ŚMIESZEK
DODATEK HUMORYSTYCZNY
Wychodzi kiedy chce i kiedy mu się podoba.
Dla czytelników naszych darmo a dla Innych podwójna cena.
O płocie kiełbasianym.
Powiastka ludu z nad Odry.
W jednej wsi mieszkał ubogi chłopek imieniem Maciek, a miał bardzo złą żonę, która jak się rozgnie
wała, to i grzech śmiertelny na swego chłopa gotowa by była wywołać, bo przy złości miała tę przywarę, że żadnej tajemnicy nie mogła dochować. Maciek znał ją dobrze z tego, i we wszystkiem strzegł się jej okru
tnie. Będąc bardzo biedny, trudnił się oprócz uprawy roli, zastawianiem wieńciorów na ryby, w stawie przy jego gruncie leżącym; a że miał zaraz przy stawie dużo jarzębiny i jałowcu, stawiał więc i sidła na ptaki, które gromadami do tych zaroślin rade się zlatywały.
Jednego razu orząc w polu, zawadził on pługiem 0 coś takiego, co mu się zdawało nie być kamieniem.
Jakoż odwaliwszy skibę, spostrzegł jakieś żelazne wie
ko, a gdy głębiej począł ręką ziemię odgarniać, prze
konał się, że to była żelazna skrzynka, którą otworzyw
szy, znalazł pełną pieniędzy. Zrazu bardzo się ucie
szył; ale gdy pomyślał, że do zniesienia tych pieniędzy potrzeba mu będzie koniecznie pomocy, i gdy sobie wspomniał żonę, na jej złość i długi język, zasmucił się bardzo i począł rozmyślać. Długo tak stojąc i myśląc, przygrzebał nareszcie skrzynkę ziemią, zrobił nad nią znak i wrócił z wołami do domu.
Wkrótce wymyśliwszy przed żoną jakąś przyczynę 1 wziąwszy miech, poszedł do miasta. Jedynym jego sprawunkiem w mieście było kilkadziesiąt łokci kiełbas, które kupiwszy, udał się wprost do swego zagajnika.
Na drożeńce do wieńcierza prowadzącej, wbił parę koł
ków i uplótł na nich z owych kiełbas płot; a gdy go skończył, wziął ptaka, który się złapał w sidła i wsa
dził go w wieńciorek, a z wieńciorka wyjąwszy rybę, zawiesił ją w sidłach; wreszcie poszedł spiesznie do domu i tam wziąwszy garnek gnojówki i kropidło, scho
wał to za kamień niedaleko miejsca, gdzie skrzynkę znalazł.
Potem wróciwszy do chałupy do żony, począł się niby smucić, mówiąc do niej o swojej biedzie. Baba swoim sposobem marudziła mu nad głową, jakoby on był winien tej biedzie, chociaż, mówiąc po prawdzie babą była sama przyczyną niegospodarstwa, bo przy złości i długim języku, miała jeszcze i tę wadę, że lubiła częto wychylać kwaterki z kumoszkami. Chłop słuchał cierpliwie baby, a gdy się wyhałasiła do woli, rzekł jej:
— Wiesz co, weź-no miech i ja wezmę drugi, pój
dziemy do wieńcierza i do sideł, a co ryb i ptastwa za
staniemy, to zaniesiemy do miasta sprzedać.
Ody byli niedaleko zarośli, rzekł Maciek;
— Wiesz ty, ja jakoś okrutnie zaniemógł, muszę odpocząć, a ty idź jeno do wieńcierza i do sideł, a co znajdziesz ryb i ptastwa, to jeżeli będziesz mogła, za
bierz a jeżeli nie. to mnie zawołaj.
Baba szła prosto dróżką ku laskowi do wieńcierza, a gdy w lasek weszła i zobaczyła dróżkę zagrodzoną kiełbasianym płotem:
— O jakież to dziwo I — zawołała krzykliwym głosem, — adyć to płot kiebasiany!
Powąchawszy i spróbowawszy, że to dobre kieł
basy z c.. . tikiem, zawołała całem gardłem na chłopa;
— Maciek, ady jeno pójdź, zobaczysz dziwo; dróż
ka do wieńciorków zagrodzona płotem z kiełbas.
— Nie gadałabyś lada co — odezwał się Maciek;
ale gdy ta zaczęła mu się przysięgać, szedł do niej, nie
dowierzając niby.
— Bogu dzięki — zawołał Maciek, zbliżając się do kiebasianego plota — będziemy mieli pożywienia na jaki tydzień z obiadem; idźże jeno ty teraz wybierz ryby z wieńcierza, a ja tymczasem będę wkładał te kiełbasy do miecha.
Baba uradowana z kiełbas poszła czemprędzej; ale.
gdy wlazłszy we wodę i wyciągnąwszy do góry wień- cierz, zobaczyła w nim zamiast ryb ptaka, krzyknęła jeszcze przeraźliwiej, jak pierwej.
— A toć co; przecie to istne czary! — i pobiegła z tą nowiną spiesznie do chłopa, który resztę kiełbas spokojnie do miecha pakował.
— Tyś pewnie ogłupiała kobieto — odpowiedział, a gdy skończyła opowiadać, rzekł: — Kiedy ryb nie ma, idźże przynajmniej do sideł i pozabieraj ptastwo, które się tam pewnie nałapało, a ja pójdę przekonać się do wieńciorka.
Baba znowu pobiegła prędko, a Maciek szedł zwol
na ku wodzie, śmiejąc się w duszy. Jeszcze baba nie doszła do sideł, gdy zdała zobaczywszy w sidłach wi
szącą sporą rybę; krzykła znowu na całe gardło:
— A cudzie, cóż się to dzieje? Adyś tu znowu ryba zamiast ptaka wisi.
Maciek na ten hałas baby zbliżył się ku niej, mó
wiąc do siebie tak głośno, aby ona usłyszała:
— Widzi Bóg, że sam już nie wiem, co o tern my
śleć — a gdy do sideł przyszedł i zobaczył w nich ry
bę, rzekł: — To jakiś dzień dzisiaj dziwny, albo on nam jakie szczęście, albo wielki kłopot wywróży.
Po długiej radzie wrócili oboje zamyśleni z kiełba
sami, ptakiem i rybą do domu.
Wnet potem wyjechał Maciek w pole z pługiem niby orać, i gdy się ku zmierzchowi zbliżało, wrócił do domu. Usiadłszy w izbie przy piecu, począł znowu myśleć i wreszcie odezwał się do baby:
— Słyszysz matka, jabym ci coś powiedział, cobs ciebie i mnie uszczęśliwiło, ale się boję, bo ty wszystko wygadasz.
— Boże odpuść, co też ty gadasz, przeciera ci ja nie taka, żebym miała wygadać sobie nieszczęście — odpowiedziała baba i poczęła się zarzekać na sekret.
Maciek uwierzywszy jej niby, powiedział, że orz»'Ł
2
dziś w poltł, wyorał skrzynkę z pieniędzmi, ale że bez jej pomocy pieniędzy tych do stodoły znieść nie potrafi.
— No widzisz, jaki ty mój Maćku, i jabym też to o tern komu powiedzieć miała? A Boże mnie skarż, nie powiem, adyć by nam pan zaraz zabrał.
— To weź miech i chodźmy — odpowiedział chłop.
Gdy Maciek z kobietą nasypali w miech pieniędzy, rzekł do niej:
— Czekaj, ja ci podam miech na plecy, bo byś ty sobie nie poradziła, a mnie łacniej będzie zadać go so
bie samemu.
Baba usłuchała i wziąwszy worek na plecy, szła ku domowi wolno. Maciek nasypawszy sobie w miech mniej pieniędzy, wziął Spiesznie garnek z gnojówką i kropidłem, który tam był wprzód postawił i idąc zwol
na za babą, kropił ją gnojówką. Baba z początku szła spokojnie, ale gdy przez koszulę poczęło ją ziębić i coś cuchnąć, rzekła:
— Maćku, ady to deszcz cuchnący pada.
Maciek, udając niewiarę, znowu rzekł:
— Nie gadałabyś lada czego, — ale zaraz niby spo
strzegłszy, że prawda, odezwał się: — Ano w samej zeczy, że cuchnący deszczyk pada — i kropił dalej.
Baba przestraszona i odurzona tern wszystkiem, niosła cicho pieniądze do stodoły i parę razy z mężem po nie nawróciwszy, znieśli wreszcie wszystkie i zakopali w stodole.
Chłop, nie w ciemię bity, wiedział pewno, że baba sekret wywrzeszczy. Poszedłszy tedy na drugą noc do stodoły, wydobył owe pieniądze, i zakopał starannie w innem miejscu. I nie omylił się w swoich przewidy
waniach. Zgoda między nimi długo nie trwała, baba gwałtem dopominała się pieniędzy, chłop dać nie chciał, bojąc się, żeby się baba nie wydała przed kumoszkami przez lekkomyślne ich używanie.
— Nie dasz? — zawołała raz na chłopa w najwię
kszej złości.
—■ Nie dam — odpowiedział chłop spokojnie.
— Więc czekaj — rzekła baba — ani ty ich nie lędziesz miał, ani ja; pójdę do pana, powiem wszystko
— ł wyleciała jak oparzona do dworu.
Pan wysłuchawszy babę i schowawszy ją za piec, posłał po Maćka. Maciek wiedział już co się święci i szedł spokojnie.
— Słuchaj Maćku — rzekł pan do niego — słysza
łem, żeś wykopał pieniądze i nie powiedziałeś mi nic o tern.
— Miły Boże — odpowiedział chłop — przydałyby mi się bardzo, bo już nie wiem sobie rady z biedą, ale gdzież tam! paniczku, nie zdarzy się to biednemu człe
kowi. Wiem-ci ja, wiem, kto to paniczkowi o tern po
wiedział, bo jej to już nie pierwsze: juści to nie kto in
ny, tylko moja kobieta gadała o tern, która mi od dzisiaj ogłupiała i cudośne rzeczy wyprawia i wygaduje.
Ja już dawno wybierałem się do paniczka podziękować za gospodarstwo, bo bym wypsiał (na psa wyszedł) na niem dłużej z kobietą nie spełna rozumu.
— A będziesz ty mnie w taką niepoczciwą suknię obłóczył — krzykła baba na męża, wylatując z za piec- ka — czegóż to się zapierasz? a nie pamiętasz to już, kiedy to było? A toć wtenczas, kiedyśmy to idąc do wieńcierzy, zastali dróżkę zagrodzoną kiełbasianym płotem; a nie jadłeś potem tych kiełbas ze mną jakie dwa tygodnie, he?
— Boże odpuść kobieto, przecie się opamiętaj, a ta
kich głupstw nie wygaduj, bo się tylko ludzie będą śmiali z ciebie.
— No czekaj — odrzekła baba — ja ci Maćku zaraz przypomnę: to było wtenczas, kiedym ptaka w wieńcie- rzu złapała we wodzie; jeszcze nie pamiętasz? A przy
pomnij no sobie, te inne dziwy; w ten sam dzień na sidła złapała się ryba.
— To jegomość widzi — przerwał Maciek — co to człek musi mieć biedy po całych dniach z taką kobietą.;
— O bodaj cię też i niewiem co już wzięło, kiedy, się zapierasz — wyrwała się znowu baba — ady ja sa
ma paniczkowi zaraz powiem, kiedy to było, to sobie paniczek przypomni: to było wtenczas, kiedy to pod wieczór deszcz cuchnący padał.
— A idźże już sobie babo! — zawołał pan zniecier
pliwiony i wypchnął babę za drzwi. i Chcąc się jednak o prawdzie przekonać, posłał ludzi do stodoły Maćka i kazał ją całą przekopać, a gdy nic nie znaleźli, utwierdził się w tern, że baba zwariowała,
Maciek też i na wsi opowiadał sąsiadom o tern nie
szczęściu, którzy znając babę z wielu głupstw i złości, uwierzyli łatwo, że to jest prawda. Bojąc się jednak, aby się to wreszcie nie wydało, podziękował panu za gospodarstwo pod pozorem, że mu nie może poradzić, mając żonę głupią i wyniósł się w dalekie strony, a ku
piwszy tam sobie kawał ziemi, wziął babę więcej na wodzę i żył z nią potem szczęśliwie.
--- 0X0---
Oświadczyn» z przeszkodami.
Humoreska.
Odkąd poznałem pannę Stasię — to znaczy od roku — coraz częściej przychodziły mi na myśl sło
wa z Pisma św.: „Niedobrze człowiekowi być sa
memu“. Szczególniej zaś gospodarzowi na małym folwarczku jest zupełnie źle bez żony i gospodyni w domu.
Uważałem, że panna Stasia jest akurat stworzo
na do tego, żeby zostać panią Pędnikową i mego serca: zdrowa, pracowita, gospodarna, uczciwie wy
chowana, a w dodatku przystojna, zupełnie w moim guście. Powiadają, że teraz jest niemodnie być pul
chną, rumianą, okrągjłą, jak ona; kobiety podobno gładzą się, żeby wyglądać, jak szkielety. Miałem za
wsze abominację do chudych; czy to ja pies, żebym lubił kości?
Z posagiem tylko będzie krucho: pan Brykalski, ojciec panny Stasi, miał niewielki folwarczek, a dzie
cisków kupę, ale przy posagu zwykle bywają wyma
gania, których panna Stasia mieć nie będzie.
Koniec końców, postanowiłem się oświadczyć, ale jak? — zdechł pies! — dalibóg nie wiem. W po
wieściach kawalerowie gadają przy tej sposobności bardzo poetycznie, skutkiem czego panna odrazu mięknie; a ja tego nie potrafię, jestem sobie pospo
lity hreczkosiej i basta!
Pewnej niezieli, jadąc konno z Pędrakowa ^o Ko
zich Dołów, układam sobie w głowie różne stosow
ne zadania, zapamiętane z książek, ale nie byłem pe
wny, czy ich nie zapomnę. Aby tylko zacząć, to pó
źniej przy pomocy panny Stasi pójdzie już gładko;
Uważałem, że nie jest mi krzywa: czasem zerknie, na mnie bardzo mile, to w uśmiechu błyśnie białerai ząbkami.
Zastałem pannę Stasię, siedzącą na ganku, wraz z ciotką, która od śmierci pani Brykalskiej zastępo
wała matkę sierotom. Panna Stasia zaczerwiniła się przy powitaniu; może zmiarkowała co z mojej miny?
— Dobry znak! — pomyślałem i po kilku chwi
lach ogólnej rozmowy, postanowiłem przystąpić do rzeczy. Umyślnie kupiłem dla ciotki ostatni numer,
„Katolika“, żeby nie zwracała na nas uwagi; liczy
łem też na jej głuchotę.
3 Odchrząknąłem i zacząłem półgłosem:
— Panno Stasiu, jasnowidzeniem duszy wiedzio
na, zapewnie pani odgadła?
Tu zaciąłem się odrobinę, lecz zanim przypom
niałem sobie dalszy ciąg tego rzeczywiście pięknego łrazesu, ciotka wmieszała się do rozmowy:
— lak, te mokradła pod olszynką należy osuszyć.
Usłyszawszy koniec wyrazu „odgadia’’, wyobra
ziła sobie, że mówię o bagienku, obok którego prze
jeżdżało się z Pędrakowa do Kozich Dołów — i pra
wiła dalej:
— Czy pan powie, że tej wiosny cielę tam się u- topiło?
A choćby nawet i krowa! Co mię to mogło ob
chodzić?
Byłem zły, pohamowałem się jednak i wyraziłem ciotce głęboki żal z powodu tragicznej śmierci cielęcia
Widząc ją znowu zaczytaną zacząłem po raz drugi:
— Panno Stasiu, jasnowidzeniem duszy...
- Stasiu! Stasiu! jak się pisze „przetak”: przez sz, czy przez rz? — zabrzmiał pi kii wy głosik i na ganek wpadła młodsza siostrzyczka panny Stasi, Jul
cia, z piórem w ręku.
— Niech cię gęś kopnie! — pomyślałem.
Istotnie szło jak z kamienia!
— Przez rz — bez namysłu odpowiedziała panna Stasia.
To mi zaimponowało. Gdyby Julcia była zwró
ciła się do mnie z tern pytaniem, byłbym w niema
łym kłopocie.
Po odejściu Julci, ochłonąwszy z irytacji, posta
nowiłem znowu próbować szczęścia, rozumiejąc jed
nak, że nie można po raz trzeci mówić o jasnowi
dzeniu duszy, zacząłem w ten sens:
— Dłużej nie mogą ukrywać tajemnicy...
Ale przeznaczenie chciało, że i tego mozolnie wysmażonego zdania nie pozwolono mi dokończyć:
przy ganku rozległ się taki hałas, że zerwaliśmy się na równe nogi. Braciszek panny Stasi przywiązał kotowi pęcherz do ogona, kot umykał, miaucząc przeraźliwie, a dzieci biegły za nim z krzykiem i śmiechem.
— Bodaj was licho porwało! — zakląłem w du
szy, coraz bardziej zniechęcony do oświadczeń, któ
rym ciągle coś stawało na przeszkodzie. A może dać pokój wszystkiemu? Jakiś dzień pechowy.
Panna Stasia to miarkowała i także traciła na humorze.
Zadudniło na ganku: weszła gruba Magda z ku
chni. Podobno była lekkich obyczajów, ale za to chód miała ciężki.
— Proszę pani — rzekła — Mateuszka prosi o olejek rycynowy dla dziecka, chorego na brzuszek.
Znowu wstąpiła we mnie nadzieja. Skoro ciotka wyjdzie i zostawi nas samych, łatwiej mi przyjdzie wybrnąć z tych oświadczeń. Uczułem głęboką wdzię
czność dla dziecka Mateusz ki, które tak w porę za
chorowało.
Powiedz jej, że nie mam olejku, tylko troisty pro
szek, — odrzekła ciotka.
Magda po chwili wróciła.
- Mateusz peda, że wszystko jedno czy olejek, czy troisty proszek, czy metyk, byli ino było lekarstwo.
Ciotka wstała i zaczęła szukać kluczyków, ale w tej chwili od strony podwórza zagrzmiał tubalny głos pana Brykaliskiego:
— Powitać kochanego somsiada! Dobrze, żeś przyjechał: pokażę ci wspaniałego anglika, którego wczoraj kupiłem.
l ego było już nadto! Widać, że panna Stasia nie jest mi sądzona, kiedy ciągle doznaje takich przeszkód.
ŻefWałem się jak oparzony i zacząłem się żegnaj z paniami.
— Pan już odjeżdża? — z żalem rzekła pannQ.
Stasia.
— Co pana ukąsiło? — zdziwiła się ciotka.
Poszedłem jeszcze z panem Brykalskim do chle
wów, ale byłem tak wściekły, że nie byłbym mógł odf różnić wieprza od pawia. Jadąc do domu kląłem na czem świat stoi i przysięgałem sobie umrzeć w kawalerskim stanie.
Droga szła mimo sadu w Kozich Dolach. Spojg, rżałem i śród zagonów kapusty dostrzegłem jasną sukienkę panny Stasi. Trzymała chusteczkę przy o- czach — widocznie płakała.
Mój gniew stopniał, lak śnieg w marcu. Zsiad
łem z konia, przeskoczyłem przez płot i ujmując rę
kę panny Stasi, zapytałem:
— Czego pani płacze?
Odjęła chusteczkę od oczu i spojrzała na mnie z wyrzutem. Zapomniałem o wszystkich wyuczonych
frazesach i rzekłem prosto z mostu:
— Panno Stasiu, chcesz zostać moją żoną?
Nikt nam nie przeszkadzał, to też w pięć minut byliśmy już narzeczonymi. Z. S.
Mele imię.
Humoreska. Z Marka Twaina.
Dzieci teraźniejsze nabierają złych nawyczek przy różnych okolicznościach wyrywać się z „mądremi“ po
wiedzeniami. Ja osobiście nie lubię czytać i słuchaó o mądrych dzieciach, gdyż pamiętam, że rzadko kiedy;
udawało mi się w dzieciństwie coś mądrego powiedzieć.
Próbowałem dwa razy, za każdym razem nie miałem szczęścia. Rodzina wcale nie czekała na moje bystre uwagi, a gdy je zrobiłem, dostawałem klapsa, na długą pamiątkę! Mrowie przechodzi mnie po skórze, gdy wspomnę, co raz mi się zdarzyło. Miałem wtedy dwa lata, a jeszcze nie posiadałem własnego imienia. Na
zywano mnie pieszczotliwie rozmaiteini wyrazami, jak się nazywa pieska, kotka, konika lub inne zwie
rzątka.
Ojciec mój był surowym, poważnym mężem, i gdy
bym się był przy nim ośmielił coś „mądrego“ powie
dzieć, on byłby mnie unicestwił, o iłeby zdarzyła się po temu sposobność. Ale jakoś sposobność nie nad
chodziła, trzymałem język za zębami.
Raz zebrała się na werandzie cała rodzina. Byli moi rodzice, wuj Efraim, wujenka Rebeka i kilka in
nych osób. Na co się zeszli? Na to, by obrać mi na
reszcie stateczne imię. Ja tymczasem położyłem się na trawniku i przeżuwałem w zębach rozmaite kółka gu
mowe, gdyż sprzykrzyło mi się gryźć palce ludzi, a chciałem dokonać czegoś, co naprawdę potrafię zrobić do końca. Wtem słyszę ojca mówiącego:
— Abraham to piękne imię. (W Ameryce i w Au glji lubią używać imion biblijnych). — Mój dziad zwa*
się Abrahamem.
Matka moja dorzuciła. — Tak, Abraham to piękn imię. Słusznie. Więc damy mu na imię Abraham.
Ja wtrąciłem wtedy: — Abraham przypada do gu
stu niżej podpisanemu.
Ojciec zmarszczył czoło, matka się uśmiechnęła ciotka zawołała: — Ach, co to za miły bobasek!
Ojciec prawił dalej: — Izaak jest ładne imię, a tak
że Jakób. — Matka potwierdziła to, rzekłszy: — Ła
dniejszych imion trudno znaleźć. Niech więc nazywa sie- Abraham, Izaak. Jakób. trzech imion Tw...
4
Wtedy się odezwałem: — Słusznie. Izaak i Ja- kób są bardzo dobre dla z Wysokiem poważaniem od
danych i podpisanych. Dajcie mi grzechotkę tymcza
sem, bo dość mam tej gumy.
Dostałem grzechotkę. Wtem słyszę ojca mówią
cego. — Samuel jest doskonałe imię.
Dłużej nie mogłem wytrzymać. Rzuciłem gumy, grzechotkę, podniosłem się z trawnika, nałożyłem cza
peczkę i w rączkach w kieszeni wszedłem na werandę:
«— Ojcze! Imienia Samuela pod żadnym warunkiem nie mogę przyjąć.
Synu!
— Tak, ojcze, mówię całkiem poważnie. Nie mogę!
— Czemu?
— Mam nieprzezwyciężone obrzydzenie do tego imienia.
— Jesteś niemądry. Wielu mężów dzielnych no
siło to imię.
— Ojcze! Pierwszy raz o tern słyszę.
— Ale i sam prorok Samuel był wielki i dzielny.
— Niezupełnie.
— Synu! Jehowa wołał nań osobiście.
— Ach! ojcze: Jehowa musiał dwa razy na niego wołać: Samuelu, Samuelu, zanim Samuel przyszedł.
I uciekłem, ojciec za mną. Co się potem stało, nie będę wspominał. Dostałem imię Samuel i noszę je jako świadectwo, że „mądre“ powiedzenia dzieci na nic się nie zdadzą.
zio, który lego dnia widział wszystko w czarnych ko
lorach.
— Może mama zachorowała! — zaniepokoiła się żona.
— Może odmawiają w banku prolongaty weksla;
to byłoby gorzej, — rzekł posępnie mąż.
Perspektywa choroby teściowej mniej go wzru
szała.
— A dawajże prędzej tę depeszę! — krzyknął na stróża.
Stał jak na węglach rozżarzonych.
Drżącą ręką rozerwał pieczątkę i przeczytał, co następuje:
„Serdeczne życzenia w rocznicę ślubu od matki“.
— Poczciwa, kochana mama pamiętała o tym dniu!
—- zawołała rozczulona pani Dyziowa.
Panu Dyziowi ciężar spadł z serca. Przypomniał sobie o rocznicy ślubu i zawstydził się swojej popę- dliwości.
— Nie gniewaj się, duszko, — rzekł do żony, —»
wiesz przecie, jaki ze mnie gorączka, ale bo to ci for
nale niezdary tak mię dziś rozzłościli...
Pani Dyziowa, na szczęście, nie była zawzięta, pogodzili się więc i razem pojechali w pole linijką.
■cmiiiiiaii
■IRKIfllRBaOB
eseeas^aBosaszeassHaeeeea*******
ŻARTY.
*************
«■■■■■■■■■■wg
*************■
--- OTO---
DEPESZA.
(Humoreska).
Państwo Dyziowie pokłócili się.
Zdarza się to w najlepszych małżeństwach, ale te
go dnia nie powinno było się stać, albowiem była to rocznica ich ślubu, trzecia, czy czwarta. Poszło natu
ralnie o drobnostkę: może o poślad dla drobiu, albo o furmankę do miasta, ale pan Dyzio był zirytowany, gdyż fornale połamali mu brony sprężynowe, a pani Dyziowa zdenerwowana, gdyż pokojówka przy praso
waniu przypaliła najlepszą bluzkę. Dosyć, że od sło
wa do słowa przyszło do bardzo gorzkich wymówek.
— Jak ja mogłam wyjść za takiego grubjanina! —
«wyrzekała po niewczasie pani Dyziowa.
Mąż poczerwieniał jak burak.
— Bodaj mię był szlag trafił przed ołtarzem! — wybuchnął, niepomny przysłowia: „Nie wywołuj wilka Z lasu“.
— Przysięgałeś, że będziesz mię zawsze uwielbiał, wymawiała rozżalona pani Dyziowa.
Któryż mężczyzna nie przysięga tego przed ślubem!
— Byłem wtedy głupi! — z impetem odparł mąż.
Zamiast odpowiedzi na to szczere wyznanie żona rozpłakała się głośno.
Łzy, to jeden z najpotężniejszych argumentów u gobiet.
Sprzeczkę przerwał hałas przy bramie: psy opa
dły jakiegoś chłopca, który bronił się kijaszkiem, prze
raźliwie wzywając ratunku.
— A nie możesz odpędzić tych utrapionych kun
dlów, gamoniu? — przez okno wrzasnął pan Dyzio na stróża.
Stróż odegnał psy i uwolnił wyrostka z opresji.
— A co to za chłopiec? — zapytał pan Dyzio.
— Posłaniec z Zakroczymia, przyniósł telegra
ms. proszę dziedzica, — odpowiedział stróż.
— Pewno takie nieszczęście! — mruknął pan Dy-
Praktyczna.
— Córka domu (do pokojówki): Co za podłość!
W tej chwili, gdy śpiewałem „Modlitwę dziewicy“, wrzucił ktoś oknem ten pantofel do salonu!
— Pokojówka: Niech panienka zaśpiewa jeszcze jednę zwrotkę, to może kto wrzuci i drugi pantofel do pary!
Nic w naturze nie ginie.
Było raz sobie bardzo kochające stadło; ona w ko
ści bogata, a mąż znowu w sadło. Lecz, że „ona“ za
zdrością jego wciąż trapiła, „on“ wkrótce jak kość wychudł, a ona — utyła.
Uspokoił go.
— To przecież nieludzkość. Dziesiąty raz drapać się muszę na trzecie piętro po moje pieniądze.
— Tych pan nie dostanie. Ale proszę się uspokoić:
od pierwszego mieszkać będę na parterze.
Słowny.
— Mój panie kochany, tego miesiąca to naprawdę nie mogę panu nic zapłacić.
— Ale przecie pan mi to samo i w zeszłym miesią
cu oświadczył.
— A czy może nie dotrzymałem słowa?
Koledzy po nożyczkach.
— Ty, co to za trzej panowie, którzy tam w ką
cie rozmawiają?
— To są koledzy.
— Nie może być!
— Z pewnością, jeden jest kapitalistą, i odkrawa kupony, drugi jest krawcem i przykrawa ubranie, a trzeci redaktorem i wykrawa artykuły.
Niedyskretna służbodawczyni.
— Dlaczego odeszłaś tak prędko ze swojej służ
by? — pytała przy zgodzie pani pokojówkę.
— A czy ja się pani pytam dlaczego moja poprzed
niczka tak krótko służyła u pani?