuchaj, jedzie minister Opala do Warszawy, samocho­

dem! Jedzie ile? Trzy godziny! Macie zatem trzy godziny na opracowanie planu finansowego, bo już generalna koncepcja jest przyjęta, ale trzeba zrobić plan finansowy na najbliższy rok! No, więc dobrze, że to już były czasy, kiedy były faksy i myśmy momentalnie do roboty usiedli. Kiedy mi­

nister przyjechał do gmachu swojego resortu, to już na jego biurku był ten plan finansowy!

Janusz Nowak: - Proponowałbym teraz przejść do trochę innego wątku naszych wspomnień. Otóż chciałbym na moment przeskoczyć do sytuacji obecnej - korzystając z okazji, że w dyskusji uczestniczą Panowie rektorzy jak i Pani wiceprezydent Raciborza - i uruchomić taką refleksję na temat wzajemnych relacji między władzami samorządowymi (miał tu być także przedstawiciel starostwa!) a uczelnią; jak Państwo widzą dzień dzisiejszy i przyszłość tej współpracy?

Jerzy Pośpiech: - Patrząc z perspektywy pięciolecia muszę przy­

znać, że po utworzeniu uczelni nie było przedstawiciela samorządu, który by na forum publicznym powiedział, że jest PWSZ przeciwny. A więc - ja­

kaś taka ogólna przychylność! Ale liczą się fakty: szkoła potrzebuje miejsc, gdzie mogłaby kształcić; zgłaszaliśmy takie potrzeby i otrzymaliśmy obiekt przy ulicy Cecylii, którego akt własności wkrótce szkoła otrzyma.

Mieści się tam Instytut Sztuki, który ma dobre warunki i szanse na dalszy rozwój. To jest zdecydowanie po stronie zysków. Co otrzymaliśmy jesz­

cze? Korzystamy z jednego piętra w szkole społecznej (tzw. Słoneczku) i mamy obietnicę prezydenta o przekazaniu całego obiektu na własność po naturalnym wygaszeniu tej szkoły.

35

Cytaty

Powiązane dokumenty

Oczywiście jest, jak głosi (a); dodam — co Profesor Grzegorczyk pomija (czy można niczego nie pominąć?) — iż jest tak przy założeniu, że wolno uznać

Dla dodatniej liczby naturalnej n znaleźć wzór na największą potęgę liczby pierwszej p dzielącą n!4. Rozłożyć na czynniki pierwsze

Kiedy wszystkiego się nauczyłem i swobodnie posługiwałem się czarami, to czarnoksiężnik znów zamienił mnie w człowieka... 1 Motywacje i przykłady dyskretnych układów dynamicz-

Udowodnij, że granica jest funkcją holomorficzną i że ciąg pochodnych jest zbieżny niemal jednostajnie do pochodnej granicy.. W tym celu skorzystaj ze wzorów

Dostosowując powyższą metodę uzyskujemy pełny algorytm przy pomocy którego, możemy sprawdzić czy zadana liczba naturalna n o dowolnej podstawie m

Projekt jest to przedsięwzięcie, na które składa się zespół czynności, które charakteryzują się tym, że mają:.. 

➤ Soczewka może wytwarzać obraz przedmiotu tylko dlatego, że może ona odchylać promienie świetlne; ale może ona odchylać promienie świetlne tylko wtedy, gdy jej

Udowodnić, że średnia arytmetyczna tych liczb jest równa n+1 r