• Nie Znaleziono Wyników

Jagiellonian Digital Library

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Jagiellonian Digital Library"

Copied!
286
0
0

Pełen tekst

(1)

B 684288

BIBLIOTHECA ITNIV JAGELL :r a c o v œ n s is

r

(2)
(3)

Szymon St. D eptuła

(4)

TEODOR DOSTOJEWSKI

BRACIA KARAMAZÖW

ICH ŻYCIE RODZINNE, SPOŁECZNE I RELIGIJNE

PR ZEK ŁA D Z ROSYJSKIEGO '

BARBARY BEAUPRE

i ■

Biblioteka Ja gielloń ska

WYDAŁ

Á. A. PARYSKI

TOLEDO, OHIO

(5)

UNN

CRACÖVIEW'jlS

1 6

Bibi. Jairieü.

2016D,(r f / _

(6)

CZ Ę Ś Ć P I E R W S Z A

i

HISTORYA JEDNEJ RODZINY

Aleksy Fedorowicz K aram azow by ł trzecim synem właściciela ziemskiego, F e ­ d o ra Pawłowicza K aram azow a, którego t r a ­ giczna i tajem nicza śm ierć narobiła w swo-

•]m czasie wiele hałasu.

Ziem ianin ów (ja k go powszechnie n a­

zywano, mimo, że całe prawj.e życie snedził poza obrębem swych ziem skich posiadłości) b y ł to szczególny, jakkolw iek dość często zd arzający się typ człowieka. Obok lichego c h a ra k te ru i rozpustnych skłonności, zda­

w ał się być zupełnie pozbawiony zdrowego rozsądku, był, ja k to mówią, “n a r w a ć ” , z ty ch jed n ak narw anych, k tó rzy u m ieją w ybornie prowadzić własne in teresa m a ją t­

kowe, ale też tylko te. I ta k naprzykład, roz począwszy od bardzo małego, jak o w ła­

ściciel drobnego kaw ałka ziemi, prowadził życie hulaszcze, żywiąc się przy tem prze­

ważnie po cudzych domach, a w chwili śm ierci znaleziono przy nim przeszło sto tysięcy gotówki. Z tem w szystkiem słynął on w okolicy, jaiko zupełnie zwaryowany półgłówek, trzeba tu jed nak dodać, że wię­

kszej części swych szaleństw dokonał nie­

zm iernie rozum nie i chytrze, a narw anie jego miało pewne specyalne, czysto naro­

dowe cechy. F edor Pawłowicz był dwa razy śonaty. Z pierwszego m ałżeństw a m iał je ­ dnego syna, D ym itra, z drugiego dwóch:

Iw ana i Aleksego. Pierw sza jego żona po­

chodziła z zamożnej i bardzo znanej w oko­

licy szlacheckiej rodziny Mjusowów, k tó rzy 'posiadali znaczne dobra. Jakim sposobem dziewczyna posażna, piękna, r ?rrzvf,o™.

ja k n a owe czasy, niepospolicie w ykształ­

cona, m ogła w yjść za mąż za takiego m ar­

nego półgłówka, jak im był Karamazow, tego nie silę się w yjaśnić. Sam jed n ak zna­

łem pannę z przeszłego “rom antycznego” po kolenia, k tó ra żyw iła przez la t kilka za­

gadkow ą miłość do pewnego jegom ościa, j 'z a którego zresztą w yjść m ogła każdej i

chwili najspokojniej w świecie. Mimo to, p o trafiła sobie z y

1

leźć tysiące urojonych przeszkód i przeciwności, któ re zniewoliły j ą do rzucenia się ze szczytu strom ej i w y­

sokiej skały w głąb b y stre j i głębokiej rzeki, gdzie też istotnie utonęła, jedynie tylko dlatego, aby się stać podobną do sze­

kspirow skiej Ofelii. I to ta k dalece, że gdyby w tem m iejscu zam iast pięknej, m a­

lowniczej i wysokiej skały znajdow ał się zwykły, płaski, prozaiczny brzeg, sam obój­

stwo to nie nastąpiłoby z pewnością. F a k t to je s t autentyczny, a nie należy zapomi­

nać, że zaszło u nas niem ało podobnych w ciągu trzech ostatn ich pokoleń. P ostę­

pek Adelaidy M jusow należał do tejż e ka- tego ryi zjaw isk, a popełniła go niezawod­

nie pod wpływem owych nieuchw ytnych, obcych wpływów i rozprzężenia myśli.

Czy chciała w ten sposób zaznaczyć kobiecą sw ą samodzielność, idąc wbrew pa­

nującym przesądom i despotycznym za­

chciankom

2

’odziny? Czy usłużna w yobraź­

nia zrobiła w je j oczach Fedora Pawłowi»

cza śm iałym szydercą i dzielnym szerm ie­

rzem te j nowej, prowadzącej do wszelkiego dobra epoki? podczas gdy był to tylko lichy p aiac, podszyty pieczeniarzem. Dość, że zo­

sta ła jego żoną; a co było najciekaw sze, że m usiał j ą Fedor Pawłowicz w ykraść, czem ją najm ocniej zadowolnił.

F edor K aram azow, którego stanow isko

\ tow arzyskie było jeszcze wówczas bardzo i skrom ne, gotów był na wszelkie kaw ały, [ byleby zrobić karyerę. Spokrewnienie się I z ary sto k raty czn ą rodziną, a przytem zdo- i bycie posagu., było, oczywiście, rzeczą bar-

! dzo dla niego nęcącą, co się tyczy jed nak

| w zajem nej miłości, nie było je j prawdopo­

dobnie z żadnej strony. Adelaida Iwanow- na, mimo swej piękności, nie wzbudziła wcale głębszych nam iętności w sercu swe­

go męża, a był to jed y ny w ypadek w ży*

(7)

6 BRACIA KARAMAZOW ćiu tego człowieka, 'oddanego nam iętno­

ściom praw ie wyłącznie m iłosnym, k tó ry gonił ochoczo za każdą napotkaną spódni­

czką. Ta jed n a tylko wśród w szystkich in ­ nych nié w yw ierała n a niego żadnego w ra ­ żenia.

Adelaida Iwanow na zdała sobie sp ra­

w ę bardzo prędko po ślubie, że dla m ęża swego odczuwa tylko pogardę. N aturalnie, sk u tk i tego w zajem nego stosunku dały się u czul z błyskaw iczną szybkością. Rodzina p ani K aram azow dała się bardzo prędko przebłagać i oddała je j cały należny je j posag, mimo to, stosunki m iędzy m ałżon­

kam i sta ły się bardzo burzliw e i rozpoczęły się n ieu stające sceny. Opowiadano, źe w sporach tych m łoda m ałżonka okazała daleko więcej godności i szlachetności, niż m ąż, k tóry , ja k się później pokazało, w y­

łudził od niej odrazu cały je j kapitał, wy­

noszący

2 , 0 0 0

rubli, a następnie usiłował p rzejąć w posiadanie, za pomocą podrobio­

nego a k tu kupna, wioskę je j i dom w m ie­

ście, stanow iący je j spadek po rodzicach.

Byłoby m u się to, zapewne, udało, dzięki, poprostu, uczuciu w strę tu i pogardy, j a ­ kie budził w sw ojej żonie, k tó ra zgodziłaby się n a w szystko, byle się go módz pozbyć;

n a szczęście jednak, rodzina je j w dała się w to i pow ściągnęła jego chciwość. Opo­

wiadano także, że przychodziło naw et do zniew agi czynnej, że jed nak biła tu prze- dew szystkiem m ałżonka, dam a odważna, prędka,, gorącego tem peram entu, a przy- tem obdarzona niepospolitą siłą fizyczną.

W końcu Adelaida Iwanowna rzuciła dom

> i męża, i uciekła z ubogim nauczycielem sem inaryum , pochodzącym z niższych w a rstw ludności, zostaw iając synka Dym i­

tra .

N aty ch m iast po je j wyjeździe, K a ra ­ m azow zaprow adził u siebie rodzaj harem u, zap ijając sie przvtem bez pamięci, w a n tra ­ k tach zaś jeździł po całej praw ie okolicy, skarżąc się, ze łzami w oczach na żonę każdem u, kto chciał tveh sk a rg słuchać.

P rzy te j sposobności opowiadał on o żonie sw ojej szczegóły, o jak ich każdy in n y mąż nie wspom inałby naw et sam przed sobą bez uczucia w stydu. — Wogóle spraw iało mu, zda się, dziwna przyjem ność odgryw ać przed każdym śm ieszną rolę zdradzonego męża, popisyw ał się praw ie sw oją krzvw dą. to też żartow nisie mówili mu. — “W yglądacie, Fedorze Pawłowiczu, jakbyście dostąpili wyższej rangi, tak ie za­

dowolenie bije od was pomimo waszych strap ień” . — N iektórzy utrzym yw ali, że K aram azow udaje tylko nieświadomość, zdając sobie wybornie spraw ę ze śmiesznej stro n y swego położenia, któż jed n ak wie­

dzieć może, czy nie było w tem i rzeczy­

w istej naiwności. — W końcu udało m u się n a tra fić na ślad zbiegłej swej m ałżonki.

Biedaczka przebyw ała w P etesbu rg u, w raz ze swym sem inarzystą, i zaczynała właśnie puszczać się n a pełne fale em ancypacyi. —•

F edor Pawłowicz zakłopotał się tem cokol­

wiek i zaczął naw et w ybierać się do P e te r­

sb u rg a, nie wiedząc właściwie, dlaczego?

i poco? Możeby naw et rzeczywiście ta m pojechał, gdyby nie to, że po wziąwszy takie postanow ienie, uczuł się w Obowiązku dodać sobie anim uszu przed drogą na swój zw ykły sposób, t j . oddając się bezprzykład­

nej pijatyce.

Tym czasem rodzina jego żony otrzym a ła wiadomość o je j śmierci. Um rzeć m iała gdzieś n a poddaszu z ty fu su . W chwili otrzym ania te j wiadomości, Fedor Paw ło­

wicz był zupełnie pijany . Opowiadano 0 nim, że w ybiegł wówczas na ulicę z wznie

sionemi do góry rekam i, krzycząc na cały głos z radością: “Jestem wolny” . Inni u trz y m ywali, że płakał, ja k m ałe dziecko, aż żal było patrzeć na niego, mimo w szystkich jego wad. — Bardzo być może, że jedno 1 drugie było praw dą. Cieszył się, praw do­

podobnie, swojem oswobodzeniem i opłaki­

w ał jednocześnie tę, k tó ra oswobodziła go sw ą śm iercią. — W znacznej ilości w ypad­

ków ludzie, i}awret źli, z n a jd u ją więcej w so­

bie prostoduszności i dobroci, niżbyśm y mogli przypuszczać, a zauważyć to może­

m y i sam i na sobie.

Łatw o sobie wyobrazić, jakiego rodza­

ju, ojcem i wychowawcą mógł być tak i człowiek. — W stosunku jego do syna s ta ­ ło się to, co się stać m usiało, tj. zaniedbał go całkowicie. Nie była to bynajm niej j a ­ kaś uraza mężowska do dziecka Adelaidy Iw anow nej. poprostu — zapomniał o niem najzupełniej.

Podczas gdy F edor Pawłowicz zanu­

dzał w szystkich dokoła łzami swierni i sk a r­

gami. zam ieniając jednocześnie dom swój

■w gniazdo rozpusty, trzy letni M itia znalazł opiekuna w osobie G rigora, w iernego słu­

gi tegoż domu.. Gdyby nie on, n iktby na­

(8)

/"BRACIA KARAMA20W w et nie pom yślał o zm ienieniu chłopcu ko­

szulki. W pierw szych bowiem czasach ro ­ dzina m atk i zapom niała również zupełnie o dziecku. Dziad jego, a ojciec Adelaidy, Iwanowicz, nie żył już w tedy, babka była ciężko chora, a ciotki powychodziły za m ąż.C ały więc rok pędził m ały M itia w cze­

ladnej izbie pod opieką G rigora. Gdyby n a w e t ta tu ś przypom niał był sobie o nim

■(a tru d n o przypuszczać, żeby nie wiedział 0 jego istn ien iu ), to i ta k odesłałby go niezawodnie napow rót do czeladnej, bo obec­

ność dziecka zaw adzałaby m u tylko w roz­

pu stn y ch jego h ulan kach : Aż n araz przy ­ b y ł z P ary ża stry jeczn y b r a t zm arłej Ade­

laidy Iwanowej, P io tr Aleksandrowicz Mi li­

sów, B ył to wówczas zupełnie jeszcze m ło­

dy człowiek, osobliwy ty p m iędzy M jusowe- mi, oświecony, gładki, w całem znaczeniu teg o słowa “E uropejczyk” , k tó ry z cza­

sem m iał się przedzieżgnąć w liberała w stylu epoki pomiędzy 1840 a 50. Miesz­

k a ł on później długie jeszcze la ta za g ra ­ nicą, sty k ał się z w ybitnym i przedstaw icie­

lam i kierunków liberalnych, ja k Bakunin, : Proudho^i itp. — lubił też n a starość opo­

w iadać o trzydniow ej rewolucyi lutow ej z roku 1848, d ając do zrozum ienia, że b rał w niej czynny udział, omal naw et nie wal­

czył na barykadach.

Posiadał w łasny m ają te k ziemski, coś około ty siąca dusz. Posiadłość- ta, leżąca tu ż obok m iasta, graniczyła też z g ru n ta ­ mi miejscowego klasztoru, z k tó ry m M jusow prow adził odwieczny proces o praw o rybo­

łów stw a, czy też używania lasu. Proces te n rozpoczął on zaraz po objęciu spadku, uw ażając za swój obyw atelski obowiązek człowieka oświeconego, napsuć trochę krw i

Iderykałom . * ^

Dowiedziawszy się o losie kuzynki sw ej, Adelaidy Iwanowny, k tó rą znał i po­

dziw iał w swoim czasie, postanow ił zająć się pozostałym po niej sierotą. Wówczas, nie zw ażając n a młode swoje la ta i prze­

zwyciężając w stręt, ja k i w nim budził F e ­ dor Pawłowicz, zaw arł z nim znajom ość 1 oznajm ił mu w prost, że prag nie zająć się w ychowaniem rjałeg o Miti. Opowiadał póź­

n iej, że skoro zapytał K aram azow a o Mitię, te n w yglądał przez dłuższy czas tak , jak b y zupełnie nie rozum iał, o jak ie to dziecko chodzi. Robił naw et wrażenie człowieka mo­

cno zdziwionego m yślą, że ma, gdzieś w do­

m u jakiegoś synka. Choćby naw et było tro ­ chę przesady w tem opowiadaniu M jusowa,

to w każdym razie było ono bardzo c h a ra ­ k tery sty c z n e dla Fedora Pawłowicza, k tó ­ ry bardzo chętnie przybierał przed ludźmi n ajro zm aitsze pozy i to zwykle niekorzy- stn e dla siebie, a raczej uw łaczające.

J e s t to z re sz tą ry s wspólny wielu ludziom 0 wiele rozujnniejszym od naszego bo hate­

ra . P io tr Aelksandrowicz M jusow zabrał się energicznie do dziecka, i uzyskał to, że m ianowano go współopiekunem Miti, ze względu n a spadek jego po m atce. Prócz tego, m alec zam ieszkał u nowo poznanego wu,iaszka. Nie trw ało to jed n ak długo, gdyż M jusow, uporządkow aw szy w łasne in­

te re sy finansow e, zap rag n ął znów wrócić do P aryża, w yjeżdżając zaś, powierzył ma­

łego M itię opiece jednej ze swych s tr y je ­ cznych ciotek, m ieszkającej w Moskwie.

N adeszła tym czasem sław na rewolucya lu­

towa, k tó ra ta k dalece pochłonęła uw agę Mju sowa, że i on z kolei zapom niał o swoim wychowańcu, k tó ry po śm ierci moskiew­

skiej swej opiekunki przechodził z rą k do rąk , i zmienił jeszcze trzy, czy cztery ra*

zy m iejsce pobytu,

D y m itr Fedorowicz ró sł w przekona­

niu, że gdy z czasem dojdzie do pełnolet- ności, otrzym a spadek po m atce, i będzie m ajątkow o zabezpieczony. L a ta dziecinne 1 młodość upłynęły mu bardzo nieporządnie Nie skończył gim nazyum , baw ił ja k iś czas j w szkole w pjskow ej, dosługiwał się stopni n a Kaukazie, stra c ił je skutkiem pojedyn­

ków, odzyskał nanowo, hulał wiele, stracił, stosunkowo, dużo pieniędzy. Doszedłszy do pełnoletności, otrzym yw ał m ałe zasiłki od F edora Pawłowicza, przedtem zaś rato w ał się zaciąganiem długów. D y m itr Fedoro­

wicz odnowił znajom ość ze swym ojcem do­

piero po dojściu do pełnoletności. F edor Pawłowicz nie podobał mu się w a le , b a­

w ił też u niego krótk o i odjechał, o trz y ­ m aw szy niew ielką kw otę pieniędzy i nieo­

kreślone obietnice na przyszłość. Należy tu zaznaczyć, że młody K aram azow nie zdołał wydobyć od ojca żadnych dokładnych w ia­

domości, ani o w artości swego spadku po m atce, ani też o ilości dochodów z niego.

F edor Pawłowicz zauważył odrazu, że syn jego m a zbyt w ygórowane pojęcie o swym m a ją tk u , że jednak je s t to przytem chło­

p ak lekkomyślny, gw ałtow ny, niecierpliwy, hulaka,, którego łatwo będzie zaspokajać drobnym i datkam i, udzielanym i mu co pe­

wien czas. Tak też postępował z nim przez

całe cztery lata, aż wreszcie D ym itr stra-

(9)

8 BRACIA KARAMAZOW cii cierpliwość i p rzyjech ał znów do ojca,

chcąc ju ż ostatecznie załatw ić swoje dzie­

dzictwo. Wówczas F edor Pawłowicz oznaj­

m ił synowi, że w ypłacił mu ju ż w szystko, co m u się należało, i że, kto wie naw et, czy nie dał m u znacznie więcej, z czego w ynika, że teraz właściwie on je s t dłużni­

kiem ojca. W dodatku przedstaw ił m u roz­

m a ite dokum enty, k tó re dowodziły, że skutkiem rozm aitych finansow ych speku- lacyi, w któ ry ch sam chciał brać udział, niem a ju ż praw a upom inać się o nic!

W iadomość ta w prowadziła młodzień­

ca w osłupienie. Podejrze%vał ojca o kłam ­ stw o i oszustwo, i. w padł nareszcie w stan nerwowego rozdrażnienia, graniczącego z szałem. Takie to okoliczności doprowadzi­

ły w końcu do k a ta stro fy , k tó re j przebieg stanow i treść, a raczej zew nętrzną stronę niniejszego opowiadania. Zanim jednak przejdziem y do tego przedm iotu, należy nam zaznajom ić się jeszcze z młodszymi synam i F ed ora Karamazow’.

* « *

SYNOWIE Z DRUGIEGO MAŁŻEŃSTWA.

Pozbywszy się ooieki nad cztereletnim M itią, F edor Pawłowicz, ożenił się w krótce.

Pożycie jego z d rug ą żoną trw ało la t

osiem. ^

D ruga t a jego żona pochodziła z odle- głei stolicy, do k tó rej F edor Pawłowicz, zaiechał w spraw ie niezbyt czystych in te re ­ sów, któ rych dokonywał na współkę z jed ­ nym żydkiem.

Pomimo hulaszczego życia, p ijań stw a i rozpusty, F edor K aram azow nie zaniedby­

w ał nigdy swoich pieniężnych interesów , i powiększał nieustannie swój kapitał, za pomocą dość podłego g atu n k u spekulacyi, k tó re mu. się jednak zawsze wybornie uda­

wały. D ruga żona Fedora Pawłowicza n a ­ zyw ała sie Zofia Iwanowna. Była to bez­

dom na sierota, przy g arn ięta z litości przez s ta rą , b o g atą i bardzo a rb itra ln ą damę, wdowę po generale Worochow. S ta ra ge­

nerałow a była jednocześnie wychowawczy­

nią, opiekunką i dreczycielką sieroty. Nie znam bliższych szczegółów wzajem nego ich stosunku, opowiadano mi tylko, że tę łago­

dną, naiw ną i dziwnie pozbawioną zawzię­

tości dzeweczkę, odcięto raz ze sznurka, na k tó ry m się powiesiła w ja k ie jś komórce.

W takich to w arunkach zjaw ił się Fedor

Pawłoy/icz i oświadczył się o rękę Zofii. Za­

sięgnięto o nim inform acyi i pokazano m u drzwi. Wówczas zaproponował on znów sie­

rotce w ykradzenie; być może, że, m imo wszystko, nie zgodziłaby się na to m ałżeń­

stwo, gdyby znała cokolwiek przeszłość Ka- ram azow a, ale co m ogła rozumieć tak a m ło­

da niedoświadczona dziewczynka, k tó ra wiedziała tylko, że lepiej utopić się, niż pozostawać dłużej w domu dotychczasowej opiekunki.

T ym razem Fedor Pawłowicz nie wziął żadnego posagu po żonie, bo generałow a, srodze zagniew ana, nie dała nic wychowan­

ce, a w dodatku przeklęła ich oboje. Nie był to jedn ak dla niego zawód, gd yż w ty m wypadku nie liczył isto tn ie na zysk, a ol­

śniony został poprostu nadzw yczajną pię­

knością dzieweczki, a zwłaszcza niew innym wyrazem je j w ejrzenia, k tó re spiorunowa- ło niem al tego rozpustnika, rozm iłow ane­

go dotąd przeważnie w grubszego rodzaju kobiecej piękności.

“Mnie te oczka niew inne drasnęły, ja k brzytw ą po duszv”’ — m aw iał później, chichocząc po sw o jem u

Nie wziąwszy nic po żonie, nie robił sobie też z nią F edor K aram azow żadnych ceremonii, a opierając sie na tern, że je s t właściwie je j wybawcą, k tó ry ja uratow ał od stryczka, podeptał odr^zu najelem entar- niejsze zasady przyzwoitości m ałżeńskiej, a napełniw szy dom swój kobietam i liche- sro prowadzenia, zaczał w ypraw iać w oczach żony n ajw strętn iejsze orgie. C harak tery- stycznem ie^-t, że s ta ry słucra. Grigor. któ­

ry niecieroiał pierw szej swej pani, Adelai- dy Iw anow ny tu sta n a ł odrazu po stronie młodej m ałżonki i występow ał w je j obro­

nie z niezw vczaina. i^k na służącego, śm ia­

łością. Dość powiedzieć, . że rozpędził v^z nrzem oca zgrom adzona w domu bezw sty­

dna tłuszcze, udarem niaiac w te n sonsób przysposobiona przez pana swego orgię. Mi­

mo to, nieszczesna kobieta, dręczona i w y­

straszona przez całe życie, dostała w krótce nerwowei choroby, bardzo rozpowszechnio­

nej wśród kobiet z Indu w Rosvi i podlegać zaczęła strasznvm atakom histervcznvm , x)rzv których traciła niekiedy przytom ność.

)W tvch' w arunkach została jednak m atk ą dwóch svnów. S tarszy, Iw^n. urodził się w pierw szym roku jei młod­

szy, Aleksy, we trz v la ta później. W chwili

śmierci m atki, .Alpksy m i°ł zaledwie cztery

lata, mimo to, zapncniętał j ą n a całe życie,

(10)

BRACIA KARAMAZOW 9 ja k przez sen, oczywiście. Po śm ierci Zofii

Iw anow ny los jej synów był słowo w słowo ta k i sam , ja k poprzednio pierworodnego M iti. Ojciec zapom niał o nich najzupełniej, dostali się więc do izby G rigora i pod jego opiekę. Tam też odszukała ich a rb itra ln a generałow a, opiekunka i dobrodziejka ich m atk i. Przez całe

8

la t niezapom niała u ra ­ zy, wyrządzonej sobie niegdyś przez Zofię, a słysząc o nieszczęśliwem pożyciu dawnej sw ej wychowanki, zwykła pow tarzać swo­

im domownikom, że sierota sam a sobie ta ­ k i los zgotowała, i że P an Bóg karze j ą słu­

sznie za jej niewdzięczność. W trz y m iesią­

ce po śm ierci młodej kobiety, generałow a u k azała się w mieście, w któ rem m ieszkał F ed o r Pawłowicz, i udała się w prost do je ­ go m ieszkania. Zabaw iła nie dłużej nad pół godziny, ale dokonała wiele. W ieczór już był wówczas, F edor Pawłowicz, k tó ry od ośm iu la.t nie widział generałow ej, wyszedł n a je j spotkanie zupełnie pijany. Opowia­

dano, że bezwzględna sta ru szk a wycięła mu bez żadnych wstępów dwa siarczyste noii- czki, w y ta rg a ła za włosy ir nie przemówi­

w szy ani słowa, poszła prosto do izby G ri­

gora. Zauważywszy odrazu, że dzieci są n ieum yte i w brudne;! bieliźnie, poczęsto­

w ała też policzkiem Grigora, w yprow adziła' dzieci, a owinąwszy je w pled, posadziła do k a re ty , i zawiozła do siebie. G rigor zniósł o trzy m any policzek z uległością niewolnika.

W yprow adził s ta rą jejm ość do k arety , po­

kłonił się je j w pas i oddał dzieci z prze­

konaniem , że “Bóg zapłaci je j za siero ty ” .

— Byłeś i jesteś wałkoń! — krzyknęła m u generałow a w odpowiedzi i odjechała

% dziećmi.

F edor Pawłowicz zdał sobie spraw ę z tego, co z * '

7

ł o ; doszedł on do przeko­

n ania, że w szystko stało się jąk n ajlep iej i nigdy, ani jednem słowem nie p ro testo ­ w ał przeciw wychow aniu dzieci swoich w domu generałow ej. O w ym ierzonych so­

bie policzkach opowiadał sam bardzo ch ęt­

nie po całem mieście.

W krótce potem generałow a um arła, za­

pisu i ac k ^ d e m u z malców po tv siac rubli n a ich wychowanie (pisała w swoim te s ta ­ m encie) : “Pieniądze te powinny w ystarczyć do ich pelnoletności, bo to i tak aż nadto

^dla takich dzieci; gdyby zresztą ktoś m nie­

m ał, że to za mało, niech da w ięcej” itd.

N a szczęście, głównvm sm dkobiercą genpr^łowei został bardzo porządny i uczci­

wy człowiek, m iejscow y m arszałek szlach­

ty , Jefim Piotrowicz Poljenow. — Próbo­

w ał on z początku porozumieć się z Fedo- rem Pawłowiczem, ale spostrzegł odrazu, że je s t to człowiek, od którego nie w ycią­

gnie ani grosza na wychowanie dzieci, ja k ­ kolwiek ten nigdy w prost nie odm awiał i rozpływ ał się wciąż w czułościach.

Wobec tego, Jefim Piotrowicz sam z a ­ ją ł się losem sierot, a zwłaszcza pokochał młodszego, Aleksego, k tó ry wychowywał się w jego rodzinie, Opiekun m łodych Ka- ram azow był jednym z najlepszych i n a j­

szlachetniejszych ludzi, jak ich się rzadko w świecie spotyka. Nie tk n ą ł ani grosza z pieniędzy, zapisanych chłopcom przez ge­

nerałową, tak , że kap italik ów podwoił się do czasu, ich pełnoletności, i sam łożył n a ich wychowanie.

Nie w dając się w szczegóły dzieciń­

stw a ich i młodości, opowiem je tylko w krótkich zarysach. Starszy, Iwan, rósł jako ponury, zam knięty w sobie chłopak, k tó ry ju ż w dziesięciu latach życia zrozu­

miał, że w ychow uje się u obcych i na ich łasce, i że ojciec jego je s t człowiekiem, o k tó ry m w styd wspominać. Od dzieciństw a okazywał on nadzw yczajne, podobno zdol­

ności do nauk. W trz y n a sty m roku życia opiekun Iw ana oddał go do gim nazyum w Moskwie, i nie z atrzy m u jąc go dłużej w sw ojej rodzinie, um ieścił go u w ybitne­

go pedagoga, przyjaciela z lat dziecinnych.

Stało się to, ja k opowiadał później sam Iw an, dzięki “nam iętności robienia dobrze” , k tó ra była n a jisto tn ie jszą treścią życia Pol jenowa. Uważał on, że genialnem i zdol­

nościami chłopca kierować też powinien genialny wychowawca. Zanim jed n ak Iwan ukończył gim nazyum , równie opiekun jego, ja k i genialny wychowawca, rozstali się ju ż z życiem.

Jefim Piotrowicz Poljenow zaniedbał był niektórych form alności, dotyczących kapitaliku zapisanego jego wychowańcora przez a rb itra ln ą generałow ą, skutkiem cze­

go, po jego śm ierci Iw an znalazł się w b a r­

dzo tru d n em położeniu i przez pierwsze , dwa la ta studyów uniw ersyteckich zarabiać m usiał na siebie. Nie zwrócił się, ani razu do ojca z prośbą o pomoc, nie wiadomo, czy przez dum ę i pogardę dla niego, czy też przez zdrowy zm ysł krytyczny, k tó ry mu wskazywał, że od takiego ojca nic się spodziewać nie może.

Mimo to, młodzieniec dał sobie radę,

z początku udzielając łekcyi po 30 kop. za

(11)

10 BRACIA K AB AM AZ O W godzinę, i biegając po redakcyach, gdzie

powierzano mu drobne dziesięciowierszowe n o tatk i z wiadomości ulicznych, zaopatrzo­

ne podpisem “św iadek” . N o tatk i te były ta k dowcipnie i ciekawie redagow ane, że bardzo prędko zrobiły sławę swemu auto­

rowi, k tó ry ji/ż tem jednem wyróżnił się odrazu z całego tłum u kolegów swych i ko­

leżanek, oblegających od ra n a do nocy w szystkie redakcye, dla ofiarow ania swych w ierszy i przekładów z francuskiego.

' Zawiązawszy raz stosunki z redakcya- m i pism, utrzym yw ał je Iw an Fedorowicz przez cały ciąg pobytu n a uniw ersytecie.

W ostatnich czasach zaczął pisyw ać sp ra­

wozdania z dzieł naukowych, k tó re zwróci­

ły na niego uwagę specyalistów..

A wreszcie, w chwili ukończenia stu- dyów, udało mu się napisać arty k u ł, k tó ry dał go poznać szerszym kołom czytającej publiczności, Za tem a t posłużyła mu sp ra ­ wa trybunałów duchownych, będąca wów­

czas niezm iernie na czasie i zajm u jąca w szystkie um ysły. A rty k u ł w ydrukow any został w jednym z większych dzienników stołecznych i wywołał oromne wrażenie.

Ciekawy był, mianowicie, ton, jakim a u to r tra k to w a ł swój przedm iot, i całkiem niespo­

dziewane wnioski, jakie wyprowadził w końcu.

Zdawszy spraw ę z rozm aitych poglą­

dów na ro zstrząsan ą przez siebie kw estyę, zaznaczył wreszcie własne stanowisko, a uczynił to w tak i sposób, że z jednej

■strony ludzie zapatryw ań klerykalnych uznali go za swego, z drug iej zaś, nietylko postępowi, ale naw et sk ra jn i ateiści, przy- klasnęli"’ mu również gorąco. Znalazła się wreszcie g a rstk a ludzi domyślnych, u trz y ­ m ujących, że a u to r grubo sobie zażartow ał z czytelników, w każdym razie zdobył so­

bie jednym zam achem sławę, k tó ra dotarła naw et do rodzinnego jego m iasta. M iejsco­

w a inteligencya przypom niała sobie, że Iw an urodził się wśród niej i nie m ogła się dość nadziwić, że je s t on synem tego oto osławionego Fedora Pawłowicza.

W tym w łaśnie czasie Iw an przy je­

chał do ojca. P rzy jazd ten był dla wielu zagadką. I w sam ej rzeczy, trudno było pojąć, ja k może taki uczony, dum ny i am ­ b itny młodzieniec, nawiązywać stosunki z takim ojcem, k tó ry go całe życie zanie­

dbywał, nie troszczył się o niego, nie pa­

m iętał o nim, a i dziś w żadnym razie nie przyszedłby mu z pomocą.

Tym czasem m łody K aram azow zam ie­

szkał w domu o jca ; mimo fata ln e j jego reputacyi, zgodził się z nim wybornie, a n a ­ w et zaczynał wyw ierać na niego pewien do­

datn i wpływ. Dziwiono się tem u powszech­

nie, najbardziej zaś dobitnie wypowiadał zdum ienie' swoje M iksów, daw ny opiekun D ym itra, k tó ry wrłaśnie w ty m czasie przy­

jech ał z P aryża, i n aty ch m iast zaw arł zna­

jomość z interesu jący m kuzynem . “ Chło­

pak m a am bicyę, — m aw iał o nim — um ie radzić, posiada zresztą w łasny kapitalik n a w yjazd za granicę, nie przy jech ał więc po pieniądze. Z apijać się wódką nie p o tra fi, rozpustnych hulanek nie lubi. Cóż więc trzy m ać go może w tej norze?” Tym cza­

sem najwidoczniej s ta ry polubił go, a n a ­ w et obejść się bez niego nie mógł. Zna­

cznie później dopiero pokazało się, że Iw an Fedorowicz przyjechał tu w spraw ie b ra ta swego, D ym itra, k tó ry prosił go o to listo­

wnie, zanim jeszcze Iw an w yjechał z Mo­

skwy.

B racia nie znali się dotąd wcale i zo­

baczyli się teraz poraź pierwszy. W krótce Iw an wziął na siebie rolę pośrednika po­

m iędzy ojcem, a D ym itrem , u siłu jąc zała­

godzić powstałe między nimi zatargi, k tó re w łaśnie wótwczas zaostrzyły się bardzo. Mi­

mo to w szystko, postać Iw ana i jego po­

stępki m iały zawsze w sobie coś zagadko­

wego, W te n sposób cała rodzina K aram a- zowych zjechała się i poznała z sobą po ra z pierwszy, bo i najm łodszy syn, Aleksy, znajdow ał się ju ż od roku w m iejscowym klasztorze, gdzie odbywał nowicyat. Miał on zam iar poświęcić się życiu zakonnem u i przygotow ał się do tego z wielkiem sku­

pieniem.

NAJMŁODSZY SYN ALOSZA.

Alosza m iał wówczas la t 20. Mimo, że zam ierzał poświęcić się życiu zakonnem u, nie był to bynajm niej fan aty k , ani naw et m istyk. Okleślićby go m ożna raczej jako urodzonego a ltru istę . Jeżeli obrał sobie drogę zakonną, to dlatego tylko, że uważał ją wówczas za jedyną, na k tó rej m ógł urze­

czywistnić swój ideał wyzwolenia z m rocz­

nych ciemności ziem skiego zła duszy sw ej, rw ącej się ku św iatłu i miłości. D rugą przyczyną, k tó ra w płynęła na jego p o sta­

nowienie, było spotk&nie na owej drodze

(12)

BR A C IA KARAMAZOW 11 nadzw yczajnego człowieka, jak im był w je ­

go oczach świętobliwy starzec Zosim a,-m ie­

szk ający w m iejscow ym klasztorze. Do sta rc a tego przyw iązał sie m łody Alosza całemi siłam i swego gorącego i nienasyco­

nego serca. Był to zresztą wogóle niezwy­

kły chłopak. W chwili śm ierci m atk i m iał on dopiero czw arty rok, mimo to, zapam ię­

ta ł j ą sobie na całe życie. W spom nienia te w ystępow ały w jego wyobraźni ta k w y­

raźnie, ja k głoski ogniste, w yryte na ciem- nem tle, lub ja sn y pu n k t wielkiego jak ie ­ goś obrazu, gubiącego się zresztą w ciem­

nym półm roku. P am iętał mianowicie jeden m om ent ze swego dzieciństwa. Cichy letni wieczór i prom ienie zachodzącego słońca, w padające ukośnie przez o tw a rte okno do w n ętrza pokoju, gdzie w kącie paliła się lam pka przed obrazem M atki Boskiej.

P rzed ty m obrazem klęczała m łoda kobie­

ta , zanosząc sie od żałosnego łkania i w y­

rzucając z siebie rozpaczliwe okrzyki. Kobie­

ta trzy m ała go w objęciach i przyciskała n am iętnie do piersi, ta k silnie, że praw ie ból mu zadając, to znów podsuwała go nie­

jak o w stron ę obrazu, modląc się za niego i Wzywając dla niego opieki M adonny.

W tej chwili wbiegła zastraszona p iastu n ka i w yrw ała go z r ą k m atki. Taki to obraz zapam iętał sobie Alosza, dodając przytem , że, o ile sobie przypom ina, tw arz m atki jego była przedziwnie piękna, mimo, że w owej chwili m iała w yraz nawpół obłą­

kany. Opowiadał zresztą o tem niechętnie.

W dzieciństwie i młodości był to chło­

p ak mało w y w nętrzający się i małomów­

ny. Pochodziło to jed n ak z pewnego rodza­

ju w ew nętrznej zadumy, k tó ra go ta k po­

chłaniała, że zapom inał praw ie wobec niej o istnieniu zew nętrznych wypadków. Mimo to, nie stro n ił on wcale od ludzi, kochał ich, w ierzył im przez całe życie, a przecież n i­

kom u nie przyszło na myśl uważać go za prostodusznego lub naiwnego.

Było w nim coś, co budziło w obcują­

cych z nim przekonanie, że człowiek ten nie przyzna sobie nigdy praw a sądzenia ich postępków nieprzychylnie, i gorszenia się nimi. Widocznem było, że to mu nigdy n a m yśl nie przyjdzie. Zdawało się, że zdol­

n y je s t darować w szystko, i że nie potępi bezwzględnie nic, choćby sam najgłębsze­

go doznał zm artw ienia. Od wczesnej mło­

dości doszedł pod tym. wzgledem do takiego zrównoważenia, że n ik t i nic nie było w s ta ­ nie zadziwić go lub zastraszyć. M ając lat

dwanaście przybył do ojca, którego dom był, ja k wiadomo, gniazdem n a jw strę tn ie j­

szej rozpusty. Otóż tam , on, n a tu ra wyż­

sza i czysta, byw ał niekiedy świadkiem scen, których widoku zupełnie nie mógł przenieść, wówczas oddalał się tylko w m il­

czeniu., nie zdradzając przytem n a jm n ie j­

szego zgorszenia, lub uczucia pogardv dla kogobądź. Ojciec jego, k tó ry jako d a w n y ; bywalec, m iał węch do ludzi i był po sw o-' jem u mocno drażliw y, p rzy jął go począt­

kowo z niedow ierzaniem i obsei*wował nie­

chętnie. (Milczy, bo milczy, m yślał o nim, ale w szystko na w ąs m o ta ). Po dwóch ty~ i godniach jednak znajom ości n ab rał do nie­

go tak iej sy m patyi, że b ra ł go co chwila W objęcia i całow ał, po pijanem u, co praw ­ da, ale z nieudaną czułością, a z czasem pokochał go ta k serdecznie i głęboko, ja k jeszcze nikogo.

Już to chłopaka tego kochali wszyscy, z którym i się stykał. Jeszcze w dzieciń­

stw ie, gdy umieszczono go w rodzinie opie­

k una jego i wychowawcy, Jefim a Poljeno- wa, zjednał sobie bardzo prędko ogólne przy wiązanie, tak, że kochano go ta m i obcho­

dzono się ja k z najbliższym krew nym . Był zaś jeszcze wówczas tak iem dzieckiem, że nie m ożna go było w żaden sposób posą­

dzać o w yrachow aną przebiegłość i z góry obm yślany zam iar zaskarbienia sobie wzglę­

dów swego otoczenia. D a r zdobywania sobie miłości ludzkiej b ył u niego czemś wro- dzonem i oddziaływał n a innych bezwiednie, i bezpośrednio. To samo było w szkole, Zdawałoby się, że z tego rodzaju usposobie­

niem m ógł się narazić na niechęć kolegów, a p rzynajm niej stać się celem żartów i po­

śmiewiska. Chętnie np. cdosabniał się, od­

d ając się ulubionym swym zadumom, lub też uciekał gdzieś do k ą ta z książką. T ym ­ czasem przez cały czas pobytu w szkole kochany był przez w szystkich i uchodził za ulubieńca kolegów. Rzadko bardzo b rał udział w

sw a w o la c h

tow arzyszy, rzadko

n a ­

w et byw ał wesoły, ale odrazu, m ożna było poznać, że nie płynie to u niego z ja k ie jś wrodzonej posępności, przeciwnie, usposo­

bienie m iał pogodne i równe. N igdy nie s ta ­ ra ł się wykazać wyższości swej nad kole­

gam i, a przytem nie bał się nikogo i nicze­

go. Dlatego też m alcy zdawali sobie w y­

bornie spraw ę, że zalety te są w nim ta k

dalece wrodzone, że nie przyjdzie mu n a

myśl pysznić się niemi, a postępuje raczej

tak , jak b y w-cale o nich nie wiedział. Nie

(13)

BRACIA KARAMAZOW 12

był przytem wcale zaw zięty i zapom inał szybko urazy, Zdarzało się też nieraz, że w godzinę po jakiem ś nieporozum ieniu roz­

m aw iał ta k pogodnie i uprzejm ie z tym , k tó ry go obraził, jak b y nic nigdy między nim i nie zaszło. A robił to nie dlatego, aby szybko przebaczał' i darow ywał, a raczej ponieważ właściwie nie uznaw ał się za obrażonego, co też najk o rzy stn iej w pływ a­

ło n a przeciwników.

Jeden tylko ry s c h a ra k te ru Aloszy n a­

daw ał się, zdaniem jego spółuczniów, do żartów i śmiechów z niego, i to od n a jn iż ­ szych do najw yższych klas gim nazyalnych.

R ysem ty m była jego bezgraniczna, niem al dzika wstydliwośc. Nie znosił on zupełnie pewnego rodzaju ' słów, w y r a ż e ń i rozmów o kobietach. N a nieszczęście, tego rodzaju właśnie w yrażenia i rozmowy s ą aż nadto rozpowszechnione w naszych szkołach. W yrostki, praw ie jeszcze dzieci, czyste naw et i niewinne w duszy i w ser­

cu, lu b u ją się często w tak ich rozmowach i opowiadaniach, iakich.bv nie Powstydził się najro zpasań szy żołdak. Co więcej, dzieci z naszego, ta k zwanego, wyższego, inteligentnego tow arzystw a — wiedzą o wielu rzeczach i szczegółach, o jak ich nie śniłoby się owym żołdakom. Nie je s t to w nich rozpustą, ani naw et isto tn y m wew­

nętrznym cynizmem, jakkolw iek m a wszel­

kie tego pozory, ale fak te m je s t, że dora- s ta ia c e chłopaki z n a jd u ją w tak ich rozmo­

w ach dziwne upodobanie, jakb y jak iś sm a­

czek delikatny i bardzo dla nich pociągają- cy. Spostrzegłszy, że Alosza K aram azow z a ty k a sobie uszy, ilekroć o tem zaczyna być mowa, chłopcy otaczali go um yślnie, odkryw ali mu przemocą rece i krzyczeli mu um yślnie nad uchem najw iększe obrzydli­

wości. Wówczas' w yryw a! sie im rozpaczli­

w ie i rzucał się na ziem ię zakryw ając się, 0 ile możności i, nie wytrawia d^iac. ani ie- dnego gniewnego słowa, znosił w m ilczeniu obrazę. W końcu zostawiono go w spokoju 1 przestano naw et przezyw ać go dziewczyn­

k a, tylko zapatryw ano się na niego z pew- nem politowaniem . Co się tyczy nauk, n a­

leżał on zwykle do lepszych uczniów, nie był jed n ak nigdy pierwszym .

Po śmierci Jefim a Poljenow a, żona je ­ go i cała rodzina, składająca się wyłącz­

nie z kobiet, w yjechała n a dłuższy czas do Włoch. Alosza, k tó ry był jeszcze wów­

czas w gim nazyum , dostał się w tedy do domu dwóch dalekich kuzynek Poljenow a,

k tó rych przedtem nie znał, i pozostaw ał już u nich, nie wiedząc zupełnie, na jak ic h się to dzieje w arunkach. C h arak tery sty cz­

nym także rysem jego usposobienia było, że się nigdy nie zatroszczył, z czego i czy­

im kosztem żyje-?""Pod tym względem b ył on zupełnem przeciw ieństw em starszeg o swego b ra ta , Iw ana, k tó ry od dzieciństw a bolał niezm iernie nad tem , że żyje n iejako na łasce swego dobroczyńcy i s ta ra ł się ja k - najp ręd zej sta n ą ć o w łasnych siłach. N ie m ożna jedn ak było z tego powodu sądzić Aloszę zw ykłą m iarą, tj. posądzać go o b ra k godności, bo każdy, k to go bliżej poznał, nabierał przekonania, że gdyby chłopcu tem u dać na własność najw iększy k apitał, rozdałby go niezawodnie n a do­

b re uczynki, a może naw et oddałby go pierw szem u lepszenyj oszustowi, k tó ry b y go o to poprosił. Zdawał sie zupełnie nie rozum ieć w artości grosza. Gdy w dzieciń­

stw ie dawano mu pieniądze na drobne przyjem ności, to albo nosił je całym i tygo­

dniam i w kieszeni, nie wiedząc, co z nie­

mi począć, lub też pozbywał się ich n aty ch ­ m iast. nie wiedząc zupełnie naw et, ja k i n a co. K rew ny jego rodziny, P io tr A leksan­

drowicz M iusow, k tó rv zdawał sobie do­

skonale spraw ę z w artości pieniędzy i b ył mocno drażliw y na punkcie burżuazy jny ch pojęć o uczciwości, ta k określał tę właści­

wość c h a ra k te ru A loszy: “Oto jedyny czło­

wiek w świecie, którego m ożna zostawić z całym spokojem zupełnie samego w środ­

ku obcego m iasta, zaludnionego m iliona­

m i mieszkańców, zupełnie mu nieznajo­

mych, a mnżna ręczvć, że nie zaginie i nie um rze z głodu i chłodu. W jedn ej chwili, bowiem zgłosi się do niego m nóstwo ludzi, gotowych nakarm ić go i przyodziać, albo też on sam wyżywi się i przyodzieje bez żądnego w ysiłku, i nie będzie w tem dla niego żadnego poniżenia, gdyż każdy poczy­

tyw ać sobie będzie za przyjem ność oddanie mu przysługi.”

Brakowało mu jedn ej ju ż tylko klasy do ukończenia gim nazyum , gdy n araz oznaj m ił swoim chwilowym opiekunom, że m usi jechać do ojca dla załatw ienia jednej sp ra ­ wy. D am y te zm artw iły się bardzo jego wy­

jazdem i zatrzym yw ały, ja k mogły.

Podróż to była niedaleka,, ale Alosza nie m iał na n ia żadnych środków. Wów­

czas opiekunki jego nietylko nie pozwoliły

m u zastaw ić na te n cel Zegarka, k tó ry

otrzym ał w podarunku od rodziny swego

(14)

•i BRACIA KAEAMAZOW ... 13 byłego opiekuna, ale zaopatrzyły go o wie­

le h o jn ie j, niż tego potrzebował, nie zapo­

m in a ją c o ub ran iu i bieliźnie. On jed n a k .zwrócił im połowę pieniędzy, oświadczając, że pojedzie trz e cią klasą, i udał się do ro­

dzinnego m iasta. N a zapytanie ojca, dla­

czego nie kończy gim nazyum , nie odpo­

w iedział nic praw ie i b y ł tylko niezwykle zam yślony. Po niejakim czasie dopiero po­

kazało się, że p rag nie odszukać grób m atki, i, ja k sam mówił, po to właściwie p rzy je ­ chał. B yła w tem jed n ak inna jeszcze po­

budka, k tó re j n a razie sam sobie nie uśw ia dam iał, ale k tó ra z niep rzep artą silą pcha­

ła go n a nową drogę życia, F edor Paw ło­

wicz nie m ógł mu, oczywiście, wskazać mo­

giły jego m atk i, bo od czasu je j pogrzebu n ie b ył an i razu n a cm entarzu.

Tu w ypada nam wspomnieć jeszcze słów p a rę o życiu stareg o K aram azow a. Po śm ierci d ru g iej żony w ydalił się on z ro ­ dzinnego m ia sta i przebyw ał dłuższy czas w Odesie. Tam , ja k sam opowiadał, poza- w ierał liczne znajom ości z rozm aitym i “ży­

dam i, żydkam i, i żydziętam i”, a także przyjm ow any b y ł w dom ach ta k zwanych iz r a e l i tó w ” . W ty m to okresie życia roz­

w inął w sobie tę osobliwszą um iejętność zb ija n ia i nagrom adzania grosza. Gdy po kilku lata ch takiego życia powrócił do ro ­ dzinnego m iasta, dawni jego znajom i zna­

leźli w nim wielkie zm iany. Przedewszy- stk iem p o starzał się nad wiek swój, k tó ry niebył jeszcze zbyt podeszły. N astępnie za­

chowanie się jego w tow arzystw ie straciło ju ż wszelkie piętno przyzw oitości i stało się do najw yższego stopnia tryw ialne i aro- gackie. N ieobyczajność względem kobiet, k tó rą i daw niej upraw iał, stała się jeszcze bard ziej w yuzdana. Prócz tego, założył w powiecie kilka nowych szynków, a wszy­

scy praw ie obywatele okoliczni stali się w krótce jego dłużnikam i. Oczywiście, że k a p ita ły swoje um ieszczał tylko na pew­

nej hipotece. W o statnich czasach zaczął też tracić troch ę równowagę um ysłu, s t a ł . się jak iś azorski, up ijał się coraz częściej i gdyby nie Grigor, k tó ry zajm ow ał wobec niego jak b y stanow isko guw ernera, n a ra ­ ziłby się nieraz n a ciężkie nieprzyjem ności.

P rzy jazd Aloszy podziałał dodatnio na tego podupadającego starca. Budzić się w nim zaczęły dawno przygasłe wspom nie­

nia.

—■ W iesz ty , żeś ty bardzo do niej po­

dobny, > — m aw iał do sy n a —- do “KUku-

szy” — ta k nazyw ał sw oją zm arłą żonę, z powodu nerw owej choroby, na k tó rą cierpiała.

Grobu “K likuszy” nie m ógł jed nak w żaden sposób pokazać synowi. Zrobił tc dopiero s ta ry G rigor, k tóry , ja k ęię poka­

zało ku ogólnem u zdziwieniu, sam pom yślał 0 pom niku i napisie. Skrom ne to było, a l e ::

przyzw oite. N a płycie żelaznej wypisano imię, nazwisko, wiek i datę śm ierci niebo­

szczki, a pod spodem w y ry ty był cztero- w iersz odpowiedni, w rodzaju tych, jak ie się spotyka n a cm entarzach m iejskich.

Alosza nie okazał na grobie m atk i szczególniejszego w zruszenia, w ysłuchał tylko spokojnie opowiadania G rigora o spo­

sobie, w ja k i uporządkow ał grób biednej

“K likuszy” i odszedł, nie przemówiwszy, ani słowa. N atoąciast cały te n epizod wy­

w arł całkiem niespodziew ane w rażenie na F edora Pawłowicza. Objawiło się ono w ten sposób, że zawiózł ty sią c rubii do m iej­

scowego klasztoru, o fiaru jąc na m szę za dusze nie drugiej swej żony, m atk i Aloszy,, ale pierw szej, Adelajdy Iwanowńy. te j, k tó-j r a go biła. A b ył to człowiek, k tó ry przez całe sw oje życie nie spełniał żadnych p ra k ty k religijnych i z pewnością nie wy­

dał nigdy i pięciu kopiejek na postaw ie­

nie świeczki przed ołtarzem . Takie to nie­

spodziewane zw roty uczuć i m yśli z d a rz a -’

j ą się często wśród ludzi.

M arne i hulaszcze życie, jak ie prow a­

dził Fedor Pawłowicz, wyryło n ie z a ta rte 1 ch arak terysty czne ślady na jego ówcze­

snej fizyonomii. Małe jego oczka, o bezczel­

nym i c h y try m wyrazie, okolone były mię- sistem i w oreczkam i; tw arz, stosunkow o drobną, pokryw ały głębokie zm arszczki, zbiegające się w okolicach podbródka, kto-, r y zwisał n a k szta łt podługow atej to re b k i' pod ostro zakończoną brodą, n a d ając całej tw arzy ja k iś odrażająco lubieżny ch a ra k ­ te r. D odajm y do tego szerokie, żarłoczne usta, o grubych, m ięsistych w argach, z pomiędzy któ ry ch ukazyw ały się czarne i połam ane szczątki zębów, a będziemy mieli całkow ity obraz ówczesnego w yglą­

du starego Karam azow a.

ża rto w a ł on sam nieraz z te j sw ojej tw arzy, jakkolw iek zdawał się być z niej dosyć zadowolony. Pysznił się mianowicie swoim nosem, k tó ry był niewielki, cienki a przytem z dość w ydatnym garbkiem .

“Praw dziw y rzym ski nos — powiadał

o nim — co w połączeniu z podbródkiem

(15)

14 BRACIA KARAMAZOW stanow i w spaniały typ , ty p rzym skiego pa-

try cy u sza z epoki upadku”.

W krótce po odnalezieniu grobu m atki, Alosza oznajm ił ojcu, że m a zam iar w stą ­ pić do now icyatu do miejscowego klaszto­

ru , gdzie go obiecano przyjąć. Dodał przy- tem , że zw raca się do niego, jako do ojca, z prośbą o pozwolenie, w nadziei, że nie bę­

dzie się sprzeciw iał spełnieniu n a jg o rę t­

szych jego pragnień. S ta ry wiedział, że przebyw ający przy klasztorze ojciec Zosi- m a w yw arł głębokie wrażenie n a jego “ci­

chego Aloszę.”

— Ten starzec, to w sam ej rzeczy ucz­

ciwy m nich — przem ówił F edor Pawłowicz, wysłuchaw szy w milczeniu prośby syna.

— Hm, to się tobie tego zachciew a? Mój ty cichy chłopczyku, .— mówił dalej, uśm ie­

ch ając się .ty m swoim szerokim, nawpół pijanym , niepozbawionym jed n ak pijackiej chytrości, uśm iechem . — Hm... Przeczu­

w ałem ja , że ty na tem skończysz. A cóż, m asz te swoje dwa tysiące rubelków, to i wiano gotowe. Ty się bardzo nadajesz do takiego życia, grosza tracić nie umiesz, j a k kanareozek, po dwa ziarneczka na ty ­ dzień. Nie bój się, aniele miły, ja ciebie nie opuszczę i zapłacę za wpisanie ile zażą­

d a ją , gdyby trzeb a było. Ale jeżeli nie za­

żąd ają, to po co się napraszać? N iepraw ­ daż... Hm... A wiesz ty co? znam j a jeden klasztor, co m a w łasny fu to r za m iastem , gdzie m ieszkają “klasztorne żonki” , ta k je ta m wszyscy nazyw ają, ze trzydzieści sztuk pewnie. Byłem ta m i wiesz co, b a r­

dzo to w swoim rodzaju interesu jące, dla rozm aitości. Szkoda tylko, że panuje tam ro sy jsk i szowinizm. Francuzek np. niem a wcale, a pow innyby być dla grubych ryb.

Podobno jeszcze przyjadą. A tu co? N iem a takiego urządzenia, niem a. A mnichów sztuk ze 200. Uczciwe podobno “m onachy”, posty obserw ują. E j, Alosza! żal mi cie­

bie. A wiesz ty co? wierz czy nie wierz, po­

kochałem ja ciebie... w sam ej rzeczy... No i przytem , ładnie, pom yślałem sobie, że będzie komu pomodlić się za grzeszną du­

szę. N ieraz ju ż m yślałem o tem . Miły ty chłopcze! Ty wiesz, że j a na punkcie tych w aszych w szystkich nabożności, całkiem głupi jestem . Ale przecież przychodzi mi czasem n a myśl, nie często rozum ie się, ale czasem, że ju ż tam dyabeł widły na duszę m oją g otu ie i nie może być inaczej. Dobrze myślę, widły, ale skąd one? z czego zrobio­

ne, z żelaza może? gdzież t a fab ry ka,

w k tó re j się k u ją ? O t! w klasztorze np.

m nichy m yślą, że piekło m a su fit, j a go­

tów też je ste m wierzyć w piekło, ale bez su fitu , to jak o ś delik atniej, k u ltu raln iej, bardziej po p ro te s ta n c k u ; tym czasem w sa­

m ej istocie rzeczy, to chyba w szystko j e ­ dno. Ot ju ż i je s t przeklęta zawiłość! Bo jeśli niem a su fitu , niem a i wideł, a jeśli niem a wideł, czemże m nie dyabeł po śm ier ci zahaczy?, a jeśli ju ż takiego, ja k j a ,i nie zahaczysz, to gdzie praw da na świecie?

D la m nie jednego należałoby wym yślić owe' w idły! Bo ty nie wiesz, Alosza, ja k i j a bezw stydny grzesznik jeste m !

— T am przecież niem a wideł, — cicho i poważnie odparł Alosza, przyglądając się bacznie ojcu.

— Tak, tam są tylko cienie wideł, ja k mówi francuski p o eta: “W idziałem cień woźnicy, k tó ry m iotły cieniem czyścił cie­

nie k a re ty ”. A ty skąd, gołąbku, wiesz, że tam wideł niem a? Inaczej ty zaśpiewasz, ja k posiedzisz w klasztorze. Idź zresztą, idź, może się dobierzesz do praw dy, w tedy wróć i opowiedz. Zawsze jakoś lżej będzie iść n a tam te n św iat, gdy się człowiek do-' wie, co go ta m czeka. A przyzwoiciej bę­

dzie dla ciebie żyć wśród “m onachów” , niż tu ze sta ry m •pijakiem i m iędzy “kobietka­

m i”. Tylko, że do ciebie, ja k do anioła, nie nie przylgnie. I tam w klasztorze nic do ciebie nie przylgnie, j a wiem o tem , dlate­

g o ci nie bronię tam iść. Palisz się teraz, jale się wypalisz i wrócisz do mnie, a j a czekać tu będę n a ciebie, bo wiem, że t y jed y n y na świecie nie potępisz mnie, chłop­

cze mój m iły! J a to czuję, bo jakżebym czuć tego nie m iał?

Mówiąc to, rozchlipał się n a dobre. Był bowiem sentym entalny. Żły, ale sentym en­

taln y. (

* * *

STARCY.

Nie należy sobie wyobrażać młodego Aloszę, jako młodzieńca chorobliwego, n e r­

wowego i wątłego fizycznie. Przeciw nie, był to wówczas chłopak rosły, zdrów, silny, 0 rum ianych policzkach i błyszczących oczach. Był on przytem bardzo piękny 1 zgrabny, w zrostu trochę więcej, niż śre ­ dniego, o regularnym , choć trochę wydłużo­

nym. owalu tw arzy. W łosy m iał ciemno-

blond, a oczy cierń rio-szarp. ¿Lu;ża sŁomlrn

(16)

BRACIA KARAMAZOW 15 Otwarte, o wyrazie przeważnie zadum anym

i pozornie spokojnym .

Oczywiście, rum iane policzki i zdrowy organizm nie w ykluczają bynajm niej uspo­

sobienia fanatycznego i skłonności do m i­

stycyzm u, tylko, że z Aloszą rzecz się m iała przeciw nie i m ożnąby go raczej c h a ra k te ry z o w a ć jako realistę.

Oczywiście, będąc w klasztorze, wie­

rz y ł w cuda, tylko, że, zdaniem mojem, w ia ra w cuda nie sprzecza się wcale z rea ­ lizmem.

N ie cuda sk ła n ia ją realistę do w iary, a przeciw nie, uznaw anie możliwości cudu j e s t dla niego wynikiem w iary, skoro już

r a z uw ierzył. __

R ealista nie wierzący, nie uznałby naj- oczywistnego fa k tu nadprzyrodzonego, k tó ­ ry b y się s ta ł w jego oczach i raczej niedo­

wierzaliby w łasnym zmysłom, niżby m iał p rzy ją ć istnienie cudu. U wierzącego zaś rea listy istnienie cudu je s t tylko łogieznem .■•następstwem jego wiary.

Apostoł Tomasz, k tó ry tw ierdził, że nie uwierzy, dokąd nie zobaczy, woła u jrz a ­ w szy: “P a n mój i Bóg m ó j!” Ozyżby cud w yw ołał w nim w iarę? Chyba przeciwnie, w ia ra jeg o wyw ołała cud, bo w ta jn i serca swego w ierzył ju ż i przedtem .

Alosza był człowiekiem inteligentnym , mimo, że przerw ał nauki i kończyć ich nie m iał zam iaru. W spomniałem ju ż w yżej, że drogę zakonnego życia obrał dlatego, iż uw ażał ją jak o jed y n y sposób urzeczywi­

stn ie n ia swego ideału dążenia ku miłości i św iatłu. B ył on jednym z ty ch młodych ' ostatniego pokolenia, którzy, m ając n a tu rę do g ru n tu uczciwą, poszukują praw dy, wie­

rz ą w n ią i p o trzeb ują je j ze w szystkich sił sw ojej duszy ; a odnalazłszy, p rag n ą po­

święcić się dla niej jak n ajp ręd zej i n ajzu­

pełniej, chociażby oddając je j życie. Nie wiedzą, na nieszczęście, ci młodzi, że ofia­

r a z życia je s t często łatw iejszą, i że po­

święcenie pięciu lub sześciu lat, z kipiącej , życiem młodości na tru d ciężki i uporczy­

wy, dla zdobycia choćby wiedzy, potrzeb­

nej dla popierania sw ojej praw dy, . je s t o fia rą stokroć cięższą i dla wielu niemożli­

w ą .

Alosza w ybrał sw oją drogę, ja k się spełnia czyn bohaterski. Skoro po głębszym i poważnym nam yśle doszedł do przekona­

nia, że istn ieje Bóg i nieśm iertelność du- gzy, n a ty c h m ia st powiedział sobie "żyć bę­

dę dla Boga i nieśm iertelności i nie p rzy j­

m ę połowicznego kom prom isu” .

Gdyby był, przeciwnie, doszedł do prze­

konania, że niem a Boga i nieśm iertelności, to niechybnie zostałby n aty ch m iast ateu- szem i socyal-istą.

Bo socyalizm, to nietylko kw estya ro ­ botników i pro letary atu , to również, i to w n ajisto tn ie jsze j swej treści, kw estya ateizm u, wznoszącego wieżę Babel, oczy­

wiście, bez Boga, nie dla wzniesienia się do niebios z ziem skiej niziny, a raczej dla ob­

niżenia niebios do ziemskiego poziomu.

Po tak im procesie w ew nętrznym wy­

dało się Aloszy niepodobieństwem żyć, ja k dawniej; skoro powiedzianem je s t: “Od­

daj w szystko, co masz, i pójdź ze m ną, je ­ śli chcesz być doskonałym ” .

Powiedział też sobie; “Nie mogę dać dwóch rubli tam , gdzie należy oddać wszy­

stko, ani też poprzestać na uczęszczaniu do kościoła, zam iast “Pójść za nim ” .

Być może, że. podziałały tu wspom nie­

nia m atki, k tó ra m usiała go niegdyś wo­

zić do klasztoru, a i prom ienie zachodzące­

go słońca, ośw ietlając ukośnie obraz święty, pod którego opiekę oddawała go m atka, nie pozostały też bez wpływu. P rzy jechał jeszcze w ahający się i zadum any, ale w kla­

sztorze spotkał świętego starca.

W spomniawszy o sta rc u Zosimie, któ ­ ry w yw arł ta k przew ażny wpływ na Aloszę, m usim y powiedzieć tu parę słów o s ta r ­ cach wogóle i o stanow isku, jak ie za jm u ją oni w rosyjskich klasztorach.

Ludzie kom petentni tw ierdzą, że s ta r ­ cy ukazali się w Rosyi niedawno, bo zale­

dwie od stu lat, podczas gdy na wschodzie, a zwłaszcza w M ałej Aźyi, istnieli oni ju ż przed tysiącem lat.

W Rosyi zwyczaj osiedlania się s ta r ­ ców po klasztorach był z początku źle wi­

dziany, jako now atorstw o i zakorzenił się w niewielu tylko miejscowościach.

Klasztor, w

k t ó r y m

Alosza odbywał nowicyat, był w łaśnie jednym z tych nie­

wielu, a m ieszkający przy nim świątobliw y Zosima był już ostatnim z trzech starców, k tórzy tu kolejno przebyw ali. Był on je d ­ nak w yczerpany bardzo chorobą i wiekiem i zdawał się bliskim grobu i niewiadomo było, kim go zastąpić. A kw estya to była w ażna dla klasztoru, k tó ry nie m iał żad­

nych osobliwości, ja k relikwie święte, cu­

downe obrazy, lub pam iątki historyczne,,

(17)

16 BRACIA KARAMAZOW tak , że tylko obecność sta rc a ściągała w je ­

go m ury tłu m y pielgrzymów.

Któż to był ten starzec? i kim wo- góle są s ta rc y ? — Starzec taki, to ktoś, co bierze w duszę sw oją ludzkie dusze i wo­

le. Ten, co sobid takiego sta rc a wybierze, y yrzeka się najzupeinej w łasnej woli, od­

d a ją c j ą w pełne posiadanie starcow i. Pod­

d ający się przy jm u je dobrowolnie tę s tr a ­ szną szkołę żyriu w nadziei, że, po długich

■wysiłkach, pokona się i zawładnie sobą do tego stopnia, iż uzyska w końcu doskonałą swobodę, tj. wyzwolenie się od samego s ie ­ bie, unikając w te n sposób losu tych, któ­

rzy przeżyć p o tra fią nieraz całe życie, nie odnalazłszy swego ja . T a sztuk a w ładania duszam i, czyli t. zw. “starcostw o”, nie teoretyczne bynajm n iej, lecz o p arte n a ty ­ siącletniej prak tyce, przyszło do nas ze Wschodu.. Uległość względem starców je s t to coś więcej, niż zwykłe posłuszeństwo k lasztorne, to w ieczysta niem al zależność od obranego przew odnika i nierozerw alny z nim związek.

Opow iadają np., że w pierw szych czasach chrześcijaństw a, jeden z tak ich “posłuszni- ków” nie spełnił iakiegoś polecenia swoje­

go sta rc a i opuścił go naw et zupełnie, prze­

nosząc się z jego klasztoru do innego, odda­

lonego, gdzieś z Syryi do E gip tu. Tam, po życiu pełnem świątobliw ych i bogoboj­

nych trudów , poniósł wreszcie śm ierć m ę­

czeńską za w iarę. Gdy grzebano go z wiel­

k ą uroczystością w kościele, czcząc go, oczywiście, jak o świętego, to na słowa dya- k o n a ; “u stąpcie stąd, przeklęci!” — tru m ­ na, zaw ierająca zwłoki m ęczennika, ruszyła się z m iejsca i wyrzucona została z kościo­

ła ; powtórzyło się to trzy kro tnie. W tedy dopiero obecni przypom nieli sobie, że świę­

ty ów naruszył ślub posłuszeństw a wzglę­

dem swego sta rc a i z tego powodu dusza jego nie może mieć spokoju, dopóki tenże sam starzec nie zwolni go od uczynionego ślubu, bez względu na wielkie zasługi m ę­

czennika. Dopiero, gdy wezwany starzec udzielił żądanego rozgrzeszenia, pogrzeb m ęczennika odbyć się mógł w spokoju.

J e s t to zapewne s ta ra tylko legenda, ale w każdym razie ch arak tery zu je ona dobrze ogrom ną powagę i przemożne s ta ­ nowisko starców na Wschodzie. Dlateoro to może, gdy z czasem in sty tu cy a ta przenio­

sła się do Rosyi, miejscowe duchowieństwo patrzyło na starców niechętnie, uw ażając ich za intruzów , w dzierających się w p ra ­

wa, należne tylko spowiednikom. Za to lud przy jął ich wszędzie bardzo ochoczo i o ta­

czał ich wielkiero poważaniem i miłością.

Z czasem zw yczaj ten u ta rł się i zakorze­

nił, i coraz częściej spotykać można było starców , żyjących spokojnie przyklaszto- rach, dla któ ry ch obecność ich b yła bardzo pożądana.

Starzec Zosima, o k tó ry m mowa b y ła powyżej, m iał wówczas 65 lat. Pochodził z rodziny szlacheckiej i za młodu służył n a­

w et w w ojsku, jak o oficer n a K aukazie.

W yw ierał on rzeczywiście n a Aloszę, ja k iś niezwykły, osobliwy woływ. Na młodzień­

czą w yobraźnię chłopaka działała, bezw ąt- pienia, nadzw yczajna sław a i popularność tego starca. T łum y ludzi różnych stanów schodziły się nieustannie do klasztoru, pro­

sząc go o radę.

Opowiadano o nim, że w skutek długo­

letniego w ysłuchiw ania tysiącznych zwie­

rzeń, tro sk i kłopotów swoich pokutników , doszedł on do. ta k doskonałej znajom ości n a tu ry ludzkiej, że odgadyw ał z pierwsze­

go w ejrzenia cel i powód przybycia każ­

dego, kto się do niego zwracał, w praw iając tem gości swoich w niesłychane zdumie­

nie.

Alosza był ulubieńcem s ta rc a i miesz­

k ał z nim w jed n ej celi, w idywał nieraz;

cudowne zmiany, jak ie zachodziły w lu­

dziach odw iedzających go, gdy wszedłszy zakłopotani drżący i ciężko nieraz zatro ­ skani, wychodzili z tw a rz ą pogodną i roz­

jaśnioną, jak b y ulegając w ew nętrznem u przeobrażeniu.

Pociągało go również pogodne usposo­

bienie starca, łagodność jego i przystęp- ność.

Było wszakże w ' klasztorze kilku mni­

chów i to ze znaczniejszych fig u r, k tó rzy zazdrościli skrycie sławy świątobliwemu Zosimie, ci jed n ak byli w m niejszości i nie śmieli okazywać mu niechęci wobec tego, że większość kochała go w prost fanatycz­

nie. Ci o statn i uważali go stanowczo za świętego, a przeczuw ając bliski jego zgon, oczekiwali cudów po śm ierci i wielkiej sła­

wy, k tó ra spłynie z niego na cały klasztor.

Alosza w ierzył bez zastrzeżeń w cudo­

tw órczą moc swego m istrza, podobnie, ja k w ierzył w sta rą , powyżej opisaną, legen­

dę.

W idział on nieraz, ja k przyprowadzano do sta rc a chore dzieci i dorosłych, ja k bła­

gano go, aby zechciał położyć ręce na zbo­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nadzór konserwatorski nad przenosinami księgozbioru biblioteki kamedulskiej z klasztoru na Bielanach do Biblioteki Jagiellońskiej był dla mnie obok wielu wyzwań

Kontynuacją projektu „Jagiellońska Biblioteka Cyfrowa” był projekt „Bezpieczne i kompleksowe udostępnienie zasobów cyfrowych w sieci Internet”, w którym digitali-

Dokument publikowany niżej, datowany na 25 czerwca 1944 roku, jest kopią nie- uwierzytelnioną swego rodzaju memoriału, skierowanego do rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie 1

Zbierając materiały do pracy magisterskiej poświęconej oprawom starych druków w bibliotece stradomskiej, natknęłam się na dwie książki, które niegdyś były częścią

Żygulski, zbroja łuskowa (lorica squamata) była jedną z najstarszych osłon metalowych Rzymian. Została wynaleziona już w XVII wieku p.n.e. i była uży- wana przez wiele

Wielkość przedsięwzięcia, jakim było kompleksowe, katalogowe opracowanie bi- blioteki z Bielan, można sobie uświadomić dopiero wtedy, jeśli weźmie się pod uwagę, że

Latem 2005 roku pracownicy kilku oddziałów zbiorów specjalnych Biblioteki Jagielloń- skiej (Oddziału Starych Druków, Oddziału Rękopisów i Oddziału Zbiorów Graficznych)

72 Kazimierz Chodynicki (1890–1942) – historyk Europy Wschodniej. Profesor Uniwersytetu Wileńskie- go, a następnie Poznańskiego. Prezes Pol- skiego Towarzystwa Historycznego.