• Nie Znaleziono Wyników

BRACIA KARAMAZOW *

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 63-79)

SPOWIEDŹ GORĄCEGO SERCA

02 BRACIA KARAMAZOW *

■ -.,r ^ ... , • w « . , . - ... ... ... ...• — »,

— Dobrze, czy taj, zrobię cię bibliote­

karzem . Masz tu na początek. I dał m u

“W ieczory na w si” Gogola.

Malec przeczytał w szystko bez uśm ie­

chu i oddał książkę nachm urzony.

— Cóż, nie podobało się ? — &pytał F e ­ dor Pawłowicz.

Malec milczał.

— Odpowiadaj, d u rn iu !

— W szystko to niepraw da — m ru k n ął chłopak.

— To się wynoś do dyabła! Lokajskie t y plem ie! A zresztą, chcesz praw dy, m asz tu histo ry ę pow szechną Sm aragdow a. Tu w szystko prawdziwe.

Ale okazało się, że i h isto ry a znudziła gruntow nie m alca. Dano więc pokój dalsze­

m u ośw iecaniu go. Zato F edor Pawłowicz w padł w krótce n a pom ysł w ykształcenia siwego pupila- n a kucharza. Tym razem wy­

b ó r okazał się tra fn y . Sm erdiakow, w ysła­

n y n a n aukę do Moskwy, wrócił zupełnie w ydoskonalony w sw ym fachu i gotow ał w istocie wybornie. Zm ienił się wówczas b ard zo : p o starzał się nagle, wychudł, po­

żółkł, zato s ta ł się skończonym elegantem , niezm iernie dbałym o czystość i porządek.

C ałą praw ie sw oją pensy ę zużywał na u b ra ­ nie, pom ady, perfum y i t. p. K obietam i zda­

w ał się pogardzać, ja k zresztą całem swem otoczeniem. A tak i epileptyczne pow tarzać się zaczęły coraz częściej, co niepokoiło b a r­

dzo F edora Pawłowicza, tem bardziej, że w tak ich razach Sm erdiakow nie m ógł go­

tow ać i zastępow ała go w tem M arta.

— Pow inienbyś się ożenić, Sm erdia­

kow — m aw iał Fedor Pawłowicz. — Chcesz? W ysw atam cię?

Słysząc to, Sm erdiakow bladł z gniewu, ale nie odpowiadał ani słowa. S t a r y K ara- mazow odchodził, m achnąw szy ręką. Zato w ierzył bezgranicznie w uczciwość swego kucharza, był zupełnie pewien, że nie byłby i on w sta n ie nic ukraść.

Zdarzyło się raz, że F edor Pawłowicz, będąc pijan y, zgubił 3 siturublowe bankno­

ty , n a w łasnem podwórzu. Gdy opatrzył się n a drugi dzień i szukać począł po kiesze­

niach, dostrzegł nagle zgubione pieniądze n a stole. Okazało się, że. znalazł je Sm er­

diakow i odniósł jeszcze wczoraj.

— No, b ra tk u ! pierw szy raz widzę ta ­ kiego jak» ty» człowieka — zawołał zdzi­

w iony F edo r Pawłowicz i darow ał m u 10

¡rubli.

N ależy dodać, że nietylko wierzył w uczciwość Sm erdiakowa, ale go przytem bardzo lubił, mimo, że chłopak p a trz y ł n a niego ż ukosa, ja k n a w szystkich, i prze­

ważnie milczał. P a trz ą c n a niego, trud no by było odgadnąć, o cźem m yśli. A zdarzało się nieraz, że sta w ał gdzie n a ulicy, lub w ogro­

dzie i s ta ł ta k jak ie dziesięć m inut, p o grą­

żony, ja k się zdawało, w głębokiej zadum ie.

Fizyonom ista, spojrzaw szy na niego w owej chwili, powiedziałby, że w oczach jego i tw arzy niem a żadnej m yśli, ani zadum y, tylko jak ieś bezpam iętne zapatrzenie się.

M alarz K ram sk i wym alow ał obraz po­

dobny, zatytułow any — Z apatrzony. K ra jo ­ braz zimowy, las, a przy drodze stoi sam., sam iuteńki chłopina ja k iś, w łapciach i oberw anym k aftan ie. Z daje się być po grą­

żony w głębokiej zadum ie, a właściwie nie m yśli, a tylko za p atrz y ł się, gdzie bezświa- domie. Gdyby go k to ś trącił, .spojrzałby tylko, ja k ze snu zbudzon#’, nie rozum iejąc, 0 co chodzi. S pytany, o cźem m yśli, nie um iałby napewno nic odpowiedzieć, a w k a ­ żdym razie zataiłby głęboko wrażenie, pod jak iem znajdow ał się w czasie owej zadu­

m y. W rażenia ta k ie s ą m u bardzo drogie 1 grom adzi je wciąż nawpół bezwiednie, aż kiedyś przyjdzie chwila, gdy w rażenia te u jaw nią się w niespodzianym jak im ś po­

stępku. Człowiek tak i może nagle rzucić w szystko i pójść do Jerozolim y, by duszę zbawić, alb0 też podpali Własną wieś, lub zrobi jedno i drugie. Takich lunatyków d u ­ żo je s t w śród ludu rosyjskiego, i takim był także Sm erdiakow. Grom adził on chciwie nieuśw iadm ione jak ieś w rażenia, a czynił to praw ie bezwiednie.

Okazało się, że w chwili wejścia Ai ci­

szy, obecni panowie i słudzy zajęci byli żywo dysputą, w yw ołaną opowiadaniem s ta ­ rego G rigora o chrzęścijańskim żołnierzu, k tó ry będąc w zięty d0 niewoli tu reckiej, po­

niósł śm ierć m ęczeńską, byle nie wyrzec się swej w iary.

— Ciało tak iego żołnierza należałoby jak n ajp ręd zej um ieścić w jakim klasztorze.

Toby się ta m dopiero ludzi waliło na odpu­

sty , a pieniędzy nazbieraliby huk.

Ton te j uwagi niepodobał się bardzo starem u Grigorowi, n ato m ia st Sm erdiakow uśm iechnął się potakująco.

— Ty się 'c z e g o śm iejesz? — sp y ta ł F edor Pawłowicz, k tó ry lubił pod koniec obiadu poweselić się choćby ze służbą

'-BRACIA KA RA M AZO W 63

M . ' •

i u m iejętnie podsycał dysputę, podszczuwa*

ją ć n a siebie przeciwnikóww.

— A bo, m ojern zdaniem , w tak ich o- kolicznościach, w jak ic h się znajdow ał ów żołnierz, nie byłoby wcale grzechem wyrzec się sw ej w iary, a petem dobrym i uczynka­

mi okupić chwilową małoduszność — rzekł Sm erdiakow decydującym tonem .

— Za tak ie gadanie pójdziesz ty na s a ­ mo dno do piekła, i sm arzyć się tam bę­

dziesz, ja k b a ra n in a — podchwycił Fedor Pawłowicz.

— U w ażaj, bo to n a twój tem a t — dodał, trą c a ją c pod stołem Aloszę.

— Co się tyczy b aran in y , to pozwoli pan sobie powiedzieć, że nie byłoby w tern żadnej sprawiedliwości — obstaw ał przy swojem Sm erdiakow.

—Słyszycie, on powiada, że nie było­

by w tem spraw iedliw ości — zaśm iał się Fedor Pawłowicz.

—- Podły on je s t! ot co — m ru k n ą ł po­

sępnie s ta ry G rigor.

Co się tyczy podłości, pozwólcie sobie powiedzieć, że nie może tam być podłości, gdzie niem a grzechu — odciął się S m er­

diakow. — Sam i to m usicie przyznać, Grze­

gorzu W asilewiczu.

— Ot, k u ch arsk ie gadanie! — przerw ał pogardliw ie s ta ry Grigor.

— Co się tyczy kucharskiego gadania, to pozwólcie sobie powiedzieć, że nie m a­

cie powodu ta k m nie przezywać. Bo taki człowiek, coby się w yrzekł Wiary chrześci­

jań sk iej, tem sam em ju ż i odtrącony je s t od Kościoła i religii- i zrów nany z pogana­

mi, czy nie tak , Grzegorzu W asilewiczu?

— Iw an! daj ucho! — zawołał F edor Pawłowicz.

Iw an spełnił spokojnie żądanie ojca.

— On się ta k przed tobą popisuje — szepnął synowi — poehwal-że 'go p rzy n a j­

m niej.

A potem dodał:

— Słuchaj, Iw an! ty może sobie m y­

ślisz, że j a ciebie kocham m niej, niż Alo­

szę, ale to niepraw da, kocham cię ta k samo.

Chcesz koniaczku?

— Proszę.

Mówiąc to, Iw an pom yślał, że ojciec ju ż i ta k porządnie sobie pozwolił. P rzy ­ słuchiw ał się też ciekaw ie gadaninie Smer- diakowa.

— Poganin ty je ste ś przeklęty ju ż i te­

raz — zagrzm iał surow o s ta r y G rig or; —

j a k śm iesz podłym swoim językiem roz­

trząsać takie święte sp raw y ?!

— Pozwólcie sobie powiedzieć, Grzego­

rzu W asilewiczu, że moglibyście czekać aż skończę, bo nie powiedziałem jeszcze w szy­

stkiego. Otóż, gdybym się w yrzekł w iary chrześcijańskiej, tejże sam ej m inuty, za- nim by to naw et u sta wymówiły^ ju ż za sam ą m yśl ta k ą zostałbym przeklęty od B oga i zrów nany z poganam i. Czy nie ta k ?

— Kończ-no, bracie, a prędzej — upo­

m inał F edor Pawłowicz, pop ijając z lubo­

ścią koniaczek.

— Otóż, gdybym był ju ż z poganam i zrów nany za sam ą m yśl tylko wyrzeczenia się C hrystusa, mógłbym już bez żadnego kłam stw a powiedzieć tym , którzyby mnie.

męczyli, że chrześcijaninem nie jestem , bo- bym już nim nie był. A jeślibym nie był chrześcijaninem , za cóżby m nie wszechm o­

cny i spraw iedliw y Bóg m iał k a ra ć ? P rz e ­ cież nie je s t to winą, naprzykład, T a tara , że w iary chrześcijańskiej nie w yznaje i nie może być k a ra n y ja k chrześcijanin — to samo byłoby i ze mną.

S ta ry Grigor, oszołomiony wymową swego wychowańca, w patry w ał się w niego szeroko otw artem i oczami, z wyrazem tw a­

rzy człowieka, k tó ry uderzył łbem o ścia­

nę.

F edor Pawłowicz dolewał sobie kieli­

szek za kieliszkiem, zanosząc się od śmie­

chu.

— A loszka! Aloszka! Słyszysz, ja k i to filozof kazuista. A gdzieżeś ty się tak iej k azuistyki nauczył? Od Jezuitów może, co?

Ale ty się nie m artw , Grzegorzu, my tego filozofa wv m ig rozbij em w proch, na m iaz­

gę. Kłamiesz, ty, kłam iesz ciężko, bo jeśli ju ż raz n a ciebie spadła klątw a Boża, to ci tego i w piekle nie zapom ną i poczęstu­

j ą cię, ja k się należy.

— A ja zawsze przy swojem obstaję, że choćbym się n a w e t( w yrzekł w iary chrze­

ścijańskiej, nie byłby to wcale grzech śm iertelny, a tylko powszedni.

— Kłamiesz przeklęty — syknął G ri­

gor.

— Sam i osądźcie, Grzegorzu W asile­

wiczu, czy m acie słuszność ta k m nie łajać.

Wiecie dobrze, że napisane je s t w piśm ie:

“W iara góry przenosi” . Otóż gdybyście wy, naprzykład, spróbowali powiedzieć do tej oto góry, co je s t w naszym ogrodzie, żeby się ru szyła z m iejsca i poszła, nie już do m orza, b0 to bardzo daleko, ale choćby

64 B R A C IA KARAMAZOW ty lko naszej rzeczułki, co za ogrodem pły­

nie, to napewno góra wcaleby się nie r u ­ szyła, choćbyście nięwierii ja k krzyczeli.

A nietylko wy, ale w nasizych czasach n ik t n a całym świecie nie p o tra fi zepchnąć gó­

r y w morze, chyba może, gdzieś ja k iś je d y ­ n y człowiek, żyjący n a pu sty n i, a może n a j­

więcej dw óch, się tak ich znajdzie, którzy- by ta k ą rzecz potrafili. To znaczy, że nie­

tylko ja , ale i wszyscy na świecie, nie wie­

rzą napraw dę dobrze. To czyż Bóg, k tó ry je s t ta k i m iłosierny, zechce k arać za to św iat, prócz może ty ch dwóch pustelników ?

— S t ó j ! — k rzy k n ął F ed o r Pawłowicz w najw yższym zachw ycie; — to ty jednak wierzysz, że tam gdzie na świecie je s t t a ­ kich dwóch św iętych pustelników , co góry z m iejsca poruszą. Ot, masz prawdziwego ruskiego człowieka. Słyszysz, Iwan, zapa­

m iętaj to sobie, bo to ch arak tery sty czn a ro sy jsk a cecha.

— Istotnie, słusznie ojciec zauważył.

To zupełnie narodow a ro sy jsk a cecha — po­

tw ierdził Iw an.

— A ty , Aloszka, co m yślisz o tem ?

— W iara Sm erdiakow a nie je s t wcale talią, j'aką m a lud ro sy jsk i — poważnie i tw a rd0 zaprzeczył Alosza.

— J a też nie d w ierze mówię, a o ty ch dwóch pustelnikach, przecież to czysta ro­

sy jsk a cecha. ,

-— No tak , n a to zgoda — uśm iechnął się Alosza.

— A w idzisz! — zawołał radośnie F e ­ dor Pawłowicz. — D u k ata w arte tw oje słowo, to o pustelnikach. Ale co się tyczy innych rzeczy, toś, b ra tk u , w szystko skła­

m ał, bo jeżeli my tu nie wierzym y, ja k na­

leży, to dlatego tylko, że Bóg m ało czasu dał — dwadzieścia cztery godziny w dniu, to praw ie niem a kiedy się wyspać, a cóż dopiero myśleć o sum ieniu i sk ru sze; ale tam , wobec katów , którzy za w iarę męczyć chcieli, niem a już tak ie j wymówki, bo tam tylko o jednej wierze mowa, a ty się i w te­

dy te j w iary odrzekać gotów.

Sm erdiakow bronił się jeszcze, pow ta­

rza jąc wciąż jedno o górze, k tó rej z m iej­

sca przenieść nie zdoła, ale spór te n prze­

s ta ł już bawić starego K aram azow a, k tó ry nagle stra c ił hum or i mocno się zasępił.

— W ynoście się stąd wy, filozofy, J e ­ zuity — krzyknął na sługi. — Poszedł precz, Sm erdiakow ! Obiecanego d u k ata przyślę ci dziś jeszcze, ale ty idź precz.

A ty, Grigor, nie smuć się, idź ta ra do cze­

ladnej, do sw ojej M arty, ona cię już utuli.

K analie! — dodał, kiedy już G rigor i Sm erdiakow wyszli z jad alni — . chwili spokoju nie dadzą. Sm erdiakow teraz wciąż do pokoju lezie. To przez ciebie, Iw an, ty go straszn ie zaciekawiasz, czemżeś go ta k przynęcił ?

— Niczem. Niewiem skąd mu przyszło do głowy otaczać m nie tak im szacunkiem . Lokaj i cham, przednia stra ż postępu, zwłasizcza teraz, kiedy się chwila zbliża.

— Przednia stra ż , m ówisz?

— No, ta k ! będą i tacy, ale za nimi p rz y jd ą lepsi, gdy n a sta n ie pora.

— A kiedyż ta pora n a sta n ie?

— Zapłonie rak ie ta , ale może się i nie dopali, lud jeszcze niechętnie słucha takich kuchcików.

— I słusznie. Myśli, to niby ta k a Ba- laam owa oślica i myśli, a niewiadomo z czem w końcu wyjdzie.

— Grom adzenie m yśli — uśm iechnął się Iw an.

— Słuchaj, c0 się tyczy Sm erdiakowa, to wiem doskonale, że on m nie nie cierpi, ja k zresztą w szystkich, ciebie także, choć ci się zdaje, że on cię szacunkiem otacza

— Aloszą pogardza. No! ale p rzynajm niej nie kradnie, plotęk nie roznosi, śmiecia, ja k to mówią, z dom u nie wyniesie, barszcz i kulebiakę św ietne gotuje, to się go i trz y ­ ma. Czort tam z nim, co praw da i mówić o takim nie w arto.

— Pewnie, że nie w arto.

— Wogóle jestem tego zdania, że ro­

syjskiego chłopa należy krótko trzym ać.

N asza ro sy jsk a ziemia stoi brzeziną, znisz­

czysz las, to i ziemi nie stanie. A zresztą chcecie, to w am powiem. Cała ta w asza Rosya, to świństwo* : gdybyście , wiedzieli, ja k j a te j Rosyi nienawidzę, to je s t źle

mó-nie Rosvi mó-nienawidzę, a jej obrzydli­

wości, a zresztą może i Rosyi. Tout cela '*■ de la cochonnerie, ja k mówią F ra n ­ cuzi.

— Ojciec za wiele pije, możeby już dosyć — przerw ał nieśm iało Alosza.

— Poczekaj, jeszcze kieliszek i jeszcze jeden i potem jeszcze jeden, to już będzie koniec. Ale przerw ałeś m i, co innego ci chciałem powiedzieć. Słuchaj, Aloszka, nie gniew aj się ty na mnie, że wy łajałem ty ch twoich mnichów na obiedzie u przełożone­

go, widzisz, jeżeli Bóg je s t na niebie, to zawiniłem i odpowiem za to przed Nim, ale jeżeli niem a Boga, t0 ty m tw oim m ni­

BRACIA KARAMAZOW 65 chom tylko głowy poobcinać, bo tylko po­

stęp ham ują. Czy nie tak, Iw an? Ty nie, wiesz, ja k się szarpię tem i wątpliwościam i.

W ierzysz ty , Alosza, że twój ojciec nie zawsze tylko o błazeństw ach m yśli?

— W ierzę, ojcze.

— J a wiem, że ty wierzysz. Ty zawsze prawdę mówisz i prosto w oczy patrzysz.

Iwan nie tak i, o nie, on zarozum iały, w y­

soko o sobie trzym a. A co do ty ch klaszto­

rów, to w arto już raz z nim i skończyć. Za wiele już togo m istycyzm u na całej ro sy j­

skiej ziemi. W artoby g0 zupełnie unice­

stwić. Coby to sre b ra i złota wpłynęło do mennicy.

— I Po co go unicestw ić? — zauważył Iwan.

— Jak to , po co? Ażeby praw da zapa­

nowała wreszcie na ziemi.

— W szak gdy praw da zapanuje na świecie, ludzie tacy, ja k ojciec, zostaną przedew szystkiem ograbieni, a następnie unicestwieni.

— Praw da, m asz słuszność, ja k i też ze m nie osioł, żem te g0 odrazu nie zauw a­

żył. Jeżeli tak , to niech sobie sto ją klaszto­

ry, byleby tylko porządni ludzie mogli i na­

dal siedzieć wygodnie przy stole i delekto­

wać się koniaczkiem . Wiesz, Iw an, to już widocznie sam Eóg ta k rozporządził. Słu­

chaj, Iwan, a powiedz mi tylko ta k poważ­

nie, na seryo. Czy Bóg je st, czy niem a? No i czego się śm iejesz?

— Bo to je s t to samo, co tw ierdził Sm erdiakow o dwóch pustelnikach. Znowu czysto ro sy jsk a cecha.

( — Czyż to podobne?

— Bardzo.

— To tylko dowodzi, że i ja także je ­ stem typowym okazem rosyjskiego człowie-

E t a i ciebie, filozofie, złapię kiedyś na czemś podobnem, obaczysz; o zakład idę, że złapię. A tera z odpowiedz mi, tylko s ta ­ nowczo. Czy je s t Bóg?

— Nie, niem a go.

— A ty, Aloszka, powiedz. J e s t Bóg?

— Je st.

— Iw an! A nieśm iertelność, czy je s t?

jakakolw iek? choćby m ała, n ajm n iejsza?

— Niem a.

— J a k to, żad nej?

— żad n ej.

— Zatem po śm ierci nic, zupełnie nic.

A może przecie cokolwiek? , v-, — N ajdoskonalsze nic.

— Aloszka, a ty. Czy je s t nieśm iertel­

ność?

— Je st.

— I Bóg i nieśm iertelność?

— W Bogu nieśm iertelność.

— Hm, więcej je s t prawdopodobne, że Iw an m a słuszność.

— Boże m ój! ileż to w iary, ile w ysił­

ków zm arnował człowiek napróżno, dla tego złudnego m arzenia, i to ju ż od ty lu tysię­

cy lat. — Iw an! poraź o statn i p y tam się je s t Bóg? czy Go nieńia?

—- J a poraź o sta tn i mówię. — Niema.

— I któż zatem bawi się ta k ludźmi, i w szyderstw o ich obraca?...

— Prawdopodobnie szatan — zaśm iał się Iw an Fedorowicz.

— Więc szatan je s t?

— Nie i szatana niema.

— Szkoda. — Cóż u dyabła zrobić z tym , k tó ry pierw szy Boga w ym yślił? — Powiesić by go na suchej wierzbie, a i to za mało.

— Gdyby nie wymyślono Boga, nie by­

łoby cywilizacyi. i

— Ja k to ! nie byłoby?

— I koniaczku nie byłoby. — Choć, co się tyczy koniaczku, w artoby go wreszcie zabrać ojcu.

— Poczekaj, poczekaj, kochanku, jesz­

cze kieliszek. — Obraziłem Aloszę. — Ale ty się, Aloszeńka, na m nie nie gniew aj, — drogi ty , m iły chłopcze.

— Nie gniew am się, ojcze. .— Znam m yśli tw oje i wiem, że serce 'tw oje daleko lepsze, niż głowa.

— Boże m ój, ja m am mieć serce lep­

sze od głow y? i znalazł się człowiek, k tó ry to uznaje! — Słuchaj, Iw an! Kochasź ty Aloszę ?

— Kocham. 1

— Kochaj go. — (Fedor Pawłowicz był już mocno podchm ielony). Słuchaj, Alo­

sza. Postąpiłem sobie g rubijańsko z twoim starcem , tam , w celi, — ale byłem w tedy rozdrażniony. — A urzecież starzec ten m a b v stry rozum. — Nieprawdaż, Iw an? że m a rozum .

— Może i ma.

—- Ależ ma, m a go napewuo il v a du Pizon la-dedans, to tak i rosyjski Jezuita.

—- I pewien jestem , że i on, ja k każda szla­

chetna jednostka, dręczy się w ew nętrznie i kim gniewem na m ysi, że m usi udawać i robić z siebie świętoszka.

— Przecież on wierzy w Boga.

66 BRACIA KARAMAZOW

— Ani za grosz. — A toś się dopiero ; n a nim poznał. — Przecież on sam wszy­

stk im o tem opowiada, a właściwie nie w szystkim , ale ludziom inteligentnym którzy go odwiedżają — gubernatorow i Szulcowi powiedział w prost, wierzę, ale nie wiem w co.

— Gzy to być może?

— A właśnie, że ta k było. — Ale ja go, mimo to, szanuję. — J e s t w nim coś z M efistofela, albo może z b o h atera naszych czasów, Lerm ontowa. '

...W łaściwie te n starzec to, człowiek nam iętn y i to bardzo n am iętny ; dziś jesz­

cze nie powierzyłbym mu spokojnie córki sw ej, ani żony... J a k zacznie opowiadać, no to je s t co posłuchać. — T rzy la ta tem u za­

pro sił nas na herbatę, i zabaw iał opowiada­

niem o swej przeszłości. — Pokładaliśm y się wszyscy od śmiechu, przy likierach (li­

kiery p rzy sy łają m u dam y). Zwłaszcza je ­ dno opowiadanie o uleczeniu chorej damy, było kapitalne. — N abroił on niem ało za młodych lat. — “Czekajże — powiada, gdy­

b y nie to, że chory jestem na nogi, odtań­

czyłbym wam pewien taniec.” — A kupco­

wi Dymidowi u kradł sześćdziesiąt tysięcy.

— J a k u k rad ł?

— A tak . — Kupiec przywiózł m u pie­

niądze, ja k komu dobrem u i mówi, przecho­

w aj to bracie, bo u m nie rew izya. — A ten ja k schował, ta k nie oddał. Ty, powiada, bracie, ofiarowałeś to na cerkiew, ten po­

w iada — podły jesteś. — Chociaż praw da, to nie ten starzec zrobił, a drugi, pomiesza­

łem . — K łam ałem ja w szystko o, ty m s ta r ­ cu. — Dlaczegoś ty m nie nie pow strzym ał, Iw an ! W iedziałeś przecie, że kłam ię.

— Wiedziałem, że ojciec sam p rzesta­

nie.

— To niepraw da, um yślnie to zrobiłeś przez złość do m nie i pogardę. — J a wiem, że ty m ną pogardzasz. — P rzyjechałeś tu do mnie i siedzisz w moim domu, a mimo to, pogardzasz mną.

— Pojadę wkrótce. — A na ojca ko­

n iak już podziałał.

— Prosiłem cię, na m iłość Boga, żebyś jech ał do Czeremuszny, a ty nie chcesz.

— Pojadę jeśli ojciec sobie życzy.

— Nie pojedziesz. — Zachciało ci się szpiegować mnie i dlatego nie jedziesz. Zła dusza W tobie siedzi.

S ta ry nie uspokajał się. P ijaństw o je ­ go doszło do tego punktu w którym najspo­

k o jn iejsi naw et ludzie odczuwają potrzebę

robienia a w a n tu r i okazywania swej prze­

wagi.

— Czego się patrzysz na m nie? Jakie ty oczy robis-z ? Oczy tw oje mówią ini wy­

raźnie “Ty pijan e bydlę!” Podejrzliw e i po­

gardliw e, s ą te tw o je oczy. Już ty nie bez przyczyny tu przyjechałeś, masz z peWno- I ścią jakieś swoje zam iary. —- Dlaczego Alo* I sza p atrzy zupełnie inaczej, oczy m a jasne, pogodne. Słuchaj, Alosza, ty nie kochaj [ Iw ana.

— Niech ojciec nie gniew a się na Iwa- j

— Niech ojciec nie gniew a się na Iwa- j

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 63-79)