• Nie Znaleziono Wyników

CHWILA ZWĄTPIENIA,

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 141-186)

Nie om ylił się ojciec P aisy, spodziewa­

ją c się, że jegr ukochany chłopiec powróci z czasem do daw nej w iary i ufności dziecię­

cej, a czytał on przytem tra fn ie w duszy m łodzieńca, odgadując w łaściw ą przyczynę tego jogo upadku n a duchu. N ie podzielał on, oczywiście, lekkom yślnej niestałości tłu m u , nie o cuda mu chodziło, jakkolw iek uw ażał je za f a k t możliwy i godny świę­

tości ukochanego jego m istrza, k tó ry przez ta k długi czas przedstaw iał dla niego bez­

sporny ideał ludzkiej doskonałości. Ale tu n aruszona została wyższa sprawiedliwość, k tó re j ta k bardzo domagało się i pożądało serce jego. Oto ten, k tó ry powinien był b yć w yniesiony ponad w szystkich na ziemi, te n n a jg o d n ie jsz y , z godnych i n ajsp raw ie­

dliwszy ze spraw iedliw ych, zam iast zasłu­

żonej czci, i uwielbienia, w ydany został na w zgardę, śmiech i poniżenie. I za co? Kto to sp raw ił? K to m ógł ta k osądzić? Za co t a niesław a? Skąd ten przedw czesny roz­

kład. orzeciw ny prawom n a tu ry ? — jak u trzym yw ali z urąganiem zwolennicy F era- ponta. Jak iem praw em ci ludzie, o tyle m ar­

niejsi, o tyle niżsi, p rzy zn ają sobie praw o sądzenia i potępiania i w ierzą, że praw o to p o sad aja?

Gdzie O patrzność? Gdzie moc je j i po­

tę g a ? dlaczego w tak ie j właśnie chwili za­

ta ja praw a swoje, podporządkow ując je ślepym , głuchym i niem vm praw om przyro­

d y ? Uczucia te i wątpliwości były zupeł­

nie n atu raln e w wieku Aloszy i przy gorą­

cem jego usposobieniu i żleby naw et było, gdyby ich nie był doznał. Bo i cóżby to by­

ła za młodość, k tó rab y w pierw szej godzi­

nie bólu, spowodowanego krzyw dą najd roż­

szych i najśw iętszych swych uczuć, nie po­

tra fiła zdobyć sie na oburzenie, kieru jąc się jedynie rozsądkiem , k tó ry niczemu się nie dziwi i wszystko potrafi wytłómaczye?

Pod w rażeniem doznanych w strząśnień, Alosza, w ybiegłszy z pustelni, rzucił się tw arzą na ziemię i leżał ta k nieruchom y, pod cieniem olbrzym iego "wiązu. Prócz w szystkich innych tro sk, przypom inały mu się i w ystępow ały coraz w yraźniej szcze­

góły w czorajsz j jego rozmowy z Iw anem . Nie poddawał się im bezwzględnie, ale jed ­ nak w spom nienia te gryzły m u i traw iły duszę, przepełniając ją jadem goryczy.

W takim stanie znalazł go przechodzą­

cy R akitin i zatrzy m ał się zdumiony.

— T y tu , A losza? — zapytał, a po chwili dodał: — Więc i ty ? więc i ty ta k ­ że? — tu urw ał, ale po oewnem drgnięciu Aloszy odgadł, że te n słyszy go i rozum ie pytan ie. W tedy zdum ienie znikać zaczęło z tw arzy R akitina, a na ustach jego u k a ­ zał się drw iący uśmiech.

— S łu c h a j! — mówił dalej. — Szukam ciebie przeszło od dwóch godzin. Co ty tu robisz? co za niedorzeczności w ypraw iasz?

Popatrz-że choć na mnie.

Alosza usiadł, oparłszy się plecami o drzewo, nie płakał, ale tw arz jego w y ra­

żała dotkliwe cierpienie, a w oczach jego w idniał w yraz rozdrażnienia. Nie p a trz y ł p rzy tern n a R akitina, a gdzieś w prze­

strzeń.

— W iesz! T yś się coś straszn ie zm ie­

nił, gdzież się podziała tw oia słodycz? gnie­

wasz się na kogo? obrazili cię?

— P rz esta ń ! — przerw ał mu Alosza, nie patrząc wciąż na niego i m achnąw szy niecierpliw ie ręką.

— Taki to je s te ś ? zupełnie ja k inni śm iertelnicy, a ta k długo uchodziłeś z'a anioła. W iesz co, Alosza, dziwię się tobie, ja, com się już oddawna p rze stał dziwić.

M iałem cię dotąd za inteligentnego człowie­

ka.

Alosza spojrzał wreszcie na niego z roz­

BRACIA KARAMAZOW 141 targnieniem , jak b y nie rozum iejąc jego

słów.

—- Czy to napraw dę tak a rozpacz z po­

wodu, że tw ój starzec gnije, więc ty ś so­

bie napraw dę w yobrażał, że on będzie robił jakieś cuda po śm ierci? — zawołał Raki- tin z najw yższem zdumieniem . — W ięc ty napraw dę w ierzysz w tak ie rzeczy ?

— W ierzyłem , wierzę, chcę wierzyć i będę wierzył, mało ci jeszcze, — krzy kn ął z rozdrażnieniem Alosza.

— Ależ i owszem, ja k chcesz, gołąb­

ku. T fu ! Dziś jeszcze trzy n asto letn i naw et sztubak nie dałby się złapać n a tak ie bła­

zeństwa. Więc ta k się na pana Boga o b ra­

ziłeś? T w o je n n świętem u nie przyznali r a n ­ gi, orderu nie dali, co? Więc to ta k ? Prze­

ciw Bogu się buntujesz.

Alosza spojrzał na niego przeciągle, zmrużywszy oczy, a w oczach ty ch błysnę­

ło coś, co nie było jed n ak gniewem na Ra- kitina.

— Nie b u n tu ję się przeciw Bogu, tylko świata, jego nie uznaję — przem ówił Alosza z niedobrych uśm iechem .

— Ja k to ? nie uznajesz jego świata — zastanowił się R akitin — cóż to znowm za brednie? — Alosza nic nie odrzekł.

— No! dosyć ju ż ty ch głupstw , przy ­ stąpm y lepiej do rzeczy, powiedz no, jad łeś ty co dzisiaj?

— Nie pam iętam , zdaje się, że jadłem .

— Musisz się przedew szystkiem czemś pokrzepić, aż żal p atrzeć ja k wyglądasz.

Nie spałeś całą noc, a potem w szystkie te historye w klasztorze. Posłuchaj, m am przy sobie kiełbasę, k tó rą kupiłem w m ieście na wszelki przypadek. Ale praw da, ty kiełbasy nie jadasz.

•— Owszem daw aj.

— Oho! więc to ju ż ta k — zupełny, ja k widzę, b u n t, barykady. No, bracie, tego nie trz e b a lekceważyć. Chodź tera z do mnie, pociągniem y wódeczki, tylko n a to się pew­

nie nie zgodzisz. Będę pił.

— No! no! braw o, świetnie. M niejsza zresztą o kiełba&ę i wódkę, ale tak ie uspo­

sobienie nie codzień się tra fia . Chodźmy bracie, żywo.

Alosza w stał i podążył za R akitinem .

— O t! żeby to mógł widzieć b r a t tw ój, Iwan. On podobno jedzie ju tro do Moskwy.

— A jedzie — potw ierdził obojętnie Alosza.

W zm ianka o Iw anie przyw iodła mu naw et n a pam ięć b ra ta D y m itra i ja k ą ś je ­

go 3prawę, nie cierpiącą zwłoki, ale i to wrażenie znikło wkrótce, ustępując miejsca zupełnej obojętności.

W iesz, te n tw ój Iw an nazw ał m nie kie­

dyś dziuraw ym workiem bezdarnego libe­

ralizm u, a i ty dałeś mi p a rę razy do po­

znania, że uwąż^sz m nie za człowieka nieu­

czciwego, obaczym y teraz, ja k w ygląda in- teligencya tw ego braciszka i tw o ja uczci­

wość (słowa te wymówił praw ie szeptem ).

T fu ! A wiesz ty , że doniosłem Chachłako- wej o w szystkiem , co się działo w klaszto­

rze, a ona mi n aty ch m iast odpisała (ona m a pasyę do zapisyw ania i odpisyw ania).

Otóż ni m niej, ni więcej odpisała mi, że s;ę nie spodziewała, aby ta k szanow ny starzec, ja k Zosima, był w stanie ta k postąpić. Uwa- żasz “postąpić” , ta k się w yraziła. Powinien»

bym tera z pójść do niej. Ale wiesz co! —«

tu zatrzy m ał się, nie śm iejąc wypowiedzieć sw ej myśli. Wiesz, gdzie najlepiej było­

by nam pójść?

— W szystko mi jedno, pójdę, gdzie chcesz.

— Więc chodźmy do G ruszy. Cóż? pój- dziesz ? — p y ta ł niepew nym głosem R a­

kitin.

— Chodźmy do G ruszy, — odpowie­

dział Alosza z tak im spokojem i gotowo­

ścią,, że aż R a k itin nie m ógł tego pojąć i odskoczył zdziwiony.

— No, proszę! — zawołał i, ująw szy mocno pod rękę Aloszę, poszedł z nim szyb­

ko gościńcem w stro n ę m iasta.

— Ależ to rad a będzie Gruszeńlca, bar«

dzo rad a, — pow tarzał idąc.

Co praw da, n i e zależało m u wcale na, uradow aniu Gruszeńki. B ył to człowiek p ra ­ ktyczny, człowiek seryo, k tó ry nie robił nic bez celu. Tu m iał cel dw ojaki, nacieszyć się upadkiem Aloszy, k tó ry z wyżyn • św ięto­

ści zejść m iał między grzeszniki, a potem osiągnąć pew ną korzyść m atery alną, którą, mu te n krok mógł przynieść.

* * *

GRUSZA,

G ruszeńka m ieszkała w sam ym środku m iasta, w domu pewnej kupcowej, od któ­

re j w ynajm ow ała niewielkie oficyny. K up­

cowa ta była bliską krew ną Samsonowa, pe­

wnego przyjaciela i opiekuna Gruszy. P rzy ­ wiózł on j ą tu przed czterem a laty z okoli­

142 BRACIA KARAMAZOW cy, jak o 18-letnią dziewczynę, nieśm iałą,

biedną, w ynędzniałą i zahukaną. Ludzie mó­

wili, że s ta ry um ieścił um yślnie faw o ry tę sw oją w domu krew nej, aby mieć n a nią oko. Ale w krótce nadzór okazał się zbytecz­

nym i zostawiono je j zupełną swobodę.

0 poprzedniem je j życiu wiedziano bardzo niewiele. Były głuche wieści, że jako siedem ­ n asto letn ia dziewczyna uwiedziona została 1 porzucona przez pewnego oficera, i że ją ta k ą znalazł Sam sonow w wielkiej nędy i poniżeniu. W ciągu ty ch czterech lat, szczu­

pła, nędzna i zabiedzona sie ro ta pi*zedzierz- gnęła się niespodzianie w świeżą, kw itnącą i pew ną siebie m iejsk ą lwicę, a piękna by ­ ła w typ ie czysto rosyjskim .

Opowiadano o niej, że je s t to kobieta śm iała, energiczna, dum na, popędliwa, a przytem ostrożna, skąpa i zn ająca dosko­

nale w artość pieniędzy. Twierdzono przy ­ tem , że dostęp do niej je s t bardzo tru d n y , i że dotąd nikt, prócz stareg o Samsonowa, nie posiadł je j względów, choć nie brakło ubiegających się o" nie.

W szelkie zabiegi kandydatów i wielbi­

cieli nie doprowadzały do niczego, tak , że niejeden wycofać się m usiał, nietylko nic nie uzyskaw szy, ale jeszcze w yśm iany przez rezolutną kobietkę. Opowiadano także, że w o statnich czasach G rusza puściła się ńa finansow e spekulacye, do k tó ry ch okazała się bardzo uzdolnioną, tak , że naw et z tego powodu posądzono j ą o pochodzenie żydow­

skie. N ie daw ała w prawdzie na lichwę, ale za to tru d n iła - się skupowaniem weksli po zniżonej cenie, po kopiejce nieraz za ru ­ bla, a następnie um iała je odzyskiwać we w łaściw ej w artości. W operacyach tych po­

m agał je j czynnie F edor Pawłowicz K ara- mazow.

S ta ry Samsonow, legalny opiekun G ru­

szy, był to człowiek bardzo bezwzględny, ty ra n w łasnej rodziny, p rzy tem b ogaty i ku tw a. Z początku m iał on zam iar trzym ać także mocno w klubach sw oją protegow aną, ale niezadługo bezwiednie sam je j wpływo­

wi uległ.

G ruszeńka p o tra fiła w krótce w yem an­

cypować się zupełnie, utrzy m u jąc go jedno­

cześnie w przekonaniu, że je s t mu b ezgrani­

cznie w ierna. S ta ry skąpiec, od którego nikt grosza uzyskać nie mógł, wydzielił je j ka- pitalik, osiem tysięcy rubli, k tó ry m pozwo­

lił je j swobodnie obracać, a naw et sam je j y/ ty ch obrotach pom agał. “Z ciebie m ądra

baba, — mówił, d ając je j te pieniądze, —>

p o trafisz tem wojować, ale p am iętaj, że grosza ju ż odemnie nie dostaniesz” . — Wo- góle stosunek Gruszy z je j kupcem, ja k go nazywano, był przez cały czas ich pożycia, zupełnie szczery i przyjacielski.

Gdy F edor Pawłowicz całkiem dla siebie niespodzianie zakochał się nam iętnie w Gru­

szy i oświadczył się je j ze sw ą miłością, s ta ry Samsonow śm iał się tylko, nie przy­

w iązując do tego n ajm n iejszej wagi, gdy jed n ak w o statn ich czasach pojaw ił się na horyzoncie i D ym itr, s ta ry p rzestał się śm iać i w ystąpił praw ie surowo z poważ- nem napom nieniem . "Jeśli m asz w ybierać z dwóch, to bierz ojca, a tylko pilnuj, żeby się s ta ry łajd a k z tobą ożenił, a przed ślu­

bem zapis ci zrobił — z młodym niem a się co zadawać, bo z tego nic nie wyni­

knie” . Takie ra d y udzielał pupilce swojej s ta ry Samsonow, czując się ju ż chorym , i w istocie śm ierć zabrała go w pięć m ie­

sięcy po tych w ypadkach. W szyscy w mie­

ście wiedzieli o gorącem współzawodnictwie ojca i syna K aram azow ych, ubiegających się o względy G ruszy, n ik t jedn ak nie znał praw dziw ej n a tu ry tych stosunków , ta k da­

lece ,że naw et obie służące G ruszy zezna­

w ały później w sądzie, że pani ich przyjm o­

w ała u siebie D y m itra K aram azow a jed y ­ nie ze stra c h u , bo ten groził je j wciąż, że ją zabije.

W chwili, gdy R akitin i Alosza, weszli do m ieszkania G ruszy, w pokojach je j p a­

nował wieczorny półm rok, ona zaś leżała n a kanapie, pogrążona w m yślach. U brana była w czarną, jedw abną suknię, lekko wy­

ciętą, a na ram ionach zarzuconą m iała bia­

łą, koronkową chusteczkę, spiętą na pier­

siach kosztow ną broszą. W s tro ju ty m było je j bardzo do tw arzy. Widocznie czekała na kogoś z niecierpliwością, tw arz m iała bla­

dą, oczy błyszczące, ręce założyła pod gło­

wę, a końcem bucika uderzała nerwowo 0 poręcz kanapy. U słyszaw szy kroki wcho­

dzących, podniosła się na wpół i spy tała zaniepokojona:

— K to ta m ?

— To nic, proszę pani, to nie on, inn!

panowie przyszli — odpowiedziała je j po­

kojów ka, k tó ra otw orzyła drzw i Aloszy 1 Rakitinowi.

— Co je j tak iego ? — m ru k n ął R aki­

tin, w prow adzając Aloszę do salonu.

G ruszeńka zerw ała się za ich wejściem i‘ to z tak im pośpiechem, ja k b y się czegoś

BRACIA KARAMAZOW 143 lękała. Grube pasm o kasztanow aty ch wło­

sów osunęło się je j na lewe ram ię, nie zwróciła n a to uwagi, patrząc b y stro na wchodzących.

— Ach! to ty , R akitin, — zawołała — przestraszyłeś mnie, wchodząc ta k niespo­

dzianie, ale kogóż to przyprow adziłeś, ze sobą? Boże jed y n y ! patrzcie ja k i gość! — krzyknęła, poznawszy Aloszę.

— Każno podać światło — rozkazał Rakitin tonem człowieka, żyjącego na sto­

pie poufałej zażyłości, upoważniającej do gospodarowania tu, jak u siebie.

— św ia tła ! praw da. Fenia, podaj świe­

ce. Więc jed n ak udało ci się go przypro­

wadzić — mówiła, a obróciwszy się do zwierciadła, zaczęła popraw iać szybko wło­

sy. Zachowywała się jedn ak jak b y q przy­

musem.

— Cóż to ? Czy ci nie dogodziłem? —^

py tał R ak itin z u razą w głosie.

— Nie to, tylkoś m nie p rzestraszył.

— Alosza, gołąbku miły, ty się m nie nie lękaj, — mówiła z ponętnym uśm ie­

chem, — nie m asz pojęcia, ja k a ci jestem rada. P rzestraszy łeś m nie R akitka, bo wi­

dzisz, m yślałam , że to D y m itr w darł się ta gw ałtem . W yprow adziłam go dziś w pole, mówiąc, że cały wieczór spędzę w Kuźm y Kuźmicza, mego staru szka, i w ym usiłam na nim słowo honoru, że m i wierzyć będzie.

J a bo widzisz, co tydzień chodzę do mego kupca i robię mu rachunki. Nikomu nie wierzy, tylko m nie. Zam ykam y się na klucz, on rach u je na szczotach, a ja zapisuję.

M itra uwierzył, a j a siedzę w domu i czekam pewnej wiadomości. F en ia! — za­

wołała na pokojówkę, — w ybiegnij no za bram ę i zobacz, czy niem a tam gdzie Dy­

m itra Karam azow a, gotów jeszcze szpiego­

wać m nie i podpatryw ać, śm iertelnie się tego boję.

— Nikogo niem a, proszę pani, j a co m inutę w ybiegam i pilnuję, bo się sam a na śm ierć boję.

— Zam knij drzwi na klucz, i sto ry po- zapuszczaj, gdyby, broń Boże, zobaczył przez okno św iatło, zaraz by tu przyleciał.

Wiesz, Alosza! okropnie , się boję twego b rata , M itry. ■— Mówiła to w szystko gło­

sem podniesionym, bardzo wzburzona.

— Skądże to nagle boisz się ta k D ym i­

t r a ; dawniej tego nie bywało, przeciwnie, robołaś z nim, co sarna chciałaś, tańczył, ja k m u zag rałaś, ...

— Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, złotej dla m nie wieści, o k tórej M itra nie powinien wiedzieć. Czuję, że nie uw ierzył, w to, abym napraw dę siedziała u K uźm y Kuźmicza, z pewnością czai się gdzieś i w y p atru je, co robię. K azałam mu iść i poleciłam, żeby przyszedł do m nie o północy, tym czasem posiedziałam u mego sta ru sz k a jak ie dziesięć m inut, a potem tylnem i uliczkam i wróciłam prędko do do­

mu. Okropnie się bałam , żeby m nie D y m itr nie przydybał w drodze.

— W ybierasz się gdzie, żeś ta k a wy=

stro jo n a ? — b adał R akitin. — Ciekawie dziś wyglądasz.

— Tyś sam ciekawy, R akitin. Mówi­

łam ci już, że czekam pewnej w iadom o­

ści, a gdy j ą dostanę, w yfrunę n a ty c h m ia st stą d i tyleście m nie widzieli.

— A gdzież to się ta k w ybierasz ?

— Zanadto jeste ś ciekawy, prędko sig zestarzejesz.

— P atrzcie! ja k a rozprom ieniona!

a w ystroiłaś się, ja k n a bal.

— Dużo ty wiesz, ja k się na balach stro ją .

— A może ty wiesz?

— Pewnie, że wiem, widziałam jeden bal, gdy K uźnia Kuźmicz żenił swego syna, zaprosił m nie i posadził na galeryi w wsali balow ej, p atrzy łam sta m tą d , ja k tańczą.

Ale co ja tu tracę czas na gadanie z Ra- k itk ą, kiedy ta k i gość m nie odwiedził, istn y królewicz. Alosza, gołąbku, p atrzę n a cie­

bie i oczom w łasnym nie wierzę. Czyż to być może, żebyś ty m nie ódwiedził, żebym cię m iała u siebie? Praw dę mówiąc, nigdym się tego nie spodziewała. Chociaż, co praw ­ da, nie bardzo to w szystko w porę, ale i ta k ra d a ci jeste m serdecznie. Siadaj, kochanie, na kanapie, o t tu , koło m nie. Miesiączku ty mój złoty. E ch! ty R akitko, żebyś ty mi był go wczoraj przyprowadził, byłoby zu­

pełnie co innego, ale i ta k rad a jestem . Może zresztą i lepiej, że to nie w czoraj.

— Siadła obok Aloszy na kanapie i p a trz y ­ ła m u w oczy z zachw ytem . N ie udaw ała te ra z bynajm n iej, była w istocie rozrado­

w ana, oczy je j płonęły, u sta śm iały się, ale jakoś dobrodusznie, wesoło. Alosza n a­

w et nie przypuszczał, żeby tw arz jej mogła mieć tak i serdeczny, szczery wyraz. Wo- góle w ytw orzył sobie o niej zupełnie inne wyobrażenie, a w czorajsze jej zachowanie się u K atarzy n y utw ierdziło go w tem

144 BRACIA KARAMAZOW m niem aniu. Zdziwiony był też, zn ajd u jąc

dziś w niej zupslr*'' inną istotę, i mimo cężkiego bólu, k tó ry go pochłaniał, oczy jego spoczęły na niej, z przyjem nością. Za­

chowanie je j zmieniło się również na ko­

rzyść. W czorajsza przesada i obłudna sło­

dycz zniknęła dziś gdzieś bez śladu, nie m iała ju ż ty ch kocich poruszeń, i zm aniero­

w anych gestów, w szystko w niej stało się naraz pro ste, żywe, naturalne.

— Boże m ój, ja k się to w szystko dzi­

wnie układa — mówiła dalej — i czemu ja się ta k cieczę przyjściem Aloszy? Powiedz­

cie, bo dopraw dy sam a niewiem.

Czem u? A ileż to razy prosiłaś, abym go przyprow adził, m usiałaś mieć w tem ja k iś cel.

— Pewnie, że m iałam cel, ale teraz to ju ż przeszło, nie pora na to, ugościć go tylko chcę, nic więcej. J a teraz jestem lepsza, niż byłam . Siadaj i ty , R a k itk a ,_

czego stoisz? A ! ty ś ju ż sam usiadł, zapo­

m niałam , że R ak itka nigdy o sobie nie za­

pom ni. P a trz na niego, Aloszka, siedzi tam naprzeciw nas, urażony, że ty dziś jeste ś n a pierw szym planie. Obraził się na m nie R akitk a, a niem a o co. J a dziś dobra je ­ stem . A czego ty siedzisz tak i sm utny ? Aloszka, boisz się mnie, czy co? — pytała, zag lądając m u w oczy z uśmiechem.

— Sm utek ma, ran g i nie przyznali, o to się dąsa — drw ił R akitin.

— Jak iej ran g i ?

— A jego starcow i, nie może się z tein pogodzić, że jego starzec śm ierdzi.

— Co to znaczy: śm ierdzi? Zawsze m usisz gadać jakieś głupstw a, obrzydliwo­

ści same. Milczałbyś, durniu. Aloszka drogi, pozwolisz mi na kolana? ot tak. — Mówiąc to, wskoczyła m igiem na kolana Aloszy, przy mila ją c m u się, ja k pieszczona koteez- k a i obejm ując go czule za szyję. — Już ja ciebie rozweselę, mój ty skrom ny chłopa­

czku. Powiedz, napraw dę, czy pozwolisz mi posiedzieć u siebie na kolanach? Nie zech­

cesz, to zeskoczę.

Alosza siedział milczący, bojąc się p ra ­ wie poruszyć. Słyszał doskonale każde je j słowo, ale nie odpowiadał nic, jak b y głos w nim zam arł. Nie było to je d n a k skutkiem w rażenia, o i akie podejrzyw ać go mógł ta ­ ki np. R akitin, przyglądający mu się zło­

śliwie ze swego m iejsca W ielki ból. k tó ry m iał w duszy, zagłuszał w nim ta k całko- Tvdecie wszelkie inne uczucia, że gdyby m ógł zdawać sobie spraw ę z tego, co się

z nim działo w te j chwili, zrozum iałby, że nigdy nie był lepiej zabezpieczony przeciw wszelkiej pokusio i zgorszeniu. Nie rozu­

m iejąc dobrze swego stanu , uczuwał on je ­ dnak pewne zdziwienie, doznając uczucia zupełnie dla siebie nowego, k tó re rodziło się w nim w tej chwili Znikł gdzieś bez śladu ów bezgraniczny strach , ja k i budziła w nim daw niej każda kobieta, a przede- w szystkiem ta , k tó ra siedziała w te j chwili na jego kolanach, obejm ując go za szyję.

Czując ciepło je j uścisku, nie był ani odro­

binę wzruszony, a tylko m yślał o niej z pe­

wnego ro dzaju życzliwą ciekawością.

— D aj pokój tym głupstw om ! — krzy­

knął ze swego m iejsca R ak itin — a lepiej

knął ze swego m iejsca R ak itin — a lepiej

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 141-186)