Jsfc. 3 6 (1 5 7 9 ). Warszawa, dnia 8 września 1912 r. T om X X X I .
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.:
PRENUMERATA „W SZEC H ŚW IA TA".
W Warszawie: ro czn ic rb. 8, kw artalnie rb. 2.
Z przesyłką pocztową ro czn ie rb. 10, p ó łr. rb. 5 .
PRENUMEROWAĆ MOŻNA:
W R edakcyi „W szechśw iata" i we w szystk ich księgar
niach w kraju i za granicą.
R edaktor „Wszechświata** przyjm uje ze sprawami redakcyjnem i cod zien n ie od god zin y 6 do 8 w ieczorem w lokalu redakcyi.
A d r e s R ed a k cy i: W S P Ó L N A .NŁ 37. T elefon u 83-14.
E K O N O M I A K O M O R E K P S Z C Z E L I C H .
Kto miał kiedy sposobność oglądać w ula woskowe komórki pszczele, ten musiał zauważyć ich podziwu godną r e gularność. Geometryczna postać komórki pszczelej j e s t nieco skomplikowana. Dla jej uzmysłowienia przedstawmy sobie r e
g ularny graniastosłup sześciościenny — ryc. 1; na jednej z jego podstaw nary-
(F ig. l).
sujm y prostą AC\ przez tę prostą prze
prowadźmy płaszczyznę, tworzącą z pod
staw ą graniastosłupa A B C D E F pewien k ą t a. Owa płaszczyzna odcina z g ra
niastosłupa małą piramidę A B C G ; p ira
midę tę obracajmy dokoła prostej A C ta k długo, aż p u nkt B padnie na punkt O (zatem tró jk ą t ACA na tró jkąt ACO).
Podobnie przez proste CE i E A przepro
wadźmy płaszczyzny pod ty m samym k ą tem a a z piramidami przez nie odcięte- mi postąpm y tak samo ja k z piramidą A B C G . Te 3 odcięte i obrócone p ira
midy złożą się n a je d n ę piramidę, której wierzchołek oznaczmy przez S. W ten sposób powstanie z graniastosłupa bryła podobna do komórki pszczelej —zob. ryc.
2; je s t to graniastosłup sześciościenny
t
(F ig . 2).
zakończony piramidą, ograniczoną trze
ma rombami.
Już Pappus zauważył, że użycie gra-
niastosłupów sześciościennych do bud o
wy komórek oznacza pewną oszczędność
612
W S Z E C H S W I A T j\r° 36wosku. Ze wszystkich wieloboków um ia
rowych, tylko tró jk ąt równoboczny, k w a d ra t i sześciokąt umiarowy mają tę w ła
sność, że można je złożyć w większą ca
łość bez luki. Z ty ch trzech zaś figur sześciobok wobec danego obwodu ma największą powierzchnię. Jeśli bok tr ó j
k ą ta równobocznego oznaczymy przez a, to jego obwód l wynosi 3 a, a jego po
ci”
wierzchnia » — P V 3 ; zatem sto-
Y 3 : 3 a 3 a
sunek powierzchni do obwodu równa się
p a
2 TTi_ „ V1T X * ~
— Y J . I. Dla k w ad ratu obwód l = 4 o, oo
powierzchnia p — a 2, zatem stosunek 4 ■ - ■ — 36
l. Dla k w ad ratu obwód l
V
i Vi6 ■ I- Wre-
V 3~
> 7 h > v y 36 '
4 a 4
szcie dla sześciokąta umiarowego 1— 6 a,
'a 3 p a
V 3 ’ J _ = ¥
= Że zaś - ^ 1
24 24
zatem sześciokąt ma większą powierz
chnię niż tró jk ąt lub k w a d ra t o tym sa
mym obwodzie. Z tego zaś wynika, że umiarowy graniastosłup sześciościenny m a większą objętość niż graniastosłup tró j- lub czworościenny o tej samej po- bocznicy. Pszczoły oszczędzają zatem wosku, jeśli dla swych komórek u ż y wają graniastosłupów sześciościennych.
Nie na tem się je d n a k kończy oszczęd
ność pszczoły. Zauważymy, że w sk u tek odcięcia piram idy
A B C Gi obrócenia jej dokoła
A Cobjętość graniastosłupa się nie zmienia. Bryła ryc. 2 m a zatem tę samę objętość co graniastosłup ryc. 1.
N atom iast powierzchnia bryły ryc. 2 j e s t mniejsza niż powierzchnia pierw otnego graniastosłupa. P rzy b y ły wprawdzie trzy romby
( A G C Si dwa analogiczne), od
padły jednak: sześciobok
A B C D E Fi 6 małych trójkątów
( A B G, C B Gi czte
ry analogiczne); powierzchnia zaś sze
ściokąta
A B C D E Fi owych 6 tr ó jk ą tów je st większa niż powierzchnia 3 ro m bów, ograniczających piramidę. Pod j a kim kątem należy poprowadzić płaszczy
zny przez proste
A C , C Ei
E A,by p o w stająca stąd bryła miała najm niejszą
powierzchnię? Rachunek różniczkowy da
je na to odpowiedź: gdy płaszczyzny przez
A Ci t. d. tak przeprowadzimy, że
B G
= ~ V T, wtenczas powierzchnia powstającej bryły ma najmniejszą po
wierzchnię.
Dla obeznanych z elem entam i rachunku różniczkow ego podaję tu w krótkości rachu
nek. O znaczm y przez a bok sześciokąta
A B C D E F, natenczas pow ierzchnia je g o —
3 a 2
zob. ryo. 3 równa się V 3; oznacz
m y następnie przez x d łu gość B G , n a ten czas pow ierzchnia trójkąta A B G równa się
Cl OJ
— r— . Pow ierzchnia rombu A G C S ró-
u
wna s ię — zob. ryc. 4 — 1!i A C . G S ~ 2 A H . G H .
$
(F ig. 4).
Otóż z jednej stron y A H = — - — Y y (zol).
2
(ryo. 3), z drugiej zaś G H = Y
aG^—A H 1—
zob. ryc. 1), zatem
g h= y x 3 -j- a ‘ 4 a pow ierzchnia rombu
A GC S
, r
W skutek prze
prow adzenia trzech płaszczyzn przez A C ,
C E i E A zm niejsza się zatem p ow ierzch
nia graniastosłupa o w ielkość / (x) =
N» 36 W S Z E C H S W I A T 613
= 3/2 a 2V T -j- 3ax — 3 VT. a . j / cc2— j—
Dla otrzym ania m asim um fu n k cyi f (cc) za
kładam y, że:
x f (x) = 3 a (1 — Y T
v * +
4 /z czego w ynika: x — Y 2 . Że pier
w iastek x — - a
V 2 daje rzeczyw iście m axim um dla f (x) (a nie m inim um ), w yni ka stąd, że druga pochodna
, 3 a 3 T7._ 1
/ (®) = — — ;r ~ V 3
C )
sm A H : A G =
r + - jest dla każdej w artości x odjemna.
Dla k ąta (3 rombu A G C S — zob. ryc. 4- w ynika stąd:
P 2
a VT ,/7~ v
= F ( - i - v i ) v + . » =
= Vs VT. Zapomocą logarytmów otrzy
mujemy stąd dla (3 wartość [3— 109°28'14".
Wood opowiada w swej książce „O gniazdach zw ie rz ą t11 (1867) *) n astęp u ją
cą historyę. Maraldi zauważył w budo
wie komórek pszczelich dużą reg u lar
ność, mierzył k ąty rombów ograniczają
cych piramidę i znalazł, że nasz k ą t . (3=
109°28'. Później Róaumur poprosił m a
tem aty k a Samuela Koniga, by wyracho
wał najekonomiczniejsze k ąty owych rom
bów. Konig znalazł (3-=l09°26'. Maclau- rin, niezadowolony z tych rezultatów, powtórzył pomiary Maraldego i znalazł znowuż (3 = 109°28'; tymczasem okazało się, że w tablicach logarytmicznych, k tó rych Konig używał, znajdował się błąd drukarski. Zatem pszczoły dopomogły do wykrycia błędu w rachunku m atem a
tycznym. Mach je d n a k uważa całą tę historyę za bajkę, przedewszystkiem dla
tego, że kątów komórek pszczelich nie
można mierzyć z dokładnością 1 minuty.
Przypisywano nieraz wogóle pszczołom wyższą inteligencyę matematyczną, sko
*) C y to w a n e
wed łu g M acha, M echanik in ih r e r E n tw ic k e ln n g .
ro one używają form, których, celowość my dopiero poznać zapomocą wyższej matematyki możemy. Rzecz ma się j e dnakże nieco inaczej. W nowszych cza
sach Vogt powrócił do tej kwestyi („Ge
ometrie und Oekonomie der Bienenzel- le n “, Wrocław 1911 r.) i dokonał około 4 000 pomiarów na komórkach pszczelich.
Okazało się, że nasz k ą t f3 równy je st średnio około 107° — nie zaś 109°, ja k myśmy wyrachowali. Nadto Vogt zauwa
żył, że płyty rombowe są grubsze, niż płyty graniastosłupów; jeśli się tę oko
liczność uwzględnia, rachunek daje na k ąt (3 wartość jeszcze wyższą, mianowi
cie 116°. Tlość je d n ak wosku, ja k ąb y pszczoły zaoszczędziły, budując ową „naj
oszczędniejszą" komórkę, je s t tak mała (Vi20 wosku potrzebnego n a 1 komórkę), że — według Vogta — nie g ra roli żadnej wobec pewnego m arnotraw stw a wosku na brzegach komórek. Vogt wogóle do
chodzi do wniosku, że pszczoły nietylko nie budują komórek najoszczędniej, ale że oszczędność wosku nie ma żadnego wpływu na postać komórek.
Jak z jednej strony badania Vogta utrw alają nas w przekonaniu, że niema w przyrodzie celowości „nadprzyrodzo
nej®, tak jednak z drugiej strony w nios
ki jego idą — zdaje się — zbyt daleko.
Należy o tem pamiętać, że na budowę komórek pszczelich wywierają wpływ różne czynniki i — wobec przybliżonej, ogólnej, choć nie szczegółowej, zgodno
ści wyrachowanej najekonomiczniejszej geometryi komórki z faktyczną — trudno przeczyć, że i oszczędność wosku należy do owych czynników.
D r. J . S.
Z O K O L IC K O N IN A .
W śliczne, ciepłe popołudnie kwietnio
we wyszłam ze szkoły w towarzystwie
kilku uczenic, by poraź pierwszy w tym
roku wydostać się gdzieś dalej w pola
i lasy, poza brudne miasteczko, jeszcze
wstrętniejsze, niż zwykle po niedawnym
614 W S Z E C H S W I A T Ala 36
wylewie W arty. W ycieczka nie mogła być długa: dzień był powszedni i moje towarzyszki czekało jeszcze odrabianie zadanych na ju t r o lekcyj, to też spieszy
łyśmy się bardzo, by dopaść najbliższe
go większego lasu: Międzylesia.
Przeszedłszy most na błękitnej, szero
ko dziś rozlanej W arcie i przedmieście Słupeckie, znalazłyśm y się na szosie, wzniesionej lekko wśród obszernych błoń, biegnących po obu wybrzeżach rzeki.
Błonia te, to piaszczyste, to tortiaste, pysznią się szm aragdową wiosenną t r a wą i złotem kaczyńców n ad brzegami m odrych stawów i stawków. W dali za tą zielenią złocą się w słońcu ogromne w ydm y piaszczyste — stałe tow arzyszki W arty. Latem, g dy spłyną resztki wód po wiosennym zalewie, staw k i w yschną prawie doszczętnie, tra w a zżółknie, ogro
mne przestrzenie błoń leżą szare i roz
palone pod znojnem słońcem, nie znaj
dziemy w tedy n a nich ani jednego kwia- ta, chyba poczciwy srebrnik okryw a mi
łosiernie nagość piasku delikatnemi list
kam i i rozjaśnia j ą drobnemi żółtemi kwiatami. W iosną prócz kaczyńców zn aj
dujemy tu obficie stokroć, dalej pąki włosienicznika (B atrachium aąuatile), k tó r y w maju pokryje ja k śniegiem całe przestrzenie błoń. Trochę dalej od rzek i;
przy polach u praw nych ciągnie sio pa
smo łąk; tu, wśród przeróżnych traw, spotkam y szczaw pospolity, rzeżuchę łą kową, storczyk k u k aw k ę (Orchis milita- ris), firletkę.
Od Czarkowa skręcam y w bok polną dróżką, w dychając chciwie zapach św ie
żo zoranej ziemi i ciesząc oczy zielono
ścią bujnych ozimin. Tu piaski i torf u s tęp u ją miejsća falistym przestrzeniom gliny. Nad głowami, hen wysoko, śpie
w a nam skowronek, a nizko, zawodząc żałośnie, kołują czajki.
Botaniczne zbiory bardzo ubogie: zn aj
duje na miedzy pięciorniki (Potentilla verna), jasnotę purpurową, b abkę pospo
litą, głowienkę.
Wreszcie otwiera się przed nami las, dawno ju ż ry su jący się czarną linią na horyzoncie. Cisza tu i pustka. Pod wy- niosłemi pniami sosen leży n ag a ziemia,
u słana igłami. Twarze mych uczenie w y
rażają rozczarowanie: zdawało się, że dość wejść w las, by ujrzeć- całe łany kwiecia, a tu nic, zupełnie nic! Nie po
cieszają ich bynajmniej masy jagód czar
nych, ani porozrzucane gdzieniegdzie kępki nierozkwitłych jeszcze szczawików pospolitych. Mijamy sosny i wrchodzimy w las mieszany, tworzą go: brzozy, g ra by, fłęby, olchy, jałowce, sosny, świer
ki, kaliny, po pniach wije się niekiedy chmiel.
I oto rozlega się radosny okrzyk: u nóg mamy błękitny kobierzec przylassczek, wśród nich białe kępy zawilców (Ane- mone nemorosa) i zdrojówki. Za chwilę dziewczynki trzym ają w rękach ogromne ich pęki. J a zbieram jeszcze bluszczyk ziemny, śledzienicę fiołek (Viola silvati- ca), liście konwalii, majownika (Majan- them um bifolium), kokoryczki.
Dochodzimy do brzegu lasu: za nim rozciąga się torfiasta łąka, poprzeżynana siecią rowów i dołów, napełnionych wo
dą. W wodzie, w głębi i na powierzchni wodorosty: szmaragdowo- i oliwkowo- zielone, żółte, rude, b runatne w yglądają ja k puszyste, delikatne poduszki, ale w y
ciągnięte i umieszczone w bańce tworzą brudną, cuchnącą masę. Zabieram je do domu do określenia.
Za chwilę widzimy już przed sobą sre
b rzy stą wstęgę W a r ty i czerwieniejące za nią w wieczornem słońcu domy Ko
nina.
N azajutrz wyruszamy na wschód m ia
sta, kolską szosą do Wilkowa. Mamy z niej widok wlewo na błonia, W artę, jej gliniasty, wysoki brzeg na Glince i w Morzysławiu, i na majaczący we mgle kościół morzysławski; w ypraw a na wzgórza, poza któremi wznosi się o 7 ki
lometrów odległa Złota góra. Minąwszy Wilków, schodzimy z szosy ku błoniom.
I tu zbiory nie będą obfite: złoć żółta (Gagea lutea), wiosnówka, bratki wśród słabych źdźbeł zboża. W sosnowym la
sku na moczarze: zawilec, stokroć, gwiazd-
nica (Stellaria media), na polankach ka-
czyńce, gdzieniegdzie pierwiosnek (Pri-
mula officinalis).
*JVÓ 36 W S Z E C H S W I A T
615
Okolice Konina są wyjątkowo ubogie w roślinność. Prócz wyżej wymienio
nych roślin znalazłam jeszcze wiosną:
sasankę dzwonkowatą, lniec biały, ja sk ó ł
cze ziele, iglicę weszkową.
Rośliny można tu ugrupować w n astę
pujące zbiorowiska: 1) roślinność błoń nadrzecznych, 2) roślinność wydm nad
rzecznych, 3) łąk, 4) lasów na piaskach, 5) lasów moczarowych.
Dopiero o 4—5 wiorst na północ w oko
licach jezior wielkopolskich występuje bogata flora leśna, łączna i- torfowisk.
Okolice na wschód ku Kołu, na zachód ku Kaliszowi na daleką przestrzeń podo
bne są do konińskiego pod wrzględem ubóstwa roślinności.
J a d w ig a W odzińska.
O S K O J A R Z O N E J R E A K C Y I R U C H O W E J N A P O D N I E T Y
D Ź W I Ę K O W E 1).
W. Protopopów, pracując nad zaznaczo
nym w nagłówku tematem, za inateryał doświadczalny używał psów. Doświad
czenia jego dzielą się na trzy części.
Pierwszem zadaniem było zastosowanie takiej podniety, któraby zawsze i stale wywoływała jednę i tę samę reakcyę u psa. W tym celu użyto prądu elek
trycznego, którym drażniono prawą przed
nią kończynę psa. P rąd ten musiał mieć określoną siłę, chodziło bowiem tylko 0 ruch jednej łapy. To samo podrażnie
nie działało jednocześnie i na oddycha
nie, przyśpieszając je i wywołując głęb
sze niż zazwyczaj wdechy. Ruchy p ra wej przedniej kończyny i klatki piersio
wej były notowane na kimografionie, za- pomocą specyalnie zbudowanych dźwigni 1 pneumografu. Czas trw ania poszcze
gólnej podniety elektrycznej = 1 — 2
sekundom.
i) Z la b o ra to ry u m fizyolog. k lin ik i chorób n e rw o w y c h i u m y sło w y c h B e c h te re w a 1909 r.
W szeregu doświadczeń tego rodzaju przyzwyczajono zwierzę do spokojnego zachowywania się, przytem zawsze w y
stępowała reakcya ruchowa ze strony prawej kończyny przedniej i oddychania.
Zmiany oddechowe wyżej opisane w y stę powały naw et po przecięciu pnia mózgo
wego na wysokości tylnych i przednich wzgórków czworaczych.
Następnie wyszukano ta k ą podnietę, która nie wywoływała ze stro n y zwie
rzęcia żadnej reakcyi ruchowej. W tym celu użyto dźwięku. Tony, o liczbie drgań od 400 — 800 na sekundę, które można otrzymać ze specyalnego przyrzą
du, zwanego „tonmesser A p p u n a“, oka
zały się podnietą obojętną dla psa, gdyż podczas trw ania podniety od 20 sek. do 1 min. nie ujawniał on żadnej widocznej reakcyi.
Wreszcie trzeciem i najważniejszem zadaniem było wytworzenie czyli „wy
kształcenie" u psa reakcyi ruchowej sko
jarzonej, t. j. zmuszenie psa do odpowia
dania ruchem łapy prawej i zmianą od
dechu tylko na podniety dźwiękowe. Re
akcyę ta k ą otrzymano w następujący sposób.
Stosowano psom podnietę dźwiękową trw ającą 20 — 30 sek., a w czasie trw a nia pewnego tonu dodawano podnietę elektryczną w ciągu 1 sek. na praw ą przednią łapę. Z początku reakcya r u chowa występowała tylko w czasie sto
sowania podniety elektrycznej; jednakże po pewnej liczbie doświadczeń reakcya ruchowa zaczęła się zjawiać już n a po
czątku podniety dźwiękowej, a wreszcie nastąpiło zupełne skojarzenie podniety elektrycznej z dźwiękową i powstała tak zwana sztuczna reakcya skojarzono - r u chowa, to znaczy, że zwierzę poruszało prawą przednią kończyną i zmieniało od
dychanie pod wpływem podniety dźwię
kowej.
W ten sposób wykształcona reakcya skojarzono-ruchowa je st nietrwała, a przy
tem niezróżnicowana, to znaczy że odpo
wiada nie na jeden ton tylko, ale na cały szereg tonów tego samego instrum entu.
Jednakże wykształcenie reakcyi skoja-
rzono-ruchowej na ton określonej wyso
616 W S Z E C H S W I A T Na 36
kości i określonego brzmienia j e s t możli
we, przynajmniej z pew n ą dokładnością jeśli naw et nie zupełnie. Chodzi tu b o wiem o wzmocnienie skojarzenia tonu podstawowego z podnietą elektryczną, a następnie o zahamowanie reakcyi na tony sąsiednie. Wzmocnienie skojarze
nia tonu podstawowego z podnietą elek tryczną p. Protopopów osiąga przez tak zw. podtrzym ywanie podniety dźwięko
wej, t. j. jednoczesne stosowanie pod
niety elektrycznej z dźwiękową. Hamo
wanie zaś reakcyi na tony sąsiednie przez stosowanie tonów sąsiednich dotąd, do
póki reakcya na nie nie zniknie sama przez się. Tą drogą można wreszcie do
prowadzić do tego, że zwierzę reaguje ruchem łapy i zmianą oddechu tylko na ton podstawowy i najbliższe sąsiednie różniące się odeń o 10 drgań na sek u n dę wgórę i wdół.
P. Protopopów s ta ra się wykazać d ro gą doświadczalną, że ośrodki psycho-ru- chowe kory mózgowej m ają główny udział w kojarzeniu wyżej opisanych pod
niet. Że ośrodki przyjm ujące podniety skojarzone leżą tylko w korze, je st fak
tem znanym, chodzi więc o wykazanie, że i ośrodki odpowiadające na te pod
n iety są umiejscowione także w korze mózgowej, a nie w ją d ra c h podkoro- wych substancyi szarej. Jeżeli przez zni
szczenie tylko ośrodków ruchow ych k oń
czyny przedniej prawej i oddychania od
ruchy slcojarzono-ruchowe znikną, będzie to dowodem, że w nich leżą także i ośrod
ki odpowiadające.
Rzeczywiście, po zniszczeniu ośrodków ruchowych kończyny przedniej prawej i oddechowych u psa, z poprzednio w y kształconą reak cy ą skojarzono - ruchową, okazało się, że reakcya ta znikła i mi
mo kilkomiesięcznych prób nie udało się jej ożywić. To je d n a k ciekawe, że za
częła się pojawiać podobna zupełnie re
akcya na kończynie przeciwnej, je d n ak bez zmian oddechowych. P. Protopopów nazywa j ą reak cy ą skojarzono - ruchow ą zastępczą.
Wogóle badacz ten dochodzi do n a s tę pujących wniosków:
1) Sfera ruchowa może służyć jako dokładny wskaźnik do badania re a k cyi ustroju na różnorodne podniety ze
wnętrzne.
2) W ytworzenie odruchów skojarzo- no*ruchowych w ruchowej sferze zwie
rzęcia nie n apotyka na wielkie tru d n o ści.
3) Wskaźnikiem reakcyi skojarzonej mogą być zarówno zmiany w oddycha
niu, jako i odruchowe poruszenia k oń
czyn.
4) Skojarzono - ruchowy odruch na dźwięk u psów zjawia się z początku tak na ton podstawowy, j a k i na tony in ne
go brzmienia' i wysokości.
5) Dźwięki z innem brzmieniem niż podstawowy wcześniej przestają wywo
ływać reakcyę skojarzoną, niż dźwięki tego samego brzmienia, ale innej w yso
kości, niż podstawowy.
6) Znikanie skojarzonej reakcyi na są
siednie tony je s t uw arunkow ane przez działanie hamujące wysokości tych to nów (wobec tego samego brzmienia, co i tonu podstawowego) albo przez ich brzmienie (wobec tej samej wysokości co i tonu podstawowego).
7) Reakcya skojarzona na dźwięk mo
że być różnicowana do V7 tonu.
8) W układzie nerwowym, w którym odbywa się kojarzenie, trzeba rozróżnjać ośrodki przyjmujące i odpowiadające.
9) Ośrodki odpowiadające odruchów skojarzono-ruchowych mieszczą się w ko
rze mózgowej.
10) Jednostronne zupełne zniszczenie okolicy ruchowej kory mózgowej znosi zupełnie odruch skojarzony, wytworzony w kończynie strony przeciwnej.
11) Po zupełnem zniszczeniu jedno- stronnem ruchowej okolicy kory mózgo
wej odruch skojarzony na dźwięk może być wytworzony w kończynie tej samej strony.
12) Zupełne zniszczenie jednostronne ośrodków oddechowych znosi skojarzoną reakcyę oddechową na dźwięk i uniemo
żliwia powtórne jej wytworzenie.
13) Niezupełne zniszczenie ruchowej
okolicy kory i korowych ośrodków od
W S Z E C H S W I A T 617
dechowych obustronne znosi reakcyę sko
jarzoną, ale można wytworzyć nanowo odruchy skojarzone tak w kończynach ja k i w oddychaniu.
S te fa n K , P ie ń ko w ski.
N O W E P R Z Y C Z Y N K I D O K W E - S T Y I D Z I E D Z I C Z E N I A C E C H
N A B Y T Y C H .
III.
Dziedziczność u płucodysznych z rodzaju Błotniarka (Limnaea).
Z mięczaków brzuchonogich, zaludnia
ją cy ch często w dużych ilościach nasze błota, rzeki, staw y i jeziora, niektóre g a tunki w większych zbiornikach wody schodzą dość daleko w głębiny. Nie są to jed n ak formy skrzelodyszne, które, zda
wałoby się, ze względu na swój sposób oddychania lepiej są do tego preadopto- wane, lecz prawie wszędzie w Europie środkowej spotykam y w głębinach je d y nie rodzaj Lim naea — a więc mięczaka płucodysznego ')•
Tak j e s t również i w Lemanie, naj- większem jeziorze Europy środkowej.
I tu tylko Limnaea schodzi do głębin jeziora (310 m), inne rodzaje brzuchono
gich, znajdowane na wybrzeżu nieraz w ilościach ogromnych, j a k Valvata, Bi- thynia, zupełnie się w głębinach nie spo
tykają. Porel, ooprawda, znalazł egzem
plarze Valvata w głębokości 50 metrów, j a je d n a k w czasie swych rocznych ba
dań, pomimo dużej ilości dragowań (60), nigdy nie zaobserwowałem tego g a t u n ku poniżej 35 metrów głębokości, t. j.
niewiele niżej dolnej granicy flory zie
lonej (30 m).
Niewszystkie jed n ak gatunki rodzaju Limnaea schodzą w głębiny lemańskie.
Udało mi się, opierając się na szczegó
*) P a tr z w te j sp raw ie szkic: „F au n a g łęb i
n o w a L e m a n u “ w ro cz n ik u W sz e c h św ia ta z ro k u ubieg łeg o .
łach anatomicznych, wykazać x), że, wbrew twierdzeniom Brota i Clessina, ani Limnaea stagnalis, ani też auricula- ria w głębinach jeziora się nie spotykają, lecz, że formy głębinowe L. profunda i Foreli są odmianami g atun k u L. ovata, a L. abyssicola odmianą L. palustris. P o
nieważ między odmianami profunda i F o
reli znalazłem cały szereg form przej
ściowych, nie uważam za potrzebne two
rzyć z tych form dwu różnych odmian, lecz przyłączam odmianę Foreli do pro
funda. W rezultacie więc, podług mych badań, mamy w głębinach jeziora dwa gatunki: Limnaea ovata var. profunda, oraz L. palustris var. abyssicola.
Dwie te formy głębinowe różnią się pod wielu względami od swych krew nia
ków wybrzeżnych. Wielkość ich ciała uległa znacznej redukcyi — muszla stała się bezbarwną, cienką, przezroczystą i, co najbardziej rzuca się w oczy u L. ovata var. profunda, uległa znacznemu w ydłu
żeniu. Czytelnicy znają zapewne kształt muszli L. ovata i wiedzą, że odznacza się ona znacznem skupieniem skrętów.
Skręty w sporej części wzajemnie się po
kryw ają i zaledwie ostatni z nich ulega znacznemu nabrzmieniu i rozszerzeniu, w skutek czego otrzymujemy formę ja jo w atą muszli, która usprawiedliwia nazwę ovata. Muszla ta ulega w głębinach zna
cznej metamorfozie, ponieważ się w y
dłuża, w skutek czego skręty nie będą się już wr takim stopniu pokrywały w zaje
mnie, ja k u form wrybrzeżnych; muszla staje się podobną do muszli L. stagnalis.
To -też nic dziwnego, że naw et tak w y
traw ni konchyliologowie, ja k Brot i Cles- sin, w tym ostatnim gatunku widzieli protoplastę odmiany (uznanej przez Cles
sina za gatunek) profunda. Ja również pozostawałem w tym błędzie aż do chwili, gdy szczegóły anatomiczne przekonały mię o bezzasadności podobnego poglądu.
U L. abyssicola, wywodzącej się od L.
!) N ie k tó re n ajn o w sze w y n ik i m ych badań, zre fe ro w an e w kom unikacie ty m c za so w y m , u k a żą, się w k ró tce w „Z oologischer A n zeig er" p. t.:
„N ote su r les L im n ees de la fa u n ę p ro fo n d e du
lac L em an*.
618 W S Z E C H S W I A T
N i
36palustris, zmiany w kształcie są m niej
sze. Tu różnice polegają przeważnie na slabem zabarwieniu muszli u form g łę
binowych i na niewielkich jej rozmia
rach — lecz, bądź co bądź, i tu, odrazu, na pierw szy rzut oka nie można tw ie r
dzić z pewnością, że mamy przed sobą L. palustris. Najlepszy dowód, że Brot nie odważył się wygłosić podobnego twierdzenia.
Zmiany muszli u form głębinowych, można to a priori przypuścić z pewną dozą prawdopodobieństwa, aczkolwiek nie z absolutną pewmością, są zmianami somatycznemi, cechami nabytemi. Są one wywołane przez zmienione warunki b y tu, przez przeniesienie zwierząt z podło
ża twardego, stałego, na którem żyją normalnie w wodach płytkich, na m ięk ki i bardzo delikatny ił, którym je s t w y słane całe dno jeziora. Posuwanie się po ile sprawia błotniarkom wiele trudności, są one zmuszone znacznie więcej wycią
gać swe ciało (nigdy u form wybrzeż- nych nie obserwowałem ta k zupełnego wysunięcia ciała z muszli i wyciągnięcia go, j a k u form głębinowych), w skutek czego i płaszcz, ulegając tem u w ydłuża
niu, tworzy muszlę daleko bardziej w y dłużoną. W dodatku błotniarki głębino
we m ają zwyczaj w w iercania się w ił, co, w brew opinii Brockmeiera, wiele r a zy obserwowałem w akw aryum , przyczem, oczywiście, ciało ulega jeszcze większe
mu wydłużeniu. Te to przyczyny w y tworzyły zapewne zmiany w formie mu
szli. Jeżeli jed n ak są to zmiany par excellence somatyczne, warto zbadać, j a k się te zmiany zachowują w zjawiskach dziedziczności. W celu zbadania tej kwe- styi hodowałem potomstwo form głębi
nowych, pochodzące z ja je k złożonych w akw aryum przez egzemplarze w ydo
b y te z jeziora, lub też z ja je k znalezio
nych w mych połowach, czyli złożonych jeszcze w głębinach lemańskich. W szy st
kie wyniki mych hodowli dały je d n a k o we rezultaty: zawsze forma muszli w y kazyw ała powrót do odpowiednich form wybrzeżnych. Lim naea profunda zam ie
niała się w ovata, z tą różnicą, że wiel
kość zwierzęcia pozostała zredukowaną,
a L. abyssicola zamieniała się w typową L. palustris, gdyż tu naw et wymiary ciała błotniarek zwiększały się znacznie.
W jednym i drugim przypadku barw a m u szli rówTnież się upodobniała do takiej że u form wybrzeżnych. Bije to w oczy szczególniej u L. abyssicola, pochodzącej od L. palustris, która, ja k wiemy, posia
da muszlę zabarwioną ciemno, bronzo- wawo-czarną.
Cechy więc nabyte, ja k kształt i b a r wa muszli nie dziedziczą się. Wielkość ciała u abyssicola również ulega zwięk
szeniu w akwaryum, czyli niewielkie wy
miary tej formy głębinowej nie są dzie
dziczne. Podobnego zwiększenia w ym ia
rów dla L. profunda w pierwszem poko
leniu skonstatować nie mogłem (właści
wiej mówiąc skonstatowałem, ale tylko słabe), prawdopodobnie winna tu je s t ho
dowla w niewielkich akwaryach, gdzie woda ani razu nie była zmieniana w cią
gu całego roku. Wiemy przecież od cza
su b adań Sempera, ja k ą rolę odgrywa pod ty m względem wielkość naczynia, użytego do hodowli, głównie, ja k to w y
kazał Willem, skutkiem mniejszej lub większej zawartości tlenu. Fakt, że cechy muszli, na których opierali się moi po
przednicy (Brot i Clessin) w opisach form głębinowych, nie są utrwalone dzie
dzicznie, nie pozwala mi na pójście za ich przykładem, gdy chodzi o sy stem a
ty k ę tych form. Wbrew ich zdaniu, uw a
żam formy głębinowe nie za gatunki, lecz za odmiany tylko form wybrzeż
nych, nadając im wyżej podane nazwy:
Limnaea ovata var. profunda i L. palu
stris var. abyssicola.
Inaczej przedstaw ia się dziedziczność zmian w pigm entacyi płaszcza u L. ova- ta var. profunda. Prócz form, że ta k po
wiem, „normalnych", odznaczających się posiadaniem pewnej ilości’pigmentu czar
nego na płaszczu, znalazłem w Lemanie dwie aberacye: melaniczną, o płaszczu zupełnie jednostajnie czarnym, bez bia
łych plamek, jakie znajdujem y u n aj
ciemniejszych nawet osobników w ybrzeż
nych i albinotyczną, pozbawioną pi
gm en tu zupełnie, nietylko na płaszczu,
ale naw et i w oczach. Między lemi dwie
M 36 W S Z E C H S W I A T 619
ma skrajnemi formami, a „normalną11, n i
gdy nie znalazłem form przejściowych, co nasuwa przypuszczenie, że nie mamy tu do czynienia ze zmianami somatycz- nemi, fluktuacyjnemi, lecz mamy przed sobą mutacye. Przypuszczenie to zgadza się ze względną rzadkością tych form, gdyż rzeczywiście spotykają się one w ilości niewielkiej. Gdy chodzi o dzie
dziczność ty ch zmian pigmentacyi, nic nie mogę powiedzieć o zachowaniu się albinizmu, gdyż pomimo starań, nigdy dotychczas nie mogłem utrzym ać przy życiu form albinotycznych (nie należy wnosić z tego, że są to formy patologicz
ne, chore, gdyż formy „normalne11, w y dobyte z jeziora w wieku dojrzałym, jako formy dorosłe, również zdychają w akwa- ryum; wszystkie zaś osobniki albinotycz- ne, któremi rozporządzałem, były doro
słe), o melanizmie jed n ak mogę z całą pewnością twierdzić, że je s t dziedzicz
ny. Mam dotychczas, coprawda, tylko jeden fakt, o tem świadczący, lecz to w y
starcza w zupełności. Wydobyłem m ia nowicie pewnego razu formę melaniczną z głębokości 100 metrów, która w kilka godzin po wydobyciu złożyła dziewięć jaj, poczem zdechła. Z jaj rozwinęły się, n iestety, tylko trzy osobniki: dwa mela- niczne, trzeci normalny. F a k t ten stw ier
dza dziedziczność melanizmu. Obecność formy normalnej trzeba przypisać k rzy
żowaniu (widziałem raz kopulacyę formy normalnej z melaniczną, obadwa je d n ak osobniki wkrótce potem zdechły, nie w y
dawszy potomstwa) i prawdopodobnie rozszczepianiu się cech czyli mendlowa- niu. F ak t ten dziedziczności melanizmu stw ierdza więc dziedziczenie cechy no
wej, mającej jednak swe źródło prawdo
podobnie w zmianie germinacyjnej.
Zaobserwowałem u błotniarek głębino
wych jeszcze jed en rodzaj zmian, k tó rych analiza będzie je d n a k trudniejsza, gdyż nie są to zmiany morfologiczne lecz zmiany instynktu. Trudność nasuwa się, gdy zechcemy odróżnić in sty n k t od przy
zwyczajenia. O ile pewną czynność, czę
sto dość złożoną, będziemy wiele razy w ykonywali w je d e n i ten sam sposób, dojdziemy do takiej wprawy, że w koń
cu zdołamy w ykonywać tę czynność au to ' matycznie, bez udziału świadomości- Czynność świadoma zamieni się na zło
żony odruch. Podobne odruchy, mające swe źródto w przyzwyczajeniu, trudno często odróżnić od instynktownych. Ma
my je d n a k pewien probierz: dziedzicz
ność. Wiemy, że wszystkie nasze odru
chy przyzwyczajeniowe nie przenoszą się na potomstwo, instynktow ne zaś zawsze.
Oczywiście probierza tego uznawać nie będą zwolennicy poglądu, upatrującego w przyzwyczajeniu źródło instynktów dziedzicznych. Dopóki je d n a k nie przed
stawią oni dowodu, że rzeczywiście przj zwyczajenie odziedziczać się może, dotąd ich twierdzenia wielkiej wartości nie m a
ją. Oczywiście, że jeden istotny dowód zdoła obalić nasz probierz — niech go więc dostarczą.
Mamy w język u polskim niezmiernie ciekawe rozprawy p. Romualda Minkiewi
cza *) o instynkcie. Jest on zwolenni
kiem przytoczonych wyżej poglądów. J a kież jed n ak arg u m enty przemawiają, po
dług niego, za w ykreśleniem z definicyi instynktu wzmianki o ich dziedziczności?
Otóż przedewszystkiem fakt, że do nie
których odziedziczanych instynktów przy
łączają się pewne czynności przyzwycza- jeniowe, w skutek czego „wykonanie czyn
ności zależy w przeważnej mierze od do
świadczenia, wprawy i przyzwyczajenia11.
Czego jednak to dowodzi? Czyż fakt, że do niektórych czynności instynktow nych przyłączają się przyzwyczajeniowe, już znosi wszelką między niemi różnicę? Nie zdaje mi się. Dopiero gdy p. M. dowie
dzie, że przyzwyczajenie może być odzie
dziczane, dopiero wtedy wolno mu będzie na podobne fakty się powoływać, nigdy zaś wcześniej.
Lecz oto drugi argument: „utartym je s t faktem, że pszczoły zdolne są — w przy-
i) R o m u ald M inkiew icz „P ró b a a n a liz y in s ty n k tu metodą, o b je k ty w n ą: porów naw czą; i do św iadczalną". P rz e g lą d filozof. R ok X. Z e sz y t I I I i ro k X I zesz. I i I I , 1907 i 1908.
„A naliza in s ty n k tu m ask o w an ia się k rab ó w
ostrocZDlych (B ra c h y n ia o x y rrh y n c h a )“ P rz e g l
filozof. R ok X , Zesz. IV , 1907.
620 W S Z E C H Ś W I A T
Ko
36padku śmierci królow ej—wyhodować so
bie nową królowę z młodych larw ro
botnic przez zastosowanie bogatego, k ró lewskiego odżywiania tych larw, które do tej chwili poprzestawały na mniejszej i gorszej, proletaryackiej dyecie. A prze
cież in sty n k ty królowej, żyjącej jedynie i wyłącznie życiem płciowem, życiem m a szyny rozrodczej, różnią się w wysokim stopniu od instynktów bezpłciowej ro b o t
nicy, zbierającej zapasy spożywcze, pie
lęgnującej larwy, umiejącej budować k o mórki woskowe i znaleźć drogę do g n ia zda rodzinnego. Jak że mogły ta k od
mienne in s ty n k ty rozwinąć się wtórnie, jedne zam iast drugich, gdyby były wraz z drogami nerwowemi dziedzicznie (t. j.
już w jaju) zdeterminowane?" Pan M., zdaje się, rzeczywiście wyobraża sobie, że królowa i robotnica są to dwa zupeł
nie odmienne organizmy, niemające ze sobą nic wspólnego, niemogące więc po
siadać jednych i tych samych instynktów.
P iękne złudzenie—polegające je d n a k na zapomnieniu, że tak jedne, j a k i drugie są samicami (zaślepił, zdaje się, pana M .' wyraz „bezpłciowy", użyty, ja k o określnik p rzy wyrazie „robotnica"), że więc po
siadać muszą wszystkie in s ty n k ty s am i
cy. Lecz tak, j a k rozwój dziedzicznych cech morfologicznych zależy w znacznej części od warunków zew nętrznych, które mogą sprzyjać n adm iernem u rozwojowi jednej, a nierozwojowi innej cechy, ta k samo, musimy przypuścić, ma się rzecz z instynktam i. U królowej w a ru n ki zewmętrzne umożliwiają rozwój j a j n i ka, a z nim i odpowiednich instynktów , u robotnicy wraz z zanikiem tego o rg a
nu pozostają w zaniku in s ty n k ty ro zro d cze, rozw ijają się zaś silnie pozostałe.
Nie potrzebujem y tu przyjmować ja k ie jś
„zastępczości" dyam etralnie różnych in stynktów , lecz uznać n adm ierny rozwój jednych, kosztem innych.
Trzeci wreszcie i ostatni argum ent: p.
M. skonstatow ał u zwierząt przez siebie badanych (skorupiaków i robaków), obec
ność nowego tropizmu, polegającego na dążeniu organizmów ku pew nym okre
ślonym promieniom barw nym , a u n ik a
niu barw7 innych, co nazwał chromotro-
pizmem. Krewetki Hippolyte varians m a
j ą zdolność przybierania barw y otocze
nia, poczem wykazują chromotropizm do
datni dla tej właśnie barwy. „Skoro j e d nak ubarwienie je s t nabyw ane przez Hippolyte w ciągu indywidualnego ży
cia, chromotropizm zaś, o ile wiemy, stale harmonizuje z ubarwieniem, wmiosek pro
sty, że i chromotropizm je s t również n a byw any wraz z ubarwieniem". Dla mnie je d n ak ta k w esty a tak prosta nie jest, a raczej je st ona prosta, ale przedstawia się inaczej. Pan Minkiewicz znów nie zwrócił uwagi na jednę rzecz: cechą dzie
dziczną nie je s t ta lub inna cecha ze
wnętrzna, lecz sposób, w jaki dany orga
nizm reaguje na bodźce świata zew nętrz
nego. W yjaśnię to na przykładzie, za
czerpniętym z dzieła Baura x): znamy od
miany rośliny Prim ula sinensis, które w tem p eratu rze 20° mają kw iaty czer
wone, w temp. zaś 30° kw iaty białe.
W danym przypadku cechą dziedziczną nie będzie białość lub czerwoność k w ia tów, lecz ten ch arakterystyczny sposób, w ja k i dane rośliny reagują na zmianę te m p eratu ry otoczenia. Znamy odmianę tejże rośliny, która w każdej te m p eratu rze posiada kw iaty białe, i tu je d n ak nie białość ich będzie cechą dziedziczną, choć ta k zwykle przyjęto wyrażać się, lecz ten właśnie sposób reakcyi danego orga
nizmu. „Dziedziczy się—reasum uje swo
je wywrody B au r—zawsze tylko określo
ny specyficzny sposób reakcyi na w arun
ki zewnętrzne, a to, co spostrzegamy za- pomocą naszych zmysłów, jako cechy zewnętrzne, j e s t to tylko rezultat tej re akcyi na przypadkowe ugrupowanie w a runków zewnętrznych, w których bada
ny osobnik się rozw ijał11. Gdy te poję
cia zastosujemy do Hippolyte, dojdziemy do wniosku, że i tu nie ta lub inna b ar
wa będzie dziedziczną, lecz zdolność w y tw arzania określonego barw nika pod wpływem określonego otoczenia. Tak s a mo ma się rzecz z chromotropizmem. Nie będzie dziedzicznem,..oczywiście, dążenie
i) B a u r. E in fiih ru n g in d ie ex p e rim en telle
Y ererb u n g sle h re . B erlin , 1911.
W SZECHSW IAT 621
ku pewnej określonej barwie, lecz wo
góle zdolność do reagowania ruchem na bodźce barwne. Chromotropizm więc bę
dzie dziedziczny.
Zbyt długo zatrzymałem się na dysku- syi z poglądami p. M. Chciałem jednak z jednej strony zwrócić uwagę czytelni
ków W szechśw iata na jego niezmiernie ciekawe prace doświadczalne, z drugiej zaś strony wykazać, że dowody, p rzy ta
czane przeciw wprowadzeniu pojęcia dzie
dziczności do określenia instynktu, nie w y trzy m u ją krytyki. Możemy więc, aż do chwili wykazania dziedziczenia przy
zwyczajeń, przyjąć dziedziczność, jako probierz dla odróżnienia in sty n k tu od przyzwyczajenia.
W róćm y teraz do naszych błotniarek.
W szkicu o faunie głębinowej Lemanu wspominałem już o fakcie, że błotniarki głębinowre, niemogąc do niczego przy
kleić swych kokonów z jajami, ja k to zawsze czynią formy wybrzeżne, składają je swobodnie w ile. J e s t to zupełnie zro
zumiałe wobec tego, ż e ja ja podczas skła
dania nie mogą być przyklejone do rucho
mego iłu, kokony więc pozostają wolne.
Nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że mięczaki głębinowe, wydobyte z jeziora i umieszczone w na
czyniu szklanem bez iłu, składają ja ja w ten sam sposób, swobodnie, nieprzy- klejając ich do szklą. In sty n k t więc przyklejania, ta k pożyteczny dla g a tu n ku w rzekach i na wybrzeżach, gdzie prądy i fale łatwo mogłyby unieść lub wyrzucić na brzeg kokony, został zmie
niony. Czy je s t to jed n ak zmiana indy- widualua, przyzwyczajenie, powstałe po wielu nieudanych próbach przyklejenia kokonu, czy też je s t to zmiana dziedzi
czna, głębsza? W yniki dotychczas otrzy
mane nie mogą rozstrzygnąć pytania, gdyż do tej chwili obserwowałem skła
danie jaj dopiero przez pierwsze pokole
nie, wryhodowane w akwaryum. Pokole
nie to złożyło dotychczas 31 kokonów, z których 18 zostało przyklejonych do ścianek naczynia, lub listków zarazy wo
dnej (Elodea canadensis), 13 zaś zlożo nych swobodnie na ile zaścielającym dno akw aryum. P a k t ten zdawałby się prze-
, mawiać za częściową przynajmniej dzie
dzicznością tej zmiany instynktu. Z wnio
skami jed n ak ogólniejszemi należy się : wstrzymać. Nie obserwowałem bowiem dokładnie mechanizmu składania jaj i przylepiania ich do szkła. Nie wiem, czy kokony, złożone swobodnie, zostały złożone w ten sposób dlatego, że dany osobnik znajdował się w chwili składa
nia jaj na ile, wyściełającym dno naczy
nia przypadkowo, czy też zostałyby zło
żone w ten sam sposób naw et na pod
łożu stałem. Nie wiem, j a k się zachowa pod tym względem pokolenie trzecie.
Zdziwi może czytelnika, poco w takim razie piszę wogóle o tem, skoro nic nie wiem. Zdaje mi się jednak, że fak t ten zmiany instytutu, czy to będzie przez przy
zwyczajenie, czy też zmiana ta będzie głębszą, wywołaną przez ogólne warunki panujące w głębinach, j e s t sam przez się ogromnie ciekawy. Zresztą może który z czytelników zainteresuje się i sam zechce zająć się tą kwestyą. Gdy
by można było zmusić w jakikolwiek sposób formy wybrzeżne błotniarek, któ
rych u nas nie brak, do przebywania wyłącznie na miękkim ile i składania tam jaj, możnaby eksperymentalnie zba
dać kwestyę, i przyczynić się do rozwią
zania tego ciekawego zagadnienia.
Wacław Roszkowski.
L. B L O C H .
F L U O R E S C E N C Y A P A R Y R T Ę C I O W E J ’)•
Emisya światła drogą fluorescencyi uchodziła przez długi czas za anomalię, którą odróżniano starannie od norm al
nych sposobów rozchodzenia się światła:
odbicia i załamania. I rzeczywiście, fluo- rescencya okazuje pewną cechę zasadni
czą, którą przeciwstawia się właściwo-
R evne scien tif. 25 m a ja 1912.
622 W S Z E C H S W I A T M 36
ściom tam tych zjawisk; gdy bowiem pe
wien ośrodek zaczyna fluoryzować pod wpływem wiązki świetlnej, światło fluo- rescencyi wybiega we w szystkich k i e runkach, jeżeli nie w sposób jed n ostajn y , to w każdym razie o tyle prawidłowo, że nie może ju ż być mowy o rozchodze
niu się prostolinijnem. Nadto, światło to okazuje najczęściej polaryzacyę czę
ściową. Cechy te naprowadzają na myśl 0 analogii pomiędzy światłem fluorescen- cyi a światłem, które uległo rozproszeniu lub dyfrakcyi w ośrodkach mętnych.
Wiadomo, że ciecz mętna, ja k np. płyn koloidalny, rozprasza światło we w sz y st
kich kierunkach i że w sk u tek tej w ła
ściwości można było uczynić dostępnemi dla ultram ikroskopu owe drobne cząstki odosobnione ciał koloidalnych. Gazy, z a wierające pył, gaz płomienia, gaz iskry rozpraszają również światło, które przez nie przechodzi. A tmosfera ziemska, w k tó rej stale unoszą się pyły i kropelki, roz
prasza także światło słoneczne, p o lary zując je zarazem. Być może nawet, że barw a niebieska nieba zawdzięcza swe pochodzenie, ja k mniema Rayleigh, d y frakcyi selekcyjnej cząsteczek o w y m ia
rach bardzo drobnych. Molekuły tlenu 1 azotu, mimo małe swe rozmiary, zdają się również zdolne do występow ania w roli źródeł rozpraszających, i im to w wyniku ostatecznym należałoby p rz y pisać barwę niebieską nieba.
Ale w takim razie łatwo zrozumieć j a k wielką wagę mieć może badanie bezpo
średnie dyspersyi światła oraz sposobów rozchodzenia się, zwianych anormalnemi.
Jeżeli budowa cząsteczkowa w ystarcza do wytw orzenia w jakim kolwiekbądź ośrodku prawdziwego zmętnienia optycz
nego, to nasuw a się pytanie, czy dyfu- zya światła nie j e s t czasem zjawiskiem ogólnem, ważniejszem od rozchodzenia się prostolinijnego. W takim razie od
bicie i załamanie regularne byłyby w y n ikiem zjawiska „średnich" albo ja k mó
wią fizycy, zjawiska interferencyi. Na dnie tej pozornej prawidłowości znaleźli
byśm y mechanizm u k ry ty : emisyę n ie prawidłową,- nieciągłą, przypadkow ą cen trów świetlnych molekularnych, w p ro w a
dzonych w drganie przez falę pobudza
ją c ą i rozpraszających energię tej fali stosownie do stopnia swego rezonansu.
To, co nazywamy fluorescencyą, mogłoby być wtedy zjawiskiem normalnem, z k tó rego w drodze wciąż wzrastającej kom- plikacyi wyprowadzilibyśmy praw a od
bicia regularnego i całą optykę fizyczną.
Myśli powyższe oddawna zaczęły u k a zywać się w pracach teoretycznych lor
da Rayleigha, Plancka, Schustera, Lamba i t. d. Ale brakło wyników doświadczal
nych, któreby pozwoliły skontrolować te wnioski, a zwłaszcza brakło doświadczeń stopniowanych, któreby pozwoliły w spo
sób ciągły uchwycić przejście od stanu fluorescencyi do stanu odbicia właściwe
go. Godne uw agi badania R. W. Wooda nad fluorescencyą par sodu i potasu są pierwszym stanowczym Krokiem na tej drodze. J a k wiadomo, fizyk ten, oświe
tlając parę sodu promieniami o stosownej długości fali, zdołał ujawnić fluorescen- cyę tej pary w postaci szczególnie w y
raźnej. Widmo fluorescencyi, wydane pod działaniem światła pobudzającego p roste
go, np. pod działaniem linii żółtej sodu, składa się z linij jednakowo odległych na skali częstości. W szystko odbywa się tak, ja k g d y b y molekuła sodu zaczynała drgać w sk u tek rezonansu zachodzącego z długością fali światła pobudzającego;
widmo fluorescencyi j e s t pod każdym względem podobne do emisyi rezonatora akustycznego, k tó ry oddaje ton, zgodny bądź z własnym jego okresem drgania, bądź też z okresem któregokolwiek z po
między jego tonów harmonicznych.
Za przewodem tej ważnej analogii Wood rozciągnął badania swoje na parę rtęci, parę, ja k wiadomo, jednoatomową, która zdaje się posiadać idealne w arunki teoretyczne, gdy chodzi o badanie prze
noszenia się światła. Rzeczywiście, p a rę tę można łatwo otrzymać w stanie bardzo wielkiej czystości oraz zmieniać stopniowo jej gęstość i temperaturę.
Wood posługiwał się naogół ru rk am i lub am pułkam i z kwarcu, w których zam y
kał po kilka kropel rtęci. Można także
używać ru rek metalowych, opatrzonych
okienkami kwarcowemi.
J\/e 36
WSZECHSWIAT
623Stwierdziwszy, że para rtęci okazuje piękną fluorescencyę niebiesko ■ zielona- wą, gdy ją oświetlimy silnemi iskrami, przebiegającemi pomiędzy ostrzami z gli
nu, Wood zajął się w szczególności zba
daniem zjawisk rezonansu optycznego.
W tym celu jak o źródła św iatła pobu
dzającego używa on łuku rtęciowego pod powłoką kwarcową. J a k wiadomo, taki łuk wysyła widmo, bogate w promienie pozafioletowe. Z pomocą spektrografu, odpowiednio ustawionego, można w pro
mieniowaniu łuku rtęciowego wyodręb
nić linię widmową ściśle określoną. Wood obrał linię 2 356, która należy do najmoc
niejszych w pasie skrajnym pozafioleto- wym. Z pomocą tego to źródła jedno
barwnego poczynione są wszystkie do
świadczenia następujące. Użycie źródła pozafioletowego pociąga za sobą koniecz
ność zastosowania metody fotograficznej, ale niedogodność tę okupują wyrazistość i pewność wryników.
Gdy umieścimy odrobinę rtęci w balonie z kwarcu, starannie wy
próżnionym, w' tem peraturze zwyczaj
nej, prężność pary rtęciowej nie prze
kracza tysiącznej części milimetra. N a
leżałoby oczekiwać, że gaz w stanie tak znacznego rozrzedzenia nie wpływa w spo
sób dostrzegalny na rozchodzenie się światła. Tymczasem Wood już w jednej z prac dawniejszych stwierdził, że n aw et ślady p ary rtęci pochłaniają bardzo en er
gicznie linię 2 356. Tak np. powietrze pracowni, v? której stoi rtęć je st samo przez się o tyle bogate w parę, że w w a r stwie niezbyt grubej pochłania całkowi
cie ową linię. W miejscu tej linii błysz
czącej zjawia się wtedy linia czarna w w i
dmie lampy rtęciowej. Cóż się staje z energią świetlną, pobraną tym sposo
bem ze źródła pobudzającego? Czy za
mienia się ona na ciepło, j a k to się dzieje w przypadku absorpcyi właściwej? Kwe- styą tą zajął się właśnie Wood, a do
świadczenie dało mu wynik całkiem nie
oczekiwany: światło, które przechodzi przez ampułkę, zawierającą kilka krope
lek rtęci w próżni, zamienia się za spra
wą śladów pary, znajdujących się w am
pułce, na światło fluorescencyi. Jeżeli
odfotografujemy ampułkę pod kątem pro
stym względem kierunku oświetlenia, to klisze nasze dadzą mocno czarny obraz stożka promieni, przechodzącego przez ampułkę. W szystko odbędzie się tak, ja k g d y b y ampułka zawierała w obfitości pył, który czyni widocznym ślad wiązki.
Tutaj pyłem tym mogą być jedynie sa
me cząsteczki rtęci; mamy więc do czy
nienia ze szczególnie w yraźnym przypad
kiem rezonansu optycznego.
Na oznaczenie powyższego zjawiska użyliśmy wyrazu fluorescencya. W yraz ten nie je st w danym razie zupełnie ści
sły, ponieważ w razie fluorescencyi w ła
ściwej światło wysyłane ma prawie za
wsze długość fali większą aniżeli światło pobudzające. W danym razie Wood wy
kazał, i je s t to jeden z najważniejszych punktów jego pracy, że światło, które uległo dyfuzyi za spraw ą pary rtęciowej, posiada ściśle tę samę długość fali co 1 linia 2 356. Niedość na tem. Linia 2 356 ma w łuku .rtęciowym szerokość, która daje się oszacować; linia fluores
cencyi, przez nią pobudzonej, je s t bez porównania węższa i ściślej ograniczona.
Otóż zdaje się, że tylko część środkowa linii 2 356, ta mianowicie, która ściśle odpowiada okresowi własnemu drgania rtęci, może pobudzać fluorescencyę; ta ostatnia byłaby zatem zjawiskiem rezo
nansu doskonale selekcyjnego. I rzeczy
wiście, Wood dowiódł, że światło, w ysy
łane w drodze rezonansu, j e s t niesłycha
nie jednobarwne, być może w stopniu nieznanym naw et w najcieńszych liniach widma widzialnego.
•Zjawiska, które opisywaliśmy dotąd, zachodzą w próżni, t. j. w parze rtęci o ciśnieniu niższem od jednej tysiącznej mm. Ciekawą było rzeczą zbadać, co się stanie, gdy będziemy zmieniali stopnio
we gęstość ośrodka, bądź podnosząc tem peraturę, bądź też wprowadzając do am pułki w zrastające ilości gazu obcego. Tu
taj Wood zdołał wyodrębnić szereg fak
tów pierwszorzędnego znaczenia. Dopóki ciśnienie jest bardzo nizkie, rezonans je s t silny, światło padające ulega roz
praszaniu we w szystkich kierunkach,
a pły tka fotograficzna daje obrazy mo
6-24