SPOWIEDŹ GORĄCEGO SERCA
02 BRACIA KARAMAZOW *
■ -.,r ^ ... , • w « . , . - ... ... ... ...• — »,
— Dobrze, czy taj, zrobię cię bibliote
karzem . Masz tu na początek. I dał m u
“W ieczory na w si” Gogola.
Malec przeczytał w szystko bez uśm ie
chu i oddał książkę nachm urzony.
— Cóż, nie podobało się ? — &pytał F e dor Pawłowicz.
Malec milczał.
— Odpowiadaj, d u rn iu !
— W szystko to niepraw da — m ru k n ął chłopak.
— To się wynoś do dyabła! Lokajskie t y plem ie! A zresztą, chcesz praw dy, m asz tu histo ry ę pow szechną Sm aragdow a. Tu w szystko prawdziwe.
Ale okazało się, że i h isto ry a znudziła gruntow nie m alca. Dano więc pokój dalsze
m u ośw iecaniu go. Zato F edor Pawłowicz w padł w krótce n a pom ysł w ykształcenia siwego pupila- n a kucharza. Tym razem wy
b ó r okazał się tra fn y . Sm erdiakow, w ysła
n y n a n aukę do Moskwy, wrócił zupełnie w ydoskonalony w sw ym fachu i gotow ał w istocie wybornie. Zm ienił się wówczas b ard zo : p o starzał się nagle, wychudł, po
żółkł, zato s ta ł się skończonym elegantem , niezm iernie dbałym o czystość i porządek.
C ałą praw ie sw oją pensy ę zużywał na u b ra nie, pom ady, perfum y i t. p. K obietam i zda
w ał się pogardzać, ja k zresztą całem swem otoczeniem. A tak i epileptyczne pow tarzać się zaczęły coraz częściej, co niepokoiło b a r
dzo F edora Pawłowicza, tem bardziej, że w tak ich razach Sm erdiakow nie m ógł go
tow ać i zastępow ała go w tem M arta.
— Pow inienbyś się ożenić, Sm erdia
kow — m aw iał Fedor Pawłowicz. — Chcesz? W ysw atam cię?
Słysząc to, Sm erdiakow bladł z gniewu, ale nie odpowiadał ani słowa. S t a r y K ara- mazow odchodził, m achnąw szy ręką. Zato w ierzył bezgranicznie w uczciwość swego kucharza, był zupełnie pewien, że nie byłby i on w sta n ie nic ukraść.
Zdarzyło się raz, że F edor Pawłowicz, będąc pijan y, zgubił 3 siturublowe bankno
ty , n a w łasnem podwórzu. Gdy opatrzył się n a drugi dzień i szukać począł po kiesze
niach, dostrzegł nagle zgubione pieniądze n a stole. Okazało się, że. znalazł je Sm er
diakow i odniósł jeszcze wczoraj.
— No, b ra tk u ! pierw szy raz widzę ta kiego jak» ty» człowieka — zawołał zdzi
w iony F edo r Pawłowicz i darow ał m u 10
¡rubli.
N ależy dodać, że nietylko wierzył w uczciwość Sm erdiakowa, ale go przytem bardzo lubił, mimo, że chłopak p a trz y ł n a niego ż ukosa, ja k n a w szystkich, i prze
ważnie milczał. P a trz ą c n a niego, trud no by było odgadnąć, o cźem m yśli. A zdarzało się nieraz, że sta w ał gdzie n a ulicy, lub w ogro
dzie i s ta ł ta k jak ie dziesięć m inut, p o grą
żony, ja k się zdawało, w głębokiej zadum ie.
Fizyonom ista, spojrzaw szy na niego w owej chwili, powiedziałby, że w oczach jego i tw arzy niem a żadnej m yśli, ani zadum y, tylko jak ieś bezpam iętne zapatrzenie się.
M alarz K ram sk i wym alow ał obraz po
dobny, zatytułow any — Z apatrzony. K ra jo braz zimowy, las, a przy drodze stoi sam., sam iuteńki chłopina ja k iś, w łapciach i oberw anym k aftan ie. Z daje się być po grą
żony w głębokiej zadum ie, a właściwie nie m yśli, a tylko za p atrz y ł się, gdzie bezświa- domie. Gdyby go k to ś trącił, .spojrzałby tylko, ja k ze snu zbudzon#’, nie rozum iejąc, 0 co chodzi. S pytany, o cźem m yśli, nie um iałby napewno nic odpowiedzieć, a w k a żdym razie zataiłby głęboko wrażenie, pod jak iem znajdow ał się w czasie owej zadu
m y. W rażenia ta k ie s ą m u bardzo drogie 1 grom adzi je wciąż nawpół bezwiednie, aż kiedyś przyjdzie chwila, gdy w rażenia te u jaw nią się w niespodzianym jak im ś po
stępku. Człowiek tak i może nagle rzucić w szystko i pójść do Jerozolim y, by duszę zbawić, alb0 też podpali Własną wieś, lub zrobi jedno i drugie. Takich lunatyków d u żo je s t w śród ludu rosyjskiego, i takim był także Sm erdiakow. Grom adził on chciwie nieuśw iadm ione jak ieś w rażenia, a czynił to praw ie bezwiednie.
Okazało się, że w chwili wejścia Ai ci
szy, obecni panowie i słudzy zajęci byli żywo dysputą, w yw ołaną opowiadaniem s ta rego G rigora o chrzęścijańskim żołnierzu, k tó ry będąc w zięty d0 niewoli tu reckiej, po
niósł śm ierć m ęczeńską, byle nie wyrzec się swej w iary.
— Ciało tak iego żołnierza należałoby jak n ajp ręd zej um ieścić w jakim klasztorze.
Toby się ta m dopiero ludzi waliło na odpu
sty , a pieniędzy nazbieraliby huk.
Ton te j uwagi niepodobał się bardzo starem u Grigorowi, n ato m ia st Sm erdiakow uśm iechnął się potakująco.
— Ty się 'c z e g o śm iejesz? — sp y ta ł F edor Pawłowicz, k tó ry lubił pod koniec obiadu poweselić się choćby ze służbą
'-BRACIA KA RA M AZO W 63
M . ' •
i u m iejętnie podsycał dysputę, podszczuwa*
ją ć n a siebie przeciwnikóww.
— A bo, m ojern zdaniem , w tak ich o- kolicznościach, w jak ic h się znajdow ał ów żołnierz, nie byłoby wcale grzechem wyrzec się sw ej w iary, a petem dobrym i uczynka
mi okupić chwilową małoduszność — rzekł Sm erdiakow decydującym tonem .
— Za tak ie gadanie pójdziesz ty na s a mo dno do piekła, i sm arzyć się tam bę
dziesz, ja k b a ra n in a — podchwycił Fedor Pawłowicz.
— U w ażaj, bo to n a twój tem a t — dodał, trą c a ją c pod stołem Aloszę.
— Co się tyczy b aran in y , to pozwoli pan sobie powiedzieć, że nie byłoby w tern żadnej sprawiedliwości — obstaw ał przy swojem Sm erdiakow.
—Słyszycie, on powiada, że nie było
by w tem spraw iedliw ości — zaśm iał się Fedor Pawłowicz.
—- Podły on je s t! ot co — m ru k n ą ł po
sępnie s ta ry G rigor.
Co się tyczy podłości, pozwólcie sobie powiedzieć, że nie może tam być podłości, gdzie niem a grzechu — odciął się S m er
diakow. — Sam i to m usicie przyznać, Grze
gorzu W asilewiczu.
— Ot, k u ch arsk ie gadanie! — przerw ał pogardliw ie s ta ry Grigor.
— Co się tyczy kucharskiego gadania, to pozwólcie sobie powiedzieć, że nie m a
cie powodu ta k m nie przezywać. Bo taki człowiek, coby się w yrzekł Wiary chrześci
jań sk iej, tem sam em ju ż i odtrącony je s t od Kościoła i religii- i zrów nany z pogana
mi, czy nie tak , Grzegorzu W asilewiczu?
— Iw an! daj ucho! — zawołał F edor Pawłowicz.
Iw an spełnił spokojnie żądanie ojca.
— On się ta k przed tobą popisuje — szepnął synowi — poehwal-że 'go p rzy n a j
m niej.
A potem dodał:
— Słuchaj, Iw an! ty może sobie m y
ślisz, że j a ciebie kocham m niej, niż Alo
szę, ale to niepraw da, kocham cię ta k samo.
Chcesz koniaczku?
— Proszę.
Mówiąc to, Iw an pom yślał, że ojciec ju ż i ta k porządnie sobie pozwolił. P rzy słuchiw ał się też ciekaw ie gadaninie Smer- diakowa.
— Poganin ty je ste ś przeklęty ju ż i te
raz — zagrzm iał surow o s ta r y G rig or; —
j a k śm iesz podłym swoim językiem roz
trząsać takie święte sp raw y ?!
— Pozwólcie sobie powiedzieć, Grzego
rzu W asilewiczu, że moglibyście czekać aż skończę, bo nie powiedziałem jeszcze w szy
stkiego. Otóż, gdybym się w yrzekł w iary chrześcijańskiej, tejże sam ej m inuty, za- nim by to naw et u sta wymówiły^ ju ż za sam ą m yśl ta k ą zostałbym przeklęty od B oga i zrów nany z poganam i. Czy nie ta k ?
— Kończ-no, bracie, a prędzej — upo
m inał F edor Pawłowicz, pop ijając z lubo
ścią koniaczek.
— Otóż, gdybym był ju ż z poganam i zrów nany za sam ą m yśl tylko wyrzeczenia się C hrystusa, mógłbym już bez żadnego kłam stw a powiedzieć tym , którzyby mnie.
męczyli, że chrześcijaninem nie jestem , bo- bym już nim nie był. A jeślibym nie był chrześcijaninem , za cóżby m nie wszechm o
cny i spraw iedliw y Bóg m iał k a ra ć ? P rz e cież nie je s t to winą, naprzykład, T a tara , że w iary chrześcijańskiej nie w yznaje i nie może być k a ra n y ja k chrześcijanin — to samo byłoby i ze mną.
S ta ry Grigor, oszołomiony wymową swego wychowańca, w patry w ał się w niego szeroko otw artem i oczami, z wyrazem tw a
rzy człowieka, k tó ry uderzył łbem o ścia
nę.
F edor Pawłowicz dolewał sobie kieli
szek za kieliszkiem, zanosząc się od śmie
chu.
— A loszka! Aloszka! Słyszysz, ja k i to filozof kazuista. A gdzieżeś ty się tak iej k azuistyki nauczył? Od Jezuitów może, co?
Ale ty się nie m artw , Grzegorzu, my tego filozofa wv m ig rozbij em w proch, na m iaz
gę. Kłamiesz, ty, kłam iesz ciężko, bo jeśli ju ż raz n a ciebie spadła klątw a Boża, to ci tego i w piekle nie zapom ną i poczęstu
j ą cię, ja k się należy.
— A ja zawsze przy swojem obstaję, że choćbym się n a w e t( w yrzekł w iary chrze
ścijańskiej, nie byłby to wcale grzech śm iertelny, a tylko powszedni.
— Kłamiesz przeklęty — syknął G ri
gor.
— Sam i osądźcie, Grzegorzu W asile
wiczu, czy m acie słuszność ta k m nie łajać.
Wiecie dobrze, że napisane je s t w piśm ie:
“W iara góry przenosi” . Otóż gdybyście wy, naprzykład, spróbowali powiedzieć do tej oto góry, co je s t w naszym ogrodzie, żeby się ru szyła z m iejsca i poszła, nie już do m orza, b0 to bardzo daleko, ale choćby
64 B R A C IA KARAMAZOW ty lko naszej rzeczułki, co za ogrodem pły
nie, to napewno góra wcaleby się nie r u szyła, choćbyście nięwierii ja k krzyczeli.
A nietylko wy, ale w nasizych czasach n ik t n a całym świecie nie p o tra fi zepchnąć gó
r y w morze, chyba może, gdzieś ja k iś je d y n y człowiek, żyjący n a pu sty n i, a może n a j
więcej dw óch, się tak ich znajdzie, którzy- by ta k ą rzecz potrafili. To znaczy, że nie
tylko ja , ale i wszyscy na świecie, nie wie
rzą napraw dę dobrze. To czyż Bóg, k tó ry je s t ta k i m iłosierny, zechce k arać za to św iat, prócz może ty ch dwóch pustelników ?
— S t ó j ! — k rzy k n ął F ed o r Pawłowicz w najw yższym zachw ycie; — to ty jednak wierzysz, że tam gdzie na świecie je s t t a kich dwóch św iętych pustelników , co góry z m iejsca poruszą. Ot, masz prawdziwego ruskiego człowieka. Słyszysz, Iwan, zapa
m iętaj to sobie, bo to ch arak tery sty czn a ro sy jsk a cecha.
— Istotnie, słusznie ojciec zauważył.
To zupełnie narodow a ro sy jsk a cecha — po
tw ierdził Iw an.
— A ty , Aloszka, co m yślisz o tem ?
— W iara Sm erdiakow a nie je s t wcale talią, j'aką m a lud ro sy jsk i — poważnie i tw a rd0 zaprzeczył Alosza.
— J a też nie d w ierze mówię, a o ty ch dwóch pustelnikach, przecież to czysta ro
sy jsk a cecha. ,
-— No tak , n a to zgoda — uśm iechnął się Alosza.
— A w idzisz! — zawołał radośnie F e dor Pawłowicz. — D u k ata w arte tw oje słowo, to o pustelnikach. Ale co się tyczy innych rzeczy, toś, b ra tk u , w szystko skła
m ał, bo jeżeli my tu nie wierzym y, ja k na
leży, to dlatego tylko, że Bóg m ało czasu dał — dwadzieścia cztery godziny w dniu, to praw ie niem a kiedy się wyspać, a cóż dopiero myśleć o sum ieniu i sk ru sze; ale tam , wobec katów , którzy za w iarę męczyć chcieli, niem a już tak ie j wymówki, bo tam tylko o jednej wierze mowa, a ty się i w te
dy te j w iary odrzekać gotów.
Sm erdiakow bronił się jeszcze, pow ta
rza jąc wciąż jedno o górze, k tó rej z m iej
sca przenieść nie zdoła, ale spór te n prze
s ta ł już bawić starego K aram azow a, k tó ry nagle stra c ił hum or i mocno się zasępił.
— W ynoście się stąd wy, filozofy, J e zuity — krzyknął na sługi. — Poszedł precz, Sm erdiakow ! Obiecanego d u k ata przyślę ci dziś jeszcze, ale ty idź precz.
A ty, Grigor, nie smuć się, idź ta ra do cze
ladnej, do sw ojej M arty, ona cię już utuli.
K analie! — dodał, kiedy już G rigor i Sm erdiakow wyszli z jad alni — . chwili spokoju nie dadzą. Sm erdiakow teraz wciąż do pokoju lezie. To przez ciebie, Iw an, ty go straszn ie zaciekawiasz, czemżeś go ta k przynęcił ?
— Niczem. Niewiem skąd mu przyszło do głowy otaczać m nie tak im szacunkiem . Lokaj i cham, przednia stra ż postępu, zwłasizcza teraz, kiedy się chwila zbliża.
— Przednia stra ż , m ówisz?
— No, ta k ! będą i tacy, ale za nimi p rz y jd ą lepsi, gdy n a sta n ie pora.
— A kiedyż ta pora n a sta n ie?
— Zapłonie rak ie ta , ale może się i nie dopali, lud jeszcze niechętnie słucha takich kuchcików.
— I słusznie. Myśli, to niby ta k a Ba- laam owa oślica i myśli, a niewiadomo z czem w końcu wyjdzie.
— Grom adzenie m yśli — uśm iechnął się Iw an.
— Słuchaj, c0 się tyczy Sm erdiakowa, to wiem doskonale, że on m nie nie cierpi, ja k zresztą w szystkich, ciebie także, choć ci się zdaje, że on cię szacunkiem otacza
— Aloszą pogardza. No! ale p rzynajm niej nie kradnie, plotęk nie roznosi, śmiecia, ja k to mówią, z dom u nie wyniesie, barszcz i kulebiakę św ietne gotuje, to się go i trz y ma. Czort tam z nim, co praw da i mówić o takim nie w arto.
— Pewnie, że nie w arto.
— Wogóle jestem tego zdania, że ro
syjskiego chłopa należy krótko trzym ać.
N asza ro sy jsk a ziemia stoi brzeziną, znisz
czysz las, to i ziemi nie stanie. A zresztą chcecie, to w am powiem. Cała ta w asza Rosya, to świństwo* : gdybyście , wiedzieli, ja k j a te j Rosyi nienawidzę, to je s t źle
mó-nie Rosvi mó-nienawidzę, a jej obrzydli
wości, a zresztą może i Rosyi. Tout cela '*■ de la cochonnerie, ja k mówią F ra n cuzi.
— Ojciec za wiele pije, możeby już dosyć — przerw ał nieśm iało Alosza.
— Poczekaj, jeszcze kieliszek i jeszcze jeden i potem jeszcze jeden, to już będzie koniec. Ale przerw ałeś m i, co innego ci chciałem powiedzieć. Słuchaj, Aloszka, nie gniew aj się ty na mnie, że wy łajałem ty ch twoich mnichów na obiedzie u przełożone
go, widzisz, jeżeli Bóg je s t na niebie, to zawiniłem i odpowiem za to przed Nim, ale jeżeli niem a Boga, t0 ty m tw oim m ni
BRACIA KARAMAZOW 65 chom tylko głowy poobcinać, bo tylko po
stęp ham ują. Czy nie tak, Iw an? Ty nie, wiesz, ja k się szarpię tem i wątpliwościam i.
W ierzysz ty , Alosza, że twój ojciec nie zawsze tylko o błazeństw ach m yśli?
— W ierzę, ojcze.
— J a wiem, że ty wierzysz. Ty zawsze prawdę mówisz i prosto w oczy patrzysz.
Iwan nie tak i, o nie, on zarozum iały, w y
soko o sobie trzym a. A co do ty ch klaszto
rów, to w arto już raz z nim i skończyć. Za wiele już togo m istycyzm u na całej ro sy j
skiej ziemi. W artoby g0 zupełnie unice
stwić. Coby to sre b ra i złota wpłynęło do mennicy.
— I Po co go unicestw ić? — zauważył Iwan.
— Jak to , po co? Ażeby praw da zapa
nowała wreszcie na ziemi.
— W szak gdy praw da zapanuje na świecie, ludzie tacy, ja k ojciec, zostaną przedew szystkiem ograbieni, a następnie unicestwieni.
— Praw da, m asz słuszność, ja k i też ze m nie osioł, żem te g0 odrazu nie zauw a
żył. Jeżeli tak , to niech sobie sto ją klaszto
ry, byleby tylko porządni ludzie mogli i na
dal siedzieć wygodnie przy stole i delekto
wać się koniaczkiem . Wiesz, Iw an, to już widocznie sam Eóg ta k rozporządził. Słu
chaj, Iwan, a powiedz mi tylko ta k poważ
nie, na seryo. Czy Bóg je st, czy niem a? No i czego się śm iejesz?
— Bo to je s t to samo, co tw ierdził Sm erdiakow o dwóch pustelnikach. Znowu czysto ro sy jsk a cecha.
( — Czyż to podobne?
— Bardzo.
— To tylko dowodzi, że i ja także je stem typowym okazem rosyjskiego człowie-
E t a i ciebie, filozofie, złapię kiedyś na czemś podobnem, obaczysz; o zakład idę, że złapię. A tera z odpowiedz mi, tylko s ta nowczo. Czy je s t Bóg?
— Nie, niem a go.
— A ty, Aloszka, powiedz. J e s t Bóg?
— Je st.
— Iw an! A nieśm iertelność, czy je s t?
jakakolw iek? choćby m ała, n ajm n iejsza?
— Niem a.
— J a k to, żad nej?
— żad n ej.
— Zatem po śm ierci nic, zupełnie nic.
A może przecie cokolwiek? , v-, — N ajdoskonalsze nic.
— Aloszka, a ty. Czy je s t nieśm iertel
ność?
— Je st.
— I Bóg i nieśm iertelność?
— W Bogu nieśm iertelność.
— Hm, więcej je s t prawdopodobne, że Iw an m a słuszność.
— Boże m ój! ileż to w iary, ile w ysił
ków zm arnował człowiek napróżno, dla tego złudnego m arzenia, i to ju ż od ty lu tysię
cy lat. — Iw an! poraź o statn i p y tam się je s t Bóg? czy Go nieńia?
—- J a poraź o sta tn i mówię. — Niema.
— I któż zatem bawi się ta k ludźmi, i w szyderstw o ich obraca?...
— Prawdopodobnie szatan — zaśm iał się Iw an Fedorowicz.
— Więc szatan je s t?
— Nie i szatana niema.
— Szkoda. — Cóż u dyabła zrobić z tym , k tó ry pierw szy Boga w ym yślił? — Powiesić by go na suchej wierzbie, a i to za mało.
— Gdyby nie wymyślono Boga, nie by
łoby cywilizacyi. i
— Ja k to ! nie byłoby?
— I koniaczku nie byłoby. — Choć, co się tyczy koniaczku, w artoby go wreszcie zabrać ojcu.
— Poczekaj, poczekaj, kochanku, jesz
cze kieliszek. — Obraziłem Aloszę. — Ale ty się, Aloszeńka, na m nie nie gniew aj, — drogi ty , m iły chłopcze.
— Nie gniew am się, ojcze. .— Znam m yśli tw oje i wiem, że serce 'tw oje daleko lepsze, niż głowa.
— Boże m ój, ja m am mieć serce lep
sze od głow y? i znalazł się człowiek, k tó ry to uznaje! — Słuchaj, Iw an! Kochasź ty Aloszę ?
— Kocham. 1
— Kochaj go. — (Fedor Pawłowicz był już mocno podchm ielony). Słuchaj, Alo
sza. Postąpiłem sobie g rubijańsko z twoim starcem , tam , w celi, — ale byłem w tedy rozdrażniony. — A urzecież starzec ten m a b v stry rozum. — Nieprawdaż, Iw an? że m a rozum .
— Może i ma.
—- Ależ ma, m a go napewuo il v a du Pizon la-dedans, to tak i rosyjski Jezuita.
—- I pewien jestem , że i on, ja k każda szla
chetna jednostka, dręczy się w ew nętrznie i kim gniewem na m ysi, że m usi udawać i robić z siebie świętoszka.
— Przecież on wierzy w Boga.
66 BRACIA KARAMAZOW
— Ani za grosz. — A toś się dopiero ; n a nim poznał. — Przecież on sam wszy
stk im o tem opowiada, a właściwie nie w szystkim , ale ludziom inteligentnym którzy go odwiedżają — gubernatorow i Szulcowi powiedział w prost, wierzę, ale nie wiem w co.
— Gzy to być może?
— A właśnie, że ta k było. — Ale ja go, mimo to, szanuję. — J e s t w nim coś z M efistofela, albo może z b o h atera naszych czasów, Lerm ontowa. '
...W łaściwie te n starzec to, człowiek nam iętn y i to bardzo n am iętny ; dziś jesz
cze nie powierzyłbym mu spokojnie córki sw ej, ani żony... J a k zacznie opowiadać, no to je s t co posłuchać. — T rzy la ta tem u za
pro sił nas na herbatę, i zabaw iał opowiada
niem o swej przeszłości. — Pokładaliśm y się wszyscy od śmiechu, przy likierach (li
kiery p rzy sy łają m u dam y). Zwłaszcza je dno opowiadanie o uleczeniu chorej damy, było kapitalne. — N abroił on niem ało za młodych lat. — “Czekajże — powiada, gdy
b y nie to, że chory jestem na nogi, odtań
czyłbym wam pewien taniec.” — A kupco
wi Dymidowi u kradł sześćdziesiąt tysięcy.
— J a k u k rad ł?
— A tak . — Kupiec przywiózł m u pie
niądze, ja k komu dobrem u i mówi, przecho
w aj to bracie, bo u m nie rew izya. — A ten ja k schował, ta k nie oddał. Ty, powiada, bracie, ofiarowałeś to na cerkiew, ten po
w iada — podły jesteś. — Chociaż praw da, to nie ten starzec zrobił, a drugi, pomiesza
łem . — K łam ałem ja w szystko o, ty m s ta r cu. — Dlaczegoś ty m nie nie pow strzym ał, Iw an ! W iedziałeś przecie, że kłam ię.
— Wiedziałem, że ojciec sam p rzesta
nie.
— To niepraw da, um yślnie to zrobiłeś przez złość do m nie i pogardę. — J a wiem, że ty m ną pogardzasz. — P rzyjechałeś tu do mnie i siedzisz w moim domu, a mimo to, pogardzasz mną.
— Pojadę wkrótce. — A na ojca ko
n iak już podziałał.
— Prosiłem cię, na m iłość Boga, żebyś jech ał do Czeremuszny, a ty nie chcesz.
— Pojadę jeśli ojciec sobie życzy.
— Nie pojedziesz. — Zachciało ci się szpiegować mnie i dlatego nie jedziesz. Zła dusza W tobie siedzi.
S ta ry nie uspokajał się. P ijaństw o je go doszło do tego punktu w którym najspo
k o jn iejsi naw et ludzie odczuwają potrzebę
robienia a w a n tu r i okazywania swej prze
wagi.
— Czego się patrzysz na m nie? Jakie ty oczy robis-z ? Oczy tw oje mówią ini wy
raźnie “Ty pijan e bydlę!” Podejrzliw e i po
gardliw e, s ą te tw o je oczy. Już ty nie bez przyczyny tu przyjechałeś, masz z peWno- I ścią jakieś swoje zam iary. —- Dlaczego Alo* I sza p atrzy zupełnie inaczej, oczy m a jasne, pogodne. Słuchaj, Alosza, ty nie kochaj [ Iw ana.
— Niech ojciec nie gniew a się na Iwa- j
— Niech ojciec nie gniew a się na Iwa- j