• Nie Znaleziono Wyników

BRACIA KARAMAZOW \ 189 pieczeństwie życia i prawdopodobnie nie

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 190-200)

DOCHODZENIE ZBRODNI

BRACIA KARAMAZOW \ 189 pieczeństwie życia i prawdopodobnie nie

dożyje ju tr a .

Gdy M itia usłyszał, że oskarżają go 0 zamordowanie ojca, sp ojrzał dokoła sie­

bie dzikim wzrokiem, w ołając: “N ie! tej krwi nie jestem w inien; chciałem zabić, ale nie zabiłem. Nie j a ! - n ie ! ” Zaledwie to jednak wyrzekł, gdy z za fira n k i wypadła Grusza i krzyknęła rozdzierającym głosem, rz u c a ją c 's ię do nóg sp raw n ik a:

— ’fro ja ! To ja, przeklęta, w inna je ­ stem w szystkiem u! Przezem nie on zabił oj­

ca; dręczyłam go, męczyłam, ażf doprowa­

dziłam go do tego. I tego stareg o biedaka także m ęczyłam i rozum mu odebrałam . W szystko to ja , w szystko przezemnie, jam główna winowajczyni.

— Ty! wiadomo, że ty ! — krzyczał spraw nik, w yg rażając je j pięśicą. — Ty niegodna rozpustnico, źródło wszelkiej zbrodni.

Ale sędzia i p ro k u ra to r schwycili go za ręce, pow strzym ując niew czesną żarli­

wość.

— M iarkujcie się, Michale M arkow i­

czu — mówił p ro k u rato r. — Zachowujecie się niemożliwie i psujecie zupełnie porzą­

dek śledztwa.

— P rzekracza pan m iarę — ham ow ał go młody sędzia śledczy. — Trzeba konie­

cznie zachować form y przyzw oite, konie­

czne.

— Sądźcie nas oboje razem ! — woła­

ła Grusza, wciąż jeszcze na klęczkach — 1 niech nas jed na spotka k ara. Pójdę z nim wszędzie, choćby na szubienicę.

— G ruszo! życie ty m oje i m oja świę­

ta ! — zawołał M itia, rzucając się na ko­

lana obok niej i u jm u jąc ją m ocnym uści­

skiem. — Nie wierzcie je j, panowie, ona nic nie wie, nic niew inna, żadna krew na niej nie ciąży.

Rozdzielili ich przemocą. Gruszę odpro­

wadzono do przyległej izby. M itia zaś zna­

lazł się, sam nie wiedząc kiedy, za stołem, przy którym siedział naprzeciw niego mło­

dy sędzia śledczy, k tó ry zachęcał go u p rzej­

mie, aby napił się wody.

— W ypij pan, proszę to pana uspokoi

— mówił, po nie wiem. ju ż k tó ry raz, w skazując na szklankę, pełną wody. M itia przypom niał sobie potem , że przez cały czas strasznego t łio badania nie mógł oczu oderw ać od pierścieni, zdobiących rę­

kę sędziego. Jeden był z am etystem , drugi ażurowy, pięknej bardzo roboty i szczegól­

nego blasku. N ie mógł nigdy pojąć, dla­

czego pierścienie te pochłaniały ta k wy­

łącznie jego uwagę.

N a krześle, na praw o od M iti, w m iej­

scu, k tó re zajm ow ał przedtem M aksymow, usiadł p ro k u rato r, tam zaś, gdzie poprze­

dnio siedziała G rusza, zajął m iejsce pisarz, tow arzyszący urzędnikom . Sędzia śledczy siedział n a kanapie, gdzie wprzód fig u ro ­ wał jegom ość z fa jk ą , n iefo rtu n n y wielbi­

ciel Gruszy. Spraw nik usunął się w zagłę­

bienie przy oknie, gdzie dotrzym yw ał mu tow arzystw a młody Kałganow.

— Proszę, napij się pan wody — za­

p raszał po raz dziesiąty może sędzia śled­

czy.

— W ypiłem ju ż, panowie, wypiłem . No cóż! Sądźcie m nie teraz, skazujcie, wy­

dajcie w yrok! — zawołał M itia, p atrząc przed siebie osłupiałym , nieruchom ym wzro kiem.

— Tak, więc pan utrzy m u je stanow ­ czo, że nie winien je ste ś śm ierci ojca? — p y tał sędzia.

— Tak, tak , te j śm ierci nie jestem wi­

nien, przelałem in ną krew , krew innego starca, ale ojca mego nie zabiłem. Opła­

k u ję ■’.alem sercem tam to zabójstw o, ale strasznie, panowie, o, strasznie, odpowia­

dać za nie, inną krw ią, ta k blizką! To ja k ­ byście mi obuchem dali po głowie. Ale któż zabił mego ojca? Kto go mógł zabić, jeśli nie j a ? To coś nadzwyczajnego, nie­

możliwego.

— Kto mógł zabić ojca p a ń s k ie g o ...

— zaczął sędzia, ale w te j chwili przerw ał mu pro k u rato r, zam ieniając z nim znaczą­

ce spojrzenie, i zaczął sam , zw racając się do Miti.

— Starzec, o którego życie zdajesz się ta k lękać, G rigorij W asilewicz, sędziwy sługa waszego ojca, nie zginął, mimo m or­

derczego ciosu, k tó ry ś mu pan w ym ierzył.

— ż y je ! — zawołał M itia z wybuchem nagłej radości. — Dzięki ci, o Panie, to wi­

doczny cud ręki T w ojej! W ysłuchałeś mo­

dlitwy grzesznika i złoczyńcy, jak im je ­ stem .

— D y m itr przeżegnał się trz y razy.

— W łaśnie tenże G rigorij złożył w a ż­

ne świadectwo przeciw panu — zaczął pro­

k u rato r.

— Pozwólcie pan ow ie! — przerw ał D y m itr — na jed n ą tylko m inutkę pobie­

gnę do niej.

190 BRACIA KARAMAZOW Mówiąc to, w stał żywo z krzesła.

— Przepraszam , w te j chwili nie wol­

no! — syknął pro k u rato r, zryw ając się również z m iejsca. Jednocześnie dwaj lu­

dzie z blacham i n a piersi przytrzym ali Mi- tię, k tó ry zresztą uległ bez oporu.

— J a k a szkoda, panowie! — mówił M itia, zupełnie rozpogodzony — chciałem tylko powiedzieć je j ,że zm yta ju ż ze m nie t a krew , k tó ra przez całą noc ssała m i s e r­

ce, i że nie jeste m m ordercą. Chciałem jej to powiedzieć, bo to m oja narzeczona, pano­

wie — dodał, p a trz ąc dokoła z try u m fem , r— O, jakże wam wdzięczny jeste m za tę wiadomość, odrodziliście m nie nią i w skrze­

sili do życia. Boże m ój! wszakże te n s ta ­ rzec nosił m nie n a ręk u , gdy byłem jeszcze dzieckiem, pielęgnował m nie i był mi oj­

cem praw dziw ym , w tedy, gdy opuszczony byłem przez w szystkich.

— Zatem pan u trzym uje... — zaczął sędzia.

^ — Pozwólcie panowie! jeszcze chwilę

*— przerw ał M itia, opierając się obu łokcia­

m i n a stole — dajcie czas opam iętać się, p rzy jść do siebie. W szystko to spadło na m nie ta k nagle, a wy p y taniam i waszem i Uderzacie we m nie raz po raz. A ja prze­

cież człowiek jestem , panowie, nie bęben, w k tó ry tłu c m ożna bez opam iętania.

— Możeby się pan jeszcze wody napił

<— zaproponował raz jeszcze sędzia.

M itia odjął ręce od tw arzy i roześm iał Ssie P a trz y ł przed siebie śm iało, a wygląd jego zm ienił się w jed n ej chwili, zaczął tak że mówić zupełnie innym tonem . Nie b y ł to ju ż obwiniony wobec sędziów swo­

ich, ale człowiek dobrego tow arzystw a, ró ­ wny tym , z k tórym i rozm aw ia, jak gdyby się z nim i spotkał w jak im wspólnie zna­

jom ym domu.

Znał bo też w szystkich ich dobrze, u n iektórych byw ał częstym gościem, ja k np. u spraw nika, k tó ry przyjm ow ał go n a­

w et bardzo łaskawie, a dopiero w o statnich czasach boczyć się na niego zaczął za to w łaśnie, że M itia, zaję ty m iłością sw oją do Gruszy, nie odwiedzał go dość często.

Z p ro k u rato rem znał się także dobrze, a zwłaszcza łączyła go p rzy jazn a zażyłość z żoną jego, kobietą bardzo nerw ow ą i fa n ­ tasty czn ą, k tó ra , niewiadomo dlaczego, lu­

biła go bai’dzo i zajm ow ała się jego losem.

Z młodym sędzią śledczym spotykali się także często i prowadzili naw et z sobą zaj­

m ujące dysputy, przew ażnie o kobietach.

— Widzę, M ikołaju Onufrowiczu, że arty sty czn ie umiecie prowadzić badanie — zaśm iał się wesoło M itia. — Nie lękajcie się, bo tera z j a sam ulżę waszej” robocie i opowiem chętnie resztę. Miałem przyjem ­ ność widywać pana u kuzyna mego, Miaso- wa, niepraw daż? Bądźcie spokojni, pano­

wie, rozum iem w ybornie wasze położenie względem m nie, a wobec oskarżenia Gri- g o rja ciąży n a m nie straszn e, okropne po­

dejrzenie. Ale do rzeczy, panowie, za chwi­

lę w szystko się w yjaśni. Skoro ju ż wiem, że -nie zabiłem starca, skończym y całą sp ra ­ wę w oka m gnieniu..

M itih mówił dużo i prędko, z widocz- nem nerw owem podnieceniem, a sędziów swoich zdaw ał się uważać za najżyczliw ­ szych '.wych przyjaciół.

— Z atem pan \aprzecza stanowczo i radykalnie w niesionem u na pana oskarże­

niu — przem ówił sędzia, a zwróciwszy się do pisarza rozkazał zapisać to w protokule.

— Zapisyw ać? Chcecie więc panowie w szystko zapisyw ać? I owszem, d aję wam na to m oje pełne zezwolenie. Tylko widzi­

cie taił trzeb a p isać: W inien je s t ciężkiej obrazy, a naw et uderzeń, k tó re zadał s ta r ­ cowi, winien je s t m yślą w ew nętrzną, k ry ­ jąc ą s ię w głębi jego serca (chociaż tego nie trz e b a pisać, — dodał, pochylając się ku pisarzowi, — w ew nętrzne ' m oje życie należy wyłącznie do m n ie). Ale m order­

stw a tego nie popełnił, nie w inien je s t śm ierci ojca. W szak to byłaby dzika m yśl, zupełnie dzika. Dowiodę wam tego, pano­

wie, i przekonani was n aty ch m iast, i śm iać się będziecie z w łasnych podejrzeń, serde­

cznie śmiać.

— Uspokój się pan —- upominał go sędzia śledczy, usiłując przyprowadzić do równowagi rozegzaltowanego własnem i sło­

wami D ym itra, — Przedew szystkiem ze­

chciej pan odpowiedzieć nam zupełnie wy­

raźnie na jedno pytanie. Podobno nie lu­

biłeś pan swego ojca i byłeś z nim w cią­

głym sporze. Przed kw adransem naw et za­

wołałeś p a n : “Nie zabiłem, chociaż chcia­

łem zabić” .

— Czy j a ta k zawołałem ? Może być, ostatecznie. N a nieszczęście chciałem go isto tnie zabić, i to nie raz. Na, nieszczęście.

— Chciałeś go pan zabić? A czy nie zechciałbyś pan objaśnić nas, co było przy­

czyną ta k wielkiej pańskiej n ien aw iści, do

o jca? ■ • • •

BRACIA KARAMAZOW 191

— Cóż tam objaśniać? — odparł po­

sępnie M itia, w zruszając lekceważąco r a ­ mionami. — Nie ukryw ałem moich uczuć, całe m iasto wiedziało o nich. W re s ta u ra ­ cji, w cukierni, niedawno jeszcze w celi starca mówiłem o nich otw arcie. Kilka dni tem u uderzyłem ojca i omal go nie zab i­

łem, i to przy św iadkach. F a k ta krzyczą przeciw mnie, sam to przyznaję. Ale uczu­

cia, panowie, uczucia, to inna rzecz. W pra­

wdzie zdaje mi się, że do uczuć moich nie macie praw a, że jed n ak nie ukryw ałem ich i daw niej, owszem, mówiłem o nich głośno, we w szystkich m iejscach publicznych, więc i przed wam i nie będę robił tajem nicy. W i­

dzicie panowie, ja rozum iem , że są n a m nie straszn e poszlaki. K rzyczałem na głos, że ojej. zam orduję, a tu zamordowali go w istocie. Któż więc inny mógł zabić, jeśli nie ja ? Cha, cha. Sam jestem do głębi po­

ruszony, myśląc, ktoby go m ógł zabić? Po­

wiedzcie mi więc panowie, gdzie go zabili?

jak ? czem ? żąd am od was koniecznie tych szczegółów. — Mówiąc to, obrzucił szybko wzrokiem p ro k u ra to ra i sędziego.

— Znaleźliśm y ojca pańskiego, leżące­

go na wznak na podłodze, w sypialnym je ­ go pokoju, a głowę m iał rozstrzaskan ą — odpowiedział p ro k u rato r.

— Okropność! — w zdrygnął się M itia i zakrył tw arz rękam i.

—f Idźm y dalej — rzekł proku rato r.

— Przyczyną nienawiści pańskiej była, jak się zdaje, zazdrość — sam pan to kiedyś przyznałeś publicznie.

— Tak, była w tem zazdrość, ale nie- tylko to.

— Spór o pieniądze?

■— Tak i spór o pieniądze.

— Chodziło podobno o trz y tysiące.

— Jak ie trz y tysiące — krzyknął gwałtow nie M itia. — W ięcej, daleko wię­

cej. Ale gotów już byłem zgodzić się i na trz y tysiące. Tak bardzo, ta k nieodzownie potrzebowałem ich. I rzeczywiście, trz y tysiące, które, ja k wiedziałem, przeznaczył dla Gruszy i trzym ał u siebie pod podusz­

ką. uważałem za skradzione mnie.

P ro k u ra to r zam ienił znów porozum ie­

wawcze w ejrzenie z sędzią śledczym, i m ru ­ gnął na niego nieznacznie, sędzia zaś rzekł:

— Pozwoli pan, że zanotujem y w pro- iokule, żeś pan tę pieniądze uważał jako swoją, niezaprzeczoną własność.

—- Piszcie panowie, piszcie! Rozumiem doskonale, że to znów dowód przeciw mnie,

ale mimo to, nie zaprzeczam i odpowiadam za siebie. Widzę teraz, że uważacie m nie za całkiem innego człowieka, niż jestem nim w istocie. Raczcie nie zapominać, że mówi z wam i człowiek uczciwy i mimo, że zm ierzył całą otchłań podłości, człowiek szlachetny — ta k panowie, szlachetny we­

w nętrznie, w głębi swego jeste stw a . Nie um iem się, być może, w yrazić. W tem w ła­

śnie cała m oja m ęka, że przez całe życie szukałem szlachetności, pożądałem je j, tę ­ skniłem za nią i odkryć j ą chciałem, z la­

ta rn ią D yogenesa w ręku... tak... z la ta r ­ nią. A mimo to, przez całe życie popełnia­

łem rzeczy brzydkie, ja k m y wszyscy, pa­

nowie, tj., przepraszam , wy może lepsi je ­ steście odemnie i tylko ja . ja jeden zbłą­

dziłem. — Panowie! głowa jrcmie boli — do­

dał m arszcząc czoło. — Co praw da, niepo- dobała mi się jego powierzchowność — mó­

wił dalej. — Coś w niej było nieuczciwe­

go, bezczelnego, sponiew ierać m usiał i spla­

mić każdą świętość, przytem te wieczne drwiny, cynizm, było mi to w szystko w s trę t­

ne. Dziś jednak, kiedy wiem, że już nie żyje, m yślę o nim inaczej.

— Ja k to inaczej?

— Nie tyle inaczej, ile przykro mi, żem go ta k znienawidził.

Uczucie sk ru ch y ?

— Nie, o nie. źle m nie rozumiecie.

Widzicie panowie, sam przecie nie jestem ani ta k pięknym , ani ta k dobrym człowie­

kiem, abym m iał praw o za w strętnego go uważać.

Ri-zekłszy to, M itia spochm urniał. Wo- ' góle za każdym praw ie pytaniem , k tó re mu zadawano, staw ał się coraz posępniejszy.

N araz zaszła całkiem niespodziewana sce­

na. Grusza, k tó rą odprowadzono niezbyt daleko, bo do trzeciej tylko izby, płakała tam bezradnie. Tow arzystw a dotrzym yw ał je j jeden tylko Malisymow, niesłychanie strwożony i onieśmielony. P rzy drzw iach został jeden tylko człowiek z blachą. Gdy żal wezbrał już w niej nad m iarę, Grusza, nie bacząc na nic, w yrw ała się z pokoju, gdzie była zam knięta i, w ołając na cały głos: “Och, nieszczęśliwam ja ! nieszczę­

śliw a!” w darła się do izby, w k tó re j odby­

wało się przesłuchanie M iti. Ten, u jrzaw ­ szy ją , rzucił się, oczywiście, na je j spot­

kanie, ale nie dozwolono im zbliżyć się do siebie. Gruszę wyprowadzono znowu, M itia zaś szam otał się długi czas, i dopiero czte- 1 rech ludzi zdołało go zatrzym ać. Gdy w re­

192 BRACIA KARAMAZOW szcie uległ i usiadł n a dawnem m iejscu,

krzyknął, zw racając się do sędziów.

— I czemu się nad nią znęcacie? Ona wam przecie nic nie zaw in iła!

W chwilę potem wszedł do izby sp ra­

wnik, M ichał Marków' i prosił o pozwole­

nie przem ówienia kilku słów do więźnia, oczywiście, w obecności sędziów. Gdy mu n a to pozwolono, s ta ry rzekł szczerze w zru­

szony.

— Posłuchaj mnie, gołąbku, D ym itrze Fedorowiczu, sam odprowadziłem n a dół tw o ją narzeczonę, A g rafię Aleksandrównę i oddałem ją tam pod opiekę córek gospo­

darza. Ten sta ry M aksymow siedzi wciąż przy niej, a j a sam uspokoiłem j ą i p er­

swadowałem, żeby zachowywała się spo­

kojnie i nie przeszkadzała śledztwu, bo może zaszkodzić tw ojej spraw ie. To dobra i rozum na, kobieta. Pojęła, o co chodzi, a m nie starem u, ręce całowała, prosząc i w staw iając się za tobą. T eraz przysłała do ciebie um yślnie, prosząc, żebyś był spo­

kojn y i trzeba, kochanku, trzeba, żebyś się uspokoił, inaczej nie będziesz się mógł do­

brze uspraw iedliw iać. — Cóż, D ym itrze Fedorowiczu, czy mogę je j powtórzyć, że zrobici to, o co w as prosi?

S ta ry spraw nik, przed chwilą ta k gnie­

w ny, mówił teraz ze łzami w głosie, tak w zruszyła go do głębi dobrej duszy litość nad żywym, ludzkim bólem ty ch obojga.

D y m itr rzucił się ku niem u z zachwytem .

— Dziękuję wam, o dziękuję za nią, Michale M arkowiczu! A nielską macie, aniel­

sk ą duszę. B ęd j ju ż tera z spokojny i wię­

cej jeszcze, będę wesół, szczęśliwy. Teraz, panowie, otworzę wam całą duszę i wszy­

stko ze mnie wydobędziecie. Obaczycie pa­

nowie, ja k się to łatw o skończy i ja k we­

soło. Panowie. Co to za kobieta i ta k a mi­

łość! ^zem ja nędzny zasłużyłem na nią?

Co je j dałem ? ona mi je s t św iatłem i świę­

tością życia. — A słyszeliście ten jej k rz y k : “Z tobą razem , choćby na szubie­

nicę” . Ona, tak a dum na, u nóg się wam włóczyła z mego powodu, a przecie je s t nie­

winna. Jakże m m jej nie wielbić? jak nie rw ać się do n iej?

I opadł na krzesło, a zakryw szy tw arz obu rękam i, zapłakał cicho, ale były to łzy radości. O pam iętał się też n atychm iast.

S ta ry zaś spraw nik ogromnie był ucieszo­

ny dobrym skutkiem swego poselstwa, a i sędziowie także. Czuli oni, że spraw a badania więźnia w stępuje w nową fazę.

' — No, panowie! — mówił Dym itr,

— tera z wasz jestem , zupełnie wasz. Tyl­

ko proszę, nie grzebcie się panowie w mo­

je j duszy, nie szarpcie je j drobiazgami, a p y tajcie m nie o fa k ta , o sam e fakta, a zadowolnię was w zupełności. — Do dya- bła z w ykrętam i!

B adanie zaczęło się znowu.

— Nie uwierzysz pan, ja k ą przysługę oddasz p an sam sobie, odpow iadając jasno na w szystkie p y tan ia, — mówił sędzia z widoczną radością, błyszczącą w jego pło­

wych, jasno niebieskich i trochę za blisko siebie osadzonych oczach. — W ’takiem po­

łożeniu, ja k pańskie, w zajem na ufność jest koniecznym w arunkiem powodzenia, a my z naszej, stro ny dołożymy wszelkich usiło­

wań, aby spraw a weszła na dobrą drogę.

N iepraw daż, panie p ro k u rato rze?

— O bezw ątp ien ia! — odpowiedział sucho pro k u rato r. W grancie nie pochwalał on zbyt życzliwego odnoszenia się sędzię*

go do obwinionego. Tu wypada nadmienić, że młody sędzia śledczy, k tó ry niedawno przybył z P etersb u rg a, był jedynym czło­

wiekiem w mieście, wierzącym zupełnie szczerze w niepospolity tale n t i nieomylną przenikliwość p ro k uratora. W zam ian za to, młody sędzia był jedynym człowiekiem, oosiadajaeym szczerą sym patyę prok urato­

ra. Jadać tu, ułożyli się ju ż w drodze, w ja ­ ki sposób prowadzić m ają badanie i 'r o z u ­ mieli się tera z wybornie, z jednego słówka, z jednego m rugnięcia powiek.

— Pozwólcie mi panowie opowiedzieć wszystko sam em u, tylko nie przeryw ajcie drobiazgam i — niecierpliwił się M itia.

— Ależ wybornie, n ajch ętn iej, Tylko wpierw pozwól nam pan skonstatow ać dro­

bny, ale ciekawy dla nas fakcik, o tych dziesięciu rublach, k tóre pożyczył pan u przyjaciela swego, Perchotina, oddawszy mu w zastaw pistolety.

— T ak j e s t ; panowie, zastaw iłem swo­

je pistolety, zaraz po powrocie do m iasta.

— Więc pan wyjeżdżałeś?

— W yjeżdżałem, a wy panowie nie wiedzieliście- o tem ? W idzicie!

P ro k u ra to r i sędzia spojrzeli po sobie.

— Czy m ógłbyś pan opowiedzieć nam system atycznie cały przebieg owego dnia?

— zaproponował sędzia.

— Ależ i owszem. Czemuż nie żądali­

ście tego odemnie wcześniej. Właściwie, jeszczeby dla was było lepiej, gdybym rzecz całą zaczął od poza wczorajszego

BRACIA KARAMAZOW 193 dnia. Poszedłem najpierw do kupca Samso-

nowa, dla pożyczenia od niego trzech ty się­

cy rubli.

— Przepraszam , — przerw ał' pro k u ra­

tor, — czy nie mógłby pan objaśnić nas, dlaczego chodziło p an u m ianowicie o trz y tysiące ru bli?

— E ch! panowie. I znowu zaczynacie gubić się w drobiazgach. J a k ? K iedy? dla­

czego? Czemu tyle, a nie tyle pieniędzy?

I poco to ? Czemu tyle, a nie tyle pienię­

dzy? I poco ta cała b ab ran in a? Do czego was doprow adzi? Jeśli ta k dalej pójdzie, to trz y tom y zapiszecie tą jed n ą spraw ą, a i ta k nie w ystarczy wam to jeszcze i bę­

dziecie m usieli dodać epilog.

Słowa te wypowiedział M itia trochę niecierpliwie, ale tonem człowieka ożywio­

nego najlepszem i chęciam i i pragnącego wypowiedzieć całą prawdę.

— Panowie, — podchwycił on znów, -— wierzcie mi, że rozum iem doskonale wzajem ne nasze położenie, dopóki się rzecz cała nie w yjaśni. — I nie myślcie, proszę, że jestem p ijany, a choć bym i był pijany, toby i ta k nie miało żadnego znaczenia, bo u m nie wadzicie ta k :

“ W ytrzeźw iał, w net głupim został, U pił się, rozum u dostał.”

— Cha! cha! — A przytem , panowie, wiem dobrze, że za pobicie stareg o Grigo- ra należy mi się k ara, pół roku, może rok więzienia, ja k tam już po waszemu w ypa­

da. Nie m ożna przecie bezkarnie starcom głowy rozbijać. Ale poza tem , musicie pa­

nowie sam i przyznać, że moglibyście świę­

tego wyprowadzić z równowagi takiem i py­

taniam i, ja k gdzie stąpił i kiedy stąp ił?

dlaczego stąp ił? W co w stąpił? I cóż z te ­ go w szystkiego się dowiecie? Nic, ale to zupełnie nic. Zakończę więc prośbą do was, panowie. D ajcie ju ż raz pokój tym m izer­

nym i w ykrętnym pytaniom . Kiedy w stał?

co zjad ł? ja k splunął? gdzie splunął? Ł ad­

na m etoda, niem a co mówić. — Uśpić n a j­

pierw czujność przestępcy, a potem rzucić m u nagle w tw arz oszołam iające p y tan ia :

“Kogo zabił?” “Kogo okrad ł?” Cha! Cha!

Na tem polega cała w asza uczona i facho­

Na tem polega cała w asza uczona i facho­

W dokumencie Jagiellonian Digital Library (Stron 190-200)