ŚMIESZEK
DODATEK HUMORYSTYCZNY
Wychodzi kiedy chce i kiedy mu się podoba.
Dla czytelników naszych darmo a dla innych podwójna cena.
O łakomym Franku Kosturka,
co sio na piśmie nie znał.
Cudowna też to była historja z Frankiem Kostur- kłem, co w Parysowie przed kilku laty za parobka służył, a którą wam tu, kochani moi, opowiem, aby
ście zważyli, jak to żłe jest, gdy kto czytać nie umie.
Pan, co w Parysowie, we dworze siedział, okrut nie lubił polowanie, dnia prawie me było, żeby nie wybiegł to na pole, to na trzęsawiska, to do lasu;
jednej tylko niedzieli, jako dobry chrześcijanin, fol
gował, ale też całe popołudnie rady sobie dać nie mógł, tak mu się przykrzyło, i gdyby nie ksiądz pro
boszcz, co po nieszporach na gawędkę wstępował, to by się był na nic zanudził.
Dziedzic miał w tern upodobanie, że jak upofo- wa| co, to wnet kazał kucharzowi sporządzić w ku
chni wedle swojego gjustu i posyłał drugim panom znajomym w podarunku, sam na małej cząstce prze
stając.
Kiedy Firanek Kosturek nastał do służby, posłu giwał przy kucharzu w kuchni, ale wnet go sobie
kucharz uprzykrzył, bo był okrutnie łakomy, tak, że nie było dnia, żeby Coś pokryjottnu nie porwał i nie zjadł. Wykrzyczał go nieraz kucharz, a nawet parę razy za uszy wytargał, ale to mało co pomogło, bo choć tego dnia nic nie ruszył, to na drugi dzień nie obeszło się bez jak ej szkody.
Kucharz nie mogąc dać sobie z mm rady, po
szedł do pana użalić się.
— A czego chcesz Józefie? — zapytał pan.
— Jaśnie panie, przyszedłem prosić, żeby można oddalić Franka ze służby, bo już sobie rady dać z nim nie mogę. Niema dnia, żeby coś nie porał i nie zjadł, taki łakomy, że go już dłużej w kuchni trzy
mać nie mogę. Ót, dzisiaj zjadł mi jednego bażanta, z tych, co się ma posłać do Olszyny, a wczoraj wy
jadł z pół funta kawiaru, co go jaśnie pan z Warsza
wy sprowadził.
— A jakiż on w robocie? zapyta pan.
— Ha, co już na to, to się skarżyć nie mogę, drzewa »arabie, wody przyniesie, naczynia miedziane aż się świecą, tak je czysto utrzymuje, ale to się wszystko na nic nie zda, bo się przy nim nic nie uchowa, taki obżartuch.
— Wiesz, mój Józefie, jak teraz o ludzi pracowi
tych trudno, więc nie radbym go oddalać, ale trzeba go wziąść do innej roboty. Niech więc będzie do dyspozycji ekonoma, a przytem będę go używał do kuchni możesz wziąść Kubę.
Kucharz wyszedł i zrobił, jak pan kazał.
W parę dni potem wysłał pan Franka do Olszy
ny, posyłając z listem tamtejszemu dziedzicowi dzie
sięć pieczonych przepiórek. Niósł je Franek, zatkną
wszy list za kaoelusz. szybko idąc. ale jakoś w po
środku lasu zaczęło masło roztopione przez serwetę przeciekać. Franek rozwinął serwetę- przepióreczki wy
glądały smakowicie i rumiano, słoninka w ptaszecz kach roznosiła zapach miły, ale Frankowi śhna na pełniła gębę. Począł oblizywać tłuszcz co spodek ta
lerza polał, potem wyciągnął kawałek słonin ki, w re
szcie myśli sobie:
„Czyż to dziedzic olszyflSKi będzis wiedział, ile mu pan mój ptaków posyła? Rzadko kiedy się wi
dują, a potem nawet jeden drugiego nie śmiałby się pytać o tak'e głupstwo... jedną przepiórkę zjem, a tak bardzo go nie ukrzywdzę. I zjadł. — Ale że mu okrutnie smakowało, więc mówi sam do siebie: „za
niosę ośm, to będzie do pary“.
— Zjadł i drugą. Cóż na takiego tęgiego chło
pa, jak Franek, znaczą dwie przepiórki, tylko mu się więcej jeszcze ochoty narobiło.
„He! powiada sobie, będzie dosyć i pół [uz na, zjadłem dwie, to zjem jeszcze i drugie dwie i na tern koniec — i zjadł.
W godzinę przyszedł do Olszyny, wszedł do po
koju, stanął przed panem i pokłoniwszy się, oddał mu list i przepiórki.
Pan odczytał list a potem podniósłszy talerz, któ
rym przepiórki były przykryte, rzesze:
— A gdzie jeszcze cztery przepiórki?
— Tylem oddał, — rzeknie Franek, — ile mi da
li, może się kucharz omylił.
— Kłamiesz, kochaneczku, bo list wyraźnie po wiada, że ich ma być dziesięć.
— Ten list? — rzecze Franek, patrząc na niego ze zdziwieniem, — albo on to umie gadać?
— Oj, urnie; kochaneczku i on mi powiedział, że się kucharz nie omyl ł, aleś ty w drodze zjadł czte
ry przepiórki. Nie zapieraj się próżno, bo ci się je
szcze gęba świeci. Miałem ci dać na piwo, ale teraz ruszaj z Bogiem i podziękuj jeszcze, że ci daruję i przed panem me oskarżę. Pokłoń się pięknie i po
dziękuj.
Wyszedł Franek przed dwór zafrasowany, a po
stawszy chwilę, ruszył ku domowwi, mówiąc: no, moi ludzie, ktoby się był spodziewał, żeby ten mi
zerny papier umiał taką zdradę zrobić, ale poczekaj, na drugi raz będę mądrzejszy.
W dziesięć dni potem wysłał pan Franka z listem do Olszyny, a przyfjem dołączył pięć kuropatw, prze
ślicznie upieczonych.
Franek niósł je, spiesząc ile sił starczyło, bst — schował pod czapkę; ale jakoś w pośrodku lasu, mi
jając kamień, na którym przeszłym razem zjadał prze
piórki, poczęło go coś cklić w żołądku i dostał chęt
ki choćoy tylko kuropatwom się przypatrzeć.
Już miał rozwinąć serwetę, kiedy nrn nagle list w pamięci stanął: ho, ho, myśli sobie Franek Ko
sturek, nie taki, ja głupi, żebym się dał drugi raz zdradzić.
—- c'f. • ?■/: & ß Fts ff*****/******
3estte. on poo czapką., ałc mógto^ m\ wxaVx czap X
Vę z. głowy zrzucić, iepićj iak będzie...
To pomyślawszy, wyjął Ust z pod czaplo, położył go pod kamień, przykrył dofctrze, a potem wziął się znowu do zawiniątka.
Kuropatwy były rumieniutkie i pachniały prze
ślicznie. Franek jak je zaczął oglądać i wąchać, tak, wreszcie znowu jedną zjadł, miał chętkę i na drugą, ale się bał, żeby pan z Olszyny nie poznał się na szkodzie. Wydobył więc list z pod kamienia i cho
wając go znowu pod czapkę, pomyślał: gadajże — zdrajco, co wiesz...
Skoro zaszedł do dworu olszyńskiego, wszedł * do pokoju i pokłoniwszy się, oddał panu list i tale
rze z kuropatwami, spokojny zupełnie i patrząc śmia
ło na pana.
Zaledwie pan przeczytał i zajrzał do kuropatw, kiedy nie krzyknie: a łakomcze obrzydły, znowu zja
dłeś jedną kuropatwę.
— Jako żywo nie! — odrzekme czelnie Franek.
— Jakto nie, albożem się z listu nie dowiedział?
f— Ho, jaśnie panie, co to, być nie może, bo przecież kiedym tę kuropatwę zjadał, to list leżał pod
kamieniem schroniony.
— Poczekajże, kochaneczku, będziesz miał za swo
je łakomstwo. Jutro będę u pana i wszystko mu to opowiem.
— Jaśnie panie, niech będzie co chce, com zasłu
żył, to będę miał, ale się chociaż o jedną rzecz do- praszam, żebym mógł uzyskać.
r~ Czego chcesz?
— Niech mnie już i sam pan wybije za moje ła
komstwo, ale niech mi pan tego pisania, com je przyniósł, pozwoli.
— A tobie to naco? — rzeknie dziedzic zdziwiony.
— Zarasiuteńko je oddam, jeno aby na chwilę.
— Pan podał Frankowi list, a on go do ucha przyłożywszy, słuchał.
— Co ty robisz? — zapytuje go dziedzic.
— Oto słucham i słucham, a on mi o tych kuro
patwach ani słóweczka powiedzieć nie chce.
— Bo też papier nie mówi, — rzeknie śmiejąc się pan, — tylko tam jest napisane. No, idź do domu i bądź spokojny, panu nie powiem, byłeś mi przy
rzekł, że to już ostatni raz w życiu szkodę zrobiłeś.
— Oj, co nie zrobię tego więcej, to nie zrobię, ale się przecież muszę tego nauczyć, jak to można przez papier gadać.
Tak więc, gdyby Franek nie był łakomym, byłby Szkody nie zrobił, a gdyby nie był nieukiem, toby wiedział, że go list wyda. Odtąd Franek wziął się do nauki, nauczył się czytać i pisać; poznał, jaki to skarb umiejętność czytania i pisania. Z dwor
skiego popychacza stał się obywatelem pożytecz
nym krajowi; a gdy się ożenił, pracował wszystkie
mu siłami, aby dzieci jego nabyły jak naiwyęcej nauki.
--- oxo---
Bajdy żołnierskie.
Każda warstwa społeczna ma swoich jowjali- stów, żartownisiów, swoich z powagą łgarzów, misty- fikatorów nawet, i dziwny, sobie właściwy, trudny do naśladowania dar w opowiadaniu.
Szszególniej starzy żołnierze, tak zwani między sobą wyjadacze, lubią, jak to mówią, pociągnąć na lisa świeżych żołnierzy i uchodzić między nimi za mądra
lów. Bo zawsze i wszędzie człowiek rad być podziwia
nym. Nowicjusze słuchają ich z rozdziawiona gębą, i
meieÜLen ^wyporze t>s\a\ri\ą ■z.XoVO'wV.s -w down zaszytą, aby uczęstować opowiadacza, \ prosi:
— A jesce co, panie starsy, a jesce co.
Oto w obozie zeszło się dwóch młodych wiarusów.
Poznasz ich po dialekcie, że to jeszcze rekruty i z oko
lic Częstochowy.
— Z którego ty pułku?
— Z piersego, a ty z którego?
— Ja ze sesnastego.
— Z se-snas-tego! — rachując piersy, drugi, tseci... kaj to ta jest?
— A kaj ty idzies?
— Ot tam przy ognisku jest kupa wiarusów, tam pewnikiem starzy opowiadają sobie wselakie wselako- ści, jakie wędrując po święcie widzieli. To powiadam tobie, cłekby słuchał i słuchał tych ciekawościów. Jeno chodź ze mną. obacys!
Jakoż trafili, kiedy dobrze podszarzany Troczek, pleczysty i dorodny grenadier, ozdobiony kresą przez nos i prawy policzek, opowiadał swoje przygody z nie
woli angielskiej.
— Otóż powiadam wam, że ja w Yorku widział ta
ki wielki kocioł do porteru, że dwanaście rybaków po nim czółnami pływało i szumowało.
— Nie gadaj! (W mowie ludowej rozumie się: czy to prawda? czy nie kłamiesz?)
— Toć mówię, żem na swoje, oczy widział. Co wy sobie myślicie? toć oni na cały świat robią porter, a gdzieby oni nastarczyli w takich jak nasze? Albo to dziwota, na szerokim świecie bywają różne różności!
A coby wy na to powiedzieli, że jakiś tam wędrowiec po morzu, na desce dopłynął do jakiejś tam wyspy, bo sie okręt rozbił, i tam zastał tak małych człowieków, co ich cały pluton w kieszeń zapakował; a na drugi raz nadybał takich wielkoludów, że sam u jednego na pa- znogciu jak chrabąszczyk siedział. A to wszystko jest prawda, bo stoi w drukowanej książce, jak nam bywa
ło czytał w koszarach kadet drążkowy, a teraz jeno się z oficerami zadaje.
— A prawda, zawsze z oficerami. Łepskie to człe- czysko. Jeno patrzeć jak zostanie oficerem. On i tak niejednego porucznika w kozi róg by zapędził; tęgo w głowie!
— Tylko mu w plecach poprawić, bo maszeruje, jak stara krowa. Toć mu tyle razy pokazywałem, jak to trzeba wyciągać się na biodrach, jak wydąć piersi naprzód galanto. (Tu stary Troczek powstał i pokazał co umie, a młodzi podziwiali jego żołnierską postawę).
— Toć i ja nie male dziwy widział — ozwał się Rataj, sążnisty grenadier, któremu także pod Boryso- wem kula karabinowa dała w twarz wojenny pocału
nek. Kazali nam wojować Persanów, Kirgizów, Czer- kiesów, i inne narody, to tam taka zrodziła kapusta, że bywało jak deszcz, to cały pluton robi musztrę pod je
dnym liściem tej kapusty.
— Oh! Matko Boska Częstochowska, w cemze oni tę kapustę gotują?
— A jużci w tern kotle, co go Troczek w Anglji widział.
Naśmiali się starzy z odparowanego konceptu, a młodzi i jednemu i drugiemu dobrodusznie wierzy1!. Za
brał potem głos kanonier:
— Już to wszyscy kamraci wiecie, że pies jakoś żołnierza się czepia. Otóż jak my byli w oblężeniu Gdańska, przyczepił się do naszej kompanii niewiedzieć skąd i czyj pies. Byle na żart pałką uderzyć w bęben:
ehe! już on jest! Czy do apelu, czy na musztrę, czy do marszu, nasz pies przy doboszach i przed nimi masze
ruje: poczciwe nsisko! My, bywało, idziemy strzelać do
.-f
X>a\v£OT\\x, \ xAe% x ta«», Vixu AtiboaXM X 'paXxx's \ X»X &Xs x%ż o Xtxw bx> arsXa. xäxläAx&X, xicxh %X%Xo &x>#E*S.
na dzxaXa. 5&k ktbre wynaXX, on gonx la fernstem ku\\ \ X\g\axz-y x 7.aww.a\x wńe&Ły stiba, dxaXog wx^x-cytmsft8p&
tub granatu, aż gdzie rekoszuią, i drze w tern miejscu \ starego wieśniaka, wielkiego tabaezarza, kt6ry wycbai.
pazurami Nasz kapitan płacił za niego w magazynie dził umyślnie na dziedziniec, zaczepiał przejezdnydS tacie żołnierskiej żywności, i furjer regularnie dla niego i zawiązywał pogadankę, aby się nazaiywać cudze!
fasował chleb, mięso i kaszę. W oblężeniu działa dla [wszelakiej gotowości zawsze były ponabijane. Nikt nie dał zważania, że pies, co zawsze był z nami, wlazł w sześćdziesięciofuntowy moździeź, zwinął się w kółko i nkładł na bombie. Aż tu w ściśniętych kolumnach pod- stępują Prusy. „Pal! Pal!" komenderuje porucznik;
przykładam lont do panewki, buchnął moździeź, a ja w 1 te pędy wskakuję na parapet, patrzeć, gdzie bomba pa
dnie. Aż tu widzę jak nasz pies leci naprzód, a bomba za nim. Co bomba dogania go, to pies odwróci głowę, Warknie wrrrr! bomba się zatrzyma i znowu dalej. Po
tem pies i bomba wpadli w kolumnę nieprzyjacielską.
Tyle my go już widzieli.
tabaki.
— A skądzeście wy?
— Az Dziewy (nazwisko wsi).
— Bodajeście wy! (to się ma rozumieć: nie pozoa>
łem).
— I gdziez jedzieta?
— Do Warszawy.
<— Bozez mój łaskawy! I cóż wiezieta?
— Racki (raki).
-r- Dajtaz tabaki! Tośta z Dziewy?
— Bodajeście wy! I idzieta do Warszawy?
Do Warszawy.
— Bozes mój łaskawy. I wiezieta racki!
— Brawo, Płacheck!! — zawoła porucznik. — Bomby i psy posyłasz na nieprzyjaciela; to warte krzyża.
— A ja: pal go sześć nieprzyjaciela, a psa co szko
da, to szkoda.
— Ja tam, chociaż po świecie tak daleko nie wę
drował jak wy stare wiarusy — ozwał się chwacki i filuterny woltyżer, a takie opowiem wam ucieszrie moje podsłuchanie. Ongi my maszerowali z Zamościa do Warszawy. Sztab stanął w Lewartowie, kompanje roz
kwaterowano po wsiach. Nasza woltyżerska pomasze
rowała na trakt do Czemiernik, do jakiejś wioski w le- sie. Kiedy my do niej dochodzili, wlatuje kogut na płot, załopotał skrzydłami, i wyraźnie, jak oto wam mówię zawołał: żoł-nie-rze ja-dą-ą-ą! A jendyk nato: po co te gałgany! Po-co te gałgany? O to bestja uczcił nas, my
ślę sobie. A tu znowu kaczka drepce a woła: Agata sprzątajta! Agata sprzątajta! Kokoszka zaś sobie jak niezamolestuje: bidaż mnie, bida, bida, bida! bidaż mnie, bida, bida, bida. Nie bój się moja kwoczko, łba ci nie
«rwą, kiedy jest jaj" z parę mędli na jajecznicę. Dalej słyszę odzywa się cielę na postronku za piecem: naj- go-rzej mnie! naj-go-rzej mnie!
Śmieli się drudzy z takiego udawania głosów, cze
go pismem wydać niepodobna.
— Bogiem a prawdą, przyświadczył jeden, trafiało się chlasnąć po tybinkach kaczkę, gęś, kurę, jak się nic nie dostawało w chałupie.
— Na wsi to pół biedy, odezwał się drugi, czem mo
gą i jak mogą nakarmią wojaka. Zawsze tam niebosz
czyk prosiak się znajdzie, to człek nie źle sobie pod- 'żyruje. Ano gorzej w miasteczkach z tymi łykami. Na
straszyć którego, zaraz bestja leci do burmistrza, ot i skarga na piśmie. Tu trzeba sobie inaczej radzić, trzeba z nimi mędrować. Raz dali mi kwaterę u żyda. Ja wo
łam: jeść! a on: „jak wason mi przyniesie z magazynu, to kobieta zgotuje“. To tak! poczekajno ty łapserdaku!
Zagram ja ci inaczej! „Gdzie będę spał?“ Żyd poka
zuje mi kąt. Ja do kredy, odznaczam kresę od ściany do ściany na podłodze i zapowiadam żydowi, że to moja kwatera, żeby się nikt nie ważył mi jej nachodzić i spa
niu przeszkadzać, bo będę bił! A tu po izbie chodzą kury, kręcą się żydziaki. Strach na żyda; zmiękczał.
Kiedy ja roztasowywam się w mojej kwaterze i zawie
szam moje raanatki, on przychodzi z wódką i traktuje.
Znalazły się potem jaja, i ser, i piwo, i łokszyny — i zgoda!
— Dobrześ sobie kamracie z tym barabaszem po
czął. —
Potem to ten, to ów chwalił się ze swojemi sposo
bami do wyłudzenia czego w niegościnnej kwaterze.
z Dziewy?
się, a dochodzig)
— Racki.
— No dajtaz jesce raz tabaki! Jakaż tez to ta tih baka?
— Lewandowa! (kichnął silnie).
— Nie cemu taka zdrowa! Tośta I od początku 'dialog rozpoczyna na racki, żąda tabaki, potem dodaje:
— Co tez ta tabaka kostuje?
— Ceski (sześć groszy).
_ Ojcez mój niebieski! (znaczy: jak to tanio).
I znowu powtórzenie. Żeby zaś gadkę przedłuży®
i jeszcze raz tabaki zażyć, pyta:
— Gdziezeście tę tabackę łajn kupili?
— U Jacka. , .
— Śliczna tabacka! Tośta z Dziewy itd. Gdzie tez tam mieszkała?
— Chwała Panu Bogu! Teraz jedźta sobie, bo jnS tylko krtę tabaki mata.
■■■■■■■■■■■■
ŻARTY.
Wolna wola.
— Maciek, czego śpisz? Nie możesz to iść de stodoły młócić?
— Kiedy mi się nie chce.
.— A to ja cię zaraz ożogiem po plecach W$b młÓC— Wolna twoja wola mnie po plecach młócić skoro masz upodobanie, a wolna moja wola owsS nie młócić, skoro ja mam takie upodobanie.
Dobrze zrozumiało.
Mama dała Jasiowi ciasteczko, ale zaleciła n u, aby się podzielił ze Stasiem, jako dobry bracha
— A jak się dzieli dobry braciszek? — . x Jaś — Widzisz, moje dziecko( dobry braciszek bie
rze sobie mniejszy kawałek, a większy daje brał*
Ciszkowi. .
— A to i Staś tak samo powinien dzielić się
mną? , . ♦
— A naturalnie, moje dziecko, gdyby on nuai ciasteczko, a nie ty.
Jaś leci pędem do Stasia i, oddając mu cia
steczko, uroczyście oświadcza:
— Stasiu, ja byłem dobrym braciszkiem, bo ci 'dałem całe ciasteczko, a teraz ty bądź dobrym bra
ciszkiem i daj mi większą potowe-.
nmn
Zmądrzeli.
Jedno z licznych przysłów ludu Konsekwentnie tak powiada:
jŁe kto sięga za wysoko, Zwykle jeszcze niżej spada,“
Tej maksymy nieświadome Dziś osoby są niektóre,
Zwłaszcza pani Przemądrzałska, Która ma dorodną córę.
Rzeczywiście panna Zofia Wprost czaruje swemi wdzięki, Ale matka byle komu
Nie myśli oddać jej ręki.
Wciąż przebiera w konkurentach Jakby w śliwkach po obiedzie, Nawet partji nie widziała W' panu Janie, cnym sąsiedzie.
Odmówiła mu stanowczo, Mimo błagań i zaklęcia, Bo to dla niej nie karjera, Zosia warta nawet księcia!....
Lecz minęły wnet dni wiosny, I dziś duma jej nie łechce, Pada by ją wydać za mąż, Ale żaden panny nie chce.
Więc przebiegła bardzo mama Na wyborny pomysł wpada
I zaprasza na herbatkę Wzgardzonego raz sąsiada.
Kiedy przybył eks-konkurent, Przyjęła go już wystawnie;, Przepraszając, że jej córka Nierozsądna była dawniej.
.-r’ Ha, cóż robić! — pan Jan rzecze — Takie to już szczęście moje!...
Szkoda wielka... bo mądrzejsi Dziś jesteśmy już oboje.
Wytłumaczony.
Cóż ty, szelmo żydzie, sprzedałeś mi dy- cl)#Mcznego konia!
To wcale nie może być.
ir— !Jak to nie może być?... tak jest, kiedy ci nA$wię!
— On ma łylko trochę kataru, ale co to panu . szkodzi?
— Jakto, co ma szkodzić!... Naturalnie, że szkodzi.
—■ Ny, przecież pan mu nie da swojej chustki do ndsa?
Głupi.
— Proszę ojca, ja już na mapie umiem znaleść wszystkie miasta, rzeki, góry..,
— lak? mój syneczku, znajdźże mi to miasto, w którym teraz mieszka Dfawiński, ten co to mi winien dwieście talarów.
— A jak się to miasto nazywa?
— Głupiś! gdybym ja to wiedział nie pytałbym się ciebie.
W sądzie.
Sędzia: Więc aż dwudziestej kradzieży do
konałeś i to podczas jednej zimy?
Złodziej: Co robić, panie sędzio? Zimowe wieczory są tak długie...
■*
Z Pan iSóg patrzy na serca.
J Jednej kobiecie umarł mąż. Niestety zła to I była żona, stąd po śmierci zamiast smutku, więcej radości okazywała — i wnet o mężu i żałobie po
śmiertnej zapomniała. X. proboszcz zdybawszy się raz z nią, ze zdziwieniem zapytał: „Czemuż to pani tak prędko żałobę złożyła?“ „Bo, proszę X*
proboszcza, P. Bóg nie na suknię, ale na serca pa-<
trzy“. „O tak, — odrzecze X. proboszcz — wh
docznie więc zamiast czarnej sukni, ma pani czarne serce!“
W sądzie.
Sędzia: — Dlaczego właściwie uderzyłeś pan skar- I żącego kijem?
Oskarżony: Bo miałem chrypkę.
— Cóż za związek ma chrypka z kijem?
— A właśnie, że ma: miałem chrypkę, nie mogłem tak krzyknąć na niego, jak on na mnie, więc zdzieliłem go kijem.
U malarza.
— Chciałbym zamówić u pana portret nieboszczki żony, z tej tu fotografii. Czy myśli pan, że będzie po
dobna?
— Zapewniam pana, że będzie jak żywa.
— Jak żywa!? Rany Boskie! Nie, nie będę za
mawiał.
lak wilczyce z wielkiem żenili.
(Stara piosnka litewska.),
Przywędrował niedźwiedź kudłaty, kudłaty.
Do wilczycy z piwem we swaty, we swaty;
Tej jesieni wilk się żeni, Idą goście zaproszeni
Do lasu, do lasu!
U jeża pod kluczem gorzałka, gorzałka, Lis sprawuje urząd marszałka, marszałka,
Zając zda się, w trudnym czasie, Państwa młodych wieźć w kolasie
Do ślubu, do ślubu!
Tchórz szumiące piwo wyplenia, wyplenia, Wróbel robi słody z jęczmienia, z jęczmienia,
A kukułki im do współki
Spieszą chmielnie nieść szypułki Z ogrodu, z ogrodu!
Drwa piłuje rydlem byk łysy, byk łysy, Pies wymywa garnki i misy, i misy,
Warchlak gładki dla gromadki Nakupował mięsa z jatki
Po groszu, po groszu!
Niedźwiedź, spoczywając po trudzie, po trudzie, Gra niemieckie marsze na dudzie, na dudzie,
Wilk ssał czarę, przebrał miarę, Prosi kozę w pierwszą parę
Do tańca, do tańca! ,
Jestem dzisiaj w dobrym humorze, humorze, Niech mi kuma w tańcu pomoże, pomoże!
Wróg widocznie, kto dziś spocznie;
Hej, niedźwiedziu, zagraj skocznie Walczyka, walczyka!
Jak odmówi, kuma w zabawie, w zabawie, To ja panią kumę zadławię, zadławię,
A ze skóry dla wilczury.
Będzie kołpak jasno-pióry, Od święta, od święta!