: . .
i b ł i o t e k a Powieści
'L'’i fl
i ' i ' - j i i k
WiKxil'Ki ?J'
f ■ I1 ■ Ig i l '
^ ^ >T',
'.f c
ZBIÓR
POWIASTEK
W E S O Ł Y C H s g ^ g I POUC ZAJĄCYCH
BYTOM G.-Ś.
NA KŁA DEM I CZCIONKAMI „KATOLIKA"
SPÓ ŁK I W Y D A W N . Z OGRAN. O D PO W .
fJ s y iĄ '^
lc < * A 'I
J [ ß^(d 'yi'cjtf
3
2 f , t & r C l I1 0 '
POWIEŚĆ LUDOWA.
— Niecli "będzie p o chw alony! — rzekł B ar
tosz, wchodząc wieczorem do chałupy swego są
siada Jędrzeja.
— N a w ieki wieków — odezwał się go
spodarz i podał m u rękę n a przyw itanie. — Siadajcie n a ławie i powiedźcie mi, proszę, czy
ście wczoraj z m iasteczka szczęśliwie powrócili;
koście sobie nieźle u Szm alowej czubek g o rza łk ą zalali. Czekałem ja n a w as dość długo, ile że m nie w asza o to prosiła; ale widząc, że niem a końca, w siadłem n a wóz, w rzasnąłem n a moje chętki i zostawiłem was przy kieliszku.
—- Zeby was gęś kopła, Jędrzeju! w y n i
gdy nie dotrzym acie placu: zawsze się gładko wyniesiecie,^ g d y się człowiek w najlepszą za-, gada. W łaśnie-śm y się z K ubą sprzeczali, czy lepiej czynsz z roli płacie, czy też pańszczyznę, ja k dotąd było, odrabiać. Ja , ja k wiecie sąsie- dzie, b yłem za pańszczyzną; bo to człow iek nie potrzebuje ta k sobie głow y łam ać, zkąd grosz wziąść; pcha robociznę ja k może, a wym łóci- w szy w iertelik, to się przyda n a k w artę soli.
Nie potrzeba było ty le zabiegu; jeżeli p rzybra- kło n a przededniów ku, lub co z b y d ełk a w y
padło, to się pos^O 1 z m iechem do dwora: ale teraz kto m nie poratuje?
— Ż eby w as gęś kopła, J ę d rz e ju ...
— W y zawsze swoją piosnkę śpiewacie, B ar
toszu, choć was już tysiąc razy przekonałem , że
to próżna gadanina, któ rą niedołężni gospodarze swoje lenistwo, nierozum , a co gorsza, szkodliw y nałóg pijaństw a pokryć usiłują. Jak to ? to wy wolicie, ja k ów wół, k tóry ciągle dla człow ieka w jarzm ie chodzi, n a kogo innego niż n a siebie pracow ać? Czyż chcecie być w tej m ierze k o niecznie podobni do nierozum nego bydlęcia?
— E j; co m i tam do bydlęcia! w szakże mój ojciec, dziad i pradziad, nie b y li bydlętam i, a dobrze im ta k było; chw alili sobie daw ne czasy; teraz w szystko do góry nogam i prze
wrócone i dla tego też ta k a bieda, żeby jej sie
k ierą nie uciął.
— J a k trudno jest trafić do końca z czło
w iekiem ciem nym , przesądnym , a do tego u p a r
tym : ksiądz swoje, djabeł swoje. A le n a szczę
ście nie potrzeba tu wielkiego rozum u' aby pojąć, co je s t lepiej, czy być sobie sam em u niezaw isłym panem , m ieć zabezpieczony grzbiet od odlew anych (batów), czy też brać h a rap n i- k iem po plecach, g dy p a n ekonom lub włodarz, połajany sam od pana, lub z innej jakiej p rzy czyny m arkotny, zechce swój hum or n a naszych plecach rozjaśniać.
— No, no! wyście zawsze aż do znudzenia przem ądrzali, gdy zaczniecie o tej niem iłej m a- tery i rozprawiać. Dajcie tem u pokój, bo m nie ju ż dalibóg korci; oto pożyczcie m i n a jutro g ra tu do koszenia owsa; a posłuchajcie mojej wczorajszej przygody.
Owóż tedy u tyskując z K u b ą n a ciężkie czasy, zwłaszcza g d y ju ż św ięty M arcin za p a sem, a tu zn ik ąd w siąść grosza, aż człowiek w głowę zachodzi; bo ja k wiecie, m nie się pie
niądz nie trzym a, w szystko się rozlezie. K a załem dac półkw aterek w ódki; poczciwe Ku-
basisko rozczuliło się, kazało dac drugi, ja trzeci. W ychodzę nareszcie ostatni z szynko-
wni, clicę siadać n a wóz, w ytrzeszczam oczy, bo mi się w głowie w szystko kręciło; nic nie widzę. D om yśliłem się zaraz, że moje zniecier
pliw ione szkapska, ja k zwyczajnie, same do dom u ruszyły. Cóż było robić? m usiałem , choć mi głow a okropnie ciężyła, ba! i nogi nie sta
tkow ały, w racać pieszo do domu. Ju ż tego wreszcie nie baczę, co się ze m ną stało; pom nę tylko ja k gdyby we śnie, że gdym się z tru dnością dobił do rozstajnych dróg koło m ostku, ten m i całkiem znikł z oczu, szukam , biedotę się, aż tu woda jakoś coraz bardziej przybiera;
a n i podobna przejść. Pom yślałem sobie, (Boże odpuść ciężkie grzechy), żeby cię trz y sta k adu
ków porwało i z m ostkiem , aż tu, n i ztąd,. ni z owąd, postrzegam w rogatym kapeluszu bli
sko m nie stojącego kusielca.
— D obry wieczór, kum otrze — rzek ł do m nie nieznajom y; — co porabiacie? cóż wam to? czego się ta k w k u d ły drapiecie?
— D obry wieczór waszeei — odem knąłem ; dom yślałem się bowiem, co to za sztuczka, zwłaszcza, że nie pochw alił P a n a Boga; alem się go nie z lą k ł bynajm niej; księżyc świecił pięknie, i ja, ja k wiecie, kiedym podochocony.
nie dam sobie lad a kom u w kaszę dm uchać.
Jednakże pom yślałem sobie po chwili: lepiej będzie dać m u dobre słowo, bo m nie ta k po
czciwe tatusisko, Boże świeć n ad jego duszą!
nauczyło, żeby być potulnym , nie brać nig d y n a kieł, chyba, gdy do ostatniego przyjdzie, a Wszakże lada urwisz może człowiekowi dopiąć, gdzie się ani spodzieje. Owóż tedy, dodałem spokojnie: a jak że się nie m am frasować, kied y
6
m oje poczciwe kobieeisko, już dawno m ńie w y
gląda, a tu p rzek lęty m ostek zn ik ł jako dym ; żeby go trz y sta djabłów wzięło! R ozśm iał się mój k usal na to moje nabożeństwo, i n abiera
jąc, ja k się zdawało, lepszej ochoty, rzek ł do m nie:
— No kum otrze, jeżeli tylko o to idzie, to ja was przeniosę.
W to mi graj, m yślę sobie; tego mi w ła
śnie było potrzeba.
— No, jeżeli w ielm ożny p an chcesz być ta k łaskaw , i nie żartujesz z biednego człowie
ka, który, n a nieszczęście, dzisiaj trochę sobie za wiele zalał swoję mózgownicę.
— Słowo honoru! — odpowiedział tam ten i w ty m m omencie straszne orlisko nadstaw iło m i swego grzbietu. J a nie wiele myśląc, skłoniłem m u się nisko do nóg, a potem w ew a- liłem się śmiało n a niego i uchw yciłem za szyję. R az tylko m achnął skrzydłem , gdyby śm igą od w iatraka, a już w zbił się h e t tam w pow ietrze ze m ną, ja k g d y b y z dudkiem .
— A leż jaśn ie w ielm ożny orle, (byłem bo
w iem całkiem w jego mocy), gdzież-to u k a ta lecicie, w szakże ja w as prosiłem tylko o p rze
praw ę do mojej ch a łu p y ; przecie moje gniazdo nie n a skale pod obłokam i zawieszone; jeżeli więc pozwolicie sobie pow iedzieć...
— Milcz, p rzek lęty gaduło! — ofuknął m nie tenże — a trzym aj się dobrze, byś nie zleciał i k a rk u nie skręcił. A lboż nie widzisz Strzelca z fuzyą w ynurzającego się z krzew iny. W sa
mej rzeczy! tego by jeszcze potrzeba, żebym sobie dał w pakow ać' nabój loftek dla takiego,
li X w i elmożny orle, gdzież-to u kata lecicie?
8
ja k ty, szubrawcaI A któż ci zaręczy głupta
sie, żeby się i tobie nie dostało.
Nie było co n a to odpowiedzieć, choc w y
znać m uszę szczerze, że m i się nie bardzo spo
dobał ten ton pański, szafujący obficie ta k pię- knem i tytułam i. Cóż było je d n a k robić. P o ł
k nąłem gorzką pigułkę, choć czułem w sobie chętkę nakręcić tem u urwiszowi k ark u , k tóry b y ł w m ojem ręku. Pom ny jed n a k n a moje w łasne dobro, spuściłem nos na kw intę i ode
zw ałem się tonem pokornym :
— Ależ zważcie jaśnie w ielm ożny orle, że ju ż m oja n isk a chatk a znikła m i zupełnie z oczu. Gdzież-to lecicie ja k oparzeni “i
— T am do kata, ja k i m i zuch! Mówię ci po raz ostatni, obwiesiu, siedź spokojnie; bo ja k cię kopnę nogą, to zlecisz n a łeb, i zetrzesz
się n a m iazgę, iż ani ziupniesz!
Pom yśliłem sobie: przeklęta gorzałko! do czegoś ty m nie przyw iodła. Bartoszu! m ogłeś sobie spokojnie chrapać p rzy piecu n a ław ie, a teraz ja k w łóczęga ja k i w ałęsasz się po nocy.
Czy m nie licho opętało! Tu m iędzy k aw k am i w ietrzno i m glisto; a co gorsza, mój znaro- w iony wierzchowiec bardzo m i się coś rozbry
ka.!; gdy b y m go się ta k mocno nie trzym ał, ju ż b y m nie b y ł podobno dawno z siebie zrzucił.
No! cóż tam sobie pom rukujesz, prze
b rzydły opoju! — odezwał się znowu do mnie.
— Tobie dobrze siedzieć, aie m nie dźwigać ta kiego bałw ana! już m i sk rzy d ła m dleją; szczę
ściem, ż e . oto księżyc niedaleko; m usisz się n a m om ent za róg uchwycić, aż sobie trochę
wytchnę.
V
Nie chciałem n a to przystać, bo mi się wcale nie podobało, że m am dyndać i nogam i w powietrzu przebierać ja k wisielec; a do tego m am garścią chw ytać za ten sierp błyszczący.
Mimo woli uchwyciłem za róg1 księżyca.
10
Lecz wiele ten z siebie zrobi, co m usi; albowiem dolatując w łaśnie do samego m iesiąca, ta k się gw ałtow nie otrząsnął, żem m im owolnie uchw ycił za róg księżyca i zaw isnąłem w powietrzu.
— Do szczęśliwego zobaczenia! — zarze- gotał się szatańskim śm iechem mój pow ietrzny woźnica! — pozdrówcie odemnie waszą, ja k ją zobaczycie i powiedzcie jej, że skoro będę m iał napraw ione moje różki u figury za karczm ą, to was znowu spuszczę n a ziem ię; tym czasem możecie sobie trochę podyndać i czekać n a inną ja k ą sposobność.
— O urwiszu, obwiesiu, cygańska duszo!
żebyś z piekła nie w yjrzał! ta k to umiesz zwo
dzić poczciwych ludzi? — N akląłem m u do woli, co m i ty lk o ślina do gęby przyniosła, bo i nie m iałem już przyczyny go ochraniać.
G dym go tym sposobem pożegnał, obróci
łem oczy m oje n a miesiąc, szukając zkąd jakiej pom ocy: aż tu potężne chłopisko gnój z k u p y rozrzuca.
— Szczęść Boże — rzekłem , chcąc z nim zacząć rozmowę, a lubo m i ledwo odm ruknął:
daj panie Boże! pytałem go się dalej: ja k się m iewacie? co porabia w asza? czemuż to ta k usilnie pracujecie, ja k g dyby wam podstarości sta ł z batogiem n a k ark u . I, dali-byście ro
bocie po k ó j; proszę was oto n a tabaczkę i opo
wiem w am m oją przygodę.
A le ów m ru k liw y gnojek, ja k gdyby tego nie słyszał, nie u stając bynajm niej w pracy, odezwał się do m nie groźnie:
— A. ja wam mówię, Bartoszu, idźcie so
bie precz! niem a tu dla was miejsca.
Podniósłszy w idły, gruchnął z całej siły w róg.
12
— Poszedłbym bardzo chętnie, żebym tylko m ógł — odrzekłem jeszcze pokornie; — przecie w am tu nie wiele zawadzam , gdy się troszenkę różka m iesiąca czepiam.
— A w łaśnie ja n a to żadną m iarą ze
zwolić nie m ogę; m iesiąc m ógłby się przegi- bnąć n a jednę stronę, to bym i ja się skulnął.
Idźcie więc precz, mówię w am po raz ostatni!
Ju ż m nie też niecierpliw ość w zięła; widzę, że to niepeć i odparłem groźno:
— E j, co m i tam l kom u się tu nie podoba, niech sobie idzie precz, ale ja się tu zostanę.
— W idzisz go, ja k i mi zuch!
— W iedz-że m iesięczny drągalu, że m nie teraz sam p an niem a do rozkazania, a cóż do
piero ta k i drab i ta k i grzesznik, ja k ty jesteś!
M yślisz pewnie, że ja nie wiem, coś ty zacz?
O znam ja cię dobrze, p taszk u ; i słyszałem ja nieraz od m ego poczciwego tatusia, Boże świeć n a d duszą jego, o twojem ukaraniu*) Jeżeli więc dla przebrzydłej chciwości, cierpisz bożą k arę, nie pom nażaj przynajm niej w iny nieludz- kiem twojem z bliźnim obejściem; zwłaszcza, że tu zapew ne rzadko kiedy k to nadużyw a tw ej gościnności.
Lecz ten niegodziwy m ruk od gnoju ani słow a n a moję persw azyą ta k gruntow ną nie odpowiedział; ale podniósłszy swoje w idły do góry, g ru ch n ął z całej siły w róg, za k tó ry
*) W ieśniacy powszechnie m niemają, że plam y na księżycu i słońcu w yobrażają chłopa i jego żonę, gnój rozrzucających, których F an Jezus tam przeniósł za karę,
że poszli w niedzielę podczas nabożeństw a gnój rozrzucać.
y
Pochw yciłem go mocno za stopę i lecieliśm y razem chyżym lętem i złam anym sznurem za gąsiorem , ja i inne gęsi.
14
się trzym ałem . R óg się n atu raln ie uk ry ch n ął, a ja trzym ając go w ręku, h e t znowu w po
dróż z powrotem.
— Szczęśliwa droga B artoszu I — zaw ołał teraz niegodziw y ten człow iek; pozdrówcie swoję ode m nie, a nie spieszcie się ta k prędko, bo wam tch u przybraknie.
C hciałem m u należycie odpowiedzieć, bo wiecie, że nie lubię chować w kieszeń tak ic h przekąsów ; ale byłem zb y t sobą sam ym za- jęty, przew racając się ja k snop słom y, to głową, to nogam i n a dół. Aż w tem coś zaszum iało i zagęgało m i koło uszu. M yślę sobie, dobre spotkanie, to zapew ne sznur dzikich gęsi ta k że w podróży do cieplic. 1 nie om yliłem się, a sta ry gąsior n a przodzie odezwał się do m nie;
— H a Bartoszu, ja k się m acie? co pora
bia w asza i dzieci, czy w szyscy zdrowi?
Odpow iedziałem , że w szystko, chw ała Bogu, zdrowe. Zagadnienie takow e nie zdziwiło m nie bynajm niej, gdyż same dziw y działy się ze m ną; nie uderzyło m nie więc wcale, że gąsior tak łaskaw ie do m nie przem ów ił, ja k o b y śm y się ju ż oddaw na znali.
— A z k ą d to, — zap y tał dalej, — i dokąd ta k spiesznie?
— Lecę sobie n a ziemię z m iesiąca, — od
rzekłem , — dokąd m nie niegodziw e orlisko pom i
m o mej woli zaniosło, i zacząłem m u od samego początku opowiadać, jak em trochę w szynkow ni m ia rk ę p rze b ra ł i j a k m i się w głowie kręciło.
— No, kied y nie m acie pilniejszego in teresu, to się uchw yćcie za m oją nogę; pole
cicie w naszej kom panii.
15
Pochw yciłem go mocno za stopę i lecieli
śm y razem chyżym lotem i złam anym sznu
rem za gąsiorem , ja i inne gęsi.
Po m ałej chw ili zaleciało m nie coś i po
16
łechtało po nosie, ja k g d y b y m oja stara szperkę na ty g ielk u smażyła.
— Stójcie, gąsiorku! — zaw ołałem n a mego lotnego przew odnika, — a w szakże to m oja chałupa; pozwólcie mi n a nią się spuścić.
— Gdzie tam Bartoszu! przetrzyjcież do
b rze oczy, a zobaczycie, że tuż kału ża pod nam i; gdybym was spuścił, to pluśnieeie ja k szczupak.
— Przecie ja to m uszę lepiej wiedzieć, gdzie m oja chałupa; bo m nie już, praw dę pow ie
dziawszy, niecierpliwość brała, że m nie jeden gąsiorek chciał rozum u uczyć; a prócz tego, już ty le razy sparzony, nie ufałem już nikom u.
N ie wiele więc m yśląc, puściłem z garści g ę sią stopę i — k lap — plusnąłem w sam ą k a łu żę. Tą razą m iał dalibóg gąsior słuszną racyą.
— A ty niegodziw y opoju, chrapiesz ja k zarżnięty, ze łb a ci się ja k z kom ina kurzy, już słońce m a się k u południowi, a ty jeszcze od wczoraj pod płotem kierm aszujesz! K oniska sam e się przyw lekły; półkoszki, drabki od woza pogubiły; dziś pogoda piękna, czas w yjść z kosą w pole, a ty zalaw szy pałę gorzałką, w najlepszą chrapisz! O! bodaj przepadło p rzek lęte gorzałczysko! ty le razy ci m ówiłam, że n as zgubisz tw em opilstw em , a ty ja k b y ś się n a w łasną ruinę uwziął, nie opuścisz i jednego poniedziałku, żebyś się nie upił, iż nie wiesz i o bożym świecie.
Poznałem zaraz przenikliw y głosik mej M arysi, a przetarłszy oczy, przekonałem się, że nie leżę w kałuży, lecz że m oja pow racając z konew ką wody od studni i widząc m nie le-
17
żącego pod płotem , spraw iła mi tę orzeźwia
jącą kąpiel. Nie odrzekłem tą rażą i słowa^
lecz ja k zm y ty w cisnąw szy czapkę na uszy, poszedłem nak lep ac kosę.
o
i
O PŁOCIE KIEŁBASIANYM.
Pow iastka ludu z nad Obry.
W jednej wsi m ieszkał ubogi chłopek im ie
niem M aciek, a m iał bardzo złą żonę, k tó ra ja k się rozgniew ała, to i grzech śm iertelny n a swego chłopa gotowa b y b yła w yw ołać, bo przy złości m iała tę przyw arę, że żadnej tajem nicy n ie m ogła dochować. M aciek znał j ą dobrze z tego, i we w szystkiem strzegł się jej okrutnie.
Będąc bardzo biednym , tru d n ił się oprócz u p ra w y roli, zastaw ianiem wieńciorków n a ry b y w staw ie przy jego gruncie leżącym ; a że m ia ł’
zaraz p rzy staw ie dużo jarzęb in y i jałow cu, staw iał więc i sidła n a p tak i, które grom adam i do ty c h zarośli rade się zlatyw ały.
Jednego raz u orząc w polu, zaw adził on pługiem o coś takiego, co m u się zdawało nie b y ć kam ieniem . Jakoż odw aliw szy skibę, spo
strzeg ł jak ie ś żelazne wieko, a g d y głębiej po
czął rę k ą ziem ię odgarniać, przekonał się, że to b y ła żelazna skrzy n k a, k tó rą otw orzyw szy, zn alazł p e łn ą pieniędzy. Zrazu bardzo się ucie
szył; ale g d y pom yślał, że do zniesienia t y c h ' pieniędzy potrzeba m u będzie koniecznie po
m ocy, i g d y sobie w spom niał żonę, n a jei złość
19
i długi język, zasm ucił się bardzo i począł rozm yślać. Długo ta k stojąc i m yśląc, p rzy- grzebał nareszcie skrzynkę ziemią, zrobił a a d n ią znak i -wrócił z wołam i do domu.
W krótce w ym yśliw szy przed żoną ja k ą ś przyczynę i wziąwszy miech, poszedł do m iasta.
W skrzynce było pełno złota.
2*
20
Je d y n y m jego spraw unkiem w mieście było kilk ad ziesiąt łokci kiełbas, które kupiw szy, udał się prosto do swego zagajnika. N a drożynee do w ieńcierza prow adzącej, w bił parę kołków i uplótł n a nich z ow ych kiełbas płot; a gdy go skończył, w ziął p taka, k tó ry się złapał w sidła i w sadził go w wieńciorek, a z w ieóeiorka w y
jąw szy rybę, zaw iesił ją w sidłach; wreszcie poszedł spiesznie do domu i tam wziąw szy g ar
n e k gnojów ki i kropidło, schował to za k am ień niedaleko m iejsca, gdzie sk rzynkę znalazł.
Potem w róciw szy do ch ałupy do żony, po
czął się n ib y smucid, mówiąc do niej o swojej biedzie. B aba swoim sposobem m arudziła m u n a d głową, jakoby on b y ł w inien tej biedzio, chociaż, mówiąc po praw dzie, b ab a b yła sam a p rzy czyną niegospodarstw a, bo przy złości i długim języku, m iała jeszcze i tę wadę, że lu b iła często w ychylać k w a te rk i z kum oszkam i.
Chłop słuchał cierpliwie baby, a g dy się wy- h a ła siła do woli, rze k ł jej:
— W iesz co, weź-no m iech i ja wezmę drugi, pójdziem y do w ieńcierza i do sideł, a co ry b i p tastw a zastaniem y, to zaniesiem y do m ia sta sprzedać.
G dy b y li niedaleko zarośli, rze k ł M aciek:
— W iesz ty , ja jak o ś okrutnie zaniem ógł, m uszę odpocząć, a ty idź jeno do w ieńcierza i do sideł, a co znajdziesz ry b i ptastw a, to jeżeli będziesz m ogła, zabierz, a jeżeli nie, to m nie zawołaj.
B ab a szła prosto dróżką k u laskow i do wieńcierza, a g dy w lasek w eszła i zobaczyła dróżkę zagrodzoną k iełb asian y m płotem :
§
21
— O jakież to dziwo! — zaw ołała k rz y kliw ym głosem, — adyc to płot kiełbasiany!
Pow ąchaw szy i spróbowawszy, że to do
praw dy kiełbasy z czosnkiem, zaw ołała całem gardłem na chłopa:
— O jakież to dziwo! — zawołała — adyć to płot kieibasianv!
22
— M aeiek, ady jeno pójdź, zobaczysz dzi
w ę; dróżka do wieńciorków zagrodzona płotem z kiełbas.
— Nie gadałabyś lada co — odezwał się M aciek; ale g d y ta zaczęła m u się przysięgać, szedł do niej, niedow ierzając niby.
— Bogu dzięki — zaw ołał M aciek — zbli
żając się do kiełbasianego płota — będziem y m ieli pożyw ienia n a ja k i tydzień z obiadem ; idzże jeno ty teraz, w ybierz ry b y z wieńcierza, a ja tym czasem będę k ła d ł te k iełb asy do m iecha.
B aba uradow ana z kiełbas poszła czem - prędzej; ale g d y w lazłszy we wodę i w ycią
gnąw szy do góry wieńcierz, zobaczyła w nim zam iast ry b p tak a, k rz y k n ę ła jeszcze przera
źliwiej, ja k pierw ej:
— A toć co;- przecie to istne czary! — i pobiegła z tą now iną spiesznie do chłopa, k tó ry resztę kiełbas spokojnie do m iecha pakował.
— T yś pew nie ogłupiała kobieto — odpo
w iedział, a gd y skończyła opowiadać, rzekł: — K ied y ryb nie m a, idźże przynajm niej do sideł i pozbieraj ptastw o, które się tam pew nie n a
łapało, a ja pójdę przekonać się do wieńciorka.
B aba znowu pobiegła prędko, a M aciek szedł zw olna k u wodzie, śm iejąc się w duszy.
Jeszcze b ab a nie doszła do sideł, g dy zdała zobaczyw szy w sidłach wiszącą sporą rybę, k rz y k ła znowu n a całe gardło:
— A cudzie, cóż się to dzieje? a d y <5 tu znow u ry b a zam iast p ta k a wisi.
M aciek n a ten h a ła s b ab y zbliżył się k u niej, m ówiąc do siebie ta k głośno, aby ona usłyszała:
23
— W idzi Bóg, że sam już nie wiem, co o tern m yśleć — a g dy do sideł przyszedł i zoba
c z y ł w nich rybę, rzekł: — To ja k iś dzień dzi
siaj dziw ny, albo on nam jak ie szczęście, albo w ielki kłopot wywróży.
Po długiej radzie wrócili oboje zam yśleni z kiełbasam i, p takiem i ry b ą do domu.
W net potem w yjechał M aciek w pole z płu
giem nib y orać, i gdy się ku zm ierzchow i zbli
żało, wrócił do domu. U siadłszy w izbie przy piecu, począł znowu m yśleć i wreszcie odezwał się do baby:
— Słyszysz m atka, ja b y m ci coś powie
dział, coby ciebie i m nie uszczęśliwiło, ale się boję, bo ty w szystko w ygadasz.
— Boże odpuść, co też ty gadasz, przeciem ci ja znowu nie taka, żebym m iała w ygadać sobie nieszczęście — odpow iedziała b aba i po
częła się zarzekać n a sekret.
M aciek uw ierzyw szy jej niby, pow iedział, że orząc dziś w polu, w yorał sk rz y n k ę z pie
niędzm i, ale że bez jej pom ocy pieniędzy ty ch do stodoły znieść nie potrafi.
— No widzisz, ja k i ty mój M aćku, i ja b y m też to o tern kom u powiedzieć m iała? A Boże m nie skarż, nie powiem, adyć by n am to p an zaraz zabrał.
— Toż weź m iech i chodźm y — odpowie
dział chłop.
G dy M aciek z kobietą n asy p ali w miech, pieniędzy, rz e k ł do niej:
— Czekaj, ja ci podam m iech n a plecy, bo b y ś ty sobie nie poradziła, a m nie łacniej bę- ,L dzie zadać go sobie samemu.
W
24
Baba. usłuchała i w ziąw szy w orek n a plecy, szła k u domowi wolno. M aciek nasypaw szy sobie w m iech mniej pieniędzy, wziął spiesznie g a rn e k z gnojów ką i kropidłem , k tó ry tam b ył w przód postaw ił i idąc zwolna za babą, kropił ją gnojówką. B aba z początku szła spokojnie, ale g d y przez koszulę zaczęło ją ziębić i coś cuchnąć, rzek ła:
— M aćkuI ady to deszcz cuchnący pada.
M aciek, udając niew iarę, znowu rzekł:
— Nie gadałabyś lada czego, — ale zaraz n ib y spostrzegłszy, że praw da, odezwał się: — Ano w samej rzeczy, że cuchnący deszczyk p a d a — i k ropił dalej. B aba przestraszona i odurzona tern w szystkiem , niosła cicho pieniądze do stodoły i parę razy z m ężem po nie naw ró
ciwszy, znieśli wreszcie w szystkie i zakopali w stodole.
Chłop, nie w ciemię bity, w iedział pewno, że b a b a sek ret wywrzeszczy. Poszedłszy ted y n a drugą noc do stodoły, w ydobył owe pienią
dze i zakopał starannie w innem miejscu. I nie om ylił się w swoich przew idyw aniach. Zgoda m iędzy nim i nie długo trw ała, baba g w ałtem dopom inała się pieniędzy, chłop dać nie chciał, bojąc się, żeby się b ab a nie w ydała przed k u m oszkam i przez lekkom yślne ich używ anie.
— Nie dasz? — zaw ołała raz n a chłopa w najw iększej złości.
— Nie dam — odpowiedział chłop spo
kojnie.
— W ięc czekaj — rze k ła baba — ani ty ich nie będziesz m iał, ani ja ; pójdę do pana, powiem w szystko — i w yleciała ja k oparzona do dworu.
25
P a n w ysłuchaw szy babę i schowawszy ją za piec, posłał po M aćka. M aciek w iedział już co się święci i szedł spokojnie.
— Słuchaj M aćku — rze k ł pan do niego
— słyszałem , żeś w ykopał pieniądze i nie po
wiedziałeś mi nic o tern.
— M iły Boże — odpowiedział chłop — przydałyby mi się bardzo, bo już nie wiem so
bie rad y z biedą, ale gdzież tam ! paniczku, nie zdarzy się to biednem u człekowi. W iem -ci ja, wiem, kto to paniczkow i o tern powiedział, bo jej to ju ż nie pierw sze: jużci ho nie kto inny, tylko m oja kobieta gad ała o tern, k tó ra m i już nie od dzisiaj ogłupiała i cudośne rzeczy w y praw ia i w ygaduje. J a już dawno w ybierałem się do paniczka podziękow ać za gospodarstw o, bo bym w ypsiał (na psa w yszedł) n a niem dłużej z kobietą nie spełna rozumu.
— A będziesz ty m nie w ta k ą niepoezciw ą suknię obłóczył — k rz y k ła baba n a męża, w y latu ją c z zapiecka — a czegóż się to zapierasz?
a nie pam iętasz to już, kiedy to było? A toć wtenczas, kiedyśm y to idąc do w ieńcierzy, za
stali dróżkę zagrodzoną kiełbasianym płotem ; a nie jadłeś potem ty c h kiełbas ze m ną jakie dw a tygodnie, he?
— Boże odpuść kobieto, przecie się upa- m iętaj, a tak ich g łupstw nie w ygaduj, bo się ty lk o ludzie będą śm iali z ciebie.
— No czekaj — odrzekła baba — ja ci M aćku zaraz przypom nę: to było w tenczas, kiedym p ta k a w wieńcierzu złapała we wodzie; jeszcze nie pam iętasz? A przypom nij-no sobie, te inne dzi
wy; w te n sam dzień n a sidła złapała się ryba.
To jegom ość widzi — przerw ał M aciek
— co to człek m usi mieć biedy po całych dniach a ta k a kobieta.
27
— O bodaj cię też i niew iem co już -wzięło, kied y się zapierasz — w yrw ała się znowu baba —
— A przypom nij-no sobie inne dzi-wy!
ady j a sam a paniczkow i zaraz powiem, kiedy to było, to sobie p ani czek przypom ni; to było w ten
czas, kied y to pod wieczór deszcz cuchnący padał.
28
— A idźże już sobie babo! — zaw ołał p a n zniecierpliw iony i w y p ch n ął babę za drzwi.
Chcąc się jed n a k o praw dzie przekonać, posłał ludzi do stodoły M aćka i k azał ją całą skopać, ' a g d y nic nie znaleźli, utw ierdził się w tem , źe baba zwaryowała.
M aciek też i n a wsi opowiadał sąsiadom o tem nieszczęściu, k tórzy znając babę z w ielu g łu p stw i złości, uw ierzyli łatwo, że to je s t praw da. Bojąc się jed n ak , aby się to wreszcie nie wydało, podziękow ał pan u za gospodarstwo pod pozorem, źe m u nie może poradzić, m ając żonę g łupią i w yniósł się w dalekie strony, a k u piw szy sobie tam p ięk n y k aw ał ziemi, w ziął babę więcej n a wodzę i żył z nią potem szczęśliwie.
K Ł O S ŻYTA.
W jednej wsi m ieszkał dziad i baba, — tak ich nazyw ała cała wieś, lubo nie bardzo jeszcze b y li starzy i dosyć czerstwi. — Przecież b yli próżniakam i; m ogąc jeszcze robie podług swoich sił, chodzili tylko po żebrocie i zawsze prosili, aby im dano coś z gotowanego ja d ła i ehleba, bo gotować się babie nie bardzo chciało. S przy
krzyło się to całej w si i okolicy, k tó ra uznała, źe ludzie ci m ogli byli jeszcze zapracować.
N adchodzi ted y św. M arcin, gdzie mówiono im , że przez lato m ogli tyle uzbierać, aby teraz z tej pracy m ogli m ieć pożywienie. A więc n a stą p iła n ara d a pom iędzy dziadem a babą, do jakiej b y się to w ziąść roboty. B ab a utrzym uje, że najłatw iejszą robotą je s t zbieranie kłosów po polu; dziad się chętnie n a to zgodził. W y b ra li się te d y po św. M arcinie n a kłosy. Szu
k ali, ale nic nie znaleźli, bo ju ż b y ły w yzbierane i bydło resztę spożyło; w szakże pozostał jeszcze jed en kłósek, k tó ry podjęła b ab a i z tryum fem p rzy la tu je do dziada:
— A widzisz, ja k a ja to robotnica, lepsza od ciebie,, bom znalazła kłos.
w
Zaniechali ted y dalszych poszukiw ań, a kłosek ten przynieśli do dom u; położyli go na
Baba -wylewa z w odą zgotowane ziarnko na misę.
stole, w ykruszyli, ale nic więcej nie znaleźli, la k jedno ziarnko żyta.
W ted y sta n ę ła narada: co z tem ziarnkiem zrobić r' — W końcu zgodzono się, aby to ziarnko
t % ty
I ta k oboje zostali okaleczeni, a i dobrze, że sig n ie pozabijali.
zgotować w dużym g a rn k u n a zupę, aby się oboje najedli, co też uskuteczniła baba. Dziad
przyszykow ał w ielką misę, baba w ylew a z wodą zgotowane ziarnko n a m isę; w tem z poza piecka w ylatuje duża m ucha i poryw a z m iski owo ugotow ane ziarnko. W najw yższem obu
rzeniu, dziad chw yta topór, a b ab a obcęgi i da
lej w pogoń za ową złodziejską m uchą.
Nieszczęście chciało, że m ucha ta usiadła babie n a czole. D ziad w najw yższym zapale oburzenia uderza babę toporem w czoło; baba rozgniew ana i skaleczona, uderza znów w czoło dziada, n a którem usiadła ta sam a spędzona z niej m ucha — i ta k oboje zostali skaleczeni, a i dobrze, że się nie pozabijali. O dtąd p rzy rzekli sobie, że ju ż nigdy po św. M arcinie nie pójdą n a zbieranie cudzych kłosów, ty lk o się zajm ą pożyteczną i uczciwą pracą, do w ieku i sił ich stosowną.
ŁGARZ MAB ŁGARZE.
P rz e d w ielu la ty żył baron niem iecki, n a zw iskiem M ynchausen, k tó ry całe życie włó
czył się po świecie, przygód szukając. N a starość osiadł m iędzy dobrym i przyjaciółm i i często opowiadał, co m u się w życiu zda
rzyło. O pow iadał zajm ująco, w szyscy go przeto chętnie słuchali, choć wiedzieli, że pan baron zm yśla. Podajem y poniżej opowiadanie M ynchausena o jego przygodach n a lądzie i n a m orzu, k u zabaw ie czytelników.
* *
*
Pew nego dnia otrzym ałem — ta k opowiada M ynchausen — od su łtan a tureckiego, k tó ry m nie z daw niejszych czasów znał, wezwanie, abym ja k najspieszniej do niego przybył, bo w ważnej spraw ie zam ierza m nie posłać do E giptu.
Zebrałem naty ch m iast liczny orszak i jadę konno k u stolicy sułtańskiej, K onstantyno
polowi.
K ilk a m il przed tern m iastem ujrzałem m ałego, chudego człowieka, biegnącego przez pole. Człowiek ten m iał p rzy każdej nodze k u lę pięćdziesięciofuntową.
34
— Hej, hej, przyjacielu, — zawołałem , — dokąd ta k spieszno? I czem u ciężary m asz p rzy nogach?
— U biegłem , — odrzekł szybkobiegacz n a . to, — wciągu pół godziny z W iednia tudotąd.
T am byłem w służbie u pewnego bogatego państw a, lecz g dy m i się służba sprzykrzyła, uciekłem . Lecę do K onstantynopola, nowej służby szukać. Przyw iesiłem ciężary do nóg, ażebym za prędko nie biegł.
— Ja k to , czy potrafisz jeszcze prędzej biedź?
— Ho, ho, w asza miłość by się zdziw iła, co ja potrafię'.
C złow iek te n spodobał m i się, a przeto zgodziłem go do siebie n a służbę.
— T ak i szybkobiegacz może m i się przy dać!
Jedziem y ted y dalej. Pew nego dnia p a
trzę i widzę człowieka, leżącego n a ziemi.
M yślę sobie, że śpi, lecz w istocie człow iek ów nie spał.
— Czem u ta k n a ziem i leżysz, przyjacielu
— zapytałem .
— Słucham , ja k tra w a rośnie.
— Co? Czy ty to rzeczywiście słyszysz?
— Ba, to drobnostka dla m nie.
— P rz y jm ij u m nie służbę, — rzekłem tn u n a to; — k to wie, czy cię nie będę po
trzebow ał.
C złow iek z d elik atn y m słuchem zgodził się n a to i znowu jedziem y dalej.
P o niejakim czasie spostrzegamy Strzelca, k tó ry strzela raz w raz w powietrze.
.— Do czego ty strzelasz? — spytałem .
35
— Próbuję nowej luzy i, — odrzekł tam ten;
— n a szczycie wieży w S trasburgu siedział w róbel i teraz go w łaśnie zastrzeliłem .
— W S trasburgu, — rzekłem , — ależ to setki m il tuztąd.
— Hej, hej, przyjacielu, dokąd ta k spieszno?
3*
36
— O ja takie rzeczy potrafię!
J a sam jestem zapalonym myśli-wym,, więc nadzw yczajnego tego Strzelca naty ch m iast do służby przyjąłem .
N akoniec nadjechaliśm y do w ielkiego lasu, niedaleko stolicy. N a sk raju lasu widzę czło
w ieka, ciągnącego za powróz, k tó ry m cały las opasał.
— Go ty robisz, przyjacielu? — spytałem .
— P otrzebuję drzew a n a budowę, a po
niew aż zapom niałem siekiery, m uszę sobie inaczej radzić.
To rzekłszy, targ n ą ł za powróz i cały las ru n ą ł n a ziemię, ja k b y to nie drzew a, lecz trzciny były.
Oczywiście przyjąłem tego siłacza n a służbę.
Tuż pod sam ym K onstantynopolem ujrze
liśm y siedm w iatraków , k tó ry ch śm igi n a d zw yczajnie szybko się obracały. N a praw o od nich stał człow iek g ru b y i tęgi, palcem praw ą dziurkę w nosie zatkaw szy.
— Chłopie, co ty w ypraw iasz?
— To nic! Mój pan, m łynarz, sk arży ł się n a b ra k w iatru, więc dm ucham z nosa, ale ty lk o jed n ą dziurką, bo g d ybym obiem a : dm uchał, w iatrak i by się poobalały.
— Do k ata, — k rz y k n ą łe m i naty ch m iast przy jąłem i tego człow ieka do m ego orszaku.
S ułtan p rzy ją ł m nie m ile, powiedział, o co chodzi i w ypraw ił do E giptu. Spraw iłem się dobrze i wróciłem prędzej do K onstantynopola, niżeli się su łta n spodziewał. T u odpraw i
łem w szystką in n ą służbę, a zatrzym ałem ty lk o pięciu ludzi, przy jęty ch podczas podróży.
I
37
Zaczęły się dobre czasy dla m nie i dla m oich tow arzyszy. S u łtan nie m ógł się beze- m nie obejść, żyliśm y, ja k starzy i dobrzy przyjaciele.
— Ozemu tu leżysz n a ziemi, p rzyjacielu?
38
J a k ie ja u niego dobre przysm aki ja dłem, to trudno opowiedzieć. Jedno m nie ty lk o m artw iło, że przy owych ucztach nie podaw ano żadnego tru n k u , albow iem prorok M ah o m et zakazał M uzułm anom w ina używać.
Poniew aż su łtan widział, iż lubię dobre wino, przeto po uczcie wołał m nie do swojej kom naty, w ydobyw ał butelkę i o.ba sobie po
p ijaliśm y w skrytości, aby n ik t nie widział.
Pew nego dnia rzek ł sułtan:
— M ynchausen, dzisiaj poczęstuję cię wę- gierskiem winem z T okaju, jakiego jeszcze n ig d y nie piłeś.
J a się oblizuję a gd y su łtan kieliszek z w inem m i podał, próbuję.
— No, co? — p y ta sułtan, czyż nie w yborne?
— W inko dobre, nie mogę go przyganić, rzekłem , — lecz muszę waszej sułtańskiej m o
ści powiedzieć, że już lepsze piłem.
— P rzyjacielu, takiego w ina nigdzie n a świecie nie ma.
— Ba, tokaj a tokaj, to dwie rzeczy. Do
bre, dobre jest, lecz ja zobowiązuję się dostar
czyć waszej sułtańskiej mości w ina z cesar
skiej piw nicy w W iedniu, do którego się to nie um ywa.
— Człowiecze, nie g a d a j.. .
— Zaręczam , że dostarczę.
— K iedy?
— W ciągu godziny?
— M ynchausen, co ty prawisz. Zastanów się! W ciągu godziny chcesz m i dostarczyć w ina z cesarskiej piw nicy z W iednia.
— J a k tu stoję, ta k dostarczę.
39
— Niepodobna.
— Załóżm y się. Jeżeli nie dotrzym am , eom rzekł, może m i w asza wysokość głowę ściąć.
•— Co ty robisz, przyjacielu?
40
— Zastanów się!
— O bstaję przy swojem.
— D obrze tedy. T eraz je s t trzecia go
dzina; jeżeli o czwartej bu telk a tokaju tu n a stole nie stanie, straciłeś głowę. Je śli zaś w y
konasz, co obiecujesz, możesz sobie z mojego skarbca nabrać ty le złota, srebra, pereł, dro
gich kam ieni, ile najsilniejszy człowiek uniesie.
— Zgoda!
N atychm iast tedy napisałem list do cesa
rzowej M aryi Teresy, któ ra m nie dobrze znała, a prośbą o w ydanie m ojem u posłańcowi bu
te lk i w ina tokajskiego, pozostałego po ojcu jej, cesarzu. P otem zaw ołałem mego szybko
biegacza, powiedziałem , o co chodzi i dałem m u list.
— Spiesz się, bo już pięć m inut po trzeciej.
— N ie m a strachu, odrzekł m i z uśm ie
chem i odszedł.
P otem usiadłem z sułtanem p rzy stole i pijem y wino, czekając spokojnie n a bu telk ę z W iednia.
M inęło ćwierć godziny, potem pół, potem ' trz y kw adranse, a posłańca nie widać. Za
częło m i się robić gorąco, a su łtan uśm iechał się i spoglądał n a m oję głowę, jak b y ją już
w idział od tułow ia odciętą.
Prosiłem o pozwolenie w yjścia n a świeże pow ietrze. S u łtan zgodził się n a to, lecz w y
sła ł za m ną żołnierzy w obawie, abym nie uciekł. Tym czasem do czwartej brakło tylko jeszcze dziesięciu m inut.
W trwodze posłałem po mego Strzelca i człowieka z delikatnym słuchem. P rzybiegli
41
natychm iast, a g dy usłyszeli o mojej biedzie, jeden rzucił się na ziemię i zaczął słuchac.
— Czy co słyszysz?
— Słyszę.
— No, co? — p y ta sułtan — czy nie -wyborne?
42
— Co słyszysz?
— Słyszę, ja k szybkobiegacz gdzieś we swiecie śpi i chrapi okropnie.
Zaledwie to mój strzelec usłyszał, wbiegł n a wieżę i stanąw szy n a palcach, k rzy k n ą ł:
— Ha, ten śpioch, leży sobie pod B ia- łogrodem pod dębem a bu telk a obok niego.
A le j a go z b u d z ę .. .
I n aty ch m iast strzelił z fuzyi w gałęzie drzewa, z którego się żołędzie posypały n a ziem ię i śpiocha zbudziły. Szybkobiegacz zbu
dził się i w strachu, że się spóźni, n atęży ł w szystkie siły, biegnąc do celu. P rz y p ad ł pół m in u ty przed czw artą i butelkę w ina z W ie
dnia postaw ił n a stole.
J a k a ż to b y ła uciecha! Nie do opisania piórem n a papierze. S ułtan zdum iał się, ale ja k w ielki pan, zaraz się odezwał:
— W ygrałeś, M ynchausenie. Tego w ina nie w ypijem y. Schowam je sobie.
To pow iedziaw szy, schow ał b utelkę do szafki. P otem zaw ołał podskarbiego i rzek ł:
P a n baron M ynchausen może sobie ze sk ar
bca wziąć tyle, ile najsilniejszy człowiek uniesie.
P o d sk a rb i uk ło n ił się p an u i prow adzi m nie do skarbca, a ja wiodę z sobą sługę mego, k tó ry lasy obalał i m ów ię:
— B iei'z tyle, ile uniesiesz.
M ielibyście widzieć, j a k podskarbiem u oczy Ba w ierzch w yłaziły, g d y w idział, co mój siłacz uniesie. W ypróżniliśm y praw ie cały skarbiec.
— Czem prędzej do portu, — rozkazałem w szystkim sługom moim, bo czułem, że może być źle, jeśli się nie pośpieszym y.
43
S tatek nasz odbił niebaw em od brzegu i płyniem y prędko ze skarbem .
Stanąw szy n a zadzie okrętu jedną dziurką dmuchaj potężnie n a flotę, drugą zaś n a nasze żagle.
Czego się obaw iałem , to się w net spełniło.
P o d sk arb i uw iadom ił bowiem su łtan a o wszy-
u
stkiem , a ten rozkazał admirałowi, ażeby z całą flotą za nam i w pościg się puścił.
Jeszcześm y dwóch m il nie ujechali, gdy n a w idnokręgu ujrzałem nadpływ ającą liczną flotę. P rzeląkłem się, bo widziałem , że głowę m i zetną. Zacząłem głośno rozpaczad.
Lecz w tem mój sługa, k tó ry w iatrem z jednej dziurki nosa w iatraki obracał, zaw ołał:
— P anie, nie smućcie sięi D am y sobie radęl
I w istocie. Gtdy flota turecka się zbli
żyła, sta n ą ł n a zadzie naszego sta tk u w ten sposób, że jed n ą dziurką nosa dm uchał potę
żnie n a flotę, drugą zaś n a nasze żagle. S ta
te k nasz leciał praw ie po talach, a gw ałtow ny . w icher z nosa m ego przyjaciela spraw ił za- m ięszanie okropne m iędzy okrętam i tureckim i, które w padały n a siebie i zam iast naprzód płynąć, cofały się.
W ten sposób uszliśm y pogoni i dobili
śm y do brzegów W łoch.
Z m ojego sk arb u nie m iałem je d n a k w iel- kiej pociechy, albow iem część rozdałem , a re sztę u k rad li m i bandyci, których we W łoszech je s t mnogo.
KOBYLE JAJE.
W czasie M edy się F ran cu zi zaczęli w pro
w adzać się do Polski i w ykupyw ali ziemię, jeden, z nich, okupił się we wsi i pojechał n a ta rg do m iasteczka. U jrzaw szy tam ogromnej wielkości korbal (dynię) zap y tał chłopa filuta:
— Co to jest?
On m u n a to:
— To je s t kobyle jaje.
F ra n cu z p y ta :
— Cóż z tern zrobić?
Chłop m u mówi, że trzeb a n a tern cztery tygodnie bez przerw y siedzieć, a w ylęgnie się źrebak, a za rok będzie m iał konia.
P o długich targ a ch zapłacił F ra n cu z chłopu k ilk a talarów za korbala. P rzyszedłszy do domu,, w yśm iał chłopka polskiego, że m u za ta k tan ie pieniądze pozbył rzecz ta k kosztow ną. N astą
piła n a ra d a z. żoną, gdzie on m a odsiadyw ać n a tern jaju. Żona doradziła, że najlepiej w zbo
żu, w polu, n a jego w łasnym plusie czyli roli, gdyż w dom u m iejsca n a to nie było, i aby sąsiedzi nie zazdrościli, bo w tedy nic b y się nie wylęgło. J a k uradzili, ta k się i stało. Zona m u tam nosiła rozm aite zupki, a k u końcowi^
46
gdy osłabł, k lu sk i z owocem, w ieprzow inę i przez lepsze też pożywienie stał się nieco otyl- szym , ale i cięższym p rzy b raku ruchu; jed n a k
To je st kobyle jaje.
47
b ył zadowolniony ze swego położenia, ciesząc się n a oczekiwanego źrebaczka.
£
Dziedzic tam eczny w ypraw iał w łaśnie po
low anie dla swoich gości i psy jego goniły
w stronę, gdzie F rancuz odbyw ał owe odsia
dyw anie. Dziedzic tuż za psam i, zobaczywszy zająca, w ystrzelił i u b ił go; a że to było tuż obok owego F rancuza, a korbal pod nim już b y ł nadgniły, więc mój F rancuz zląkszy się, u p ad ł n a ziemię, i w tern ujrzał, że zając pada tuż obok niego. W ięc załam ał ręce i wola w najw yższej rozpaczy;
— Moje zibie, moje zibiel (źrebię).
A dziedzic m u n a to:
— E j głupi jesteś, przecież to zając.
A F ran cu z rozum iejąc, jak o b y on mówił o zajęciu, mówi doń:
— E j, to było pan u zająć, ale nie zastrze
lić pif! pafl
ŚWIERCZ WIELKI PROROK.
W jednej wiosce żył ubogi w yrobnik, n a zw iskiem Świercz. L ich a b y ła jego odzież, ale nędzniejsze jeszcze pożyw ienie: suchy k aw ał śniadego i spleśniałego chleba, był zw yczajnym jego pokarm em . D la tego, g dy m u się czasem najętem u do żniwa, gdzie zw yczajnie lepszą strawą, podsycają ochotę pracowników, udało skosztow ać nabiału, sera lub m asła, nie posiadał się natenczas z radości, a gdy go kied y k aw ał
k iem tłustego m ięsa uraczono, ukontentow anie jego nie m iało granic, i w uniesieniu zw ykł b y ł po w tarzać:
— C hętnie bym poniósł najsroższe k ary , a naw et i to nędzne położył życie, g d y b y m i kto przez trzy dni przynajm niej pozwolił użyć w szystkich rozkoszy pańskiego stołu.
Zdarzyło się, że pow racając z roboty i w stą
piw szy w pewnej wiosce do karczm y, dowie
dział się, iż p ani ty ch dóbr zgubiła niedaw no bardzo kosztow ny b rylantow y pierścień, i że znaczną tem u obiecała nagrodę, k to b y go zna
lazł. Okoliczność ta zdaw ała się naszem u zgło- sniałem u chłopu najdogodniejszą nastręczać spo- dobność do zaspokojenia coraz bardziej wzrna-
50
gającego się apetytu. M yśli więc sobie: udam s ’c za w różka; powiem, że potrafię wynaleźfi p ^ rśc ień , pod ty m w arunkiem , aby m i przez
M arzył on tylko o bankietach . . .
trzy dni w przódy najw yborniejszych potraw i napojów używ ać dano. Po trzechdniow ym b a n kiecie w yda się oczywiście szalbierstw o moje.
poniosę zasłużoną karę; ale m niejsza o to, d&- znaw szy takiej rozkoszy, mogę też cokolwiek pocierpieć. Odzywa się więc w karczm ie do ludzi ^ dw orskich, iżby może potrafił pierścień znaleźć, ale żąda, aby go pierwej po p a ń sk u przez trz y dni częstowano.
G dy się o tern pani dowiedziała, ucieszona k azała naty ch m iast chłopa do dworu zawołać, w yznaczyła m u osobny pokój, i dała rozkaz, aby go ja k najszczodrzej traktow ano, nie szczę
dząc naj w ykw intni ej szych potraw i napojów.
U radow any nasz biedak Świercz ta k nagłem i niepojętem szczęściem, m yślał tylko o rozko
szach, które go czekają, nie zaś o odkryciu zguby, k tó ra go wcale nie obchodziła. G dyby b y ł m iał trochę więcej oleju w głowie, byłby może użył jakiego fortelu dla w yśledzenia sy gnetu, znajdującego się podług wszelkiego po
dobieństw a w ręk u domowników.
Jak o ż było we dworze trzech lokajów, któ ry m p a n i zgubionego w ogrodzie pierścienia szukać kazała. Ci znalazłszy ta k kosztow ny bry lan t, i utaiw szy go m iędzy sobą, nie mało się teraz zjaw ieniem ta k niebezpiecznego sobie człow ieka strwożyli. Lecz b y stry w zrok n a szego w ieszczka nie sięgał dalej, ja k do pół
m isk a ; m arzył on tylko o bankietach, zresztą polecał się Bogu, będąc zdecydow any n a w szy
stko. Przeznaczony n a jego usługi jeden z trzech wspólników przytajonej kradzieży, słu
żył m u ja k najpilniej, uw ażając n a każde jego poruszenie. N a wieczór, gdy sobie chłop na«
leżycie podjadł i podpił, położył się w łóżko, a przypom niaw szy sobie, źe już dzień jego
§2
rajskiej rozkoszy upłynął, rzekł spoglądając na lokaja:
— Bogu dzięki, to już jeden.
N a złodzieju czapka gore. Przestraszony
53
lokaj m yślał, że chłop do niego mowę stosuje;
pobiegł więc spiesznie do sw ych towarzyszów i powiedział, że ich kradzież w ydaw ać się za
czyna, gdyż już jego pierwszego wieszczek w y
mienił.
Strw ożyli się w szyscy niezm iernie, posta
now ili jed n ak czekać końca tej katastrofy, a w ty m celu drugiego lok aja do usług chłopa z pom iędzy siebie w ybrali. Chłop pozwoliwszy sobie drugiego dnia więcej, niżeli wczoraj, m a
rząc o ta k szybko upływ ającej szczęśliwości, w estchnął sobie i rzekł, patrząc n a lokaja:
— C hw ała Bogu, to już i drugi.
Lokaj tern w iększą zdjęty trw ogą, bieży n a ty c h m ia st do sw ych kam ratów , tw ierdząc, że ju ż w szystko stracone.
Lecz ostatni lokaj krzepi odwagę sw ych towarzyszów, każe im w ytrw ać do końca, kiedy rzecz nie jest jeszcze całkiem od k ry ta; a ty m czasem bierze sam n a siebie obowiązek służenia m niem anem u wróżkowi, lecz m ając ju ż głowę n a b itą postrachem , rzucanym przez sw ych k o legów, a przytem dręczony w yrzutam i sum ienia i obaw ą zasłużonej k a ry , drży n a każde spoj
rzenie chłopa, uprzedzając jego skinienia. Nie żałow ał sobie i dzisiaj nasz chłopek, aż naresz
cie znużony snem i winem , zabierał się do spoczynku, i kładąc się w łóżko, rzek ł:
— Otóż ju ż trzeci i ostatni; dokazałem swego.
N a te słowa zim ny dreszcz p rzejął w y
stępnego sługę, k tó ry b y ł pewien, że się one do niego stosują. Tym czasem chłop widząc ko
niec sw ych rozkoszy, a wiedząc oraz, że go
54
za to niechybna czeka kara, począł nareszcie wzdychać. Gdy lokaj ochłonął nieco z prze
strachu, spytał go się, dla czegoby ta k w żdy-
55
chał. Chłop na niego sm utno spojrzawszy, rzecze:
— A ch hracie. jakże nie m am boleć; trzeba będzie ciężką w ytrzym ać karę.
Przerażony lokaj zagrożoną sobie karą, bieży czemprędzej do sw ych tow arzyszy, potw ierdza ich obawę, dodając, iż niem a innego ratunku, ja k w yznać dobrowolnie w szystko przed chło
pem i o zamilczenie prosić. Jeszcze Świercz w najlepszą chrapał, gdy niespokojni w spólnicy kradzieży przychodzą wszyscy trzej raniuteńko do jego pokoju, padają n a kolana, oddają pier
ścień, błagając n a klęczkach, aby ich przed panią nie wydał. Chłop z początku m yślał, że go przyszli brać n a to rtury; prędko jed n ak przychodzi do siebie, udaje, ja k b y o w szystkiem wiedział, i przyrzeka zręcznym sposobem zataić sprawców, b yleby pierścień u niego złożyli.
N iezm iernie uradow ani słudzy, że im się ta k szczęśliwie powiodło, przynieśli n a jego rozkaz tajem nie w ielkiego in d y k a , którem u pierścień chłop ów w chlebie dał połknąć.
W prow adzony potem w ieśniak do p ani n a po
słuchanie, przybiera pow ażną m inę i oświadcza, że pani chodząc w tenczas a w tenczas po ogro
dzie, zdejm ując rękaw iczkę, zgubiła pierścień, k tó ry od in d y k a tam że biegającego połkniętym został; że sy gnet ten znajduje się dotąd w jego brzuchu i może być w tej chw ili z niego w y
dobyty. Ucieszona pani k azała zaraz spędzić w szystkie indyki, a chłop po chw ili w skazał znajom ego sobie p taka, k a z ał go rozpruć w przytom ności pani, i z w ielkiem podziwieniem w ydobył z w nętrzności jego zagubiony pierścień.
56
.Można sobie w yobrazić niesłychaną radość pani i powszechne zdum ienie domowników.
Sław a naszego w ieszczka była zupełnie usta
lona, gdyby nie pan, k tó ry w łaśnie w te n dzień do domu b ył powrócił. T en pom ówiwszy nieco z ty m zaw ołanym prorokiem , nie chciał żadną
— B iedny Świerczu, otóż cię złapano I
57
m iarą uwierzyć w jego dom yślność; aby więa zawstydzić prostaka, postanow ił go w ystaw ić n a m ałą próbę. W łaśnie g dy się dość żywo um aw iał z swoją żoną, uporczyw ie sław y jego broniącą, zdarzyło się, że Świercz w kom inie się odezwał. To dało powód, iż p a n k a z ał go służącym poszukać, wsadzić do półm iska przy
krytego talerzem , a zaleciw szy głębokie m il
czenie, wezw ał do swego pokoju wiejskiego proroka, i rzekł do niego:
— W idzisz oto stojący n a stole półm isek;
jeżeli m i naty ch m iast nie powiesz, co się w nim znajduje, każę cię jak o bezczelnego oszusta ochłostać i uszy ci oberznąć.
Z m ięszany chłop tern niespodziew anem za
gadnieniem , znajdow ał się praw dziw ie w k ry ty - cznem położeniu; nie wiedząc, co n a to pow ie
dzieć i ulegając ju ż niejako losowi, rze k ł sam do siebie, spoglądając n a półm isek, jak o n a przyczynę swego nieszczęścia:
— B iedny Świerczu, otóż cię złapano!
—>■ Brawo! — zawołał pan, podając ręk ę zdum iałem u chłopu, — daruj m i moje niedo
wiarstwo! — a uczęstowawszy go ja k najlepiej, hojnie obdarzonego do dom u odesłał.
ß S T M WILKU I O LISKU FILUCIE.
P rzed la ty było n a świecie w szystko in a
czej ja k dzisiaj. Spytać tylko starych ludzi, a oni nam dziw y powiedzą o owych daw nych czasach.
N asłuchałem ja się nieraz tak ic h pow iastek o d m ego nieboszczyka dziadka, k tó ry b y ł w iel
k im m yśliw ym ; więc też pewnego wieczora opowiadał następującą historyę o w ilku i o lisie.
B yła raz zim a mosanie, co to h a ! p a r a n a pow ietrzu m arzła, a pod nogam i śnieg sk rzy piał, ja k zardzew iałe zaw iasy w piwnicy.
Takiej ted y zim y, chodziło sobie stare wil
czysko po lesie i wołało: auu! auu! W tern spotyka go lisek hu ltaj i rzecze:
— Bracie w ilku, dla czego to ta k sm utno?
— N iem a być sm utno, — odpowiada w ilk z pokorą, — kied y w brzuchu pustki, a tu się też i zębów przyjadło i p azu ry tępe!
U litow ał się lis n ad jego niedolą i zapro
sił go z sobą n a śniadanie do wsi, w której km iotek Strogarz w ypraw iał córce wesele.
— Oj będziem y m ieli stypę — rze k ł lis do w ilka; — są tam połcie n a poddaszu, trzeba nam > ich skosztować.
59
I w drapali się pod zapolem n a górę; ale m iasto połci, znaleźli tylko placki pszenne, które wilkowi nie bardzo sm akow ały; więc z w ielkiej rozpaczy zawołał: auu! auul
U słyszaw szy to gospodyni Strogarka, dalej n a górę, a za nią reszta gości z kijam i i ce
pam i.
L isek zw ącłm ął co się święci, w yskoczył n a dacb i n a k ry ł się ogonem, że go ani w idnąd
60
A le 'wilk niezgraba u w ią z ł. w dziurze. Nuż ted y po nim łupu, cupu, łupu, cupu, aż w nie
bie było słychać.
O m ało że nie zginął pod tak im i razam i.
S tra c h przypom niał m u jed n a k daw ną odwagę i siłę; rzucił się więc n a przebój, pow alił k ilk u p ija n y c h parobczaków o ziemię i prysnął.
L isek tym czasem zlazł cichutko po drabi do sadu, ze sadu brózdą za płot, a potem k u k n iei do lasu, pod k tó rą n ap o tk a ł w ilka, w yli
zującego sobie cięgi ze skóry, i zaczął go prze
p raszać a użalać się nad nim.
Cóż je d n a k po żalach, kiedy złe nie da się napraw ić. W ięc też w ilk rozgniew any zaw ołał:
— Com dostał, tom dostał; ale poczekaj jen o ty lisiel Jeżeli m i się nie w ystarasz o śniadanie, to j a cię tu nauczę po kościele gwizdać.
Oj źle, m yśli sobie lis filut, łasi się w il
kow i i mówi:
— M ięsa ci dać nie m ogę braciszku, ale te ż dzisiaj post n a m ięso; pójdźm y lepiej a a ry b y ; są tu w jeziorze k arpie ja k woły.
U dobruchaw szy ty m sposobem w ilka, p ro w adzi go z sobą n a jezioro, w którem przed chw ilą w yrąbano przerębel i rzecze:
— A wiesz ty ja k ja ry b y łowię?... Oto Wpuszczę mój ogon we wodę, to m i się u niego ry b nauw iesza, ja k m rów ek. Z arazbym ei to pokazał, ale szelm y ry b k i ta k ju ż mój ogon poznały, że z daleka od niego uciekają. Twój ogon tęższy, braciszku, ty ś też silniejszy ode- m nie, to więcej poradzisz wyciągnąć. A więc
61
dalej, wpuść ogon w przerębel; ja ci zaś po
wiem, rychło będzie czas wydobyć.
Ale 'wilk m ezgraba nw iązł w dziurze. Nuże te d y po nim łupu c u p u ...
62
Poczciwe w ilczysko uw ierzyło; siada sobie Ha lodzie i wpuszcza ogon we wodę.
A b y ł w tedy mróz trzaskający, gw iazdy się n a niebie iskrzyły, jezioro hukało straszli
wie. N ie dziw, że w ilka coś w ogon uziąba;
więc ledw ie usiadł, p y ta się:
— A co, są tam ju ż?
— Jeszcze nie. — odpowiada lisek, — ale będą zaraz.
W ilk siedzi, siedzi, i coraz m u zim niej, więc znowu się pyta;
— A co, są tam już ?
— Oj są braciszku, ale się nie rusz, bo um kną.
Jeszcze chw ilkę w ilk siedzi spokojnie; lecz ju ż też dłużej w ytrzym ać nie może; ja k się więc odsądzi, ja k szarpnie, aż m u w k rzyżach trzasło, a ogona nie w yciągnął. D rugi raz tedy poszarpnął, aż m u oczy n a w ierzch w y
jazdy ; nie w yciągnął przecież ogona, k tó ry po
rządnie przym arzł do lodu; w ilk zaś m yślał, że to ta k a siła ryb u niego wisi, i woła lisa n a pomoc. Lis tym czasem hel, heł, k u kniei, ja k oparzony um ykał. Dopiero w ilczysko po
znaje, że go oszukano, i wyje z rozpaczy stra szliwie. Tem w yciem obudzeni wieśniacy, w y padli z w idłam i i zakłuli go n a jeziorze.
T ak i b ył koniec starego w ilka. Teraz w am powiem, co się później z lisem stało.
Lis, ja k wiecie, je s t drapieżny, orzeł je s t tak że drapieżny; obaj polują n a słabsze zw ie
rzę ta i żyw ią się niem i; swój swego zw ąchnie od razu. W ięc też orzeł poznał się z lisem i zaprosił go n a chrzciny swego syna. B yło n a
63
ty ch chrzcinach w ielu innych gości; był tam wilczek m łody, b y ł k o t szary, b y ł i pies.
W szyscy się w ybornie baw ili; a podchm ie
liw szy sobie trochę, opowiadali, ja k k tó ry poluje.
64
Orzeł tedy swoje polowanie najbardziej przechw alał, mówiąc do lisa:
— Co m i tam , w y kum otrze, chodzicie ja k żółw po ziem i; ze mnie, to m i to m yśliw y;
k ied y sobie podlecę k u chm urom , widzę całą ziem ię naraz, każdego p taszk a w gniazdku, każdego zajączka w kotlinie zobaczę i w ybiorę co najtłuściejsze.
Spodobało się to lisowi; rze k ł tedy:
— P ra w d a kum otrze, jab y m też ta k chciał polować, ale nie k a żd y um ie latać.
— Czem u nie k ażdy — zaw ołał orzeł zdzi
wiony, — a cóż w świecie łatw iejszego, ja k latać. J a w as zaraz, kum otrze, nauczę.
Ręczę, żeby lis tego po trzeźw em u nie był uw ierzył, ale się u p ił porządnie n a chrzcinach i po pijanem u p rzy sta ł n a w ezw anie orła, k tó ry go bierze w swe szpony, a podleciaw szy wysoko, puszcza i m ówi:
— No teraz sam i lećcie, ale n a ukos, k u m otrze, n a ukos, bo byście k a rk skręcili.
L is pewno tego nie zrozum iał, bo leciał n a dół ja k kula, a spadł ja k k am ień n a zie
m ię; raz ty lk o drgnął, przew rócił się brzuchem do góry, i w yszczerzył zęby.
W idząc to orzeł tam z góry, zap y ta ł się:
— Cóż w am to ta k śmieszno, kum otrze?
K to chce wiedzieć, co n a to lisek odpo-
% iedział, niech czeka do ju tra rana.