• Nie Znaleziono Wyników

Śmieszek, [1927, nr 7]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Śmieszek, [1927, nr 7]"

Copied!
4
0
0

Pełen tekst

(1)

ŚMIESZEK

DODATEK HUMORYSTYCZNY

Wychodzi kiedy chce i kiedy mu się podoba.

Dla czytelników naszych darmo a dla Innych podwójna cena.

O płocie kiełbasianym.

Powiastka ludu z nad Odry.

W jednej wsi mieszkał ubogi chłopek imieniem Maciek, a miał bardzo złą żonę, która jak się rozgnie­

wała, to i grzech śmiertelny na swego chłopa gotowa by była wywołać, bo przy złości miała tę przywarę, że żadnej tajemnicy nie mogła dochować. Maciek znał ją dobrze z tego, i we wszystkiem strzegł się jej okru­

tnie. Będąc bardzo biedny, trudnił się oprócz uprawy roli, zastawianiem wieńciorów na ryby, w stawie przy jego gruncie leżącym; a że miał zaraz przy stawie dużo jarzębiny i jałowcu, stawiał więc i sidła na ptaki, które gromadami do tych zaroślin rade się zlatywały.

Jednego razu orząc w polu, zawadził on pługiem 0 coś takiego, co mu się zdawało nie być kamieniem.

Jakoż odwaliwszy skibę, spostrzegł jakieś żelazne wie­

ko, a gdy głębiej począł ręką ziemię odgarniać, prze­

konał się, że to była żelazna skrzynka, którą otworzyw­

szy, znalazł pełną pieniędzy. Zrazu bardzo się ucie­

szył; ale gdy pomyślał, że do zniesienia tych pieniędzy potrzeba mu będzie koniecznie pomocy, i gdy sobie wspomniał żonę, na jej złość i długi język, zasmucił się bardzo i począł rozmyślać. Długo tak stojąc i myśląc, przygrzebał nareszcie skrzynkę ziemią, zrobił nad nią znak i wrócił z wołami do domu.

Wkrótce wymyśliwszy przed żoną jakąś przyczynę 1 wziąwszy miech, poszedł do miasta. Jedynym jego sprawunkiem w mieście było kilkadziesiąt łokci kiełbas, które kupiwszy, udał się wprost do swego zagajnika.

Na drożeńce do wieńcierza prowadzącej, wbił parę koł­

ków i uplótł na nich z owych kiełbas płot; a gdy go skończył, wziął ptaka, który się złapał w sidła i wsa­

dził go w wieńciorek, a z wieńciorka wyjąwszy rybę, zawiesił ją w sidłach; wreszcie poszedł spiesznie do domu i tam wziąwszy garnek gnojówki i kropidło, scho­

wał to za kamień niedaleko miejsca, gdzie skrzynkę znalazł.

Potem wróciwszy do chałupy do żony, począł się niby smucić, mówiąc do niej o swojej biedzie. Baba swoim sposobem marudziła mu nad głową, jakoby on był winien tej biedzie, chociaż, mówiąc po prawdzie babą była sama przyczyną niegospodarstwa, bo przy złości i długim języku, miała jeszcze i tę wadę, że lubiła częto wychylać kwaterki z kumoszkami. Chłop słuchał cierpliwie baby, a gdy się wyhałasiła do woli, rzekł jej:

— Wiesz co, weź-no miech i ja wezmę drugi, pój­

dziemy do wieńcierza i do sideł, a co ryb i ptastwa za­

staniemy, to zaniesiemy do miasta sprzedać.

Ody byli niedaleko zarośli, rzekł Maciek;

— Wiesz ty, ja jakoś okrutnie zaniemógł, muszę odpocząć, a ty idź jeno do wieńcierza i do sideł, a co znajdziesz ryb i ptastwa, to jeżeli będziesz mogła, za­

bierz a jeżeli nie. to mnie zawołaj.

Baba szła prosto dróżką ku laskowi do wieńcierza, a gdy w lasek weszła i zobaczyła dróżkę zagrodzoną kiełbasianym płotem:

— O jakież to dziwo I — zawołała krzykliwym głosem, — adyć to płot kiebasiany!

Powąchawszy i spróbowawszy, że to dobre kieł­

basy z c.. . tikiem, zawołała całem gardłem na chłopa;

— Maciek, ady jeno pójdź, zobaczysz dziwo; dróż­

ka do wieńciorków zagrodzona płotem z kiełbas.

— Nie gadałabyś lada co — odezwał się Maciek;

ale gdy ta zaczęła mu się przysięgać, szedł do niej, nie­

dowierzając niby.

— Bogu dzięki — zawołał Maciek, zbliżając się do kiebasianego plota — będziemy mieli pożywienia na jaki tydzień z obiadem; idźże jeno ty teraz wybierz ryby z wieńcierza, a ja tymczasem będę wkładał te kiełbasy do miecha.

Baba uradowana z kiełbas poszła czemprędzej; ale.

gdy wlazłszy we wodę i wyciągnąwszy do góry wień- cierz, zobaczyła w nim zamiast ryb ptaka, krzyknęła jeszcze przeraźliwiej, jak pierwej.

— A toć co; przecie to istne czary! — i pobiegła z tą nowiną spiesznie do chłopa, który resztę kiełbas spokojnie do miecha pakował.

— Tyś pewnie ogłupiała kobieto — odpowiedział, a gdy skończyła opowiadać, rzekł: — Kiedy ryb nie ma, idźże przynajmniej do sideł i pozabieraj ptastwo, które się tam pewnie nałapało, a ja pójdę przekonać się do wieńciorka.

Baba znowu pobiegła prędko, a Maciek szedł zwol­

na ku wodzie, śmiejąc się w duszy. Jeszcze baba nie doszła do sideł, gdy zdała zobaczywszy w sidłach wi­

szącą sporą rybę; krzykła znowu na całe gardło:

— A cudzie, cóż się to dzieje? Adyś tu znowu ryba zamiast ptaka wisi.

Maciek na ten hałas baby zbliżył się ku niej, mó­

wiąc do siebie tak głośno, aby ona usłyszała:

— Widzi Bóg, że sam już nie wiem, co o tern my­

śleć — a gdy do sideł przyszedł i zobaczył w nich ry­

bę, rzekł: — To jakiś dzień dzisiaj dziwny, albo on nam jakie szczęście, albo wielki kłopot wywróży.

Po długiej radzie wrócili oboje zamyśleni z kiełba­

sami, ptakiem i rybą do domu.

Wnet potem wyjechał Maciek w pole z pługiem niby orać, i gdy się ku zmierzchowi zbliżało, wrócił do domu. Usiadłszy w izbie przy piecu, począł znowu myśleć i wreszcie odezwał się do baby:

— Słyszysz matka, jabym ci coś powiedział, cobs ciebie i mnie uszczęśliwiło, ale się boję, bo ty wszystko wygadasz.

— Boże odpuść, co też ty gadasz, przeciera ci ja nie taka, żebym miała wygadać sobie nieszczęście — odpowiedziała baba i poczęła się zarzekać na sekret.

Maciek uwierzywszy jej niby, powiedział, że orz»'Ł

(2)

2

dziś w poltł, wyorał skrzynkę z pieniędzmi, ale że bez jej pomocy pieniędzy tych do stodoły znieść nie potrafi.

— No widzisz, jaki ty mój Maćku, i jabym też to o tern komu powiedzieć miała? A Boże mnie skarż, nie powiem, adyć by nam pan zaraz zabrał.

— To weź miech i chodźmy — odpowiedział chłop.

Gdy Maciek z kobietą nasypali w miech pieniędzy, rzekł do niej:

— Czekaj, ja ci podam miech na plecy, bo byś ty sobie nie poradziła, a mnie łacniej będzie zadać go so­

bie samemu.

Baba usłuchała i wziąwszy worek na plecy, szła ku domowi wolno. Maciek nasypawszy sobie w miech mniej pieniędzy, wziął Spiesznie garnek z gnojówką i kropidłem, który tam był wprzód postawił i idąc zwol­

na za babą, kropił ją gnojówką. Baba z początku szła spokojnie, ale gdy przez koszulę poczęło ją ziębić i coś cuchnąć, rzekła:

— Maćku, ady to deszcz cuchnący pada.

Maciek, udając niewiarę, znowu rzekł:

— Nie gadałabyś lada czego, — ale zaraz niby spo­

strzegłszy, że prawda, odezwał się: — Ano w samej zeczy, że cuchnący deszczyk pada — i kropił dalej.

Baba przestraszona i odurzona tern wszystkiem, niosła cicho pieniądze do stodoły i parę razy z mężem po nie nawróciwszy, znieśli wreszcie wszystkie i zakopali w stodole.

Chłop, nie w ciemię bity, wiedział pewno, że baba sekret wywrzeszczy. Poszedłszy tedy na drugą noc do stodoły, wydobył owe pieniądze, i zakopał starannie w innem miejscu. I nie omylił się w swoich przewidy­

waniach. Zgoda między nimi długo nie trwała, baba gwałtem dopominała się pieniędzy, chłop dać nie chciał, bojąc się, żeby się baba nie wydała przed kumoszkami przez lekkomyślne ich używanie.

— Nie dasz? — zawołała raz na chłopa w najwię­

kszej złości.

—■ Nie dam — odpowiedział chłop spokojnie.

— Więc czekaj — rzekła baba — ani ty ich nie lędziesz miał, ani ja; pójdę do pana, powiem wszystko

— ł wyleciała jak oparzona do dworu.

Pan wysłuchawszy babę i schowawszy ją za piec, posłał po Maćka. Maciek wiedział już co się święci i szedł spokojnie.

— Słuchaj Maćku — rzekł pan do niego — słysza­

łem, żeś wykopał pieniądze i nie powiedziałeś mi nic o tern.

— Miły Boże — odpowiedział chłop — przydałyby mi się bardzo, bo już nie wiem sobie rady z biedą, ale gdzież tam! paniczku, nie zdarzy się to biednemu człe­

kowi. Wiem-ci ja, wiem, kto to paniczkowi o tern po­

wiedział, bo jej to już nie pierwsze: juści to nie kto in­

ny, tylko moja kobieta gadała o tern, która mi od dzisiaj ogłupiała i cudośne rzeczy wyprawia i wygaduje.

Ja już dawno wybierałem się do paniczka podziękować za gospodarstwo, bo bym wypsiał (na psa wyszedł) na niem dłużej z kobietą nie spełna rozumu.

— A będziesz ty mnie w taką niepoczciwą suknię obłóczył — krzykła baba na męża, wylatując z za piec- ka — czegóż to się zapierasz? a nie pamiętasz to już, kiedy to było? A toć wtenczas, kiedyśmy to idąc do wieńcierzy, zastali dróżkę zagrodzoną kiełbasianym płotem; a nie jadłeś potem tych kiełbas ze mną jakie dwa tygodnie, he?

— Boże odpuść kobieto, przecie się opamiętaj, a ta­

kich głupstw nie wygaduj, bo się tylko ludzie będą śmiali z ciebie.

— No czekaj — odrzekła baba — ja ci Maćku zaraz przypomnę: to było wtenczas, kiedym ptaka w wieńcie- rzu złapała we wodzie; jeszcze nie pamiętasz? A przy­

pomnij no sobie, te inne dziwy; w ten sam dzień na sidła złapała się ryba.

— To jegomość widzi — przerwał Maciek — co to człek musi mieć biedy po całych dniach z taką kobietą.;

— O bodaj cię też i niewiem co już wzięło, kiedy, się zapierasz — wyrwała się znowu baba — ady ja sa­

ma paniczkowi zaraz powiem, kiedy to było, to sobie paniczek przypomni: to było wtenczas, kiedy to pod wieczór deszcz cuchnący padał.

— A idźże już sobie babo! — zawołał pan zniecier­

pliwiony i wypchnął babę za drzwi. i Chcąc się jednak o prawdzie przekonać, posłał ludzi do stodoły Maćka i kazał ją całą przekopać, a gdy nic nie znaleźli, utwierdził się w tern, że baba zwariowała,

Maciek też i na wsi opowiadał sąsiadom o tern nie­

szczęściu, którzy znając babę z wielu głupstw i złości, uwierzyli łatwo, że to jest prawda. Bojąc się jednak, aby się to wreszcie nie wydało, podziękował panu za gospodarstwo pod pozorem, że mu nie może poradzić, mając żonę głupią i wyniósł się w dalekie strony, a ku­

piwszy tam sobie kawał ziemi, wziął babę więcej na wodzę i żył z nią potem szczęśliwie.

--- 0X0---

Oświadczyn» z przeszkodami.

Humoreska.

Odkąd poznałem pannę Stasię — to znaczy od roku — coraz częściej przychodziły mi na myśl sło­

wa z Pisma św.: „Niedobrze człowiekowi być sa­

memu“. Szczególniej zaś gospodarzowi na małym folwarczku jest zupełnie źle bez żony i gospodyni w domu.

Uważałem, że panna Stasia jest akurat stworzo­

na do tego, żeby zostać panią Pędnikową i mego serca: zdrowa, pracowita, gospodarna, uczciwie wy­

chowana, a w dodatku przystojna, zupełnie w moim guście. Powiadają, że teraz jest niemodnie być pul­

chną, rumianą, okrągjłą, jak ona; kobiety podobno gładzą się, żeby wyglądać, jak szkielety. Miałem za­

wsze abominację do chudych; czy to ja pies, żebym lubił kości?

Z posagiem tylko będzie krucho: pan Brykalski, ojciec panny Stasi, miał niewielki folwarczek, a dzie­

cisków kupę, ale przy posagu zwykle bywają wyma­

gania, których panna Stasia mieć nie będzie.

Koniec końców, postanowiłem się oświadczyć, ale jak? — zdechł pies! — dalibóg nie wiem. W po­

wieściach kawalerowie gadają przy tej sposobności bardzo poetycznie, skutkiem czego panna odrazu mięknie; a ja tego nie potrafię, jestem sobie pospo­

lity hreczkosiej i basta!

Pewnej niezieli, jadąc konno z Pędrakowa ^o Ko­

zich Dołów, układam sobie w głowie różne stosow­

ne zadania, zapamiętane z książek, ale nie byłem pe­

wny, czy ich nie zapomnę. Aby tylko zacząć, to pó­

źniej przy pomocy panny Stasi pójdzie już gładko;

Uważałem, że nie jest mi krzywa: czasem zerknie, na mnie bardzo mile, to w uśmiechu błyśnie białerai ząbkami.

Zastałem pannę Stasię, siedzącą na ganku, wraz z ciotką, która od śmierci pani Brykalskiej zastępo­

wała matkę sierotom. Panna Stasia zaczerwiniła się przy powitaniu; może zmiarkowała co z mojej miny?

— Dobry znak! — pomyślałem i po kilku chwi­

lach ogólnej rozmowy, postanowiłem przystąpić do rzeczy. Umyślnie kupiłem dla ciotki ostatni numer,

„Katolika“, żeby nie zwracała na nas uwagi; liczy­

łem też na jej głuchotę.

(3)

3 Odchrząknąłem i zacząłem półgłosem:

— Panno Stasiu, jasnowidzeniem duszy wiedzio­

na, zapewnie pani odgadła?

Tu zaciąłem się odrobinę, lecz zanim przypom­

niałem sobie dalszy ciąg tego rzeczywiście pięknego łrazesu, ciotka wmieszała się do rozmowy:

— lak, te mokradła pod olszynką należy osuszyć.

Usłyszawszy koniec wyrazu „odgadia’’, wyobra­

ziła sobie, że mówię o bagienku, obok którego prze­

jeżdżało się z Pędrakowa do Kozich Dołów — i pra­

wiła dalej:

— Czy pan powie, że tej wiosny cielę tam się u- topiło?

A choćby nawet i krowa! Co mię to mogło ob­

chodzić?

Byłem zły, pohamowałem się jednak i wyraziłem ciotce głęboki żal z powodu tragicznej śmierci cielęcia

Widząc ją znowu zaczytaną zacząłem po raz drugi:

— Panno Stasiu, jasnowidzeniem duszy...

- Stasiu! Stasiu! jak się pisze „przetak”: przez sz, czy przez rz? — zabrzmiał pi kii wy głosik i na ganek wpadła młodsza siostrzyczka panny Stasi, Jul­

cia, z piórem w ręku.

— Niech cię gęś kopnie! — pomyślałem.

Istotnie szło jak z kamienia!

— Przez rz — bez namysłu odpowiedziała panna Stasia.

To mi zaimponowało. Gdyby Julcia była zwró­

ciła się do mnie z tern pytaniem, byłbym w niema­

łym kłopocie.

Po odejściu Julci, ochłonąwszy z irytacji, posta­

nowiłem znowu próbować szczęścia, rozumiejąc jed­

nak, że nie można po raz trzeci mówić o jasnowi­

dzeniu duszy, zacząłem w ten sens:

— Dłużej nie mogą ukrywać tajemnicy...

Ale przeznaczenie chciało, że i tego mozolnie wysmażonego zdania nie pozwolono mi dokończyć:

przy ganku rozległ się taki hałas, że zerwaliśmy się na równe nogi. Braciszek panny Stasi przywiązał kotowi pęcherz do ogona, kot umykał, miaucząc przeraźliwie, a dzieci biegły za nim z krzykiem i śmiechem.

— Bodaj was licho porwało! — zakląłem w du­

szy, coraz bardziej zniechęcony do oświadczeń, któ­

rym ciągle coś stawało na przeszkodzie. A może dać pokój wszystkiemu? Jakiś dzień pechowy.

Panna Stasia to miarkowała i także traciła na humorze.

Zadudniło na ganku: weszła gruba Magda z ku­

chni. Podobno była lekkich obyczajów, ale za to chód miała ciężki.

— Proszę pani — rzekła — Mateuszka prosi o olejek rycynowy dla dziecka, chorego na brzuszek.

Znowu wstąpiła we mnie nadzieja. Skoro ciotka wyjdzie i zostawi nas samych, łatwiej mi przyjdzie wybrnąć z tych oświadczeń. Uczułem głęboką wdzię­

czność dla dziecka Mateusz ki, które tak w porę za­

chorowało.

Powiedz jej, że nie mam olejku, tylko troisty pro­

szek, — odrzekła ciotka.

Magda po chwili wróciła.

- Mateusz peda, że wszystko jedno czy olejek, czy troisty proszek, czy metyk, byli ino było lekarstwo.

Ciotka wstała i zaczęła szukać kluczyków, ale w tej chwili od strony podwórza zagrzmiał tubalny głos pana Brykaliskiego:

— Powitać kochanego somsiada! Dobrze, żeś przyjechał: pokażę ci wspaniałego anglika, którego wczoraj kupiłem.

l ego było już nadto! Widać, że panna Stasia nie jest mi sądzona, kiedy ciągle doznaje takich przeszkód.

ŻefWałem się jak oparzony i zacząłem się żegnaj z paniami.

— Pan już odjeżdża? — z żalem rzekła pannQ.

Stasia.

— Co pana ukąsiło? — zdziwiła się ciotka.

Poszedłem jeszcze z panem Brykalskim do chle­

wów, ale byłem tak wściekły, że nie byłbym mógł odf różnić wieprza od pawia. Jadąc do domu kląłem na czem świat stoi i przysięgałem sobie umrzeć w kawalerskim stanie.

Droga szła mimo sadu w Kozich Dolach. Spojg, rżałem i śród zagonów kapusty dostrzegłem jasną sukienkę panny Stasi. Trzymała chusteczkę przy o- czach — widocznie płakała.

Mój gniew stopniał, lak śnieg w marcu. Zsiad­

łem z konia, przeskoczyłem przez płot i ujmując rę­

kę panny Stasi, zapytałem:

— Czego pani płacze?

Odjęła chusteczkę od oczu i spojrzała na mnie z wyrzutem. Zapomniałem o wszystkich wyuczonych

frazesach i rzekłem prosto z mostu:

— Panno Stasiu, chcesz zostać moją żoną?

Nikt nam nie przeszkadzał, to też w pięć minut byliśmy już narzeczonymi. Z. S.

Mele imię.

Humoreska. Z Marka Twaina.

Dzieci teraźniejsze nabierają złych nawyczek przy różnych okolicznościach wyrywać się z „mądremi“ po­

wiedzeniami. Ja osobiście nie lubię czytać i słuchaó o mądrych dzieciach, gdyż pamiętam, że rzadko kiedy;

udawało mi się w dzieciństwie coś mądrego powiedzieć.

Próbowałem dwa razy, za każdym razem nie miałem szczęścia. Rodzina wcale nie czekała na moje bystre uwagi, a gdy je zrobiłem, dostawałem klapsa, na długą pamiątkę! Mrowie przechodzi mnie po skórze, gdy wspomnę, co raz mi się zdarzyło. Miałem wtedy dwa lata, a jeszcze nie posiadałem własnego imienia. Na­

zywano mnie pieszczotliwie rozmaiteini wyrazami, jak się nazywa pieska, kotka, konika lub inne zwie­

rzątka.

Ojciec mój był surowym, poważnym mężem, i gdy­

bym się był przy nim ośmielił coś „mądrego“ powie­

dzieć, on byłby mnie unicestwił, o iłeby zdarzyła się po temu sposobność. Ale jakoś sposobność nie nad­

chodziła, trzymałem język za zębami.

Raz zebrała się na werandzie cała rodzina. Byli moi rodzice, wuj Efraim, wujenka Rebeka i kilka in­

nych osób. Na co się zeszli? Na to, by obrać mi na­

reszcie stateczne imię. Ja tymczasem położyłem się na trawniku i przeżuwałem w zębach rozmaite kółka gu­

mowe, gdyż sprzykrzyło mi się gryźć palce ludzi, a chciałem dokonać czegoś, co naprawdę potrafię zrobić do końca. Wtem słyszę ojca mówiącego:

— Abraham to piękne imię. (W Ameryce i w Au glji lubią używać imion biblijnych). — Mój dziad zwa*

się Abrahamem.

Matka moja dorzuciła. — Tak, Abraham to piękn imię. Słusznie. Więc damy mu na imię Abraham.

Ja wtrąciłem wtedy: — Abraham przypada do gu­

stu niżej podpisanemu.

Ojciec zmarszczył czoło, matka się uśmiechnęła ciotka zawołała: — Ach, co to za miły bobasek!

Ojciec prawił dalej: — Izaak jest ładne imię, a tak­

że Jakób. — Matka potwierdziła to, rzekłszy: — Ła­

dniejszych imion trudno znaleźć. Niech więc nazywa sie- Abraham, Izaak. Jakób. trzech imion Tw...

(4)

4

Wtedy się odezwałem: — Słusznie. Izaak i Ja- kób są bardzo dobre dla z Wysokiem poważaniem od­

danych i podpisanych. Dajcie mi grzechotkę tymcza­

sem, bo dość mam tej gumy.

Dostałem grzechotkę. Wtem słyszę ojca mówią­

cego. — Samuel jest doskonałe imię.

Dłużej nie mogłem wytrzymać. Rzuciłem gumy, grzechotkę, podniosłem się z trawnika, nałożyłem cza­

peczkę i w rączkach w kieszeni wszedłem na werandę:

«— Ojcze! Imienia Samuela pod żadnym warunkiem nie mogę przyjąć.

Synu!

— Tak, ojcze, mówię całkiem poważnie. Nie mogę!

— Czemu?

— Mam nieprzezwyciężone obrzydzenie do tego imienia.

— Jesteś niemądry. Wielu mężów dzielnych no­

siło to imię.

— Ojcze! Pierwszy raz o tern słyszę.

— Ale i sam prorok Samuel był wielki i dzielny.

— Niezupełnie.

— Synu! Jehowa wołał nań osobiście.

— Ach! ojcze: Jehowa musiał dwa razy na niego wołać: Samuelu, Samuelu, zanim Samuel przyszedł.

I uciekłem, ojciec za mną. Co się potem stało, nie będę wspominał. Dostałem imię Samuel i noszę je jako świadectwo, że „mądre“ powiedzenia dzieci na nic się nie zdadzą.

zio, który lego dnia widział wszystko w czarnych ko­

lorach.

— Może mama zachorowała! — zaniepokoiła się żona.

— Może odmawiają w banku prolongaty weksla;

to byłoby gorzej, — rzekł posępnie mąż.

Perspektywa choroby teściowej mniej go wzru­

szała.

— A dawajże prędzej tę depeszę! — krzyknął na stróża.

Stał jak na węglach rozżarzonych.

Drżącą ręką rozerwał pieczątkę i przeczytał, co następuje:

„Serdeczne życzenia w rocznicę ślubu od matki“.

— Poczciwa, kochana mama pamiętała o tym dniu!

—- zawołała rozczulona pani Dyziowa.

Panu Dyziowi ciężar spadł z serca. Przypomniał sobie o rocznicy ślubu i zawstydził się swojej popę- dliwości.

— Nie gniewaj się, duszko, — rzekł do żony, —»

wiesz przecie, jaki ze mnie gorączka, ale bo to ci for­

nale niezdary tak mię dziś rozzłościli...

Pani Dyziowa, na szczęście, nie była zawzięta, pogodzili się więc i razem pojechali w pole linijką.

■cmiiiiiaii

■IRKIfllRBaOB

eseeas^aBosaszeassHaeeeea*******

ŻARTY.

*************

«■■■■■■■■■■wg

*************

--- OTO---

DEPESZA.

(Humoreska).

Państwo Dyziowie pokłócili się.

Zdarza się to w najlepszych małżeństwach, ale te­

go dnia nie powinno było się stać, albowiem była to rocznica ich ślubu, trzecia, czy czwarta. Poszło natu­

ralnie o drobnostkę: może o poślad dla drobiu, albo o furmankę do miasta, ale pan Dyzio był zirytowany, gdyż fornale połamali mu brony sprężynowe, a pani Dyziowa zdenerwowana, gdyż pokojówka przy praso­

waniu przypaliła najlepszą bluzkę. Dosyć, że od sło­

wa do słowa przyszło do bardzo gorzkich wymówek.

— Jak ja mogłam wyjść za takiego grubjanina! —

«wyrzekała po niewczasie pani Dyziowa.

Mąż poczerwieniał jak burak.

— Bodaj mię był szlag trafił przed ołtarzem! — wybuchnął, niepomny przysłowia: „Nie wywołuj wilka Z lasu“.

— Przysięgałeś, że będziesz mię zawsze uwielbiał, wymawiała rozżalona pani Dyziowa.

Któryż mężczyzna nie przysięga tego przed ślubem!

— Byłem wtedy głupi! — z impetem odparł mąż.

Zamiast odpowiedzi na to szczere wyznanie żona rozpłakała się głośno.

Łzy, to jeden z najpotężniejszych argumentów u gobiet.

Sprzeczkę przerwał hałas przy bramie: psy opa­

dły jakiegoś chłopca, który bronił się kijaszkiem, prze­

raźliwie wzywając ratunku.

— A nie możesz odpędzić tych utrapionych kun­

dlów, gamoniu? — przez okno wrzasnął pan Dyzio na stróża.

Stróż odegnał psy i uwolnił wyrostka z opresji.

— A co to za chłopiec? — zapytał pan Dyzio.

— Posłaniec z Zakroczymia, przyniósł telegra­

ms. proszę dziedzica, — odpowiedział stróż.

— Pewno takie nieszczęście! — mruknął pan Dy-

Praktyczna.

— Córka domu (do pokojówki): Co za podłość!

W tej chwili, gdy śpiewałem „Modlitwę dziewicy“, wrzucił ktoś oknem ten pantofel do salonu!

— Pokojówka: Niech panienka zaśpiewa jeszcze jednę zwrotkę, to może kto wrzuci i drugi pantofel do pary!

Nic w naturze nie ginie.

Było raz sobie bardzo kochające stadło; ona w ko­

ści bogata, a mąż znowu w sadło. Lecz, że „ona“ za­

zdrością jego wciąż trapiła, „on“ wkrótce jak kość wychudł, a ona — utyła.

Uspokoił go.

— To przecież nieludzkość. Dziesiąty raz drapać się muszę na trzecie piętro po moje pieniądze.

— Tych pan nie dostanie. Ale proszę się uspokoić:

od pierwszego mieszkać będę na parterze.

Słowny.

— Mój panie kochany, tego miesiąca to naprawdę nie mogę panu nic zapłacić.

— Ale przecie pan mi to samo i w zeszłym miesią­

cu oświadczył.

— A czy może nie dotrzymałem słowa?

Koledzy po nożyczkach.

— Ty, co to za trzej panowie, którzy tam w ką­

cie rozmawiają?

— To są koledzy.

— Nie może być!

— Z pewnością, jeden jest kapitalistą, i odkrawa kupony, drugi jest krawcem i przykrawa ubranie, a trzeci redaktorem i wykrawa artykuły.

Niedyskretna służbodawczyni.

— Dlaczego odeszłaś tak prędko ze swojej służ­

by? — pytała przy zgodzie pani pokojówkę.

— A czy ja się pani pytam dlaczego moja poprzed­

niczka tak krótko służyła u pani?

Cytaty

Powiązane dokumenty

Franek jak je zaczął oglądać i wąchać, tak, wreszcie znowu jedną zjadł, miał chętkę i na drugą, ale się bał, żeby pan z Olszyny nie poznał się na szkodzie.. Wydobył

Wojtek: A tak dopraszam się łaski jaśnie wielmożnego pana.. Krzewiński: Ha niech i

siadnicy wzdychali, żeby niefortunny obiad raz się Skończył, tembardziej, że niebo zaczęło się chmurzyć I wiatr zrywał się coraz silniejszy, zasypując stół

Pasterz poskrobał się w głowę, bo był Bogu du­. cha winien i biedny; póki życia nie miał nigdy nic najdroższego ani feż nie jadł nic najtłuściejszego |

wiada wymaganiom, wszystko wkłada się napo- wrót do maszyny, zakręca się korbą naodwrót i z maszyny wychodzi znowu — żywa świnią.

Wskutek tego każdy zapchał palec do głowy i myślał nad reorganizacją naszej wdzięczności. Aż tu jeden, co się zwie Szczupak, zawołał: '.. —

Stary Kopera wziął z niedowierzaniem banknot obejrzał go na wszystkie strony, spojrzał nieufnie po obecnych, wreszcie skłonił się do ziemi i

< się do gospodarza: Wiecie gospodarzu co? Zesz’o by się tę szafę wyprzątnąć i przenieść na inne miejsce, bo tu to miejsce gdzie teraz szafa stoi, stosowniejsze by było