ROBERT DE LA SIZERANNE
RUSKIN I KULT PIĘKNA
Z. F R A N C U S K IE G O P R Z E Ł O Ż Y Ł
A N T O N I P O T O C K I
W Y D A N IK D R U G I E
TOM I
LWÓW
N A K Ł A D E M K S I Ę G A R N I H . ATVT E N B E R G A
WARSZAWA
K S I Ę G A R N I A P O D F I R M Ą E . W E N D E I S P Ó Ł K A
1908
M iEum i ^ in:ii >
' ł - W / . D ł ' . ,1 8 .0 1 '•
•51M M
K RAK Ó W .' — DRUK W . L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
w s t ę p .
Przed kilku laty, bawiąc we Florencyi, 7-go marca, w dzień uroczystości św. Tomasza z Akwinu, chciałem przestudyować w murach kościoła domi
nikańskiego Santa Maria Lovella, freski Memmi’ego i Gaddi’ego, wyobrażające tryumf św. Tomasza w aeropagu siedmiu nauk niebieskich i siedmiu nauk ziemskich.
Zdawało mi się, że nie można było wybrać lepszego dnia do pokuszenia się o wniknięcie w to, czem był ten człowiek dla dyscypliny myśli. Zre
sztą nad kopułami miasta lilii płonęło wspaniałe słońce, tak niezbędne dla rozpoznania wszystkich tych figur apostołów, bestyi alegorycznych, psów Pana, kąsających wilków herezyi, mędrców od Boetiusa, wyglądającego jak trędowaty, aż do Tu- balcaina, wyglądającego jak orangutang. Chcąc być samotnym, przybyłem o 9-tej rano. Klasztor był pusty. Świeżość poranku i monasterska cisza czy
niły zeń rozkoszne miejsce przechadzki. Poprzez stare arkady, wzniesione w wieku XlV-tym, ja-
R U M I N l. 1
śniały zielone trawniki, które nie trwają tak długo, lecz zato zawsze się odnawiają. Zakrystyan, z miną protekcyjną i jowialną, zamknął drzwi z wielkim hałasem. Chwilami rozlegało się głośne dzwonie
nie, chwilami zaś zapanowywało długie milczenie.
Stąpałem już od pewnego czasu po owych chodni
kach mogił, które okalają Klasztor Zielony, gdy niedaleko kaplicy hiszpańskiej usłyszałem coraz głośniejszy szmer słów, jak gdyby szmer modli
twy. Czyżby mię wyprzedzono? Wkrótce ujrzałem w półcieniu sylwetki młodych kobiet, o profilu k la Giotto, w kapeluszach marynarskich z białemi wo- alkami, z rękami pełnemi kwiatów mimozy. Przy
tulone do siebie, stały przed tryumfem św. Toma
sza. Jedna z nich czytała:
Optavi et datus est mitii sensus,
Invocavi et venit in me spiritus sapientiae, E t praeposui illam regnis et sedibus.
Następował dalej tekst angielski o takiej mniej więcej treści: »Modliłem się i duch mądrości zstą
pił na mnie... Potęgę osobistą mądrości, ową »<
jo-
<pia« czyli św. Zofia, na cześć której zbudowano pierwszą wielką świątynię chrześcijańską, ową mą
drość wyższą, której obecność rządzi porządkiem wszelkich rzeczy ziemskich, a której nauka prze
nika całą sztukę ziemską — Florencya wam to mówi, że posiadła ją li tylko przez modlitwę*. Ko
bieta czytała w ten sposób jeszcze długo, przecho
dząc od bardzo wymownych poglądów na rolę
dyscypliny w dziedzinie myśli ludzkiej do najdro-
biazgowszych uwag o palcach lub włosach tej lub owej postaci z fresku, notujących miejsca odno
wione w obrazie, zastanawiających się nad poło
żeniem głów w rysunku, nad fałdami sukien, prze
ciwstawiających spokój Retoryki przesadnym ru
chom tłumu ulicznego Florencyi, »który z palców swych czyni usta i niemądrze ufa, iż wydrze Boga i ludziom to, czego pragnie, za pomocą krzyków*.
Audytoryum słfichało w skupieniu, manewrując z punktualnością plutonu Prusaków, gdy trzeba było, stosownie do wskazówek książeczki czerwono i złotooprawnej, stanąć na przeciwko tej, a tej figury. Niekiedy ton czytania podnosił się aż do wołania. Dalekie, przytłumione dźwięki organów wtórowały mu od czasu do czasu. Powiewy w ia
tru, pełne zapachu kwiatów, robiły wrażenie dy
mów ofiarnych; złociste główki mimozy w promie
niach słońca błyszczały w rękach jak świece. Za
uważyłem, że turystki stały na płycie grobowej ambasadorów hiszpańskich, od których wzięła na
zwę kaplica i w ten sposób to, co czytały, wyglą
dało na snop kwiecia, tryskającego z umarłej prze
szłości. Cóż to więc była za książka? jakież to było nieznane nabożeństwo? kim był kapłan tego kultu piękna? Zakrystyan, który przechodził tam
tędy, rzucił mi imię: Ruskin.
W rok później wypoczywałem po trudach kon
gresu ekonomistów w Londynie w jednym z tych salonów gotyckich, pełnych komfortu, które dają
i*
zaspokojenie smaku, bez uszczerbku wygody. R oz
mawiano o przekształceniach, których produkcya mechaniczna dokonywa dziś we wszystkich kierun
kach, specyalnie zaś w dziedzinie tkanin i haftu, będących ongi dziełem sztuki, wykonywanem przez istoty myślące, zresztą również o wiele trwalszem w owych czasach, kiedy bieliznę przekazywano z pokolenia na pokolenie, jako dziedzictwo. Obe
cnie, mówiono, tkanina robiona na maszynie nie jest trwałą. »Weźmy n. p. te serwetki*, zawołał ktoś z gości, oczywiście miało to miejsce przy za
stawie herbacianej. — »A, przepraszam, — odparła gospodyni — proszę nie zapominać, że jest to
• Langdale linen!* — »Tak samo jak mój tużu- rek — dodał gospodarz — jest z sukna »Saint- Georges Guild*. Starczyło to za dowód ostateczny.
Dowiedziałem się wówczas, źe w Westmoreland istnieje rękodzielnia, zainstalowana w pięknym dworku, produkująca tkaniny lniane przy pomocy kołowrotków, pamiętających czasy naszych pra
babek i gdzie robotnicy tkają płótna na dawnych krosnach. Płótno to, ręcznie wyrobione, kosztuje od dwóch do sześciu szylingów za yard. Go
tówka, płynąca ze sprzedaży, bywa wpłacaną do banku, a zyski przy końcu roku są dzielone po
między robotników. Stamtąd właśnie pochodziła bielizna stołowa mych gospodarzy. Sukno zaś eko
nomisty pochodziło z foluszu Saint-Georges w La-
xey na wyspie Man, gdzie gremplują wełnę i robią
sukno.
Woda młynu, jako motor naturalny, wspomaga pracę rąk. Co ważniejsza, barwa wełny jest nie
zniszczalna, ponieważ jest to barwa naturalna czar
nych owiec tej wyspy. Wiele dam angielskich spro
wadza sobie sukno stamtąd. Tkaniny te są nie
zmiernie trwałe, a produkcya ich odbywa się bez dymu, hałasu i brzydoty maszyn, na szczerej wsi, jak gdyby na złość wszelkim postępom i całemu ruchowi przemysłowemu i społecznemu naszej epoki.
I kiedym się zapytał, kto był inicyatorem tego, ty
tan czy waryat, który zapragnął zwrócić z drogi swój wiek, wymieniono mi imię, raz już usłyszane w Zielonym Klasztorze: Ruskin.
Tak tedy tuż około nas, po drugiej stronie La Manche’u istniał człowiek, który zdobył dość wła
dzy nad umysłami brytańskimi, ażeby je skierować ku ekstazom Prymitywnych i narzucić im swą bez
względnie wsteczną koncepcyę życia, stylu, ekono
mii, nawet stroju. Człowiek ten wypłynął lat temu 54 z bojowniczą książką w walce, która go uczy
niła sławnym i od owego czasu w potrójnym cha
rakterze pisarza, mówcy i dyrektora fabryki, pro
wadził propagandę potrójnej doktryny estetycznej, logicznej i socyologicznej — raczej rozprawiał na zabój ze swoim wiekiem, a każde słowo jego było przechowywane z pietyzmem przez jego wielbicieli i wielbicielki, właśnie jak krople krwi męczennika.
Książki jego, odbijane w 20 i 30 tysiącach egzem
plarzy, mimo wysokiej ceny, rozrzucały po całej
Anglii jego idee o przyrodzie, sztuce i życiu, a prze
mycane wydania rzucały ten siew na krańce »Far- Westu«. Sto tysięcy franków rocznie stanowiło udział autora w zyskach tego dzieła estetyki i szło następnie na wsparcie dzieła społecznego, o któ- rem marzył. Towarzystwa lektury imienia Ruskina zostały założone w Londynie, Manchesterze, Glas- gowie, Liverpoolu, aby go komentować; założono pismo, ażeby gó ogłaszać i specyalną księgarnię
»Ruskin - house* w Londynie, ażeby go rozpo
wszechniać. Przy jego boku artyści ryli jego wi
zerunki, pisarze opowiadali jego doktryny, z jego książek wyciągali »Ruskiniana«, »Birthday Books«, przewodniki muzealne, książki przeznaczone do na
gród szkolnych. Przewodniki kolejowe Krainy Je
zior oznaczają hotele, z których można dojrzeć zdała, wśród drzew »rezydencyę profesora Ruskina *;
podczas strejków, w rozgwarze sporów cytowane bywają wyjątki z dzieł wielkiego estetyka. Pan Fryderyk Harrison uznał go wczoraj jeszcze »za najświetniejszy geniusz żyjący w Anglii, za naj
bardziej natchnioną duszę«, a niedawno jeszcze dyrektor pewnej instytucyi panien w Londynie wy
rzekł na uroczystości szkolnej słowa, iż wiek XIX-ty słynnym będzie w przyszłości jedynie dlatego, że w wieku tym pisał Ruskin!
Cóż to więc był za człowiek i jakie jest jego dzieło? Pominąwszy już prostą ciekawość, którą budzić musi, niepodobna dziś potrącić o jakiekol
wiek zagadnienie sztuki, nie potrąciwszy o niego.
Zapragnąłem go więc poznać w sposób bardziej
wyczerpujący jeszcze, niż na to pozwala znako
mita praca p. Milsanda, ogłoszona lat temu trzy
dzieści pięć, w epoce, kiedy Ruskin ogłosił zale
dwie trzecią część swoich dzieł, przeżył dopiero połowę życia i odsłonił tylko jedną stronę swej myśli. Zdawało mi się, iż nie należy poprzestać na samem czytaniu jego i tych, którzy go znali naj
lepiej, jak np. jego uczeń najulubieńszy, p. W. G.
Collingwood, lecz że należy jeszcze przebiedz w Eu
ropie i w dziedzinie estetyki drogę, którą ongi przebiegł sam mistrz. W Szwajcaryi, we Florencyi, w Wenecyi, w Amiens, na brzegach Renu i Arno, wszędzie, gdziekolwiek pracował Ruskin, pracowa
łem po nim, odrabiając niekiedy na nowo szkice, z których powstawały jego teorye i przykłady, wy
czekując na promienie słońca, które przepowie
dział, chwytając niejako na odwiecznych pomni
kach pierzchliwy cień jego myśli. Następnie po
wstrzymałem się z pisaniem do chwili, w której
system jego, po wielu latach, stanął przedemną już
nie w swej czarującej rozmaitości, lecz w swych
liniach głównych, jak owe szczyty alpejskie, które
Ruskin tak kochał: »tworzą one chaos, widziane
z bliska, lecz w miarę gdy się oddalamy, łączą
się w jedną całość, zarysowują się na krańcach
horyzontu w niedostrzegalnej niebieskiej linii, która
przecież jest całym światem*.
CZĘŚĆ I
P O S T A Ć
ROZDZIAŁ I.
K o n t e m p l a c y a .
Pewnej nocy letniej, roku 1833, strażnik jednej z bram Szaffuzy został obudzony przez turkot karetki pocztowej i kiedy, krzywiąc się, nawpół otworzył spóźnionym podróżnym baryerę, karetka pomknęła z takim pośpiechem, że złamała słup latarni i natychmiast zniknęła w mieście. W hotelu widziano, że wysiadł z karetki naprzód kuryer, następnie angielski dżentelmen z małżonką, mała dziewczynka, chłopak czternastoletni i służący.
Wszystko to udało się natychmiast na spoczynek:
nazajutrz wcześnie zrana należało być na służbie bożej, gdyż działo się to w noc z soboty na nie
dzielę. Nazwisko, które oberżysta zapisał nazajutrz w swym rejestrze było 'całkiem nieznane, a wiado
mości kuryera zupełnie banalne. Powiedziano mu,
że p. John James Ruskin, dżentelmen, o którym
mowa, był kupcem win w City, że nazwisko jego
było isacne i jak należy wyryte na miedzianej de
sce przy Billiter Street na czele firmy »Ruskin, Telford and Domecq«, że był to dalej jeden z naj
większych w swej epoce importerów sherry i je
den z najbardziej nieskazitelnych kupców swojego kraju; że dama, która stanęła wraz z nim w ho
telu, była jego małżonką, urodzoną Miss Margaret Cox, chłopak Jan — synem i dziewczynka Mary — siostrzenicą, sierotą, że wszyscy oni byli tory- sami i jakobinami w polityce, a presbiteryatami w religii. Wszystko to było rzetelną prawdą, jednak nie zawierało w sobie nic, co by mogło intereso
wać historyę sztuki. Należało również dodać, że rodzina ta, cokolwiek zresztą dzika, zdawała się istnieć li tylko w celu kontemplowania piękna przy
rody i że entuzyazm estetyczny stanowił jej prze
ważne zatrudnienie. Wprawionoby niewątpliwie w wielkie zdumienie negocyantów z City, gdyby oznajmiono im, iż p. John James Ruskin, tak ści
sły przy swym kantorze, tak punktualny co do ter
minów wypłaty, taki znawca dobrego sherry, mie
wał zachcianki artysty. Było jednak faktem, że znalazłszy się u siebie, stawał się sir John Ruskin istotą pełną entuzyazmu i oddaną rojeniom arty
stycznym. Malował starannie jakąś akwarelę, lub czytał żonie i synowi swym harmonijnym i gorą
cym głosem jakiś nowy utwór Walter-Scotta lub
starą sztukę Szekspira. Bardzo często, zwłaszcza
lat poprzednich, noc zastawała go pochylonego nad
sztychami Proufa lub Turner’a albo rozkładającego
przy lampie mapy Szwajcaryi i Włoch, marzącego
o niemożliwem na razie wyrwaniu się do kraju, gdzie góry są tak białe, a fale tak niebieskie. W ów
czas to właśnie zjawiała się pani Ruskin i przy pomocy swej przekonywającej wymowy powracała go staraniom o to, co Anglicy chętnie nazywają obowiązkiem — zarabianiu jaknajwiększej ilości pie
niędzy. Pani Ruskin była cioteczną siostrą swego małżonka, starszą odeń o cztery lata. Znając ją od dzieciństwa, Ruskin przyszedł pewnego dnia do przekonania, że jest ona doskonałem wcieleniem typu kobiety, który mu najbardziej odpowiada;
zwierzył jej się z tem i wraz z nią postanowił odłożyć datę ślubu do chwili, w której wszystkie długi rodziny będą spłacone, przedsiębiorstwo oparte na silnej podstawie, a widnokrąg wolny od chmur.
W ten sposób minęło lat dziewięć, aż pewnego wieczoru spostrzegłszy, że w bilansie aktywa prze
noszą pasywa, sir John James Ruskin, pozwolił swemu sercu głośniej przemówić. Połączono młodą parę po kolacyi, w takiej tajemnicy, że nawet słu
żący nie domyślili się niczego, a spostrzegli się dopiero nazajutrz rano, widząc odjazd państwa młodych do Edynburga. Ta niezwykła mieszanina flegmy i czułości, wierności romantycznej i zmysłu praktycznego czyniła z sir James’a Ruskina postać zupełnie wyjątkową wśród kupców sherry i pozwo
liła mu nietylko ocalić honor rodziny przez spłace
nie ojcowskich długów, lecz pozostawić w spadku
własnemu synowi wraz z pięciomilionową fortuną
ów entuzyazm dla przyrody, który się miał stać
najbardziej charakterystycznym rysem wielkiego pi
sarza. Dziecko poznawało naprzód przyrodę do
rywczo, jakby królowę, którą się widuje tylko w dni uroczyste; poznawało ją podczas wycieczek do ciotki w Croydon, — gdzie widok był tak ładny, że mały John krzyczał do przerażonej matki: *oczy mi wy
chodzą na wierzch!*, lub też w Perth, którego ogrody, skłaniające się ku rzece Tay, czarowały jego pierwsze wejrzenia. Następnie na widoki te zapadała czarna zasłona mgieł Londynu. Później, gdy rodzice jego przenieśli się w okolice podmiej
skie, w Herne-Hill, na krańce pochyłości Surrey, piękno przyrody stało się dlań dostępniejszem.
Z okna ojcowskiego widział rozścielające się z je
dnej strony zielone łąki, drzewa i domy rozsiane tu i owdzie na pierwszym planie, na Ile bogatych niw falujących ku południowi; z drugiej zaś strony wzrok jego biegł poza Londyn, w kierunku Wind
soru i Harrowu. Prosty i pełen komfortu dom oka
lał ogród ze spadzistymi, pięknie strzyżonymi tra
wnikami, z sadem pełnym wisien i morw, »pełnym czarodziejskiego przepychu i obfitości owoców o de
likatnej zieleni, słodkich tonach bursztynu i aksa
mitnej purpury; gdzie zwieszały się cierniste ga
łęzie, perliste grona i rubinowe wisiory, które się odkrywało z uciechą pod szerokimi, liśćmi, przy
pominającymi winograd«, — ogród słowem, który się w oczach dziecka nie różnił wcale od raju ziemskiego, jak tem chyba, że »nie posiadał ża
dnego zwierzęcia oswojonego, w s z y s t k i e zaś
płody w nim były jednakowo zakazane*. Jego za
miłowanie wrodzone do kształtów i barw nie ogra
niczało się już, jak w mieście do rysunku wzorów i budowania cegiełek. >0 ile niebo było pogodne, czas mój upływał w ogrodzie, na studyowaniu ro
ślin; nie miałem najmniejszej ochoty do hodowa
nia ich, tak samo jak nie myślałem o hodowaniu ptaków i drzew, nieba i morza — po prostu od
dawałem się nieustannej kontemplacyi, wiedziony nie chorobliwą ciekawością, lecz pełnem podziwu uwielbieniem; rozbierałem kwiat każdy, listek po listku, ażeby poznać go, o ile poznanie to było dostępne dla mych dziecinnych oczu«.
O tyle nieśmiały wśród ludzi, o ile tryumfujący przy pracy, sir John James Ruskin żył w wielkiem odosobnieniu, korzystając jedynie z towarzystwa legendarnych i romantycznych postaci swych ulu
bionych autorów. Zona zaś jego, wychowana w sfe
rze niższej, niż sfera Ruskina, nie czująca się zbyt pewną siebie wśród nowych stosunków, zbyt inte
ligentna, żeby tego nie odczuć, i zbyt dumna, żeby się z tem pogodzić, poprostu zerwała z całym światem. Była to zresztą matka o ewangelicznem poświęceniu, trzymająca »Skarb chrześcijanina* na swym stole; pełna nienawiści do papieża, pogar
dzająca teatrem i kochająca kwiaty, »mająca w so
bie coś z Maryi i Marty«, niezmęczona, system a
tyczna, żyjącą tylko dla męża i syna, któremu to
warzyszyła w Oxfordzie, byleby go nie opuścić
przez lata studyów, czuwająca nieustannie nad
uchronieniem go od wszelkiego cierpienia, bodaj nawet za cenę zniewieściałości, i od każdego nie
bezpieczeństwa, bodaj za cenę uczynienia go nie
zaradnym. Ona to dzień w dzień, metodycznie i konsekwentnie, nie przeciążając go nigdy, wta
jemniczała w treść biblii, otwierając powoli oczy jego na te światła Starego i Nowego Testamentu, które aż do końca miały rozjaśniać najwyższe szczyty jego działalności. Dziecko z wyobrażenia nawet nie znało troski. Rodzina Ruskinów, nie wydająca nigdy więcej nad połowę swych docho
dów, była wolną od kłopotów pieniężnych, a zasa
dzając całą rozkosz swego istnienia na podziwia
niu, nie znała pęt zazdrości i ambicyi. Uważano, że lepiej jest zamieszkiwać dworek i mieć możność odczuwania uroku nowości w Warwick Castle’u przy pomocy wycieczek, aniżeli zaszczytnie mie
szkać w samym Warwick Castleu, nie mając na
tomiast możności zachwycania się niczem. Uspo
sobienia spokojnego Ruskinowie znali tylko namię
tności budzące się dla idei lub [wobec widoków przyrody. »Nigdy, mówił syn ich, nie słyszałem podniesionego tonu dyskusyi pomiędzy rodzicami lub zbyt surowego strofowania służących«. W domu tym panowała łagodna dyscyplina, spokój, posłu
szeństwo i wiara. Strzeżony w ten sposób od wszelkiej zewnętrznej rozterki, smak artystyczny dziecka doskonalił się śród pewnego rodzaju ek
stazy. Podróże nie przerywały jej bynajmniej, lecz
ją niejako zasilały zmianami w scenacłi widzenia.
Co roku w maju pan John James Ruskin wyru
szał w podróż za interesami. Żona, nie chcąc go narażać samego na znoszenie niewygód, towarzy
szyła mu, małego zaś Johna sadzano pośrodku na tłomoczkach, bonę z tyłu powozu — i cała ro
dzina ruszała w drogę. Wieczorem po ukończeniu zajęć handlowych ojciec zwiedzał z synem ruiny, zamki, katedry, znajdujące się po drodze; ryso
wano i czytano wiersze. W ten sposób John w pią
tym roku zwiedził Krainę Jezior w Szkocyi, w szó
stym zaś roku poznał Paryż podczas uroczystości koronacyi Karola X-go i zwiedził pole bitwy pod Waterloo; następnie powrócił do Anglii, czyniąc notatki, szkice, opisując kolegia i kaplice, muzykę w Oxf ordzie, grób Szekspira, fabrykę szpilek w Birmingham, widoki Blenheim’u, Warwick Ca- stle’u; odkrywając słowem świat w całej jego do
tykalnej i malowniczej rozmaitości w wieku, gdy mali Francuzi odcyfrowują z męką abstrakcyjne napisy na mapach geograficznych. Nieco później, rozentuzyazmowany Krainą Jezior, pisze na cześć Skidaw, porównanego do piramid, wiersze, w któ
rych trudno byłoby poznać dziesięcioletnie dziecko:
Wszystko, co sztuka ludzka uczyniła, Niczem przed tobą, bo ręka człow iecza W znieść m ogła góry pigmejów, będące Zarazem grobem olbrzymów...
R ęka przyrody w znosiła gór szczyty, Lecz nigdy grobu nie wzniosła...
RUSKIN I
O
W Herne Hill spędza maty Ruskin długie mie
siące zimy, marząc przed sztychami Turner’a, ilu
strującymi Włochy Rogers’a i czuje nieprzepartą chęć zobaczenia, w jakich aliąuas partes materiae wielki wizyoner czerpał swe wizye. Zbiera kolek- cye minerałów w dolinach Cliftonu, a w Matlock, w Derbyshire obserwuje refleksy światła, mierzy wysokości. I wszystko to, co spostrzega w ten spo
sób swym zadziwiająco wcześnie dojrzałym i peł
nym umysłem, jednocześnie miłuje swem sercem spragnionem i dziewicze m. Zresztą dla rodziny swo
jej nie jest zbyt czułym. »Matka moja, powiada, znajdowała największą przyjemność w hodowli kwiatów i często je sadziła lub obcinała przy mnie, o ile zresztą ja chciałem być przy niej; obecność jej nie sprawiała mi ani przykrości, ani przyje
mności. Często pozostawiany samemu sobie, stwo
rzyłem swój mały, niezależny światek*. W 60 lat później wydaje Ruskin ten okrzyk bolesny: »Nie miałem nic do kochania: rodzice byli dla mnie tylko pewnego rodzaju widomą władzą przyrody;
nie kochałem ich bardziej, niż słońce lub księżyc*.
Chłopak nie znał też żadnej istoty żyjącej poza rodziną. Rodzina Rflskinów nie stykała się z ludźmi nawet w podróży. Jeżeli np. chciano zobaczyć ukochanego, wielkiego poetę Wordsworth’a, nie miano nawet pretensyi do złożenia mu wizyty, lecz zadawalano się czatowaniem na niego za kościel
nym filarem. »Nie podróżowaliśmy ani dla przy
gód, ani dla stosunków, lecz jedynie, ażeby napa
trzeć się oczami i wchłaniać wrażenia sercem*.
Komfort, na który rodzina mogła sobie pozwolić, dawał jej możność dobrego oglądania, zupełna zaś nieznajomość obcych języków nie pozwalała wprost znaleść w ludziach coś więcej ponad ich stronę malowniczą. Rodzina znajdowała szczególniejszy urok w absolutnem nierozumieniu języka tłumów, przez które się przeciskała. Notowano każdy ruch, dla jego piękna, każdy dźwięk głosu — dla jego charakteru, nie zaś dla znaczenia, »zupełnie jakby na jakiej melodyjnej operze lub pantominie*. W szy
stkie zdolności dziecka, kształtujące się w tym szczególniejszym trybie życia, dążą ku zaostrzo
nemu postrzeganiu, drobiazgowej analizie figur i widoków. Jego zmysł estetyczny rozwija się ko
sztem wszystkich innych; nie może np. kochać tej a tej kuzynki, ponieważ ma »pukle ułożone po angielsku*, która to forma jest nieestetyczną. Jeśli go przypadkiem prowadzą do znajomych, malec interesuje się obrazami, zdobiącymi salon i wcale nie widzi osób. Wkrótce też w Oxfordzie nie bę
dzie mógł znosić figur wychowawców lub towa
rzyszy, o ile nie będą one dość charakterystyczne,
• dość dobrze namalowane*, a słuchać będzie tylko tych profesorów, którzy mają jakieś podobieństwo z E r a z m e m Holbeina lub M e l a n c h t o n e m Diirera. Bardzo zdolny w geometryi, a traci grunt z chwilą, gdy opuszcza tę naukę wymiarów w i
dzialnych i namacalnych i zabiera się do algebry, klóra wyraża tylko stosunki i cyfry. We wszyst-
2
*kiem interesuje go tylko stosunek rzeczy do pię
kna oraz przyjemność lub przykrość, którą spra
wiają oczom. Niech więc w tym stanie, na progu dojrzałego życia uderzy go jakieś potężne wraże
nie piękna, a zrozumiemy, że ono to pokieruje jego losem. Z chwilą, gdy przyroda okaże mu się nie w swej szarawej szacie północy, lecz w całej wspaniałości niebieskiego południa, nie sztucznie ozdobna, jak w okolicy wielkich miast, lecz w ca
łej swej wielkiej, swobodnej, dzikiej i pierwotnej nagości, a natychmiast duszą, wolą i sercem odda się jej i tym, którzy, jak Turner, ułatwili mu jej poznanie.
Takim był stan umysłu młodego Johna Ruskina w czternastym roku życia, kiedy z ojcem, matką i kuzynką Mary przybył pewnej nocy letniej do Szafiuzy. Takiemi były jego nieokreślone nadzieje, jego zapał bez wyraźnego przedmiotu, ów płomień, który pali, nie oświetlając, znany nam wszystkim w epoce, gdy siebie pytamy, co mamy czynić z na
szym dwudziestym rokiem życia. Mały Ruskin go
rąco pragnął tej podróży. W Strasburgu zastana
wiano się, czy jechać do Bazylei czy do Szaffuzy.
»Do Szaffuzy!*, wołał John. »Moja gorąca prośba zwyciężyła i nazajutrz wczesny ranek zastał nas jadących na moście łyżwowym w kierunku do Kehl; w blaskach wschodu dziś jeszcze widzę sie
bie wypatrującego linię Czarnego Lasu, która się
rozszerzała i podnosiła w miarę, jak posuwaliśmy
się w równinę Renu. Za bramą gór otwarło się
dla mnie nowe życie, które się miało ciągnąć aż do bramy tych gór, skąd się już nigdy nie wraca«.
Posłuchajmy teraz jego opowieści o pierwszem spotkaniu z wiekuistem pięknem. Po pięćdziesięciu dwóch latach głos jego jeszcze zdaje się drżeć!
»Przybyliśmy do miasta w nocy i żadnemu z nas nie przyszło na myśl, że można zobaczyć Alpy bez wycieczki, która byłaby uchybieniem obo
wiązkowi święcenia niedzieli. Zjedliśmy obiad jak zwykle o godzinie czwartej i ponieważ wieczór był zupełnie ładny, wyszliśmy na spacer ja, ojciec, mama i Mary. Straciliśmy zapewne sporo czasu na zwiedzaniu miasta, ponieważ słońce miało się już ku zachodowi, gdyśmy dotarli do ogrodu na zachodzie miasta, znacznie wyniesionego ponad Re
nem, dominującego nad południową i zachodnią okolicą. Oglądaliśmy ten widok o łagodnem falo
waniu, siniejący w oddaleniu, jakbyśmy oglądali jeden z widoków Maiwernu w Worcestershire lub Dorkingu w Kent, gdy nagle — patrzcie tam da
leko!
»Ani na jedną chwilę nikt z nas nie przy
puszczał, że to są obłoki. Zarysy te były tak czy
ste jak z kryształu, wycieniowane na tle nieska
zitelnego nieba i zlekka już zabarwione różowo zachodzącem słońcem. Widok przechodził nieskoń
czenie wszystko, cobyśmy mogli wymyśleć lub
wymarzyć. Ukazanie się murów raju utraconego
nie wydawało się nam piękniejszem, ani mury
świętej śmierci dokoła niebios bardziej imponujące.
Wtedy to w pełni zdrowego życia i serdecznego ognia, nie pragnąc być niczem innem jak dzie
ckiem, którem byłem, ni posiadać nic, czego już nie posiadałem, mając dostateczną znajomość cier
pienia, ażeby uważać życie za rzecz poważną, choć niedość, ażeby chcieć zerwać jego więzy, posiada
jąc dość wiedzy, pomieszanej z memi wrażeniami, ażeby widok Alp był dla mnie nie samem tylko objawieniem piękności ziemskiej, lecz również wstę
pem do pierwszego rozdziału nauki z niej płyną
cej, zstąpiłem tego wieczoru z tarasu w Szalfuzie z przeznaczeniem utrwalonem odtąd we wszystkiem, co miało być w życiu świętego lub użytecznego.
Ku tej tarasie i ku brzegom jeziora Genewskiego dziś jeszcze podąża me serce i moja wiara, czer
piąc tkwiące w nich szlachetne porywy i myśl po
krzepienia i pokoju*.
Odtąd kontemplacya przyrody wypełni życie Ruskina już nie jako rozrywka bezcelowa i roz
koszna włóczęga, lecz jako powołanie i dążenie do ideału. Wszystkie jego pierwsze szkice, pisane mię
dzy piętnastym a dwudziestym rokiem w czasopi
śmie Magazine o f N ałural H istory o zabarwieniu wód Renu, o uwarstwieniach Mont-Blanc, o z b i e ż n o ś c i w s z y s t k i c h p r o s t o p a d ł y c h o me
teorologii są podpisane »y-aTa <pu<riv« (według przy
rody). Historya jego życia jest niczem innem jak historyą spotkań z przyrodą, dorocznych podróży, które odbywa przez dwie trzecie życia w towarzy
stwie rodziców, a po ich śmierci sam jeden. Ru-
skin nie szuka w przyrodzie ucieczki przed roz
czarowaniami i zmęczeniem życia, ani rozrywki bezczynnych godzin, lecz idzie ku niej w całej sile wieku, niby ku bóstwu, rozweselającemu młodpść.
Przyroda nie jest dla niego pocieszycielką w mi
łości — jest samą miłością.
• Znałem jedną rozkosz, która trwała od czasu, jak siebie pamiętam aż do 18-go lub 20-go roku;
rozkosz większą niż jakakolwiek inna mi dostępna, którą co do siły porównaćby można jedynie z roz
radowaniem kochanka wobec wspaniałej i szlache
tnej kochanki, która też ni wytłomaczyć, ni okre
ślić się nie da bardziej, niż sama miłość...
»Nie myślałem nigdy o przyrodzie jako o czemś stworzonem przez Boga, lecz jako o fakcie nieza
leżnym od Jego egzystencyi. Uczucie to z natury swej było przeciwne wszelkim niedobrym uczuciom, wszelkiemu dręczeniu, złości, chciwości i wszelkim wogóle przejawom nienawiści, łączyło się nato
miast rdzennie z wszelkim smętkiem, wszelką ra
dością, z wszelką skłonnością szlachetną i spra
wiedliwą. Jakkolwiek żadne uczucie religijne nie towarzyszyło powyższemu, tkwiła w niem jednak stała koncepcya świętości całej przyrody, od naj
drobniejszej do najobszerniejszej jej cząstki; z roz
koszą mieszał się pewien święty strach, jakieś drżenie nieokreślone, jak to, które wyobrażamy so
bie niekiedy jako znak obecności bezcielesnego du
cha. Odczuwałem to w całej pełni jedynie w ów
czas, gdy byłem sam, a wtedy drżałem nieraz od
stóp do głowy, zdjęty zarazem rozkoszą i obawą tego uczucia. Kiedy np. spędziwszy czas jakiś zdała od gór, stawałem nad łożyskiem jakiegoś potoku, gdzie ciemna woda wirowała po kamieniach, lub gdy widziałem pierwsze drgnięcia dalekiego hory
zontu pod promieniami zachodzącego słońca, lub pierwsze, jeszcze nizkie, połamane i mszyste wały gór, za nic na świecie nie potrafiłbym opisać tego uczucia! Gdybyśmy potrzebowali opisać za pomocą słów głód cielesny komuś, kto go nigdy nie za
znał, przyszłoby to nam z wielką trudnością, a w ła
śnie rozkosz obcowania z przyrodą zdawała mi się płynąć z pewnego rodzaju głodu serdecznego, który zaspakaja obecność jakiegoś wielkiego i świętego ducha... Uczucie to nie może być opisane przez żadnego z tych, którzy je zaznali. Słowa Words- wortha: »nawiedzało to mnie jak n a m i ę t n o ś ć * nie są dobrą definicyą, gdyż uczucie to jest s a m ą n a m i ę t n o ś c i ą , należy więc raczej określić, w czem się ta różni od innych namiętności; do jakiego gatunku uczuć ludzkich, ludzkich w naj
wyższym stopniu, należy to uczucie, które miłuje kamień dla samego kamienia, lub obłok dla sa
mego obłoku? Małpa np. polubi małpę dla siebie samej, orzech zaś dla jego owocu, a nigdy kamień dla samego kamienia. Dla mnie zaś kamienie za
wsze były chłebem®.
Ażeby zaś zbliska widzieć te kamienie, Ruskin
spędza całe długie miesiące w Szwajcaryi lub we
Włoszech. Naprzód chce osiąść w dolinie Chamonix
ponad szaletem de Blaitiere. Wygania to stamtąd wzrastająca fala turyzmu. Wówczas proponuje gmi
nie Bonne-Ville zakupienie wierzchołku Brenzon’u, ale miejscowi wieśniacy w osłupieniu, że ktoś chce nabyć te gołe ściany i tę halę, zdatną co najwy
żej do wyżywienia kilku kóz, podejrzewają milorda, że znalazł tam jakiś skarb, i odstraszają go wy- górowanemi żądaniami. Ruskin pociesza się zmianą klimatu, lecz nie przedmiotu miłości.
»Studya, prowadzone w ogrodach różanych w San Miniato i w cyprysowej alei »Porta Ro
mana* we Florencyi, są dla mnie najpiękniejszemi wspomnieniami najlepszych dni mej pierwszej mło
dości*.
Przez długi czas namiętność ta uchroniła go przed innemi, a gdy wreszcie przyszły inne, ona go z nich uzdrowiła. Aż do siedemnastego roku, to nieustanne dążenie ducha i serca ku pięknu uchroniło go od ponęt tego, co w języku pospoli
tym nosi nazwę piękności; lecz, że nic również nie sprzyja w wyższym stopniu rozwojowi owego romantyzmu j e z i o r n e g o , w którym Anglicy ce
lują, o ile nie są go pozbawieni, w dniu, w któ
rym młody pustelnik z Herne Hill podniósł głowę od książek i zobaczył przed sobą twarz młodej Francuzki, uśmiechniętą w zaraniu swych szesna
stu lat, zakochał się w niej na zabój. Była to je
dna z córek pana Domecq’a, spólnika jego ojca;
nazywała się Adela i imię to stało się wkrótce
znajomem czytelnikom Friendship's Offering, ponie
waż młodzieniec ogłaszał tam wiersze pod adre
sem całego świata, nie śmiejąc skierować ich pod adresem jedynej czytelniczki, o którą mu chodziło.
Co zaś do niej samej, to powiadomiona o namię
tności tego młodego, niezgrabnego geologa, tego rozkochanego trubadura, przyjęła tę wiadomość wybuchem śmiechu.
»Przy każdej błogosławionej sposobności sam na sam z moją ukochaną Adelą, która była Hisz
panką
7. urodzenia, Paryżanką z wychowania i ka
toliczką w duszy, starałem się wyłożyć jej moje osobiste poglądy na niezwyciężoną Armadę, bitwę pod Waterloo i doktrynę transsubstancyi*, powiada Ruskin w swych »Praeterita«. Co zaś do pani Ru
skin matki, głęboko oburzonej, iż dobry tory, uczony i ewangelik, szanujący Jerzego Iii-go, może kochać Francuzkę i zwłaszcza katoliczkę, zranionej w swych najistotniejszych uczuciach i tradycyach przez tę monstrualną miłość — ta sprzeciwiła się stanowczo wszelkiej myśli o małżeństwie. Jednakowoż to bez
nadziejne uczucie trwało cztery lata, podczas któ
rych delikatna organizacya entuzyasty i myśliciela przeszła straszną kryzys. Ruskin wierzył, że umiera z miłości i napisał bardzo patetyczny wiersz pod tytułem: ‘ Zerwane pęta*, lecz, niestety, z miłości się nie umiera, zerwane pęta nawiązują się po
nownie i co najsmutniejsze dla ludzi, to że nie trwają nawet długo.
Pewnego pięknego dnia przyszła wiadomość, że
Adela wyszła za mąż. Wówczas poczęto wozić
młodzieńca po całej Europie, ażeby zostawił po bi
tych drogach nieco z tych bolesnych wspomnień i obrazów, które miał w sercu. Młodzieniec niósł je po kolei nad brzegi Loary, w góry Owernii, do galeryi Florencyi i Rzymu, lecz nie mógł ich zgu
bić. Kraj każdy wydawał mu się pustym, a w ka
żdej twarzy, uśmiechającej się ze złocistych ram galeryi, szukał jedynie rysów mniej pięknych, lecz bardziej mu drogich. Wreszcie znalazł się ponownie w Alpach i zdawało się, że się odrodził.
»Nie był to sam tylko wpływ alpejskiego po
wietrza, powiada Collingwood, lecz również duch admiracyi gór*. Sam wreszcie opowiada w swoich
»Praeterita«, jak w rok później ocaliła go kontem- placya przyrody. Znajdował się wówczas w Fon- taineblau, jeszcze chory i rozgorączkowany. P o wlókł się do lasu i położył się nad brzegiem drogi, pod drzewami, starając się zasnąć. »Gałęzie drzew na tle nieba stały nieporuszone, jak drzewo Jessego na jakimś witrażu*. Zrozumiał wszakże, że jeszcze nie umarł i rozpoczął starannie rysować małą osikę, rosnącą po drugiej stronie drogi; uważał zresztą, że w Fontainebleau nie było nic godnego widze
nia. Okropne skały Evelyn’a nie wydawały mu się dość okropnemi, ażeby go mogły wzruszyć, zda- tnemi co najwyżej, ażeby je zabrać do kieszeni, o ile warte byłyby transportu:
»Dnia tego zupełnie zapomniałem o skałach,
o pałacu, wodotrysku i wszystkiem, leżałem nad
brzegiem drogi na piasku, nie szukając dla wzroku
niczego poza tą małą osiką na błękitnem tle nieba.
Z pewną omdlałością, lecz bez lenistwa zacząłem ją rysować, a w miarę pracy omdlenie ustępowało.
Wyprowadzałem na rysunku piękne linie, nie czu
jąc zmęczenie. Stawały się one coraz piękniejszemi, w miarę jak każda występowała w powietrzu na właściwem sobie miejscu. Ze wzrastającym co chwila podziwem zauważyłem, że wszystkie te linie same z siebie tworzyły kompozycyę zgodną z prawami piękna, piękniejszemi od wszelkich praw ludziom znajomych. Wreszcie drzewo było ukończone, a wszystko, com przedtem myślał o drzewach, przestało istnieć*.
Jak wszystkie namiętności, miłość przyrody, w y
pełniając jego życie wszelkiemi radościami, spra
wiała mu równocześnie smutki, nieznane innym duszom. Tak np. rozpacza po stracie tych koron kwiatowych, które ongi stroiły widnokrąg jego mło
dości. »Wszystkie hiacynty i wrzosy Brantwood’u — pisze w swych »Praeterita* — z trudnością wy
nagradzają mi stratę tych kwiatów. I kiedy wiatry letnie rozproszyły listki naszych dzikich róż, ja du
mam smętnie o ciemnej purpurze powojów, które się wspinały i kwitły dokoła jabłoni jeszcze w głę
bokiej jesieni!... <
Gorzej jeszcze, gdy stojąc ponownie przed ja
kimś ulubionym widokiem, znajduje go zmienionym, zeszpeconym przez »postęp lokomocyi*, przez no- wozałożony port lub kolej żelazną, albo przez »upię
kszenia « turyzmu, oberżę lub hotel — wówczas
czuje się zranionym, jakgdyby obelgą, wyrządzoną swej wiekuistej kochance.
•Tak, wyście wzgardzili przyrodą, woła do swych współczesnych, wzgardziliście wszystkiemi świętemi i głębokiemi wrażeniami jej widoków!
Rewolucyoniści francuscy zamieniali na stajnie oj
czyste świątynie, wy zaś zamieniliście na tory w y
ścigowe świątynie ziemi — góry, z których naj
snadniej wielbić Boga. Waszą jedyną przyjemnością jest jeździć kolejami dokoła nawy tej świątyni i u c z t o w a ć na jej ołtarzach. Zbudowaliście most kolei żelaznej na wodospadzie Szaffuzy, przepro
wadziliście tunel w skałach Lucerny tuż koło ka
plicy TelFa, zniszczyliście brzegi Clarens’u nad je
ziorem Genewskiem! Niema dziś w Anglii jednej spokojnej doliny, którejbyście nie wypełnili hukiem swych ogni«.
W istocie, próżno nieszczęsny estetyk, pragnąc odświeżyć wrażenia dziecinne, skierowuje swe kroki ku zboczu Herne Hille, na którem niegdyś marzył po raz pierwszy — teraz nie poznaje nic dokoła siebie.
• Widok, który się miało z wierzchołka i z oby
dwu stron, był przed przeprowadzeniem kolei zu
pełnie piękny; na zachodzie zaś w porze wieczor
nej wprost wspaniały! Nie widziało się Tamizy, ani pól uprawnych prócz tych, które się miało tuż pod nogami, lecz wierzchołki dwudziestu mil kwadrato
wych lasu. Z drugiej zaś strony, od wschodu i po
łudnia, wzgórza Norwood’u, po części urwiste i po
kryte jałowcem, po części zalesione lasem brzozo- wym i dębowym, po części wreszcie pokryte zie- lonemi polanami i nagłą pochyłością pastwisk — zdawały się zapowiadać całą piękność sielską Sur- rey’u i Kent’u, a przestronnością i wysokością swych fąlowań przypominały prawdziwe góry. Wszystko to jest dziś nie dającem się zrealizować wspomnie
niem, ponieważ Pałac Kryształowy, nie dający nam zresztą sam z siebie wrażenia wielkości, podobny do inspektów na ogórki, pomiędzy dwoma komi
nami, tak bardzo zaciężył swoją bezmyślną masą na wzgórzach, że się myśli dziś o nich jako o trzech dużych kupach gliny do budowania*.
Pragnąc zaś przejść po cichej drożynie, na któ
rej obmyślał niegdyś swe dzieło M odem Painters;
drożynie okalającej pastwisko, a tak wystawionej na działanie słońca, źe inwalidzi chronili się tu w marcu, podczas gdy wszelka inna przechadzka byłaby dla nich śmiercią, — nie znajduje nic w ię
cej prócz nowozbudowanej ulicy.
»Od czasu, gdym myślał i tworzył tu poraź osta
tni, zaszły tu rozmaite »przyozdobienia*. Więc na
przód okolica sąsiednia potrzebowała nowego ko
ścioła, zbudowano tedy kościół — nędzny gotyk z niepotrzebną, lecz modną dzwonicą, z jednej strony pól; dalej zbudowano probostwo, składające się z dwóóh budynków, zakrywających pół widoku;
następnie dźwignięto Pałac Kryształowy, psujący na zawsze widok w całej jego rozległości i ścią
gający w dni wystawy Iłumy, które zanieczyszczają
drożynę niedopałkami na cały tydzień; następnie przyszły koleje, przywożące każdym spacerowym pociągiem psotników, którzy łamali płoty, rozpę
dzali bydło na pastwiskach i niszczyli tyle kwia
tów, ile tylko mogli dosięgnąć nad ogrodzeniami;
wówczas właściciele pobudowali z cegieł mury ochronne; drożyna oczywiście stała się nieznośnie brudną i duszną i została wreszcie oddaną do w y
łącznego użytku tych psotników i policyanta na warcie, zamykającego perspektywę. Nareszcie w tym roku postawiono po drugiej stronie palisadę wyso
kości sześciu stóp — i oto turyści, postępujący gęsiego jeden za drugim, mają swobodę wyrobienia sobie pojęcia o świeżem powietrzu wsi i krajobra
zie w granicach muru i palisady, w otoczeniu dymu lichego cygara z przodu, z tyłu i we własnych ustach«.
Kiedy zaś natura sama spowoduje zmiany, Ru
skin skarży się mniej żałośnie, lecz jakby na po
pełnioną zdradę. »Tak, — pisze z Anglii do przy
jaciela bawiącego w Alpach, — Chamonix jest dla mnie miejscem straconem, myślę, że nigdy tam nie powrócę. Mógłbym zimą lub wczesną wiosną uni
knąć tłumów, lecz żeby lodowce zdradziły mnie i opuściły stare swoje drogi, — to już za wiele!
Proszę pozdrowić odemnie dużą, starą skałę, która jest pod Breven o ćwierć mil od wioski, o ile zre
sztą nie zniszczono jej dla hotelów*.
Powraca jednak do Alp w r. 1882 i pisze: »Wi
działem dzisiaj Mont Blanc, któregom nie widział
od roku 1877-go i jestem mu bardzo wdzięczny.
Jest to widok, który mi zwraca niejako wszystkie siły czynienia na mój osobisty, mały sposób, do
brze i wobec którego droźszemi stają się wszystkie me wspomnienia i przywiązania...*
Ta kontemplacya w smętku lub radości, podo
bna chwilami do mistycznej i dziecinnej ekstazy marzeń, jest pierwszym wielkim rysem fizyognomii Ruskina. Nic go z niej nie wyrwie, skoro się raz w nią pogrążył.
Wypadki mogą się dziać dokoła niego — on nie zaszczyci ich jednem spojrzeniem. Niekiedy przez całe tygodnie nie wie o wypadkach alarmu
jących cały kraj. Upada Chartum z bohaterskim Gordonem, on nic o tem nie wie i gdy mówią przy nim o Sudanie, myśli tylko o tym, którego Giotto namalował w Santa Croce naprzeciwko św. Franciszka z Assyżu i zapytuje z ciekawością:
»A czemźe jest Sudan dzisiejszy?* Nawet wypadki, dotyczące go osobiście, przechodzą bez wrażenia.
Dowiaduje się w Alpach o śmierci swej kuzynki Mary, towarzyszki pierwszych podróży, i bezpośre
dnio po otrzymaniu wiadomości, stara się odtwo
rzyć efekt słońca wschodzącego nad Montanvert i »wartość powietrza iglic*.
Popchnięty przez przyjaciół i rodziców, żeni się w roku 1848 z młodą panną Perth, bardzo pię
kną, lecz w dalszym ciągu oddaje się swym mi
stycznym marzeniom. Kiedy zaś po latach sześciu
żona go porzuca i legalny związek zostaje legalnie
zerwany, wielki entuzyasta nawet na jedną chwilę nie odwraca oczu od swych promiennych horyzon
tów, jedynie tylko w życiu przezeń ukochanych, i nie jest na chwilę niewiernym nieczułej, a w ie
cznej przyrodzie.
RUSKIN |.