ALOSZA W ŚWIECIE
BRACIA KARAMAZOW 111 łzami, wiedząc, że opłakuję cm entarze, pro
chy i popioły, a, mimo to, płakać będę nie z żalu, a ze szczęścia, że łzy tak ie wylewać mogę. U poję się w łasnym zachw ytem . Ko
cham pączki wiosenne i niebo błękitne! ot co! To nie rozum em , nie logiką, a w nętrz
nościam i i żywotem kocha się w łasne siły żywotne. Rozumiesz ty co, Alosza, z te j mo
je j ę a d an in y ?
— Rozumiem w szystko, Iwanie. W nę
trznościam i w łasnem i i żywotem kochać należy. Przepięknie to powiedziałeś, życie kochać należy nad w szystko na święcie.
— Ja k to ? życie samo kochać bardziej, niż jego isto tę?
— Tak, stanowczo tak . Kochać je, za
nim się je, zrozum ie, kochać poza wszelką wy rozum ianą logiką, a w tedy dopiero p o j
m ie się jego sens. Dokonałeś ju ż połowy dzieła, skoro kochasz jego połowę, a bę
dziesz zbawiony.
— Cóż to ? już m nie zbawiać zaczy
nasz? Możem przecie jeszcze nie zgubiony.
A na czemże polega ta tw o ja d ru g a poło
wa?.
— N a tern, byś mógł w skrzesić two
ich zm artych, którzy, być może, jeszcze nie skonali. D aj h erb aty . Rad jestem , że roz
m aw iam y ze sobą.
— Widzę, że jeste ś w natchnieniu, lu
bię, nad w yraz lubię, takie gorące w yzna
nie w iary w ustach nowicyusza. Czy to p ra w da, że rzucasz klaszto r?
— Tak. Mój starzec kazał mi iść w świat.
— W tak im razie .^spotkamy się jeszcze w święcie, może w chwili, gdy zacznę od
ryw ać w argi od p u h a ra życia.
T ak przy n ajm niej zam ierzam około trzydziestego roku. Ojciec nasz nie chce od
rzucać p u haru dziś jeszcze, chce czerpać z niego do siedemdziesięciu lat. Ten stoi ja k m u r przy swoich pożądaniach, używa
nie to jego hasło, chociaż kto wie, czy po trzy d ziestu latach zostaje ju ż co innego człowiekowi. W każdym razie, sądzę, że do siedem dziesięciu la t to za długo, szlachet
niej i godniej je s t skończyć na trzydziestu, zachow uje się przynajm niej ja k iś cień do
s to jn o ś c i, chociażby to było tylko złudzenie.
'N ie w d ziałeś ty D ym itra?
— Nie, za to widziałem Sm erdiakowa.
— Tu Alosza opowiedział szczegółowo b ra t u przypadkow e swoje spotkanie z kucha
rzem ojca, ~ ... —
Słuchając tego, Iw an »pochmurniał.
— Co ci je s t? -r- sp y ta ł Alosza. — Czy to Sm erdiakow cię drażni?
— Ach nie, nie o to idzie, dyabli go bierz. Ale istotnie chciałem się widzieć z D ym itrem , teraz już nie czas —- odrzucił niechętnie Iw an.
— Więc ty napraw dę ju tro w yjeż
dżasz ?
— Tak.
— A cóż będzie z D ym itrem ? co z oj
cem ? ja k się to m iędzy nimi skończy? — p y tał trw ożnie Alosza.
— A ty wciąż swoje. Cóż ja ? cóż mnie to obchodzi? czy jestem stróżem b ra ta Dy
m itra ? — odrzekł z rozdrażnieniem Iw an.
— Kainowa odpowiedź Bogu, ipi zaipytanie o b ra ta , pom yślałeś to zapewne w tej chwi
li. Ale czyż w sam ej rzeczy nie m am p ra wa uchylić się od tego stróżow ania. Skoń
czyłem sw oje in te resa i jadę. Nie. m yślisz chyba, ja k drudzy, że zazdrosny jestem o D ym itra, i usiłuję m u odbić jego “k ra sawicę”, K atarzynę Iwanównę. Do dyabła!
mogłem mieć przecie swoje w łasne spraw y, skończyłem je i jadę. Tak, skończyłem je dziś rano, widziałeś sam, byłeś .świadkiem .
— U K atarzyny Iwanównej ?
— Tak, u niej. M iałem z n ią sw oje w łasne rachunki, nie m ające nic wspólnego z D ym itrem . Co m nie do D y m itra ? Sw oją drogą, sam wiesz, że D y m itr ta k postępo
wał, jak b y był ze m ną w zmowie. N ie pro
szony, zrzekł się i przelew ał n a m nie swo
je praw a do K atarzyny, błogosławił nas.
Śmiechu wai*te! Nie! O nie! Gdybyś m ógł wiedzieć, Alosza, ja k i ja się tera z czuję swobodny. Przed chwilą m iałem ochotę po
staw ić szam pana, aby święcić pierw szą go
dzinę odzyskanej wolności. T fu! Pół roku praw ie dźwigać ta k i ciężai*, a9 tera z pozby
łem się go odrazu. Sam się jeszcze wczo
r a j nie dom yślałem , że to mi ta k łatwo, tak lekko przyjdzie.
— Mówisz o swojej miłości, Iw anie?
— O m iłości? Tak, jeśli chcesz. Ko
chałem się w tej w aszej panience in stytu tce, kochałem się w niej i dręczyłem się, ona mnie dręczyła, aż naraz w szystko z,nikło. Pam ię
tasz, z jakiem uniesieniem mówiłem tam u niej, a skorom wyszedł, roześm iałem się na głos. Nie wierzysz może? Mówię ci to całkiem szczerze.
— I teraz mówisz o tem dziwnie we
soło, zauważył Alosza — w p atru jąc się
112 BRACIA KARAMAZOW uważnie w isto tn ie rozpogodzoną tw arz
Iw ana.
— Dlaczego j a nie wiedziałem, że jej wcale nie kocham ? Che! che! che!
A przecież gdybyś wiedział, ja k mi się straszn ie podobała, ja k mi się podoba dziś jeszcze. Mimo to, ta k mi łatw o roz
sta ć się z nią. Myślisz może, że fan faro- nu ję.
— Nie. Ale może nie b y ła to wcale miłość.
Alosza! — zaśm iał się Iwan. — D aj pokój wszelkim rozum owaniom o miłości, tobie to nie przystoi. A ! jak ieś to w tedy
■wyskoczył. Zapomniałem uściskać cię za to.
“ Kocha mnie, mówiłeś i dlatego dręczy, wie, że ją^ kocham, a miłość D ym itra, to tylko przym us” . W szystko to praw da, a w tem tylko, trudność cała, że ona potrze
b u je na to p iętn astu , a może dwudziestu la t, aby się przekonać, że nie kocha Dym i
tr a , a tylko m n e , którego dręczy, a może i nigdy się tego nie domyśli, pomimo wczo
ra jsz e j nauczki. To też i lepiej, że odjadę i porzucę j ą raz na zawsze. Ale, ale, a co się z nią te ra z dzieje? Co zaszło, sikorom odszedł?
Alosza opowiedział m u o zasłabnięciu K atarzyn y , k tó ra dotąd leży w srorączce.
— Czy nie kłam ie ta C hachłakow a?
— Zdaje się, że nie.
— W artoby sprawdzić. Co prawda a ata k u nerwowego n ik t nie um arł. Prze
ciwnie, to łaska B o s k a dla kobiet, te ich ata k i nerwowe. N ie pójdę tam . Poco leźć znowu ?
— Pocóż je j powiedziałeś, że nie ko
chała cię nigdy?
— To ta k umyślnie, mói ai-no-i. No! i<q_
żmy sobie podać szam nan^ i pijm y na oswo
bodzenie moje. Nie uwierzysz, ja k jestem szczęśliwy.
— Nie, bracie — odrzekł Alojza — nie będziemy pili, bo mi czegoś sm utno.
— Zauważyłem to odrazu, że ci coś jest.
— Więc ty napraw dę wyjezdżasz ju trc ran o ?
— Nie powiedziałem, że koniecznie r a no, ale może i ta k będzie. Czy wiesz, dla czego przyszedłem tu dzisiaj ? Poprostu nie mogę już w ytrzym ać z naszym stary m ta k i w strętn y. Daw nobym już odjechał, by
le go tylko nie widzieć. Ale dlaczego ty sip ta k niepokoisz moim odjazdem ? Mamy je
szcze moc czasu do rozm ówienia się, wiecz
ność, powiadam ci, nieskończoność.
— Jeśli w yjeżdżasz ju tro , jak a ż tu nieskończoność ?
— A cóż nas to obchodzi? — zaśm iał się Iwan. — I ta k znajdziem y czas n a po
wiedzenie sobie tego, co m am y wypowie
dzieć. Bo powiedz praw dę, Alosza, pocośmy się tu zeszli, czy po to, aby gadać o miło
ści n u je j dla K atarzyn y , o ojcu, o Dym i
trze, o zagranicy, o cesarzu Napoleonie. -—
Czy po to ?
— O nie. ' S
— Widzisz. Rozumiesz równie dobrze, ja k ja , pocośmy tu przyszli.
Niech św iat tru d zi się codziennymi po
trzebam i, m y młodzi, źółtodzióbki, ja k nas nazyw ają, inny cel m am y przed sobą. Cała młoda Rosya, o jednem tylko m arzy : ja k rozwiązać odwieczne ogólne zagadnienia, w przeciw ieństw ie do stary ch , k tórzy tylko praktyczne spraw y m ają na względzie. Dla
czego ty np. p atrzy łeś na m nie całe t r z y m iesiące z ta k niespokojnem wyczekiwa
niem.
Czy w ierzę? w co w ierzę? ja k w ierzę?
Oto co mówiły mi tw oje oczy przez całe długie trz y miesiące. Czy nie ta k ?
— Być może — uśm iechnął się Alosza,
— ale czy nie ż artu jesz teraz, Iw anie?
— Nie do żartów mi. Nie chciałbym przecież obrazić drogiego mego braciszka, co śledził mnie ta k badawczo przez całe trzy m iesiące. P opatrz na mnie, Alosza, i przyznaj, że pom inąwszy to, że ty jeste ś klerykiem , jesteśm y obaj zupełnie tacy sa
mi. Dwaj młodzi, bardzo młodzi chłopcy, iakich tysiące spotyka się’ dziś w Rosyi.
A. co robią dziś takie rosyjskie chłopaki?
Zejdą się w resta u ra c y i ludzie, którzy się nigdy przedtem nie widzieli i prawdopodo
bnie nigdy się widzieć nie będą. Z asiądą w kącie przy stoliku i mówić będą o wszech kwiatowych zagadnieniach, o wierze, o nie
śm iertelności, ci zaś, k tórzy nie wierzą, 0 socyaliźmie, o anarchizm ie, o przetw orze
niu i zreform ow aniu u stro ju społecznego, słowem, poruszać będą wciąż te sam e od
wieczne pytania, tylko od drugiego końca, -p. tak powiem; czy nie ta k ? Tak się dziś zabawia oryginalna ró sy jsk a młodzież.
— Tak — odparł Alosza z łagodno- orzenikliwym uśmiechem . — Takie kwe
sty e zajm u ją dziś naszą młodzież, choćby 1 drugiego końca, jakieś ^owiedział, ale to dobrze i ta k być powinno.
BRACIA KARAMAZOW 113
— Słuchajno, Alosza. Nie je s t to wca
le rzecz m ądra być tak im rosy jskim mło
dzieńcem, a naw et, praw dę powiedziawszy, tru dno sobie w yobrazić coś głupszego, ja k to nieustanne rozw iązyw anie zadań. A m i
nio to, je s t tu pewien chłopak, k tó ry się te mu oddaje, a którego serdecznie kocham.
— Bardzo to ładnie wyprowadziłeś — uśm iechnął się Alosza.
— No, bracie, zaczynajm y więc, a od czego zaczniemy, czy może od w iary ?
— O wierze wypowiedziałeś się już w czoraj, tam , u ojca — zauw ażył Alosza, patrząc badawczo na b ra ta .
— Powiedziałem wczoraj, że nie wierzę um yślnie, żeby cię podrażnić. Jakże ci oczy błysnęły ! Ale d J ś co innego, dziś mówić będę poważnie, bo chcę się z tobą zejść.
Nie m iałem dotąd przyjaciela, spróbuję, czy ty nim być m ożesz? No więc, przypuśćm y, że wierzę. Nie spodziewałeś się tego — co i
— Nie bardzo. Ale może i tera z drwisz tylko?
— To samo zarzucano m i parę dni te mu, ta m w celi starca. Czy j a w ierzę?
Przecież już w X V III-tym wieku, powie
dział s ta ry grzesznik V oltaire: “Si Dieu n ’e x iste n t pas il fa u d ra it l’in v en ter” . Nie 0 to chodzi, czy kto wierzy. To tylko dzi
wne, że ta k a ś vięta, rzew na, konieczna 1 przem ądra m yśl rńogła w ejść do mózgow
nicy ta k dzikiego i złośliwego bydlęcia, j a kiem je s t człowiek. Tam, na Zachodzie, s ta w ia ją ludzie różne hypotezy, ale nasza ro
sy jsk a młodzież wyprowadza z nich n a
ty ch m ia st nieom ylne pewniki. Oni potrze
b u ją dogm atów, i to nie tylko młodzież, ale profesorow ie nasi i uczeni, którzy są b a r
dzo podobni do młodzieży, św iat, ja k wia
domo, stw orzony został podług praw E ukli
desa, a um ysł ludzki pojmować może jed y nie trz y w ym iary przestrzeni. A przecież znajdow ali się i z n a jd u ją jeszcze m atem a
ty cy i filozofowie, k tórzy podają w w ątpli
wość, czy istotnie św iat stw orzony został podług trójw ym iarow ych praw Euklidesa.
Co więcej ośm ielają się m arzyć, że dwie linie równoległe, k tó re podług praw E ukli
desa na ziemi zejść się nie mogą, schodzą się może jednak, gdzieś tam , w nieskończo
ności. Otóż ja , w pokorze ducha, przyznaję, że um ysł mój niezdolny je s t do ro zstrzy gania tego rodzaju kw estyi. U m ysł mam Euklidow ski, ziemski, i dlatego nie powa
żam się wyrokować o spraw ach poza ziem
skich. I tobie też, bracie, radzę, nie zagłę
b iaj się w spraw dzanie pojęć, niezgodnych z w yobrażeniam i naszym i, o u stro ju rzeczy tró j przym iarow ym .
I tak , u zn aję z całego serca, uzn aję potęgę, m ądrość i wielkość Bożą. W ierzę tak że w cel, jakkolw iek zupełnie dla nas niepojęty, istnienia wszechrzeczy, w po
rządek, ład i w ieczystą harm onię, w k tó rą zlejem y się kiedyś wszyscy i w rozm aite inne jeszcze pewniki (dość chyba słów wypowiedziano ju ż na ten te m a t). Więc, prawdopodobnie, jeste m już chyba na do
b rej drodze. A przecież, w ystaw sobie, że w ostatecznym rezultacie nie uznaję jed nak tego św iata, stw orzonego ta k harm o n ij
nie i celowo. W iem, że istn ieje, a mimo to, nie uznaję go wcale. Zechciej zrozumieć, że ja na istnienie takiego św iata zgodzić się nie mogę.
Gotów jestem wierzyć, ja k dziecko, że przyjdzie czas, gdy w szystkie ludzkie cier
pienia rozw ieją się gdzieś i znikną, gdy ca
ła bolesna i krzyw dząca kom edya sprzecz
ności życiowych roztopi się gdzieś i zaginie, ja k złudny m iraż, tw ór nizkiego i m ałostko
wego ducha, atom istycznego ludzkiego ro
zumu, opartego na praw ach E uklidesa.
Ufam , że gdzieś, pod koniec, w chwili do
pełnienia się wiecznej harm onii, odsłoni się i objawi coś ta k wielkiego i cennego, co starczy na zaspokojenie w szystkich serc, na ukojenie wszelkich oburzeń, na odkupie
nie, a naw et uspraw iedliw ienie wszelkich w ystępków ludzkich, wszelkiej przelanej krw i, co starczy nietylko na przebaczenie, ale naw et na uspraw iedliw ienie w szystkie
go, co się ludziom zdarzyło. N iech! niech się ta k stanie, a jed n ak w tedy nie uznam i nie przym ę tego, co było przedtem , i uznać tego nie mogę. Choćby naw et dwie równoległe linię zeszły się z sobą w prze
strzeni, choćbym to widział n a w łasne oczy, to fa k tu tego nie przyjm ę i nie uznam. To m oja teza, to m oje wyznanie w iary ; chcia
łeś je przecie znać, Alosza. U m yślnie za
cząłem rozmowę naszą ta k zupełnie głu pio , a jednak doprowadziłem j ą do te j spowie
dzi, bo wiem, że m usisz, że chcesz wie
dzieć, czem żyje b r a t tw ój, którego ko
chasz. Powiedziałem.
Iw an zakończył długą sw oją przemowę ze szczególnem i niezwykłem u siebie prze
jęciem .
~ A czemuż zacząłeś ta k “głupio”, ja k
114 BRACIA KARAMAZOW się w yraziłeś? — p y tał Alosza, p atrząc
w zam yśleniu na b rata .
— Po pierwsze, żeby to byłp czysto po rosyjsku , bo nasze rosyjskie rozmowy m u
szą się zawsze głupio zaczynać, a po d ru gie, że im głupiej, tem bliżej celu. Głupo
t a je s t ja sn a i nieprzebiegła, rozum zaś wy
kręca się i zasłan ia; rozum podły je s t, a głupota uczciwa i p ro sta. Odsłoniłem ci głąb rozpaczy m ojej, a im głupiej to się stało, tem dla m nie lepiej.
— Czy zechcesz m nie objaśnić, dlacze
go ty nie uznajesz św iata? — p y tał Alo
sza.
— Oczywiście, że ta k , niem a w tem żadnej tajem nicy, i do tego w łaśnie zmie
rzałem — odparł Iw an. — Nie chcę ja ciebie zgorszyć, braciszku drogi, ani za
chwiać cię w podstaw ach, na k tó ry ch stoisz.
Przeciwnie ,sam p ragnąłbym uleczyć się obcowaniem z tobą.
Mówiąc to, Iw an m iał na ustach uśm iech praw ie dziecięcy, jakiego Alosza nigdy wprzód u niego nie zauważył.
* * *
BUNT.
.— Muszę ci zrobić jedno wyznanie — mówił dalej Iw an. — N igdy zrozumieć nie mogłem, ja k można kochać swoich bliźnich, biizkich. W łaśnie niepodobieństw em je s t ko chać bliskich swoich, raczej już dalekich.
Czytałem gdzieś, że wielki jak iś św ięty przy g arn ął kiedyś do łoża swego u m iera
jącego wędrowca i ogrzewał własnym od
dechem cuchnące jego rany . Przekonany jestem , że zrobił to z m usu, z wielkim w y
siłkiem , jako narzucony sobie obowiązek.
Człowiek, k tó ry chce być kochany, m usi się ukryw ać, gdy zaś pokaże praw dziw ą tw arz swoją, miłość znika.
— Mówił mi to nieraz starzec Zosima
— zauważył Alosza — mówił także, że od
słonięcie się człowieka niszczy często m i
łość w niedoświadczonych sercach. Mimo to, wierz mi, że je s t wśród ludzi dużo Chrystusow ej praw ie miłości, sam widzia
łem, Iwanie.
— Ale ja nie widziałem, a dokąd nie zobaczę, nie pojmę, i ze m ną wielu łudzi.
I niewiem, czy pochodzi to ze złych skłon
ności, które w ykluczają miłość, czy też t a k a je s t wogóle n a tu ra ludzka. Mojem zda
niem , miłość C hrystusow a, to cud, k tó re
go się na ziemi nie spotyka. Praw da, że On byi Bogiem, a m y bogam i nie jesteśm y.
Nn. ja , cierpieć mogę nieskończenie, a ni
gdy drugi człowiek dowiedzieć się nie może,- do jakiego stopnia cierpię, poprostu dlatego, że to drugi człowiek, nie ja a prócz tego, rzadko człowiek zgadza się na to, aby uznać cierpienie drugiego, jak b y to była wyż
szość ja k a lub ran g a. A dlaczegb, ja k m y
ślisz, cierpienia tego nie uzna? Bo np. je den m a jak ieś kalectwo, drugi głupią tw arz, a trzeci' n a stą p ił mu na nogę. Przy- tem są różne g a tu n k i cierpień. N a cierpie
nie poniżające, upokarzające, np. głód fi
zyczny. zgodzi się bliźni mój i dobroczyńca, ale w cierpienie wyższego g atunk u , dla idei np., nie uw ierzy nigdy, a p rzynajm niej rzadko. Bo np. tw arz m o ja w yda mu się zu
pełnie inną, niż ta , k tó rą, ja k sobie wyo
braził, mieć m usi człowiek cierpiący dla idei. N iem a 'wtedy dla m nie żadnego współ
czucia, i to nie ze złego serca. Ubodzy, zwłaszcza ze sfe r inteligentnych, nie powin
ni nigdy osobiście prosić o jałm użnę, r a czej za pośrednictw em gazet. Znosimy je szcze żebraków, takich, jak ch się w iduje na scenie, w balecie, gdzie p lą sa ją z wdzię
kiem w jedw abnych łachm anach, tam jesz
cze można ich lubić — no, nie kochać; ale dość o tem .
Chciałem mówić o cierpieniach ludz
kich wogóle, ale może w ystarczy, gdy wspo
m nę tylko o cierpieniach dzieci. Bo prze- dew szystkiem dzieci kochać można naw et zblizka, naw et gdy są bardzo brudne i b rzyd
kie (choć zdaje mi się, że dzieci nigdy nie byw ają brzydkie). Pow tóre, s ta rs i nietylko, że są w strętn i i niegodni miłości, ale jesz
cze um ieją się mścić. Zakosztowali ju ż z drzew a złego i dobrego, i ko sztu ją nadal z niego, dzieci zaś niczego jeszcze nie za
kosztow ały i są, do czasu niewinne. Lubisz dzieci, Alosza, niepraw da? dlatego też ro
zumiesz łatw o, dlaczego o nich, mianowicie, mówić zam ierzam . Jeżeli i one cierpieć m u
szą n a ziemi, to k ara n e są za winy ojców swoich, którzy jab łk a zakosztowali, ale wy
rok taki, pochodzący z tam teg o św iata, nie
zrozum iały je s t zupełnie dla naszego ziem
skiego serca. Isto ta niew inna, a w dodat
ku ta k bezbronna, nie powinna cierpieć za drugiego. Popatrz na mnie, Alosza, ja ta k że lubię bardzo dzieci. I zanotuj to sobie, że naw et dzikie, o krutne, zmysłowe, taicie
BRACIA KARAMAZOW 115 Karamazowskie n a tu ry , k o ch ają często
dzieci i to bardzo.
Dzieci, d0 lat siedmiu, ogrom nie się ró żnią ocl starszych, jak b y zupełnie inne isto
ty, inne n a tu ry . Czy wiesz, znałem jed n e
go m ordercę, rozbójnika z zawodu, k tó ry w ciągu swojej k a ry e ry wym ordowywał nieraz dla rab u n k u całe rodziny, wśród któ
rych znajdow ały się, oczywiście, i dzieci.
Ten sam zbójca, siedząc w więzieniu, prze
padał poprostu za dziećm i; całe godziny spędzał w oknie, p atrząc na zabaw y dziecin
ne, a jednego chłopaczka przyw abił naw et do siebie i zaprzyjaźnił się z nim bardzo.
Ty nie wiesz, dlaczego ‘to mówię, Alosza.
Głowa mi cięży i czuje się sm utny.
— Mówisz to jakoś dziwnie — zauw a
żył niespokojnie Alosza, — jak b y w szaleń
stwie.
— Opowiadał m i niedawno jeden Buł
gar — mówił dalej Iwan, ja k b y nie słysząc uwagi Aloszy, — ja k tam u nich T urcy po
pełniają m ordy i okrucieństw a, obaw iając się ogólnego pow stania Słowian. P alą i m or
dują, gwałcą kobiety i dzieci, p rzy b ijają ćwiekami za uszy pojm anych więźniów, trzy m ają ich ta k do ran a, a następnie wie
szają. różne inne okropne popełniają wy
stępki. N ieraz się słyszy o zwierzęcem okru cieństwie ludzi, ale to porównanie je s t zu
pełnie niesprawiedliw e i zanadto krzyw dzą
ce dla zw ierząt. Zwierzę nie p o tra fi przecie nigdy popełniać tak w yrafinow anych i a r tystycznych okrucieństw , ja k człowiek. Ty
grys rzu'ia się szarpie, gryzie i nic więcej.
Nie przyszłoby mu nigdy na m yśl przybi
jać kogoś gwoździami za uszy, choćby to naw et um iał zrobić. Nie przyszłoby mu na \ myśl w yrzynać dzieci z żywotów m atek, lub też podrzucać je w górę i łapać na
jać kogoś gwoździami za uszy, choćby to naw et um iał zrobić. Nie przyszłoby mu na \ myśl w yrzynać dzieci z żywotów m atek, lub też podrzucać je w górę i łapać na