DOCHODZENIE ZBRODNI
BRACIA KARAMAZOW \ 189 pieczeństwie życia i prawdopodobnie nie
dożyje ju tr a .
Gdy M itia usłyszał, że oskarżają go 0 zamordowanie ojca, sp ojrzał dokoła sie
bie dzikim wzrokiem, w ołając: “N ie! tej krwi nie jestem w inien; chciałem zabić, ale nie zabiłem. Nie j a ! - n ie ! ” Zaledwie to jednak wyrzekł, gdy z za fira n k i wypadła Grusza i krzyknęła rozdzierającym głosem, rz u c a ją c 's ię do nóg sp raw n ik a:
— ’fro ja ! To ja, przeklęta, w inna je stem w szystkiem u! Przezem nie on zabił oj
ca; dręczyłam go, męczyłam, ażf doprowa
dziłam go do tego. I tego stareg o biedaka także m ęczyłam i rozum mu odebrałam . W szystko to ja , w szystko przezemnie, jam główna winowajczyni.
— Ty! wiadomo, że ty ! — krzyczał spraw nik, w yg rażając je j pięśicą. — Ty niegodna rozpustnico, źródło wszelkiej zbrodni.
Ale sędzia i p ro k u ra to r schwycili go za ręce, pow strzym ując niew czesną żarli
wość.
— M iarkujcie się, Michale M arkow i
czu — mówił p ro k u rato r. — Zachowujecie się niemożliwie i psujecie zupełnie porzą
dek śledztwa.
— P rzekracza pan m iarę — ham ow ał go młody sędzia śledczy. — Trzeba konie
cznie zachować form y przyzw oite, konie
czne.
— Sądźcie nas oboje razem ! — woła
ła Grusza, wciąż jeszcze na klęczkach — 1 niech nas jed na spotka k ara. Pójdę z nim wszędzie, choćby na szubienicę.
— G ruszo! życie ty m oje i m oja świę
ta ! — zawołał M itia, rzucając się na ko
lana obok niej i u jm u jąc ją m ocnym uści
skiem. — Nie wierzcie je j, panowie, ona nic nie wie, nic niew inna, żadna krew na niej nie ciąży.
Rozdzielili ich przemocą. Gruszę odpro
wadzono do przyległej izby. M itia zaś zna
lazł się, sam nie wiedząc kiedy, za stołem, przy którym siedział naprzeciw niego mło
dy sędzia śledczy, k tó ry zachęcał go u p rzej
mie, aby napił się wody.
— W ypij pan, proszę to pana uspokoi
— mówił, po nie wiem. ju ż k tó ry raz, w skazując na szklankę, pełną wody. M itia przypom niał sobie potem , że przez cały czas strasznego t łio badania nie mógł oczu oderw ać od pierścieni, zdobiących rę
kę sędziego. Jeden był z am etystem , drugi ażurowy, pięknej bardzo roboty i szczegól
nego blasku. N ie mógł nigdy pojąć, dla
czego pierścienie te pochłaniały ta k wy
łącznie jego uwagę.
N a krześle, na praw o od M iti, w m iej
scu, k tó re zajm ow ał przedtem M aksymow, usiadł p ro k u rato r, tam zaś, gdzie poprze
dnio siedziała G rusza, zajął m iejsce pisarz, tow arzyszący urzędnikom . Sędzia śledczy siedział n a kanapie, gdzie wprzód fig u ro wał jegom ość z fa jk ą , n iefo rtu n n y wielbi
ciel Gruszy. Spraw nik usunął się w zagłę
bienie przy oknie, gdzie dotrzym yw ał mu tow arzystw a młody Kałganow.
— Proszę, napij się pan wody — za
p raszał po raz dziesiąty może sędzia śled
czy.
— W ypiłem ju ż, panowie, wypiłem . No cóż! Sądźcie m nie teraz, skazujcie, wy
dajcie w yrok! — zawołał M itia, p atrząc przed siebie osłupiałym , nieruchom ym wzro kiem.
— Tak, więc pan utrzy m u je stanow czo, że nie winien je ste ś śm ierci ojca? — p y tał sędzia.
— Tak, tak , te j śm ierci nie jestem wi
nien, przelałem in ną krew , krew innego starca, ale ojca mego nie zabiłem. Opła
k u ję ■’.alem sercem tam to zabójstw o, ale strasznie, panowie, o, strasznie, odpowia
dać za nie, inną krw ią, ta k blizką! To ja k byście mi obuchem dali po głowie. Ale któż zabił mego ojca? Kto go mógł zabić, jeśli nie j a ? To coś nadzwyczajnego, nie
możliwego.
— Kto mógł zabić ojca p a ń s k ie g o ...
— zaczął sędzia, ale w te j chwili przerw ał mu pro k u rato r, zam ieniając z nim znaczą
ce spojrzenie, i zaczął sam , zw racając się do Miti.
— Starzec, o którego życie zdajesz się ta k lękać, G rigorij W asilewicz, sędziwy sługa waszego ojca, nie zginął, mimo m or
derczego ciosu, k tó ry ś mu pan w ym ierzył.
— ż y je ! — zawołał M itia z wybuchem nagłej radości. — Dzięki ci, o Panie, to wi
doczny cud ręki T w ojej! W ysłuchałeś mo
dlitwy grzesznika i złoczyńcy, jak im je stem .
— D y m itr przeżegnał się trz y razy.
— W łaśnie tenże G rigorij złożył w a ż
ne świadectwo przeciw panu — zaczął pro
k u rato r.
— Pozwólcie pan ow ie! — przerw ał D y m itr — na jed n ą tylko m inutkę pobie
gnę do niej.
190 BRACIA KARAMAZOW Mówiąc to, w stał żywo z krzesła.
— Przepraszam , w te j chwili nie wol
no! — syknął pro k u rato r, zryw ając się również z m iejsca. Jednocześnie dwaj lu
dzie z blacham i n a piersi przytrzym ali Mi- tię, k tó ry zresztą uległ bez oporu.
— J a k a szkoda, panowie! — mówił M itia, zupełnie rozpogodzony — chciałem tylko powiedzieć je j ,że zm yta ju ż ze m nie t a krew , k tó ra przez całą noc ssała m i s e r
ce, i że nie jeste m m ordercą. Chciałem jej to powiedzieć, bo to m oja narzeczona, pano
wie — dodał, p a trz ąc dokoła z try u m fem , r— O, jakże wam wdzięczny jeste m za tę wiadomość, odrodziliście m nie nią i w skrze
sili do życia. Boże m ój! wszakże te n s ta rzec nosił m nie n a ręk u , gdy byłem jeszcze dzieckiem, pielęgnował m nie i był mi oj
cem praw dziw ym , w tedy, gdy opuszczony byłem przez w szystkich.
— Zatem pan u trzym uje... — zaczął sędzia.
^ — Pozwólcie panowie! jeszcze chwilę
*— przerw ał M itia, opierając się obu łokcia
m i n a stole — dajcie czas opam iętać się, p rzy jść do siebie. W szystko to spadło na m nie ta k nagle, a wy p y taniam i waszem i Uderzacie we m nie raz po raz. A ja prze
cież człowiek jestem , panowie, nie bęben, w k tó ry tłu c m ożna bez opam iętania.
— Możeby się pan jeszcze wody napił
<— zaproponował raz jeszcze sędzia.
M itia odjął ręce od tw arzy i roześm iał Ssie P a trz y ł przed siebie śm iało, a wygląd jego zm ienił się w jed n ej chwili, zaczął tak że mówić zupełnie innym tonem . Nie b y ł to ju ż obwiniony wobec sędziów swo
ich, ale człowiek dobrego tow arzystw a, ró wny tym , z k tórym i rozm aw ia, jak gdyby się z nim i spotkał w jak im wspólnie zna
jom ym domu.
Znał bo też w szystkich ich dobrze, u n iektórych byw ał częstym gościem, ja k np. u spraw nika, k tó ry przyjm ow ał go n a
w et bardzo łaskawie, a dopiero w o statnich czasach boczyć się na niego zaczął za to w łaśnie, że M itia, zaję ty m iłością sw oją do Gruszy, nie odwiedzał go dość często.
Z p ro k u rato rem znał się także dobrze, a zwłaszcza łączyła go p rzy jazn a zażyłość z żoną jego, kobietą bardzo nerw ow ą i fa n tasty czn ą, k tó ra , niewiadomo dlaczego, lu
biła go bai’dzo i zajm ow ała się jego losem.
Z młodym sędzią śledczym spotykali się także często i prowadzili naw et z sobą zaj
m ujące dysputy, przew ażnie o kobietach.
— Widzę, M ikołaju Onufrowiczu, że arty sty czn ie umiecie prowadzić badanie — zaśm iał się wesoło M itia. — Nie lękajcie się, bo tera z j a sam ulżę waszej” robocie i opowiem chętnie resztę. Miałem przyjem ność widywać pana u kuzyna mego, Miaso- wa, niepraw daż? Bądźcie spokojni, pano
wie, rozum iem w ybornie wasze położenie względem m nie, a wobec oskarżenia Gri- g o rja ciąży n a m nie straszn e, okropne po
dejrzenie. Ale do rzeczy, panowie, za chwi
lę w szystko się w yjaśni. Skoro ju ż wiem, że -nie zabiłem starca, skończym y całą sp ra wę w oka m gnieniu..
M itih mówił dużo i prędko, z widocz- nem nerw owem podnieceniem, a sędziów swoich zdaw ał się uważać za najżyczliw szych '.wych przyjaciół.
— Z atem pan \aprzecza stanowczo i radykalnie w niesionem u na pana oskarże
niu — przem ówił sędzia, a zwróciwszy się do pisarza rozkazał zapisać to w protokule.
— Zapisyw ać? Chcecie więc panowie w szystko zapisyw ać? I owszem, d aję wam na to m oje pełne zezwolenie. Tylko widzi
cie taił trzeb a p isać: W inien je s t ciężkiej obrazy, a naw et uderzeń, k tó re zadał s ta r cowi, winien je s t m yślą w ew nętrzną, k ry jąc ą s ię w głębi jego serca (chociaż tego nie trz e b a pisać, — dodał, pochylając się ku pisarzowi, — w ew nętrzne ' m oje życie należy wyłącznie do m n ie). Ale m order
stw a tego nie popełnił, nie w inien je s t śm ierci ojca. W szak to byłaby dzika m yśl, zupełnie dzika. Dowiodę wam tego, pano
wie, i przekonani was n aty ch m iast, i śm iać się będziecie z w łasnych podejrzeń, serde
cznie śmiać.
— Uspokój się pan —- upominał go sędzia śledczy, usiłując przyprowadzić do równowagi rozegzaltowanego własnem i sło
wami D ym itra, — Przedew szystkiem ze
chciej pan odpowiedzieć nam zupełnie wy
raźnie na jedno pytanie. Podobno nie lu
biłeś pan swego ojca i byłeś z nim w cią
głym sporze. Przed kw adransem naw et za
wołałeś p a n : “Nie zabiłem, chociaż chcia
łem zabić” .
— Czy j a ta k zawołałem ? Może być, ostatecznie. N a nieszczęście chciałem go isto tnie zabić, i to nie raz. Na, nieszczęście.
— Chciałeś go pan zabić? A czy nie zechciałbyś pan objaśnić nas, co było przy
czyną ta k wielkiej pańskiej n ien aw iści, do
o jca? ■ • • •
BRACIA KARAMAZOW 191
— Cóż tam objaśniać? — odparł po
sępnie M itia, w zruszając lekceważąco r a mionami. — Nie ukryw ałem moich uczuć, całe m iasto wiedziało o nich. W re s ta u ra cji, w cukierni, niedawno jeszcze w celi starca mówiłem o nich otw arcie. Kilka dni tem u uderzyłem ojca i omal go nie zab i
łem, i to przy św iadkach. F a k ta krzyczą przeciw mnie, sam to przyznaję. Ale uczu
cia, panowie, uczucia, to inna rzecz. W pra
wdzie zdaje mi się, że do uczuć moich nie macie praw a, że jed n ak nie ukryw ałem ich i daw niej, owszem, mówiłem o nich głośno, we w szystkich m iejscach publicznych, więc i przed wam i nie będę robił tajem nicy. W i
dzicie panowie, ja rozum iem , że są n a m nie straszn e poszlaki. K rzyczałem na głos, że ojej. zam orduję, a tu zamordowali go w istocie. Któż więc inny mógł zabić, jeśli nie ja ? Cha, cha. Sam jestem do głębi po
ruszony, myśląc, ktoby go m ógł zabić? Po
wiedzcie mi więc panowie, gdzie go zabili?
jak ? czem ? żąd am od was koniecznie tych szczegółów. — Mówiąc to, obrzucił szybko wzrokiem p ro k u ra to ra i sędziego.
— Znaleźliśm y ojca pańskiego, leżące
go na wznak na podłodze, w sypialnym je go pokoju, a głowę m iał rozstrzaskan ą — odpowiedział p ro k u rato r.
— Okropność! — w zdrygnął się M itia i zakrył tw arz rękam i.
—f Idźm y dalej — rzekł proku rato r.
— Przyczyną nienawiści pańskiej była, jak się zdaje, zazdrość — sam pan to kiedyś przyznałeś publicznie.
— Tak, była w tem zazdrość, ale nie- tylko to.
— Spór o pieniądze?
■— Tak i spór o pieniądze.
— Chodziło podobno o trz y tysiące.
— Jak ie trz y tysiące — krzyknął gwałtow nie M itia. — W ięcej, daleko wię
cej. Ale gotów już byłem zgodzić się i na trz y tysiące. Tak bardzo, ta k nieodzownie potrzebowałem ich. I rzeczywiście, trz y tysiące, które, ja k wiedziałem, przeznaczył dla Gruszy i trzym ał u siebie pod podusz
ką. uważałem za skradzione mnie.
P ro k u ra to r zam ienił znów porozum ie
wawcze w ejrzenie z sędzią śledczym, i m ru gnął na niego nieznacznie, sędzia zaś rzekł:
— Pozwoli pan, że zanotujem y w pro- iokule, żeś pan tę pieniądze uważał jako swoją, niezaprzeczoną własność.
—- Piszcie panowie, piszcie! Rozumiem doskonale, że to znów dowód przeciw mnie,
ale mimo to, nie zaprzeczam i odpowiadam za siebie. Widzę teraz, że uważacie m nie za całkiem innego człowieka, niż jestem nim w istocie. Raczcie nie zapominać, że mówi z wam i człowiek uczciwy i mimo, że zm ierzył całą otchłań podłości, człowiek szlachetny — ta k panowie, szlachetny we
w nętrznie, w głębi swego jeste stw a . Nie um iem się, być może, w yrazić. W tem w ła
śnie cała m oja m ęka, że przez całe życie szukałem szlachetności, pożądałem je j, tę skniłem za nią i odkryć j ą chciałem, z la
ta rn ią D yogenesa w ręku... tak... z la ta r nią. A mimo to, przez całe życie popełnia
łem rzeczy brzydkie, ja k m y wszyscy, pa
nowie, tj., przepraszam , wy może lepsi je steście odemnie i tylko ja . ja jeden zbłą
dziłem. — Panowie! głowa jrcmie boli — do
dał m arszcząc czoło. — Co praw da, niepo- dobała mi się jego powierzchowność — mó
wił dalej. — Coś w niej było nieuczciwe
go, bezczelnego, sponiew ierać m usiał i spla
mić każdą świętość, przytem te wieczne drwiny, cynizm, było mi to w szystko w s trę t
ne. Dziś jednak, kiedy wiem, że już nie żyje, m yślę o nim inaczej.
— Ja k to inaczej?
— Nie tyle inaczej, ile przykro mi, żem go ta k znienawidził.
Uczucie sk ru ch y ?
— Nie, o nie. źle m nie rozumiecie.
Widzicie panowie, sam przecie nie jestem ani ta k pięknym , ani ta k dobrym człowie
kiem, abym m iał praw o za w strętnego go uważać.
Ri-zekłszy to, M itia spochm urniał. Wo- ' góle za każdym praw ie pytaniem , k tó re mu zadawano, staw ał się coraz posępniejszy.
N araz zaszła całkiem niespodziewana sce
na. Grusza, k tó rą odprowadzono niezbyt daleko, bo do trzeciej tylko izby, płakała tam bezradnie. Tow arzystw a dotrzym yw ał je j jeden tylko Malisymow, niesłychanie strwożony i onieśmielony. P rzy drzw iach został jeden tylko człowiek z blachą. Gdy żal wezbrał już w niej nad m iarę, Grusza, nie bacząc na nic, w yrw ała się z pokoju, gdzie była zam knięta i, w ołając na cały głos: “Och, nieszczęśliwam ja ! nieszczę
śliw a!” w darła się do izby, w k tó re j odby
wało się przesłuchanie M iti. Ten, u jrzaw szy ją , rzucił się, oczywiście, na je j spot
kanie, ale nie dozwolono im zbliżyć się do siebie. Gruszę wyprowadzono znowu, M itia zaś szam otał się długi czas, i dopiero czte- 1 rech ludzi zdołało go zatrzym ać. Gdy w re
192 BRACIA KARAMAZOW szcie uległ i usiadł n a dawnem m iejscu,
krzyknął, zw racając się do sędziów.
— I czemu się nad nią znęcacie? Ona wam przecie nic nie zaw in iła!
W chwilę potem wszedł do izby sp ra
wnik, M ichał Marków' i prosił o pozwole
nie przem ówienia kilku słów do więźnia, oczywiście, w obecności sędziów. Gdy mu n a to pozwolono, s ta ry rzekł szczerze w zru
szony.
— Posłuchaj mnie, gołąbku, D ym itrze Fedorowiczu, sam odprowadziłem n a dół tw o ją narzeczonę, A g rafię Aleksandrównę i oddałem ją tam pod opiekę córek gospo
darza. Ten sta ry M aksymow siedzi wciąż przy niej, a j a sam uspokoiłem j ą i p er
swadowałem, żeby zachowywała się spo
kojnie i nie przeszkadzała śledztwu, bo może zaszkodzić tw ojej spraw ie. To dobra i rozum na, kobieta. Pojęła, o co chodzi, a m nie starem u, ręce całowała, prosząc i w staw iając się za tobą. T eraz przysłała do ciebie um yślnie, prosząc, żebyś był spo
kojn y i trzeba, kochanku, trzeba, żebyś się uspokoił, inaczej nie będziesz się mógł do
brze uspraw iedliw iać. — Cóż, D ym itrze Fedorowiczu, czy mogę je j powtórzyć, że zrobici to, o co w as prosi?
S ta ry spraw nik, przed chwilą ta k gnie
w ny, mówił teraz ze łzami w głosie, tak w zruszyła go do głębi dobrej duszy litość nad żywym, ludzkim bólem ty ch obojga.
D y m itr rzucił się ku niem u z zachwytem .
— Dziękuję wam, o dziękuję za nią, Michale M arkowiczu! A nielską macie, aniel
sk ą duszę. B ęd j ju ż tera z spokojny i wię
cej jeszcze, będę wesół, szczęśliwy. Teraz, panowie, otworzę wam całą duszę i wszy
stko ze mnie wydobędziecie. Obaczycie pa
nowie, ja k się to łatw o skończy i ja k we
soło. Panowie. Co to za kobieta i ta k a mi
łość! ^zem ja nędzny zasłużyłem na nią?
Co je j dałem ? ona mi je s t św iatłem i świę
tością życia. — A słyszeliście ten jej k rz y k : “Z tobą razem , choćby na szubie
nicę” . Ona, tak a dum na, u nóg się wam włóczyła z mego powodu, a przecie je s t nie
winna. Jakże m m jej nie wielbić? jak nie rw ać się do n iej?
I opadł na krzesło, a zakryw szy tw arz obu rękam i, zapłakał cicho, ale były to łzy radości. O pam iętał się też n atychm iast.
S ta ry zaś spraw nik ogromnie był ucieszo
ny dobrym skutkiem swego poselstwa, a i sędziowie także. Czuli oni, że spraw a badania więźnia w stępuje w nową fazę.
' — No, panowie! — mówił Dym itr,
— tera z wasz jestem , zupełnie wasz. Tyl
ko proszę, nie grzebcie się panowie w mo
je j duszy, nie szarpcie je j drobiazgami, a p y tajcie m nie o fa k ta , o sam e fakta, a zadowolnię was w zupełności. — Do dya- bła z w ykrętam i!
B adanie zaczęło się znowu.
— Nie uwierzysz pan, ja k ą przysługę oddasz p an sam sobie, odpow iadając jasno na w szystkie p y tan ia, — mówił sędzia z widoczną radością, błyszczącą w jego pło
wych, jasno niebieskich i trochę za blisko siebie osadzonych oczach. — W ’takiem po
łożeniu, ja k pańskie, w zajem na ufność jest koniecznym w arunkiem powodzenia, a my z naszej, stro ny dołożymy wszelkich usiło
wań, aby spraw a weszła na dobrą drogę.
N iepraw daż, panie p ro k u rato rze?
— O bezw ątp ien ia! — odpowiedział sucho pro k u rato r. W grancie nie pochwalał on zbyt życzliwego odnoszenia się sędzię*
go do obwinionego. Tu wypada nadmienić, że młody sędzia śledczy, k tó ry niedawno przybył z P etersb u rg a, był jedynym czło
wiekiem w mieście, wierzącym zupełnie szczerze w niepospolity tale n t i nieomylną przenikliwość p ro k uratora. W zam ian za to, młody sędzia był jedynym człowiekiem, oosiadajaeym szczerą sym patyę prok urato
ra. Jadać tu, ułożyli się ju ż w drodze, w ja ki sposób prowadzić m ają badanie i 'r o z u mieli się tera z wybornie, z jednego słówka, z jednego m rugnięcia powiek.
— Pozwólcie mi panowie opowiedzieć wszystko sam em u, tylko nie przeryw ajcie drobiazgam i — niecierpliwił się M itia.
— Ależ wybornie, n ajch ętn iej, Tylko wpierw pozwól nam pan skonstatow ać dro
bny, ale ciekawy dla nas fakcik, o tych dziesięciu rublach, k tóre pożyczył pan u przyjaciela swego, Perchotina, oddawszy mu w zastaw pistolety.
— T ak j e s t ; panowie, zastaw iłem swo
je pistolety, zaraz po powrocie do m iasta.
— Więc pan wyjeżdżałeś?
— W yjeżdżałem, a wy panowie nie wiedzieliście- o tem ? W idzicie!
P ro k u ra to r i sędzia spojrzeli po sobie.
— Czy m ógłbyś pan opowiedzieć nam system atycznie cały przebieg owego dnia?
— zaproponował sędzia.
— Ależ i owszem. Czemuż nie żądali
ście tego odemnie wcześniej. Właściwie, jeszczeby dla was było lepiej, gdybym rzecz całą zaczął od poza wczorajszego
BRACIA KARAMAZOW 193 dnia. Poszedłem najpierw do kupca Samso-
nowa, dla pożyczenia od niego trzech ty się
cy rubli.
— Przepraszam , — przerw ał' pro k u ra
tor, — czy nie mógłby pan objaśnić nas, dlaczego chodziło p an u m ianowicie o trz y tysiące ru bli?
— E ch! panowie. I znowu zaczynacie gubić się w drobiazgach. J a k ? K iedy? dla
czego? Czemu tyle, a nie tyle pieniędzy?
I poco to ? Czemu tyle, a nie tyle pienię
dzy? I poco ta cała b ab ran in a? Do czego was doprow adzi? Jeśli ta k dalej pójdzie, to trz y tom y zapiszecie tą jed n ą spraw ą, a i ta k nie w ystarczy wam to jeszcze i bę
dziecie m usieli dodać epilog.
Słowa te wypowiedział M itia trochę niecierpliwie, ale tonem człowieka ożywio
nego najlepszem i chęciam i i pragnącego wypowiedzieć całą prawdę.
— Panowie, — podchwycił on znów, -— wierzcie mi, że rozum iem doskonale wzajem ne nasze położenie, dopóki się rzecz cała nie w yjaśni. — I nie myślcie, proszę, że jestem p ijany, a choć bym i był pijany, toby i ta k nie miało żadnego znaczenia, bo u m nie wadzicie ta k :
“ W ytrzeźw iał, w net głupim został, U pił się, rozum u dostał.”
— Cha! cha! — A przytem , panowie, wiem dobrze, że za pobicie stareg o Grigo- ra należy mi się k ara, pół roku, może rok więzienia, ja k tam już po waszemu w ypa
da. Nie m ożna przecie bezkarnie starcom głowy rozbijać. Ale poza tem , musicie pa
nowie sam i przyznać, że moglibyście świę
tego wyprowadzić z równowagi takiem i py
taniam i, ja k gdzie stąpił i kiedy stąp ił?
dlaczego stąp ił? W co w stąpił? I cóż z te go w szystkiego się dowiecie? Nic, ale to zupełnie nic. Zakończę więc prośbą do was, panowie. D ajcie ju ż raz pokój tym m izer
nym i w ykrętnym pytaniom . Kiedy w stał?
co zjad ł? ja k splunął? gdzie splunął? Ł ad
na m etoda, niem a co mówić. — Uśpić n a j
pierw czujność przestępcy, a potem rzucić m u nagle w tw arz oszołam iające p y tan ia :
“Kogo zabił?” “Kogo okrad ł?” Cha! Cha!
Na tem polega cała w asza uczona i facho
Na tem polega cała w asza uczona i facho