• Nie Znaleziono Wyników

BRACIA KARAMAZOW 12 !

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 130-140)

ŚMIERĆ STARCA

BRACIA KARAMAZOW 12 !

“Nie płacz, m atko — mówił, widząc to

— dość j a jeszcze pożyję na świecie i wami s-ię nacieszę, bo życie dobre je st, wesołe, radosne.” “Ja k aż tobie radość, synku mój

— odpowiadała m atk a — kiedy cię całą noc gorączka pali, a kaszel mało ci piersi nie rozerwie.” “M atko, — odpowiadał — życie to ra j i wszyscy żyjem y w ra ju , tylko wiedzieć o tem nie chcem y.”

Dziwiliśm y się ty m słowom jego i pła­

kaliśm y wszyscy ze wzruszenia, a on z k a­

żdym dniem staw ał się pogodniejszy, rado­

sny, a dziwnie słodki i m iękki dla otoczę- nia swego. “M atko m iła! — mówił, — r a ­ dości ty m oja, wiedz o tem , żeśm y tu na świecie wszyscy winni, jeden przed drugim i jeden za drugiego, a ja chyba n ajw inńiej- szy ze w szystkich”. M atka uśm iechała się przez łzy na te słowa, m ówiąc: “I skądże to ty m asz być n ajbardziej w inny; tam zbój­

cy, m ordercy, a cóżeś ty zdołał dotąd na- grzeszyć? i czasu na to niei m iałeś” . “Ma­

teczko! szczęście m oje! sam nie wiem, ja k ci to w ytłćm aczyć, ale czuję, że ta k je st, czuję to aż do u dręki”. P rzekom arzał się nieraz z doktorem , k tó ry go leczył. N ie­

miec to był, nazyw ał się E isenschm idt.

“D oktorze! — mówił — pożyję j a jeszcze dzień ja k i? ” “Nie dzień, ale całe jeszcze m iesiące i lata, Dożyjesz uan — odpowia­

dał doktór. — “ Po co la ta ? po co m iesią­

ce? — mówił b r a t m ój, — dzień jeden wy­

starczy ,aby przekonać się. ja k dalece ży­

cie je s t piękne. Byle nie sw arzyć się z sobą,' nie przechwalać byle czem. Pójść gw arnie w o g ró l kw iecisty i wziąwszy się za ręce, cieszyć się, kochać naw zajem i błogosławić życie” . “Nie z tego już św iata wasz syn, mówił doktór do m atki, gdy odprowadzała go do sieni, z choroby w pada w ta k ą egzal- tacy ę” . Okna jego pokoju wychodziły na ogród nasz, duży, cienisty, zarosły sta re - mi drzew am i. Z wiosną pączki ukazały się n a drzew ach i ptaszki wiosenne zleciały się grom adnie, świergocąc mu pod oknem. On w tedy i ptaszków skrzydlatych o przebacze­

nie prosił. “ D arujcie, mi ptaszkow ie Boży

— mówił, składając ręce, -— bo i przed w a­

m i winien je ste m ” . Takiej mowy już nikt z nas zrozumieć nie mógł. “Dokoła m nie

•— mówił — w szystko żyło w chwale Bo­

żej, ptaszki, drzewa, łąki zielone, modre niebiosa, ja jeden nurzałem się w poniże­

niu, i nie przyczyniłem niczemu chwały, ani k ra s y ” . “Z anadto ju ż siebie obwiniasz —

mówiła płacząc m atk a” . “To z radości tak , m atko, nie z żalu, choćbym i nie był winien, chciałbym zawinić, aby mi wszyscy prze­

baczyć mogli, w tem- ra j — czyż nie tak, m atk o ? ” Raz, pam iętam , wbiegłem do jego pokoju w godzinie wieczornej, gdy słońce ju ż zachodziło, oświecając ukośnem i pro­

m ieniam i w szystko dokoła. Zawołał m nie do siebie, a ująw szy za ram iona, w patryw ał się we m nie długi czas z miłością, trw ało to dobrą m inutę. W reszcie rzek ł: “Idź, dzie­

cko, baw się, wesel, trzeba, żebyś żył za m nie.” Pobiegłem do ogrodu i baw iłem się, a później nieraz w spom inałem ze łzami, ja k to on kazał mi żyć za siebie. Wiele jeszcze mówił takich rzeczy dziwnych i przepięk- knych, chociaż wówczas jeszcze dla m nie niejasnych. W reszcie zgasł w trzecią nie­

dzielę po W ielkiej nocy, do o statk a zupełnie przytom ny, a gdy już naw et mowę stracił, to jeszcze uśm iechał się do nas, obejm ując n as pełnym miłości wzrokiem. W całem mieście mówiono wiele o te j jego niezw y­

kłej śmierci, a i na m nie w yw arła ona w strząsające w rażenie, któ re ■wprawdzie zatarło się z czasem, na to jednak, aby póź­

niej odżyć i zm artw ychw stać.

Gdy zostałem jedynakiem , sąsiedzi i przyjaciele doradzać zaczęli m atce, aby oddała m nie do korpusu kadetów do P e te r­

sburga, m atk a długo się w ahała, nie chcąc się ze m ną rozstać, zgodziła się jed n ak w re­

szcie, dla mego ,jakoby, szczęścia. Zawiozła m nie więc do stolicy i um ieściła w owym zakładzie, nie widziałem je j ju ż więcej, bo wkrótce potem um arła, z żalu za nam i oby­

dwoma. Z domu rodzinnego wyniosłem dro­

gocenne wspom nienia, jakie zresztą każdy praw ie człowiek wynosi z la t dziecięcych, o ile w rodzinie panuje choć względny spo­

kój i zgoda. W korpusie kadetów, w P e te r­

sburgu, przebyłem la t 8, zapomniałem tam wiele z dziecinnych w rażeń, chociaż nie w szystkie, n ato m iast nabrałem nowych przyzw yczajeń i wyobrażeń, stałem się ja k ­ by zupełnie innym człowiekiem, isto tą dzi­

ką, b ru ta ln ą i bezmyślną. Nauczono nas ze- w netrzuei ogłady i francuskiego iezyka, a służących nam w korpusie żołnierzy uwa- ' żaliśniy wszyscy za bydło i obchodziliśmy się z nim i odpowiednio. Gdyśmy zostali ofi­

ceram i, gotowi byliśm y przelewać krew za honor naszego pułku, o istotnym zaś hono­

rze i poczuciu godności nie m ieliśm y n a j­

m niejszego pojęcia, gdyby zaś nam kto

130 BRACIA KARAMAZOW określił w łaściw ą istotę honoru, roześm ieli­

byśm y się m u w oczy, a ja pierwszy, byłem bowiem najw rażliw szy z m oich to w arzy ­ szów.

Odziedziczywszy k a p ita ł po m atce, b y ­ łem niezależny m ajątkow o, korzystałem też z tego, prowadząc życie hulaszcze i bezm yśl­

ne, nie odm aw iając sobie żadnego używa­

n ia i płynąc pełnem i żaglam i rozbujałej młodości. To jedno było dziwnem, że nie straciłem zam iłow ania do książek, owszem, czytałem dużo i chętnie, biblii tylko nie otw ierałem nigdy, mimo, że m iałem j ą za- Avsze przy sobie i woziłem z sobą wszędzie, jak o pam iątkę po m atce i zm arłym bracie.

Po czterech latach takiego życia, stojąc z pułkiem swoim w pewnem mieście, zako­

chałem się w pannie pięknej, rozum nej i szlachetnej. W domu je j rodziców p rz y j­

mowano m nie chętnie i uprzejm ie, a że uchodziłem za bogatego, pewien byłem , że w razie oświadczyn, nie spotkałaby m nie odmowa. Znacznie dopiero później przeko­

nałem , się, że uczucie m oje dla te j panny, nie było właściwie miłością, a uznaniem i czcią dla niepospolitych je j zalet i cha­

ra k te ru , w tedy jedn ak m yślałem inaczej.

Ciężko mi jed n ak było rozstać się z hulasz-- czem, kaw alerskiem życiem, z tego powodu odkładałem kro k stanow czy. Zdarzyło się w tym czasie, że wysłano m nie z pułkiem n a dwa m iesiące do sąsiedniego powiatu, gdy zaś wróciłem, panna, k tó rą kochałem, b yła ju ż żoną innego.

W ypadek ten dotk nął mnie bardzo, tem więcej, że, ja k się pokazało, panna owa była już dawno zaręczona i j a sam spoty­

kałem nieraz w je j domu dzisiejszego jej męża, nie dom yślając się, ja k i stosunek ich łączy. Uczułem w duszy wielki gniew i w styd na m yśl, żem tyle razy zdradzał się z m oją miłością tam , gdzie prawdopo­

dobnie drw ią tylko ze mnie. Postanow iłem w tedy zemścić się. P am iętam teraz, że po­

stanow ienie to było dla m nie samego cięż­

kie, bo będąc dość lekkom yślnym z n atu ry , nie byłem w stan ie zatrzym ać się dłużej m yślą nad jedńym przedm iotem , tem bar- dziej gniewać się długo ,mimo to, podtrzy­

m ywałem się sztucznie w m ojej urazie. Do­

piąłem swego i spotkaw szy się w tow arzy­

stw ie mego szczęśliwego współzawodnika, obraziłem go ciężko, a potem wyzwałem na pojedynek. T am ten wyzwanie przyjął, bo b ył mi także niechętny, i w yrażał się za­

wsze o m nie lekceważąco wobec żony, oba­

wiał się więc nie stracić w je j oczach, gdy­

by wyzwanie odrzucił. Pojedynki były wprawdzie surowo zakazane, mimo to jed ­ nak, była jak b y m oda na nie, zwłaszcza między wojskowym i. W wigillię spotkania, które m iało się odbyć za m iastem , o godzi­

nie siódm ej zrana, powróciłem do domu wieczorem, rozbestw iony i dziki, i rozgnie­

wawszy się na posługującego mi żołnierza, uderzyłem go z całej siły dwa razy w tw arz, tak , że krw ią się zalał. Czy uwie­

rzycie mili, że mimo, że działo się to już.

40 lat, tem u, wspom nienie to prześladuje m nie i przepełnia bólem i w stydem po dziś dzień. — Położyłem się potem , a przespaw ­ szy 3 godziny, obudziłem się, gdy ju ż dnia­

ło. Zerwałem się z pościeli i otworzyłem okno, k tó re wychodziło n a ogród. P atrzę, słońce wschodzi, ciepło, pięknie, ptaszki śpiew ają, mimo to czuję w duszy coś dziw­

nie tłoczącego — i jak b y upokarzającego.

Co to być m oże? — m yślę. — Czy krew , k tó rą m a m 'p rze lać ? czy obawa śm ierci? —■

nie, zupełnie nie to, cóż więc? i wreszcie doszedłem, że boli m nie ta k i cięży wczo­

rajsz y mój czyn — pobicie mego ordynan- sa. Stanęło mi w szystko w oczach ja k ży­

we — widzę go, ja k p a trz y na m nie i oczu zmrużyć nie śmie, a ręce trzy m a przysobie, bezbronny wobec zwierzęcej m ojej b ru ta l­

ności. — Ja k to ? — m yślę — i to człowiek poważa się postępować w ten sposób z d ru ­ gim człowiekiem, ależ to zbrodnia! — i ja k ­ by igła o stra przeszyła mi serce. Stoję, ja k obłąkany, a tu słoneczko świeci, m usz­

ki brzęczą, ptaszki św iergotem Boga chw a­

lą. Zakryłem obu rękam i oczy i sta n ą ł mi w pam ięci zm arły mój b ra t, k tó ry w o s ta t­

niej swej chorobie z ta k ą słodyczą i wdzię­

cznością przyjm ow ał każdą oddaną sobie przysługę, ta k stokrotn ie za nią dziękował, pow tarzając wciąż: “czyż godzien jestem , abyście mi służyli”. Nie w ytrzym ałem i rzuciłem się na łóżko, łk ając głośno. N a­

gle rozjaśniła się w um yśle moim cała p ra ­ w da i zrozum iałem dopiero, co zam ierzam uczynić. Idę zabijać człowieka dobrego, ro­

zumnego, szlachetnego, k tó ry mi właściwie nic nie zawinił, a m ordując jego, unieszczę- śłiwiam kobietę, k tó rą kochałem — jak i w tem w szystkiem sens? Przem yślałem ta k długi czas z tw arzą u k ry tą w poduszkach, aż wszedł kolega m ój, oficer, k tó ry m iał być sekundantem . Zerwałem się praw ie nie­

przytom ny, nie wiedząc, o co chodzi, a ko­

BRACIA KARAMAZOW 131 lega mój zab rał m nie z sobą i siedliśm y

w dorożkę. “Poczekaj chwilę, — mówię do.

kolegi, .— wpaść m uszę jeszcze do domu, bo zapom niałem sakiew ki.” Powróciłem szybko do m ieszkania i pobiegłem do izdeb­

ki m ego żołnierza, A fanasia. “B racie! — mówię — wczoraj uderzyłem cię ta k mocno, daruj m i.” On w zdrygnął się i sp ojrzał na mnie, ja k w ystraszony, nic nie rozum iejąc.

Widzę, że to mało, mało. nie w ystarcza, więc ja k byłem w epoletach i pełnym m un­

durze oficerskim , upadam m u do nóg, ude­

rzając czołem o ziemię. — “Przebacz! b ra ­ cie, przebacz” . W tedy i on zupełnie już i-oz- rzew nił się. — “W asza wysokość! Panie, ojcze, jakże ta k można, czyżem j a go­

dzien?” — i ja k j a wczoraj, zakryw szy rękam i oczy, odwrócił się do okna i płakać zaczął. W ybiegłem i skoczyłem szybko w dorożkę. — “W ieź! bracie — wołam. — Pogrom iciela wieziesz” — i w padłszy w nadzw yczajny hum or, śm iałem się, ż a r ­ towałem , stałem sig dziwnie rozmowny. —

“Braw o! — mówi kolega — chw at z ciebie, Umiesz nosić m und u r.” P rzyjechaliśm y na m iejsce spotkania, gdzie oczekiwano już na nas. U staw iono nas w odległości dwu­

n a stu kroków od siebie. Mój przeciw nik m iał pierw szy strzał. Stałem , p atrząc mu śmiało w oczy, strz a ł chybił, kula drasnęła m i tylko lekko ucho. Gdy przyszła na m nie kolei, zwróciłerń lufę pistoletu w przeciw ną stronę i strzeliłem w las. — “T am tędy tw o ja d rog a” — wołam..

Zwróciłem się następnie do mego prze­

ciw nika z prośbą o przebaczenie. “D aruj m i pan, postąpiłem ja k głupiec, obrażając pana, a następnie zm uszając do te j strzela­

niny. Stoisz p a n ty siąc razy wyżej ode- m nie, co zechciej pow tórzyć osobie, k tó rą obaj czcimy nad w szystko na świecie” . On się praw ie rozgniewał. “Pocóżeś pan za­

czynał, skoro nie m iałeś zam iaru skoń­

czyć?” “W czoraj byłem głupi — odparłem wesoło, — dziś zrozum iałem ” . “W ierzę we w czorajsze, — odpowiedział tam ten , — ale y/ątpię, czy dziś przyniosło ja k ą ś zm ianę” .

— “I na to zgoda — wołam — zasłużyłem w pełni n a tę nauczkę” . — “Dość tego ! bę­

dziesz pan strzelał, czy nie” . — “Nie będę

— odpowiadam, — a pan strzelaj jeszcze raz, jeśli m asz ochotę, chociaż lepiej byłoby nie strzelać” . — W tedy i sekundant obu­

rzył się na mnie. \

“ Cóż to za postępow anie! hańbisz pułk.

S tojąc na mecie, nie wolno wdawać się w przeproszenia, gdybym wiedział, n ig d y bym się w to nie w dał”. J a się tylko śm ieję.

“Panowie — mówię, — czy ta k a osobliwość spotkać człowieka, k tó ry uznawszy w łasną niedorzeczność, uspraw iedliw ia się przed tym , którego obraził ?”

“Tak, ale nie na stanow isku i to w cza­

sie pojedynku” — dodaje znów mój sekun­

d ant. — “Zapewne, że tak , bo należało m i to zrobić wprzódy, — odopowiadam, — n a­

leżało nie dopuścić do pierwszego strzału , i nie doprowadzać uczciwego człowieka, do śm iertelnego grzechu. Ale sam iśm y w te n sposób życie urządzili, że niepodobieństw em było ta k postąpić, bo uznanoby m nie za tchórza i n ik t by nie przyw iązyw ał wagi do słów moich.” Chciałem mówić jeszcze dłu­

żej, ale nie mogłem, ta k mi było dobrze, lekko na duszy, ta k i się czułem szczęśliwy.

“Postąpiłeś pan bardzo rozum nie i uczciwie, w każdym razie oryginalny z pana czło­

wiek” —- przem ówił w reszcie mój przeciw- nik. “ż a rtu je pan teraz ze m nie, ale w k a ­ żdym razie przyjdzie jeszcze czas, że mnie pan szczerze pochwali’ — odparłem , śm ie­

jąc się. Przeciw nik mój chciał mi podać rę ­ kę,. ale pow strzym ałem go mówiąc. —

“P rzyjdzie jeszcze n a to czas, gdy zasłużę n a pański szacunek.” W róciliśmy do domu, po drodze sekundant mój ła ja ł mnie, ale ja ściskałem go ze śmiechem i nie broni­

łem się wcale. Tegoż dnia jeszcze koledzy pułkowi złożyli n a m nie sąd. “M undur sp la­

m iłeś, prosząc o przebaczenie na m ecie” . Byli jed nak i tacy, k tórzy m nie bronili.

“W ytrzym ał odważnie pierw szy strzał, nie okazał się więc tchórzem ”. “Ale stchórzył przed drugim strzałem ”, — mówili przeciw­

nicy. “Gdyby ta k było, skorzystałby ze sw ojej kolei, m ógł przecie strzelić i zranić przeciw nika, a on pistolet odrzucił, to nie był b rak odwagi, tylko oryginalność” . Słu­

chałem tego w szystkiego p atrząc na nich wesoło, a potem m ówiąc: “Drodzy moi, nie troszczcie się o wyrok, bo ja już i ta k po ­ stanow iłem opuścić wojsko i w stąoić do za­

konu.” Gdy to usłyszeli, roześm iali się wszyscy co do jednego. “Czemużeś nam te ­ go odrazu nie powiedział? tera z się wszy­

stk o w yjaśnia, do m nicha sąd w ojenny nie­

m a praw a” . Od tego czasu pokochali mnie wszyscy, naw et przeciwnicy moi i oska­

rżyciele, każdy m iał dla m nie miłe słowo, żałować m nie naw et poczęli, i sta ra li się zmienić m oje postanow ienie. Taż sam a

132 BRACIA KARAMAZOW zm iana zaszła i w usposobieniu m iejscowe­

go tow arzystw a, zapraszano m nie i goszczo­

no wszędzie, żartow ano, niby ze m nie, ale naogół polubili m nie wszyscy. Spraw a n a­

szego pojedynku została zatuszow ana przez władze, k tó re patrzy ły przez -spary n a to zajście, tem bardziej, że nie było właściwie przelewu krwi.

Słuchano te ra z chętnie w szystkiego, co mówiłem, uw ażając m nie za człowieka wielce oryginalnego. “Nie jesteście w s ta ­ nie pojąć wielu rzeczy — mówiłem im, — bo św iat na inne teraz wszedł drogi, tak , że uw ażam y kłam stw a za praw dę i jedni od drugich kłam stw a się tylko dom agam y.

Ot, ja np. ra z w życiu postąpiłem uczci­

wie, to zaczęliście m nie uważać za cokol­

w iek niespełna rozum u, mimo, że jesteście m i życzliwi, śm iejecie się ze m nie”. N araz podniosła się z grona dam młoda osoba, k tó re j obecności nie zauważyłem , bo tow a­

rzystw o było liczne, i dopiero tera z spo­

strzegłem , że je s t to m o ja daw na ukochana, z k tó re j przyczyny był pojedynek. “Pozwól p an sobie powiedzieć, — rzekła mi, — że j a pierw sza nietylko, że się z pana nie śm ieję, ale m am dla pana najw yższy sza­

cunek i wdzięczność, za to, co pan zrobił”.

Zbliżył się i m ąż je j, a za nim ' wielu in ­ nych, a wszyscy okazywali mi wielką se r­

deczność, przedew szystkiem jed n ak zwrócił n a siebie m oją uw agę pewien podżyły je ­ gomość, którego dawniei nie spotkałem , m i­

mo, że znałem go z nazw iska. Człowiek ten zajm ow ał w naszem mieście w ybitne stano­

wisko i słynął z dobroczynności. O fiarował by ł znacznie sum y na dom sieró t i sspital, a spełnił także wiele cichych dobrych uczyń ków, któ re wyszły na jaw dopiero po jego śmierci. Otóż ten pan odwiedził m nie pier­

wszy, rozm aw iał ze m ną długo i ciekawie o w szystko dopytyw ał. “Słuchałem pana, mówił, — z wielkiem zajęciem i zap ra­

gnąłem poznać się z panem bliżej, aby do­

wiedzieć się bliższych jeszcze szczegółów, jeśli mi pan L h zechce udzielić. “Uważać to będę za najw yższy zaszczyt i przyjem ­ ność, — odparłem uprzeim ie, w tejże chwi­

li jednak uczułem, że widok gościa mego bu­

dzi we mnie dziwne uczucie, jak b y nagłego lęku, czego już i pierw ej doświadczyłem, gdy nas z sobą zapoznawano. Pochodziło to, być może, z powodu, że był to człowiek starszy, o wyrazie tw arzy bardzo poważ­

nym, i jak b y sm ow ym , ta k sobie p rzy n a j­

m niej tc wówczas tłóm aczyłem . “W idzę w panu ogrom ną siłę c h a ra k te ru , — m ó­

wił dalej mój gość, — bo nie lękałeś się pan służyć prawdzie, mimo, że m ógłbyś ścią­

gnąć przez to na siebie ogólną pogardę i le­

kceważenie. Co pan czułeś w chwili, gdy odrzuciwszy pistolet, prosiłeś o przebacze­

nie swego przeciw nika? m usiało to pana wiele kosztow ać?”

“Z araz panu objaśnię i powiem, to, cze«

go innym nie mówiłem.” — Tu opowiedzia­

łem zajście m oje z żołnierzem moim A fa- nasjem , jak iem go n ajp ierw spoliczkował, a potem do ziemi m u się pokłoniłem, 0 przebaczenie prosząc. “Zrozumie pan, że chwila pojedynku była ju ż dla m nie lżej­

szą, bo pierw szy krok je s t n ajtru d n ie jsz y , a resz ta poszła mi ju ż zupełnie łatw o, a n a­

w et radośnie” . W słuchiwał się pilnie, pa­

trz ą c n a m nie bardzo życzliwie. “ Wszy­

stko to nadzw yczaj je s t ciekawe — mówił,

— przyjdę tu jeszcze, aby pomówić z p a­

nem ”. O dtąd przychodził do m nie codzien­

nie i zaprzyjaźniliśm y się z sobą bardzo, gdyby nie to, że dopytyw ał m nie o w szy­

stko, pragnąc dowiedzieć się o m nie każde­

go szczegółu, nie opowiedział mi zaś nigdy nic o sobie, tak , że postać jego była dla m nie zagadką.

“To pewna, że życie je s t rajem , — mówił raz — sam ju ż o tem dawno m y­

ślałem, wierzę w to mocno, również, ja k pan, a może i więcej jeszcze, a dlaczego, to się w krótce pokaże.” Słuchając tego, m y­

ślałem, że powie mi ju ż teraz sw oją ta je ­ mnicę, bo dawno przeczuwałem, że taje m n i­

cę ja k ą ś mieć m usi. “R aj każdy z nas nosi w sobie mówił dalej, — k ry je się on i we m nie, a jeśli zechcę, objawi się ju trp , i od­

tąd szczęśliwy ju ż będę na całe życie.

To także doskonale pan powiedziałeś, że każdy człowiek w inien je s t za w s z y s tk o '/

1 za w szystkich, dziwno mi praw ie, że mo­

głeś myśl ta k ą objąć w całej pełni. Gdyby ludzie raz ju ż zrozumieli ta k ą prawdę, to Królestwo niebieskie zapanowałoby n a zie­

mi, nie w m arzeniu, ja k teraz, a W rzeczy­

w istości”.

— A czy n astąp i to kiedy? czy stanie się? nie jest-że to tylko m arzeniem ? - i pytałem z niepokojem.

— J a k to ? więc i pan nie w ierzysz;

wieścisz tak ą rzecz, a sam w iary nie m asz?

Otóż, wiedz pan o tem , że stan ie i spełni się to, ja k je nazyw asz m arzenie, nie

BRACIA KARAMAZOW 133 wpierw jed n ak , aż zakończy się okres ludz­

kiego odosobnienia.

— Jakiego odosobnienia? — pytałem .

— Takiego, jak ie p an u je dziś na. świe- cie osobliwie teraz, w naszych czasach.

Dziś każdy u siłuje odosobnić się ja k n a j­

bardziej od innych, i osiągnąć sam w sobie

bardziej od innych, i osiągnąć sam w sobie

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 130-140)