Nie om ylił się ojciec P aisy, spodziewa
ją c się, że jegr ukochany chłopiec powróci z czasem do daw nej w iary i ufności dziecię
cej, a czytał on przytem tra fn ie w duszy m łodzieńca, odgadując w łaściw ą przyczynę tego jogo upadku n a duchu. N ie podzielał on, oczywiście, lekkom yślnej niestałości tłu m u , nie o cuda mu chodziło, jakkolw iek uw ażał je za f a k t możliwy i godny świę
tości ukochanego jego m istrza, k tó ry przez ta k długi czas przedstaw iał dla niego bez
sporny ideał ludzkiej doskonałości. Ale tu n aruszona została wyższa sprawiedliwość, k tó re j ta k bardzo domagało się i pożądało serce jego. Oto ten, k tó ry powinien był b yć w yniesiony ponad w szystkich na ziemi, te n n a jg o d n ie jsz y , z godnych i n ajsp raw ie
dliwszy ze spraw iedliw ych, zam iast zasłu
żonej czci, i uwielbienia, w ydany został na w zgardę, śmiech i poniżenie. I za co? Kto to sp raw ił? K to m ógł ta k osądzić? Za co t a niesław a? Skąd ten przedw czesny roz
kład. orzeciw ny prawom n a tu ry ? — jak u trzym yw ali z urąganiem zwolennicy F era- ponta. Jak iem praw em ci ludzie, o tyle m ar
niejsi, o tyle niżsi, p rzy zn ają sobie praw o sądzenia i potępiania i w ierzą, że praw o to p o sad aja?
Gdzie O patrzność? Gdzie moc je j i po
tę g a ? dlaczego w tak ie j właśnie chwili za
ta ja praw a swoje, podporządkow ując je ślepym , głuchym i niem vm praw om przyro
d y ? Uczucia te i wątpliwości były zupeł
nie n atu raln e w wieku Aloszy i przy gorą
cem jego usposobieniu i żleby naw et było, gdyby ich nie był doznał. Bo i cóżby to by
ła za młodość, k tó rab y w pierw szej godzi
nie bólu, spowodowanego krzyw dą najd roż
szych i najśw iętszych swych uczuć, nie po
tra fiła zdobyć sie na oburzenie, kieru jąc się jedynie rozsądkiem , k tó ry niczemu się nie dziwi i wszystko potrafi wytłómaczye?
Pod w rażeniem doznanych w strząśnień, Alosza, w ybiegłszy z pustelni, rzucił się tw arzą na ziemię i leżał ta k nieruchom y, pod cieniem olbrzym iego "wiązu. Prócz w szystkich innych tro sk, przypom inały mu się i w ystępow ały coraz w yraźniej szcze
góły w czorajsz j jego rozmowy z Iw anem . Nie poddawał się im bezwzględnie, ale jed nak w spom nienia te gryzły m u i traw iły duszę, przepełniając ją jadem goryczy.
W takim stanie znalazł go przechodzą
cy R akitin i zatrzy m ał się zdumiony.
— T y tu , A losza? — zapytał, a po chwili dodał: — Więc i ty ? więc i ty ta k że? — tu urw ał, ale po oewnem drgnięciu Aloszy odgadł, że te n słyszy go i rozum ie pytan ie. W tedy zdum ienie znikać zaczęło z tw arzy R akitina, a na ustach jego u k a zał się drw iący uśmiech.
— S łu c h a j! — mówił dalej. — Szukam ciebie przeszło od dwóch godzin. Co ty tu robisz? co za niedorzeczności w ypraw iasz?
Popatrz-że choć na mnie.
Alosza usiadł, oparłszy się plecami o drzewo, nie płakał, ale tw arz jego w y ra
żała dotkliwe cierpienie, a w oczach jego w idniał w yraz rozdrażnienia. Nie p a trz y ł p rzy tern n a R akitina, a gdzieś w prze
strzeń.
— W iesz! T yś się coś straszn ie zm ie
nił, gdzież się podziała tw oia słodycz? gnie
wasz się na kogo? obrazili cię?
— P rz esta ń ! — przerw ał mu Alosza, nie patrząc wciąż na niego i m achnąw szy niecierpliw ie ręką.
— Taki to je s te ś ? zupełnie ja k inni śm iertelnicy, a ta k długo uchodziłeś z'a anioła. W iesz co, Alosza, dziwię się tobie, ja, com się już oddawna p rze stał dziwić.
M iałem cię dotąd za inteligentnego człowie
ka.
Alosza spojrzał wreszcie na niego z roz
BRACIA KARAMAZOW 141 targnieniem , jak b y nie rozum iejąc jego
słów.
—- Czy to napraw dę tak a rozpacz z po
wodu, że tw ój starzec gnije, więc ty ś so
bie napraw dę w yobrażał, że on będzie robił jakieś cuda po śm ierci? — zawołał Raki- tin z najw yższem zdumieniem . — W ięc ty napraw dę w ierzysz w tak ie rzeczy ?
— W ierzyłem , wierzę, chcę wierzyć i będę wierzył, mało ci jeszcze, — krzy kn ął z rozdrażnieniem Alosza.
— Ależ i owszem, ja k chcesz, gołąb
ku. T fu ! Dziś jeszcze trzy n asto letn i naw et sztubak nie dałby się złapać n a tak ie bła
zeństwa. Więc ta k się na pana Boga o b ra
ziłeś? T w o je n n świętem u nie przyznali r a n gi, orderu nie dali, co? Więc to ta k ? Prze
ciw Bogu się buntujesz.
Alosza spojrzał na niego przeciągle, zmrużywszy oczy, a w oczach ty ch błysnę
ło coś, co nie było jed n ak gniewem na Ra- kitina.
— Nie b u n tu ję się przeciw Bogu, tylko świata, jego nie uznaję — przem ówił Alosza z niedobrych uśm iechem .
— Ja k to ? nie uznajesz jego świata — zastanowił się R akitin — cóż to znowm za brednie? — Alosza nic nie odrzekł.
— No! dosyć ju ż ty ch głupstw , przy stąpm y lepiej do rzeczy, powiedz no, jad łeś ty co dzisiaj?
— Nie pam iętam , zdaje się, że jadłem .
— Musisz się przedew szystkiem czemś pokrzepić, aż żal p atrzeć ja k wyglądasz.
Nie spałeś całą noc, a potem w szystkie te historye w klasztorze. Posłuchaj, m am przy sobie kiełbasę, k tó rą kupiłem w m ieście na wszelki przypadek. Ale praw da, ty kiełbasy nie jadasz.
•— Owszem daw aj.
— Oho! więc to ju ż ta k — zupełny, ja k widzę, b u n t, barykady. No, bracie, tego nie trz e b a lekceważyć. Chodź tera z do mnie, pociągniem y wódeczki, tylko n a to się pew
nie nie zgodzisz. Będę pił.
— No! no! braw o, świetnie. M niejsza zresztą o kiełba&ę i wódkę, ale tak ie uspo
sobienie nie codzień się tra fia . Chodźmy bracie, żywo.
Alosza w stał i podążył za R akitinem .
— O t! żeby to mógł widzieć b r a t tw ój, Iwan. On podobno jedzie ju tro do Moskwy.
— A jedzie — potw ierdził obojętnie Alosza.
W zm ianka o Iw anie przyw iodła mu naw et n a pam ięć b ra ta D y m itra i ja k ą ś je
go 3prawę, nie cierpiącą zwłoki, ale i to wrażenie znikło wkrótce, ustępując miejsca zupełnej obojętności.
W iesz, te n tw ój Iw an nazw ał m nie kie
dyś dziuraw ym workiem bezdarnego libe
ralizm u, a i ty dałeś mi p a rę razy do po
znania, że uwąż^sz m nie za człowieka nieu
czciwego, obaczym y teraz, ja k w ygląda in- teligencya tw ego braciszka i tw o ja uczci
wość (słowa te wymówił praw ie szeptem ).
T fu ! A wiesz ty , że doniosłem Chachłako- wej o w szystkiem , co się działo w klaszto
rze, a ona mi n aty ch m iast odpisała (ona m a pasyę do zapisyw ania i odpisyw ania).
Otóż ni m niej, ni więcej odpisała mi, że s;ę nie spodziewała, aby ta k szanow ny starzec, ja k Zosima, był w stanie ta k postąpić. Uwa- żasz “postąpić” , ta k się w yraziła. Powinien»
bym tera z pójść do niej. Ale wiesz co! —«
tu zatrzy m ał się, nie śm iejąc wypowiedzieć sw ej myśli. Wiesz, gdzie najlepiej było
by nam pójść?
— W szystko mi jedno, pójdę, gdzie chcesz.
— Więc chodźmy do G ruszy. Cóż? pój- dziesz ? — p y ta ł niepew nym głosem R a
kitin.
— Chodźmy do G ruszy, — odpowie
dział Alosza z tak im spokojem i gotowo
ścią,, że aż R a k itin nie m ógł tego pojąć i odskoczył zdziwiony.
— No, proszę! — zawołał i, ująw szy mocno pod rękę Aloszę, poszedł z nim szyb
ko gościńcem w stro n ę m iasta.
— Ależ to rad a będzie Gruszeńlca, bar«
dzo rad a, — pow tarzał idąc.
Co praw da, n i e zależało m u wcale na, uradow aniu Gruszeńki. B ył to człowiek p ra ktyczny, człowiek seryo, k tó ry nie robił nic bez celu. Tu m iał cel dw ojaki, nacieszyć się upadkiem Aloszy, k tó ry z wyżyn • św ięto
ści zejść m iał między grzeszniki, a potem osiągnąć pew ną korzyść m atery alną, którą, mu te n krok mógł przynieść.
* * *
GRUSZA,
G ruszeńka m ieszkała w sam ym środku m iasta, w domu pewnej kupcowej, od któ
re j w ynajm ow ała niewielkie oficyny. K up
cowa ta była bliską krew ną Samsonowa, pe
wnego przyjaciela i opiekuna Gruszy. P rzy wiózł on j ą tu przed czterem a laty z okoli
142 BRACIA KARAMAZOW cy, jak o 18-letnią dziewczynę, nieśm iałą,
biedną, w ynędzniałą i zahukaną. Ludzie mó
wili, że s ta ry um ieścił um yślnie faw o ry tę sw oją w domu krew nej, aby mieć n a nią oko. Ale w krótce nadzór okazał się zbytecz
nym i zostawiono je j zupełną swobodę.
0 poprzedniem je j życiu wiedziano bardzo niewiele. Były głuche wieści, że jako siedem n asto letn ia dziewczyna uwiedziona została 1 porzucona przez pewnego oficera, i że ją ta k ą znalazł Sam sonow w wielkiej nędy i poniżeniu. W ciągu ty ch czterech lat, szczu
pła, nędzna i zabiedzona sie ro ta pi*zedzierz- gnęła się niespodzianie w świeżą, kw itnącą i pew ną siebie m iejsk ą lwicę, a piękna by ła w typ ie czysto rosyjskim .
Opowiadano o niej, że je s t to kobieta śm iała, energiczna, dum na, popędliwa, a przytem ostrożna, skąpa i zn ająca dosko
nale w artość pieniędzy. Twierdzono przy tem , że dostęp do niej je s t bardzo tru d n y , i że dotąd nikt, prócz stareg o Samsonowa, nie posiadł je j względów, choć nie brakło ubiegających się o" nie.
W szelkie zabiegi kandydatów i wielbi
cieli nie doprowadzały do niczego, tak , że niejeden wycofać się m usiał, nietylko nic nie uzyskaw szy, ale jeszcze w yśm iany przez rezolutną kobietkę. Opowiadano także, że w o statnich czasach G rusza puściła się ńa finansow e spekulacye, do k tó ry ch okazała się bardzo uzdolnioną, tak , że naw et z tego powodu posądzono j ą o pochodzenie żydow
skie. N ie daw ała w prawdzie na lichwę, ale za to tru d n iła - się skupowaniem weksli po zniżonej cenie, po kopiejce nieraz za ru bla, a następnie um iała je odzyskiwać we w łaściw ej w artości. W operacyach tych po
m agał je j czynnie F edor Pawłowicz K ara- mazow.
S ta ry Samsonow, legalny opiekun G ru
szy, był to człowiek bardzo bezwzględny, ty ra n w łasnej rodziny, p rzy tem b ogaty i ku tw a. Z początku m iał on zam iar trzym ać także mocno w klubach sw oją protegow aną, ale niezadługo bezwiednie sam je j wpływo
wi uległ.
G ruszeńka p o tra fiła w krótce w yem an
cypować się zupełnie, utrzy m u jąc go jedno
cześnie w przekonaniu, że je s t mu b ezgrani
cznie w ierna. S ta ry skąpiec, od którego nikt grosza uzyskać nie mógł, wydzielił je j ka- pitalik, osiem tysięcy rubli, k tó ry m pozwo
lił je j swobodnie obracać, a naw et sam je j y/ ty ch obrotach pom agał. “Z ciebie m ądra
baba, — mówił, d ając je j te pieniądze, —>
p o trafisz tem wojować, ale p am iętaj, że grosza ju ż odemnie nie dostaniesz” . — Wo- góle stosunek Gruszy z je j kupcem, ja k go nazywano, był przez cały czas ich pożycia, zupełnie szczery i przyjacielski.
Gdy F edor Pawłowicz całkiem dla siebie niespodzianie zakochał się nam iętnie w Gru
szy i oświadczył się je j ze sw ą miłością, s ta ry Samsonow śm iał się tylko, nie przy
w iązując do tego n ajm n iejszej wagi, gdy jed n ak w o statn ich czasach pojaw ił się na horyzoncie i D ym itr, s ta ry p rzestał się śm iać i w ystąpił praw ie surowo z poważ- nem napom nieniem . "Jeśli m asz w ybierać z dwóch, to bierz ojca, a tylko pilnuj, żeby się s ta ry łajd a k z tobą ożenił, a przed ślu
bem zapis ci zrobił — z młodym niem a się co zadawać, bo z tego nic nie wyni
knie” . Takie ra d y udzielał pupilce swojej s ta ry Samsonow, czując się ju ż chorym , i w istocie śm ierć zabrała go w pięć m ie
sięcy po tych w ypadkach. W szyscy w mie
ście wiedzieli o gorącem współzawodnictwie ojca i syna K aram azow ych, ubiegających się o względy G ruszy, n ik t jedn ak nie znał praw dziw ej n a tu ry tych stosunków , ta k da
lece ,że naw et obie służące G ruszy zezna
w ały później w sądzie, że pani ich przyjm o
w ała u siebie D y m itra K aram azow a jed y nie ze stra c h u , bo ten groził je j wciąż, że ją zabije.
W chwili, gdy R akitin i Alosza, weszli do m ieszkania G ruszy, w pokojach je j p a
nował wieczorny półm rok, ona zaś leżała n a kanapie, pogrążona w m yślach. U brana była w czarną, jedw abną suknię, lekko wy
ciętą, a na ram ionach zarzuconą m iała bia
łą, koronkową chusteczkę, spiętą na pier
siach kosztow ną broszą. W s tro ju ty m było je j bardzo do tw arzy. Widocznie czekała na kogoś z niecierpliwością, tw arz m iała bla
dą, oczy błyszczące, ręce założyła pod gło
wę, a końcem bucika uderzała nerwowo 0 poręcz kanapy. U słyszaw szy kroki wcho
dzących, podniosła się na wpół i spy tała zaniepokojona:
— K to ta m ?
— To nic, proszę pani, to nie on, inn!
panowie przyszli — odpowiedziała je j po
kojów ka, k tó ra otw orzyła drzw i Aloszy 1 Rakitinowi.
— Co je j tak iego ? — m ru k n ął R aki
tin, w prow adzając Aloszę do salonu.
G ruszeńka zerw ała się za ich wejściem i‘ to z tak im pośpiechem, ja k b y się czegoś
BRACIA KARAMAZOW 143 lękała. Grube pasm o kasztanow aty ch wło
sów osunęło się je j na lewe ram ię, nie zwróciła n a to uwagi, patrząc b y stro na wchodzących.
— Ach! to ty , R akitin, — zawołała — przestraszyłeś mnie, wchodząc ta k niespo
dzianie, ale kogóż to przyprow adziłeś, ze sobą? Boże jed y n y ! patrzcie ja k i gość! — krzyknęła, poznawszy Aloszę.
— Każno podać światło — rozkazał Rakitin tonem człowieka, żyjącego na sto
pie poufałej zażyłości, upoważniającej do gospodarowania tu, jak u siebie.
— św ia tła ! praw da. Fenia, podaj świe
ce. Więc jed n ak udało ci się go przypro
wadzić — mówiła, a obróciwszy się do zwierciadła, zaczęła popraw iać szybko wło
sy. Zachowywała się jedn ak jak b y q przy
musem.
— Cóż to ? Czy ci nie dogodziłem? —^
py tał R ak itin z u razą w głosie.
— Nie to, tylkoś m nie p rzestraszył.
— Alosza, gołąbku miły, ty się m nie nie lękaj, — mówiła z ponętnym uśm ie
chem, — nie m asz pojęcia, ja k a ci jestem rada. P rzestraszy łeś m nie R akitka, bo wi
dzisz, m yślałam , że to D y m itr w darł się ta gw ałtem . W yprow adziłam go dziś w pole, mówiąc, że cały wieczór spędzę w Kuźm y Kuźmicza, mego staru szka, i w ym usiłam na nim słowo honoru, że m i wierzyć będzie.
J a bo widzisz, co tydzień chodzę do mego kupca i robię mu rachunki. Nikomu nie wierzy, tylko m nie. Zam ykam y się na klucz, on rach u je na szczotach, a ja zapisuję.
M itra uwierzył, a j a siedzę w domu i czekam pewnej wiadomości. F en ia! — za
wołała na pokojówkę, — w ybiegnij no za bram ę i zobacz, czy niem a tam gdzie Dy
m itra Karam azow a, gotów jeszcze szpiego
wać m nie i podpatryw ać, śm iertelnie się tego boję.
— Nikogo niem a, proszę pani, j a co m inutę w ybiegam i pilnuję, bo się sam a na śm ierć boję.
— Zam knij drzwi na klucz, i sto ry po- zapuszczaj, gdyby, broń Boże, zobaczył przez okno św iatło, zaraz by tu przyleciał.
Wiesz, Alosza! okropnie , się boję twego b rata , M itry. ■— Mówiła to w szystko gło
sem podniesionym, bardzo wzburzona.
— Skądże to nagle boisz się ta k D ym i
t r a ; dawniej tego nie bywało, przeciwnie, robołaś z nim, co sarna chciałaś, tańczył, ja k m u zag rałaś, ...
— Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, złotej dla m nie wieści, o k tórej M itra nie powinien wiedzieć. Czuję, że nie uw ierzył, w to, abym napraw dę siedziała u K uźm y Kuźmicza, z pewnością czai się gdzieś i w y p atru je, co robię. K azałam mu iść i poleciłam, żeby przyszedł do m nie o północy, tym czasem posiedziałam u mego sta ru sz k a jak ie dziesięć m inut, a potem tylnem i uliczkam i wróciłam prędko do do
mu. Okropnie się bałam , żeby m nie D y m itr nie przydybał w drodze.
— W ybierasz się gdzie, żeś ta k a wy=
stro jo n a ? — b adał R akitin. — Ciekawie dziś wyglądasz.
— Tyś sam ciekawy, R akitin. Mówi
łam ci już, że czekam pewnej w iadom o
ści, a gdy j ą dostanę, w yfrunę n a ty c h m ia st stą d i tyleście m nie widzieli.
— A gdzież to się ta k w ybierasz ?
— Zanadto jeste ś ciekawy, prędko sig zestarzejesz.
— P atrzcie! ja k a rozprom ieniona!
a w ystroiłaś się, ja k n a bal.
— Dużo ty wiesz, ja k się na balach stro ją .
— A może ty wiesz?
— Pewnie, że wiem, widziałam jeden bal, gdy K uźnia Kuźmicz żenił swego syna, zaprosił m nie i posadził na galeryi w wsali balow ej, p atrzy łam sta m tą d , ja k tańczą.
Ale co ja tu tracę czas na gadanie z Ra- k itk ą, kiedy ta k i gość m nie odwiedził, istn y królewicz. Alosza, gołąbku, p atrzę n a cie
bie i oczom w łasnym nie wierzę. Czyż to być może, żebyś ty m nie ódwiedził, żebym cię m iała u siebie? Praw dę mówiąc, nigdym się tego nie spodziewała. Chociaż, co praw da, nie bardzo to w szystko w porę, ale i ta k ra d a ci jeste m serdecznie. Siadaj, kochanie, na kanapie, o t tu , koło m nie. Miesiączku ty mój złoty. E ch! ty R akitko, żebyś ty mi był go wczoraj przyprowadził, byłoby zu
pełnie co innego, ale i ta k rad a jestem . Może zresztą i lepiej, że to nie w czoraj.
— Siadła obok Aloszy na kanapie i p a trz y ła m u w oczy z zachw ytem . N ie udaw ała te ra z bynajm n iej, była w istocie rozrado
w ana, oczy je j płonęły, u sta śm iały się, ale jakoś dobrodusznie, wesoło. Alosza n a
w et nie przypuszczał, żeby tw arz jej mogła mieć tak i serdeczny, szczery wyraz. Wo- góle w ytw orzył sobie o niej zupełnie inne wyobrażenie, a w czorajsze jej zachowanie się u K atarzy n y utw ierdziło go w tem
144 BRACIA KARAMAZOW m niem aniu. Zdziwiony był też, zn ajd u jąc
dziś w niej zupslr*'' inną istotę, i mimo cężkiego bólu, k tó ry go pochłaniał, oczy jego spoczęły na niej, z przyjem nością. Za
chowanie je j zmieniło się również na ko
rzyść. W czorajsza przesada i obłudna sło
dycz zniknęła dziś gdzieś bez śladu, nie m iała ju ż ty ch kocich poruszeń, i zm aniero
w anych gestów, w szystko w niej stało się naraz pro ste, żywe, naturalne.
— Boże m ój, ja k się to w szystko dzi
wnie układa — mówiła dalej — i czemu ja się ta k cieczę przyjściem Aloszy? Powiedz
cie, bo dopraw dy sam a niewiem.
Czem u? A ileż to razy prosiłaś, abym go przyprow adził, m usiałaś mieć w tem ja k iś cel.
— Pewnie, że m iałam cel, ale teraz to ju ż przeszło, nie pora na to, ugościć go tylko chcę, nic więcej. J a teraz jestem lepsza, niż byłam . Siadaj i ty , R a k itk a ,_
czego stoisz? A ! ty ś ju ż sam usiadł, zapo
m niałam , że R ak itka nigdy o sobie nie za
pom ni. P a trz na niego, Aloszka, siedzi tam naprzeciw nas, urażony, że ty dziś jeste ś n a pierw szym planie. Obraził się na m nie R akitk a, a niem a o co. J a dziś dobra je stem . A czego ty siedzisz tak i sm utny ? Aloszka, boisz się mnie, czy co? — pytała, zag lądając m u w oczy z uśmiechem.
— Sm utek ma, ran g i nie przyznali, o to się dąsa — drw ił R akitin.
— Jak iej ran g i ?
— A jego starcow i, nie może się z tein pogodzić, że jego starzec śm ierdzi.
— Co to znaczy: śm ierdzi? Zawsze m usisz gadać jakieś głupstw a, obrzydliwo
ści same. Milczałbyś, durniu. Aloszka drogi, pozwolisz mi na kolana? ot tak. — Mówiąc to, wskoczyła m igiem na kolana Aloszy, przy mila ją c m u się, ja k pieszczona koteez- k a i obejm ując go czule za szyję. — Już ja ciebie rozweselę, mój ty skrom ny chłopa
czku. Powiedz, napraw dę, czy pozwolisz mi posiedzieć u siebie na kolanach? Nie zech
cesz, to zeskoczę.
Alosza siedział milczący, bojąc się p ra wie poruszyć. Słyszał doskonale każde je j słowo, ale nie odpowiadał nic, jak b y głos w nim zam arł. Nie było to je d n a k skutkiem w rażenia, o i akie podejrzyw ać go mógł ta ki np. R akitin, przyglądający mu się zło
śliwie ze swego m iejsca W ielki ból. k tó ry m iał w duszy, zagłuszał w nim ta k całko- Tvdecie wszelkie inne uczucia, że gdyby m ógł zdawać sobie spraw ę z tego, co się
z nim działo w te j chwili, zrozum iałby, że nigdy nie był lepiej zabezpieczony przeciw wszelkiej pokusio i zgorszeniu. Nie rozu
m iejąc dobrze swego stanu , uczuwał on je dnak pewne zdziwienie, doznając uczucia zupełnie dla siebie nowego, k tó re rodziło się w nim w tej chwili Znikł gdzieś bez śladu ów bezgraniczny strach , ja k i budziła w nim daw niej każda kobieta, a przede- w szystkiem ta , k tó ra siedziała w te j chwili na jego kolanach, obejm ując go za szyję.
Czując ciepło je j uścisku, nie był ani odro
binę wzruszony, a tylko m yślał o niej z pe
wnego ro dzaju życzliwą ciekawością.
— D aj pokój tym głupstw om ! — krzy
knął ze swego m iejsca R ak itin — a lepiej
knął ze swego m iejsca R ak itin — a lepiej