• Nie Znaleziono Wyników

BRACIA KARAMAZOW 111 łzami, wiedząc, że opłakuję cm entarze, pro

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 112-127)

ALOSZA W ŚWIECIE

BRACIA KARAMAZOW 111 łzami, wiedząc, że opłakuję cm entarze, pro

chy i popioły, a, mimo to, płakać będę nie z żalu, a ze szczęścia, że łzy tak ie wylewać mogę. U poję się w łasnym zachw ytem . Ko­

cham pączki wiosenne i niebo błękitne! ot co! To nie rozum em , nie logiką, a w nętrz­

nościam i i żywotem kocha się w łasne siły żywotne. Rozumiesz ty co, Alosza, z te j mo­

je j ę a d an in y ?

— Rozumiem w szystko, Iwanie. W nę­

trznościam i w łasnem i i żywotem kochać należy. Przepięknie to powiedziałeś, życie kochać należy nad w szystko na święcie.

— Ja k to ? życie samo kochać bardziej, niż jego isto tę?

— Tak, stanowczo tak . Kochać je, za­

nim się je, zrozum ie, kochać poza wszelką wy rozum ianą logiką, a w tedy dopiero p o j­

m ie się jego sens. Dokonałeś ju ż połowy dzieła, skoro kochasz jego połowę, a bę­

dziesz zbawiony.

— Cóż to ? już m nie zbawiać zaczy­

nasz? Możem przecie jeszcze nie zgubiony.

A na czemże polega ta tw o ja d ru g a poło­

wa?.

— N a tern, byś mógł w skrzesić two­

ich zm artych, którzy, być może, jeszcze nie skonali. D aj h erb aty . Rad jestem , że roz­

m aw iam y ze sobą.

— Widzę, że jeste ś w natchnieniu, lu­

bię, nad w yraz lubię, takie gorące w yzna­

nie w iary w ustach nowicyusza. Czy to p ra ­ w da, że rzucasz klaszto r?

— Tak. Mój starzec kazał mi iść w świat.

— W tak im razie .^spotkamy się jeszcze w święcie, może w chwili, gdy zacznę od­

ryw ać w argi od p u h a ra życia.

T ak przy n ajm niej zam ierzam około trzydziestego roku. Ojciec nasz nie chce od­

rzucać p u haru dziś jeszcze, chce czerpać z niego do siedemdziesięciu lat. Ten stoi ja k m u r przy swoich pożądaniach, używa­

nie to jego hasło, chociaż kto wie, czy po trzy d ziestu latach zostaje ju ż co innego człowiekowi. W każdym razie, sądzę, że do siedem dziesięciu la t to za długo, szlachet­

niej i godniej je s t skończyć na trzydziestu, zachow uje się przynajm niej ja k iś cień do­

s to jn o ś c i, chociażby to było tylko złudzenie.

'N ie w d ziałeś ty D ym itra?

— Nie, za to widziałem Sm erdiakowa.

— Tu Alosza opowiedział szczegółowo b ra ­ t u przypadkow e swoje spotkanie z kucha­

rzem ojca, ~ ... —

Słuchając tego, Iw an »pochmurniał.

— Co ci je s t? -r- sp y ta ł Alosza. — Czy to Sm erdiakow cię drażni?

— Ach nie, nie o to idzie, dyabli go bierz. Ale istotnie chciałem się widzieć z D ym itrem , teraz już nie czas —- odrzucił niechętnie Iw an.

— Więc ty napraw dę ju tro w yjeż­

dżasz ?

— Tak.

— A cóż będzie z D ym itrem ? co z oj­

cem ? ja k się to m iędzy nimi skończy? — p y tał trw ożnie Alosza.

— A ty wciąż swoje. Cóż ja ? cóż mnie to obchodzi? czy jestem stróżem b ra ta Dy­

m itra ? — odrzekł z rozdrażnieniem Iw an.

— Kainowa odpowiedź Bogu, ipi zaipytanie o b ra ta , pom yślałeś to zapewne w tej chwi­

li. Ale czyż w sam ej rzeczy nie m am p ra ­ wa uchylić się od tego stróżow ania. Skoń­

czyłem sw oje in te resa i jadę. Nie. m yślisz chyba, ja k drudzy, że zazdrosny jestem o D ym itra, i usiłuję m u odbić jego “k ra ­ sawicę”, K atarzynę Iwanównę. Do dyabła!

mogłem mieć przecie swoje w łasne spraw y, skończyłem je i jadę. Tak, skończyłem je dziś rano, widziałeś sam, byłeś .świadkiem .

— U K atarzyny Iwanównej ?

— Tak, u niej. M iałem z n ią sw oje w łasne rachunki, nie m ające nic wspólnego z D ym itrem . Co m nie do D y m itra ? Sw oją drogą, sam wiesz, że D y m itr ta k postępo­

wał, jak b y był ze m ną w zmowie. N ie pro­

szony, zrzekł się i przelew ał n a m nie swo­

je praw a do K atarzyny, błogosławił nas.

Śmiechu wai*te! Nie! O nie! Gdybyś m ógł wiedzieć, Alosza, ja k i ja się tera z czuję swobodny. Przed chwilą m iałem ochotę po­

staw ić szam pana, aby święcić pierw szą go­

dzinę odzyskanej wolności. T fu! Pół roku praw ie dźwigać ta k i ciężai*, a9 tera z pozby­

łem się go odrazu. Sam się jeszcze wczo­

r a j nie dom yślałem , że to mi ta k łatwo, tak lekko przyjdzie.

— Mówisz o swojej miłości, Iw anie?

— O m iłości? Tak, jeśli chcesz. Ko­

chałem się w tej w aszej panience in stytu tce, kochałem się w niej i dręczyłem się, ona mnie dręczyła, aż naraz w szystko z,nikło. Pam ię­

tasz, z jakiem uniesieniem mówiłem tam u niej, a skorom wyszedł, roześm iałem się na głos. Nie wierzysz może? Mówię ci to całkiem szczerze.

— I teraz mówisz o tem dziwnie we­

soło, zauważył Alosza — w p atru jąc się

112 BRACIA KARAMAZOW uważnie w isto tn ie rozpogodzoną tw arz

Iw ana.

— Dlaczego j a nie wiedziałem, że jej wcale nie kocham ? Che! che! che!

A przecież gdybyś wiedział, ja k mi się straszn ie podobała, ja k mi się podoba dziś jeszcze. Mimo to, ta k mi łatw o roz­

sta ć się z nią. Myślisz może, że fan faro- nu ję.

— Nie. Ale może nie b y ła to wcale miłość.

Alosza! — zaśm iał się Iwan. — D aj pokój wszelkim rozum owaniom o miłości, tobie to nie przystoi. A ! jak ieś to w tedy

■wyskoczył. Zapomniałem uściskać cię za to.

“ Kocha mnie, mówiłeś i dlatego dręczy, wie, że ją^ kocham, a miłość D ym itra, to tylko przym us” . W szystko to praw da, a w tem tylko, trudność cała, że ona potrze­

b u je na to p iętn astu , a może dwudziestu la t, aby się przekonać, że nie kocha Dym i­

tr a , a tylko m n e , którego dręczy, a może i nigdy się tego nie domyśli, pomimo wczo­

ra jsz e j nauczki. To też i lepiej, że odjadę i porzucę j ą raz na zawsze. Ale, ale, a co się z nią te ra z dzieje? Co zaszło, sikorom odszedł?

Alosza opowiedział m u o zasłabnięciu K atarzyn y , k tó ra dotąd leży w srorączce.

— Czy nie kłam ie ta C hachłakow a?

— Zdaje się, że nie.

— W artoby sprawdzić. Co prawda a ata k u nerwowego n ik t nie um arł. Prze­

ciwnie, to łaska B o s k a dla kobiet, te ich ata k i nerwowe. N ie pójdę tam . Poco leźć znowu ?

— Pocóż je j powiedziałeś, że nie ko­

chała cię nigdy?

— To ta k umyślnie, mói ai-no-i. No! i<q_

żmy sobie podać szam nan^ i pijm y na oswo­

bodzenie moje. Nie uwierzysz, ja k jestem szczęśliwy.

— Nie, bracie — odrzekł Alojza — nie będziemy pili, bo mi czegoś sm utno.

— Zauważyłem to odrazu, że ci coś jest.

— Więc ty napraw dę wyjezdżasz ju trc ran o ?

— Nie powiedziałem, że koniecznie r a ­ no, ale może i ta k będzie. Czy wiesz, dla czego przyszedłem tu dzisiaj ? Poprostu nie mogę już w ytrzym ać z naszym stary m ta k i w strętn y. Daw nobym już odjechał, by­

le go tylko nie widzieć. Ale dlaczego ty sip ta k niepokoisz moim odjazdem ? Mamy je ­

szcze moc czasu do rozm ówienia się, wiecz­

ność, powiadam ci, nieskończoność.

— Jeśli w yjeżdżasz ju tro , jak a ż tu nieskończoność ?

— A cóż nas to obchodzi? — zaśm iał się Iwan. — I ta k znajdziem y czas n a po­

wiedzenie sobie tego, co m am y wypowie­

dzieć. Bo powiedz praw dę, Alosza, pocośmy się tu zeszli, czy po to, aby gadać o miło­

ści n u je j dla K atarzyn y , o ojcu, o Dym i­

trze, o zagranicy, o cesarzu Napoleonie. -—

Czy po to ?

— O nie. ' S

— Widzisz. Rozumiesz równie dobrze, ja k ja , pocośmy tu przyszli.

Niech św iat tru d zi się codziennymi po­

trzebam i, m y młodzi, źółtodzióbki, ja k nas nazyw ają, inny cel m am y przed sobą. Cała młoda Rosya, o jednem tylko m arzy : ja k rozwiązać odwieczne ogólne zagadnienia, w przeciw ieństw ie do stary ch , k tórzy tylko praktyczne spraw y m ają na względzie. Dla­

czego ty np. p atrzy łeś na m nie całe t r z y m iesiące z ta k niespokojnem wyczekiwa­

niem.

Czy w ierzę? w co w ierzę? ja k w ierzę?

Oto co mówiły mi tw oje oczy przez całe długie trz y miesiące. Czy nie ta k ?

— Być może — uśm iechnął się Alosza,

— ale czy nie ż artu jesz teraz, Iw anie?

— Nie do żartów mi. Nie chciałbym przecież obrazić drogiego mego braciszka, co śledził mnie ta k badawczo przez całe trzy m iesiące. P opatrz na mnie, Alosza, i przyznaj, że pom inąwszy to, że ty jeste ś klerykiem , jesteśm y obaj zupełnie tacy sa­

mi. Dwaj młodzi, bardzo młodzi chłopcy, iakich tysiące spotyka się’ dziś w Rosyi.

A. co robią dziś takie rosyjskie chłopaki?

Zejdą się w resta u ra c y i ludzie, którzy się nigdy przedtem nie widzieli i prawdopodo­

bnie nigdy się widzieć nie będą. Z asiądą w kącie przy stoliku i mówić będą o wszech kwiatowych zagadnieniach, o wierze, o nie­

śm iertelności, ci zaś, k tórzy nie wierzą, 0 socyaliźmie, o anarchizm ie, o przetw orze­

niu i zreform ow aniu u stro ju społecznego, słowem, poruszać będą wciąż te sam e od­

wieczne pytania, tylko od drugiego końca, -p. tak powiem; czy nie ta k ? Tak się dziś zabawia oryginalna ró sy jsk a młodzież.

— Tak — odparł Alosza z łagodno- orzenikliwym uśmiechem . — Takie kwe­

sty e zajm u ją dziś naszą młodzież, choćby 1 drugiego końca, jakieś ^owiedział, ale to dobrze i ta k być powinno.

BRACIA KARAMAZOW 113

— Słuchajno, Alosza. Nie je s t to wca­

le rzecz m ądra być tak im rosy jskim mło­

dzieńcem, a naw et, praw dę powiedziawszy, tru dno sobie w yobrazić coś głupszego, ja k to nieustanne rozw iązyw anie zadań. A m i­

nio to, je s t tu pewien chłopak, k tó ry się te ­ mu oddaje, a którego serdecznie kocham.

— Bardzo to ładnie wyprowadziłeś — uśm iechnął się Alosza.

— No, bracie, zaczynajm y więc, a od czego zaczniemy, czy może od w iary ?

— O wierze wypowiedziałeś się już w czoraj, tam , u ojca — zauw ażył Alosza, patrząc badawczo na b ra ta .

— Powiedziałem wczoraj, że nie wierzę um yślnie, żeby cię podrażnić. Jakże ci oczy błysnęły ! Ale d J ś co innego, dziś mówić będę poważnie, bo chcę się z tobą zejść.

Nie m iałem dotąd przyjaciela, spróbuję, czy ty nim być m ożesz? No więc, przypuśćm y, że wierzę. Nie spodziewałeś się tego — co i

— Nie bardzo. Ale może i tera z drwisz tylko?

— To samo zarzucano m i parę dni te ­ mu, ta m w celi starca. Czy j a w ierzę?

Przecież już w X V III-tym wieku, powie­

dział s ta ry grzesznik V oltaire: “Si Dieu n ’e x iste n t pas il fa u d ra it l’in v en ter” . Nie 0 to chodzi, czy kto wierzy. To tylko dzi­

wne, że ta k a ś vięta, rzew na, konieczna 1 przem ądra m yśl rńogła w ejść do mózgow­

nicy ta k dzikiego i złośliwego bydlęcia, j a ­ kiem je s t człowiek. Tam, na Zachodzie, s ta ­ w ia ją ludzie różne hypotezy, ale nasza ro­

sy jsk a młodzież wyprowadza z nich n a­

ty ch m ia st nieom ylne pewniki. Oni potrze­

b u ją dogm atów, i to nie tylko młodzież, ale profesorow ie nasi i uczeni, którzy są b a r­

dzo podobni do młodzieży, św iat, ja k wia­

domo, stw orzony został podług praw E ukli­

desa, a um ysł ludzki pojmować może jed y ­ nie trz y w ym iary przestrzeni. A przecież znajdow ali się i z n a jd u ją jeszcze m atem a­

ty cy i filozofowie, k tórzy podają w w ątpli­

wość, czy istotnie św iat stw orzony został podług trójw ym iarow ych praw Euklidesa.

Co więcej ośm ielają się m arzyć, że dwie linie równoległe, k tó re podług praw E ukli­

desa na ziemi zejść się nie mogą, schodzą się może jednak, gdzieś tam , w nieskończo­

ności. Otóż ja , w pokorze ducha, przyznaję, że um ysł mój niezdolny je s t do ro zstrzy ­ gania tego rodzaju kw estyi. U m ysł mam Euklidow ski, ziemski, i dlatego nie powa­

żam się wyrokować o spraw ach poza ziem­

skich. I tobie też, bracie, radzę, nie zagłę­

b iaj się w spraw dzanie pojęć, niezgodnych z w yobrażeniam i naszym i, o u stro ju rzeczy tró j przym iarow ym .

I tak , u zn aję z całego serca, uzn aję potęgę, m ądrość i wielkość Bożą. W ierzę tak że w cel, jakkolw iek zupełnie dla nas niepojęty, istnienia wszechrzeczy, w po­

rządek, ład i w ieczystą harm onię, w k tó rą zlejem y się kiedyś wszyscy i w rozm aite inne jeszcze pewniki (dość chyba słów wypowiedziano ju ż na ten te m a t). Więc, prawdopodobnie, jeste m już chyba na do­

b rej drodze. A przecież, w ystaw sobie, że w ostatecznym rezultacie nie uznaję jed ­ nak tego św iata, stw orzonego ta k harm o n ij­

nie i celowo. W iem, że istn ieje, a mimo to, nie uznaję go wcale. Zechciej zrozumieć, że ja na istnienie takiego św iata zgodzić się nie mogę.

Gotów jestem wierzyć, ja k dziecko, że przyjdzie czas, gdy w szystkie ludzkie cier­

pienia rozw ieją się gdzieś i znikną, gdy ca­

ła bolesna i krzyw dząca kom edya sprzecz­

ności życiowych roztopi się gdzieś i zaginie, ja k złudny m iraż, tw ór nizkiego i m ałostko­

wego ducha, atom istycznego ludzkiego ro­

zumu, opartego na praw ach E uklidesa.

Ufam , że gdzieś, pod koniec, w chwili do­

pełnienia się wiecznej harm onii, odsłoni się i objawi coś ta k wielkiego i cennego, co starczy na zaspokojenie w szystkich serc, na ukojenie wszelkich oburzeń, na odkupie­

nie, a naw et uspraw iedliw ienie wszelkich w ystępków ludzkich, wszelkiej przelanej krw i, co starczy nietylko na przebaczenie, ale naw et na uspraw iedliw ienie w szystkie­

go, co się ludziom zdarzyło. N iech! niech się ta k stanie, a jed n ak w tedy nie uznam i nie przym ę tego, co było przedtem , i uznać tego nie mogę. Choćby naw et dwie równoległe linię zeszły się z sobą w prze­

strzeni, choćbym to widział n a w łasne oczy, to fa k tu tego nie przyjm ę i nie uznam. To m oja teza, to m oje wyznanie w iary ; chcia­

łeś je przecie znać, Alosza. U m yślnie za­

cząłem rozmowę naszą ta k zupełnie głu pio , a jednak doprowadziłem j ą do te j spowie­

dzi, bo wiem, że m usisz, że chcesz wie­

dzieć, czem żyje b r a t tw ój, którego ko­

chasz. Powiedziałem.

Iw an zakończył długą sw oją przemowę ze szczególnem i niezwykłem u siebie prze­

jęciem .

~ A czemuż zacząłeś ta k “głupio”, ja k

114 BRACIA KARAMAZOW się w yraziłeś? — p y tał Alosza, p atrząc

w zam yśleniu na b rata .

— Po pierwsze, żeby to byłp czysto po rosyjsku , bo nasze rosyjskie rozmowy m u­

szą się zawsze głupio zaczynać, a po d ru ­ gie, że im głupiej, tem bliżej celu. Głupo­

t a je s t ja sn a i nieprzebiegła, rozum zaś wy­

kręca się i zasłan ia; rozum podły je s t, a głupota uczciwa i p ro sta. Odsłoniłem ci głąb rozpaczy m ojej, a im głupiej to się stało, tem dla m nie lepiej.

— Czy zechcesz m nie objaśnić, dlacze­

go ty nie uznajesz św iata? — p y tał Alo­

sza.

— Oczywiście, że ta k , niem a w tem żadnej tajem nicy, i do tego w łaśnie zmie­

rzałem — odparł Iw an. — Nie chcę ja ciebie zgorszyć, braciszku drogi, ani za­

chwiać cię w podstaw ach, na k tó ry ch stoisz.

Przeciwnie ,sam p ragnąłbym uleczyć się obcowaniem z tobą.

Mówiąc to, Iw an m iał na ustach uśm iech praw ie dziecięcy, jakiego Alosza nigdy wprzód u niego nie zauważył.

* * *

BUNT.

.— Muszę ci zrobić jedno wyznanie — mówił dalej Iw an. — N igdy zrozumieć nie mogłem, ja k można kochać swoich bliźnich, biizkich. W łaśnie niepodobieństw em je s t ko chać bliskich swoich, raczej już dalekich.

Czytałem gdzieś, że wielki jak iś św ięty przy g arn ął kiedyś do łoża swego u m iera­

jącego wędrowca i ogrzewał własnym od­

dechem cuchnące jego rany . Przekonany jestem , że zrobił to z m usu, z wielkim w y­

siłkiem , jako narzucony sobie obowiązek.

Człowiek, k tó ry chce być kochany, m usi się ukryw ać, gdy zaś pokaże praw dziw ą tw arz swoją, miłość znika.

— Mówił mi to nieraz starzec Zosima

— zauważył Alosza — mówił także, że od­

słonięcie się człowieka niszczy często m i­

łość w niedoświadczonych sercach. Mimo to, wierz mi, że je s t wśród ludzi dużo Chrystusow ej praw ie miłości, sam widzia­

łem, Iwanie.

— Ale ja nie widziałem, a dokąd nie zobaczę, nie pojmę, i ze m ną wielu łudzi.

I niewiem, czy pochodzi to ze złych skłon­

ności, które w ykluczają miłość, czy też t a ­ k a je s t wogóle n a tu ra ludzka. Mojem zda

niem , miłość C hrystusow a, to cud, k tó re­

go się na ziemi nie spotyka. Praw da, że On byi Bogiem, a m y bogam i nie jesteśm y.

Nn. ja , cierpieć mogę nieskończenie, a ni­

gdy drugi człowiek dowiedzieć się nie może,- do jakiego stopnia cierpię, poprostu dlatego, że to drugi człowiek, nie ja a prócz tego, rzadko człowiek zgadza się na to, aby uznać cierpienie drugiego, jak b y to była wyż­

szość ja k a lub ran g a. A dlaczegb, ja k m y­

ślisz, cierpienia tego nie uzna? Bo np. je ­ den m a jak ieś kalectwo, drugi głupią tw arz, a trzeci' n a stą p ił mu na nogę. Przy- tem są różne g a tu n k i cierpień. N a cierpie­

nie poniżające, upokarzające, np. głód fi­

zyczny. zgodzi się bliźni mój i dobroczyńca, ale w cierpienie wyższego g atunk u , dla idei np., nie uw ierzy nigdy, a p rzynajm niej rzadko. Bo np. tw arz m o ja w yda mu się zu­

pełnie inną, niż ta , k tó rą, ja k sobie wyo­

braził, mieć m usi człowiek cierpiący dla idei. N iem a 'wtedy dla m nie żadnego współ­

czucia, i to nie ze złego serca. Ubodzy, zwłaszcza ze sfe r inteligentnych, nie powin­

ni nigdy osobiście prosić o jałm użnę, r a ­ czej za pośrednictw em gazet. Znosimy je ­ szcze żebraków, takich, jak ch się w iduje na scenie, w balecie, gdzie p lą sa ją z wdzię­

kiem w jedw abnych łachm anach, tam jesz­

cze można ich lubić — no, nie kochać; ale dość o tem .

Chciałem mówić o cierpieniach ludz­

kich wogóle, ale może w ystarczy, gdy wspo­

m nę tylko o cierpieniach dzieci. Bo prze- dew szystkiem dzieci kochać można naw et zblizka, naw et gdy są bardzo brudne i b rzyd­

kie (choć zdaje mi się, że dzieci nigdy nie byw ają brzydkie). Pow tóre, s ta rs i nietylko, że są w strętn i i niegodni miłości, ale jesz­

cze um ieją się mścić. Zakosztowali ju ż z drzew a złego i dobrego, i ko sztu ją nadal z niego, dzieci zaś niczego jeszcze nie za­

kosztow ały i są, do czasu niewinne. Lubisz dzieci, Alosza, niepraw da? dlatego też ro­

zumiesz łatw o, dlaczego o nich, mianowicie, mówić zam ierzam . Jeżeli i one cierpieć m u­

szą n a ziemi, to k ara n e są za winy ojców swoich, którzy jab łk a zakosztowali, ale wy­

rok taki, pochodzący z tam teg o św iata, nie­

zrozum iały je s t zupełnie dla naszego ziem­

skiego serca. Isto ta niew inna, a w dodat­

ku ta k bezbronna, nie powinna cierpieć za drugiego. Popatrz na mnie, Alosza, ja ta k ­ że lubię bardzo dzieci. I zanotuj to sobie, że naw et dzikie, o krutne, zmysłowe, taicie

BRACIA KARAMAZOW 115 Karamazowskie n a tu ry , k o ch ają często

dzieci i to bardzo.

Dzieci, d0 lat siedmiu, ogrom nie się ró ­ żnią ocl starszych, jak b y zupełnie inne isto­

ty, inne n a tu ry . Czy wiesz, znałem jed n e­

go m ordercę, rozbójnika z zawodu, k tó ry w ciągu swojej k a ry e ry wym ordowywał nieraz dla rab u n k u całe rodziny, wśród któ­

rych znajdow ały się, oczywiście, i dzieci.

Ten sam zbójca, siedząc w więzieniu, prze­

padał poprostu za dziećm i; całe godziny spędzał w oknie, p atrząc na zabaw y dziecin­

ne, a jednego chłopaczka przyw abił naw et do siebie i zaprzyjaźnił się z nim bardzo.

Ty nie wiesz, dlaczego ‘to mówię, Alosza.

Głowa mi cięży i czuje się sm utny.

— Mówisz to jakoś dziwnie — zauw a­

żył niespokojnie Alosza, — jak b y w szaleń­

stwie.

— Opowiadał m i niedawno jeden Buł­

gar — mówił dalej Iwan, ja k b y nie słysząc uwagi Aloszy, — ja k tam u nich T urcy po­

pełniają m ordy i okrucieństw a, obaw iając się ogólnego pow stania Słowian. P alą i m or­

dują, gwałcą kobiety i dzieci, p rzy b ijają ćwiekami za uszy pojm anych więźniów, trzy m ają ich ta k do ran a, a następnie wie­

szają. różne inne okropne popełniają wy­

stępki. N ieraz się słyszy o zwierzęcem okru cieństwie ludzi, ale to porównanie je s t zu­

pełnie niesprawiedliw e i zanadto krzyw dzą­

ce dla zw ierząt. Zwierzę nie p o tra fi przecie nigdy popełniać tak w yrafinow anych i a r ­ tystycznych okrucieństw , ja k człowiek. Ty­

grys rzu'ia się szarpie, gryzie i nic więcej.

Nie przyszłoby mu nigdy na m yśl przybi­

jać kogoś gwoździami za uszy, choćby to naw et um iał zrobić. Nie przyszłoby mu na \ myśl w yrzynać dzieci z żywotów m atek, lub też podrzucać je w górę i łapać na

jać kogoś gwoździami za uszy, choćby to naw et um iał zrobić. Nie przyszłoby mu na \ myśl w yrzynać dzieci z żywotów m atek, lub też podrzucać je w górę i łapać na

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 112-127)