• Nie Znaleziono Wyników

Ruskin i kult piękna. T. 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ruskin i kult piękna. T. 1"

Copied!
168
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

ROBERT DE LA SIZERANNE

RUSKIN I KULT PIĘKNA

Z. F R A N C U S K IE G O P R Z E Ł O Ż Y Ł

A N T O N I P O T O C K I

W Y D A N IK D R U G I E

TOM I

LWÓW

N A K Ł A D E M K S I Ę G A R N I H . ATVT E N B E R G A

WARSZAWA

K S I Ę G A R N I A P O D F I R M Ą E . W E N D E I S P Ó Ł K A

1908

(4)

M iEum i ^ in:ii >

' ł - W / . D ł ' . ,1 8 .0 1 '•

•51M M

K RAK Ó W .' — DRUK W . L. ANCZYCA I SPÓŁKI.

(5)

w s t ę p .

Przed kilku laty, bawiąc we Florencyi, 7-go marca, w dzień uroczystości św. Tomasza z Akwinu, chciałem przestudyować w murach kościoła domi­

nikańskiego Santa Maria Lovella, freski Memmi’ego i Gaddi’ego, wyobrażające tryumf św. Tomasza w aeropagu siedmiu nauk niebieskich i siedmiu nauk ziemskich.

Zdawało mi się, że nie można było wybrać lepszego dnia do pokuszenia się o wniknięcie w to, czem był ten człowiek dla dyscypliny myśli. Zre­

sztą nad kopułami miasta lilii płonęło wspaniałe słońce, tak niezbędne dla rozpoznania wszystkich tych figur apostołów, bestyi alegorycznych, psów Pana, kąsających wilków herezyi, mędrców od Boetiusa, wyglądającego jak trędowaty, aż do Tu- balcaina, wyglądającego jak orangutang. Chcąc być samotnym, przybyłem o 9-tej rano. Klasztor był pusty. Świeżość poranku i monasterska cisza czy­

niły zeń rozkoszne miejsce przechadzki. Poprzez stare arkady, wzniesione w wieku XlV-tym, ja-

R U M I N l. 1

(6)

śniały zielone trawniki, które nie trwają tak długo, lecz zato zawsze się odnawiają. Zakrystyan, z miną protekcyjną i jowialną, zamknął drzwi z wielkim hałasem. Chwilami rozlegało się głośne dzwonie­

nie, chwilami zaś zapanowywało długie milczenie.

Stąpałem już od pewnego czasu po owych chodni­

kach mogił, które okalają Klasztor Zielony, gdy niedaleko kaplicy hiszpańskiej usłyszałem coraz głośniejszy szmer słów, jak gdyby szmer modli­

twy. Czyżby mię wyprzedzono? Wkrótce ujrzałem w półcieniu sylwetki młodych kobiet, o profilu k la Giotto, w kapeluszach marynarskich z białemi wo- alkami, z rękami pełnemi kwiatów mimozy. Przy­

tulone do siebie, stały przed tryumfem św. Toma­

sza. Jedna z nich czytała:

Optavi et datus est mitii sensus,

Invocavi et venit in me spiritus sapientiae, E t praeposui illam regnis et sedibus.

Następował dalej tekst angielski o takiej mniej więcej treści: »Modliłem się i duch mądrości zstą­

pił na mnie... Potęgę osobistą mądrości, ową »<

jo

-

<pia« czyli św. Zofia, na cześć której zbudowano pierwszą wielką świątynię chrześcijańską, ową mą­

drość wyższą, której obecność rządzi porządkiem wszelkich rzeczy ziemskich, a której nauka prze­

nika całą sztukę ziemską — Florencya wam to mówi, że posiadła ją li tylko przez modlitwę*. Ko­

bieta czytała w ten sposób jeszcze długo, przecho­

dząc od bardzo wymownych poglądów na rolę

dyscypliny w dziedzinie myśli ludzkiej do najdro-

(7)

biazgowszych uwag o palcach lub włosach tej lub owej postaci z fresku, notujących miejsca odno­

wione w obrazie, zastanawiających się nad poło­

żeniem głów w rysunku, nad fałdami sukien, prze­

ciwstawiających spokój Retoryki przesadnym ru­

chom tłumu ulicznego Florencyi, »który z palców swych czyni usta i niemądrze ufa, iż wydrze Boga i ludziom to, czego pragnie, za pomocą krzyków*.

Audytoryum słfichało w skupieniu, manewrując z punktualnością plutonu Prusaków, gdy trzeba było, stosownie do wskazówek książeczki czerwono i złotooprawnej, stanąć na przeciwko tej, a tej figury. Niekiedy ton czytania podnosił się aż do wołania. Dalekie, przytłumione dźwięki organów wtórowały mu od czasu do czasu. Powiewy w ia­

tru, pełne zapachu kwiatów, robiły wrażenie dy­

mów ofiarnych; złociste główki mimozy w promie­

niach słońca błyszczały w rękach jak świece. Za­

uważyłem, że turystki stały na płycie grobowej ambasadorów hiszpańskich, od których wzięła na­

zwę kaplica i w ten sposób to, co czytały, wyglą­

dało na snop kwiecia, tryskającego z umarłej prze­

szłości. Cóż to więc była za książka? jakież to było nieznane nabożeństwo? kim był kapłan tego kultu piękna? Zakrystyan, który przechodził tam­

tędy, rzucił mi imię: Ruskin.

W rok później wypoczywałem po trudach kon­

gresu ekonomistów w Londynie w jednym z tych salonów gotyckich, pełnych komfortu, które dają

i*

(8)

zaspokojenie smaku, bez uszczerbku wygody. R oz­

mawiano o przekształceniach, których produkcya mechaniczna dokonywa dziś we wszystkich kierun­

kach, specyalnie zaś w dziedzinie tkanin i haftu, będących ongi dziełem sztuki, wykonywanem przez istoty myślące, zresztą również o wiele trwalszem w owych czasach, kiedy bieliznę przekazywano z pokolenia na pokolenie, jako dziedzictwo. Obe­

cnie, mówiono, tkanina robiona na maszynie nie jest trwałą. »Weźmy n. p. te serwetki*, zawołał ktoś z gości, oczywiście miało to miejsce przy za­

stawie herbacianej. — »A, przepraszam, — odparła gospodyni — proszę nie zapominać, że jest to

• Langdale linen!* — »Tak samo jak mój tużu- rek — dodał gospodarz — jest z sukna »Saint- Georges Guild*. Starczyło to za dowód ostateczny.

Dowiedziałem się wówczas, źe w Westmoreland istnieje rękodzielnia, zainstalowana w pięknym dworku, produkująca tkaniny lniane przy pomocy kołowrotków, pamiętających czasy naszych pra­

babek i gdzie robotnicy tkają płótna na dawnych krosnach. Płótno to, ręcznie wyrobione, kosztuje od dwóch do sześciu szylingów za yard. Go­

tówka, płynąca ze sprzedaży, bywa wpłacaną do banku, a zyski przy końcu roku są dzielone po­

między robotników. Stamtąd właśnie pochodziła bielizna stołowa mych gospodarzy. Sukno zaś eko­

nomisty pochodziło z foluszu Saint-Georges w La-

xey na wyspie Man, gdzie gremplują wełnę i robią

sukno.

(9)

Woda młynu, jako motor naturalny, wspomaga pracę rąk. Co ważniejsza, barwa wełny jest nie­

zniszczalna, ponieważ jest to barwa naturalna czar­

nych owiec tej wyspy. Wiele dam angielskich spro­

wadza sobie sukno stamtąd. Tkaniny te są nie­

zmiernie trwałe, a produkcya ich odbywa się bez dymu, hałasu i brzydoty maszyn, na szczerej wsi, jak gdyby na złość wszelkim postępom i całemu ruchowi przemysłowemu i społecznemu naszej epoki.

I kiedym się zapytał, kto był inicyatorem tego, ty­

tan czy waryat, który zapragnął zwrócić z drogi swój wiek, wymieniono mi imię, raz już usłyszane w Zielonym Klasztorze: Ruskin.

Tak tedy tuż około nas, po drugiej stronie La Manche’u istniał człowiek, który zdobył dość wła­

dzy nad umysłami brytańskimi, ażeby je skierować ku ekstazom Prymitywnych i narzucić im swą bez­

względnie wsteczną koncepcyę życia, stylu, ekono­

mii, nawet stroju. Człowiek ten wypłynął lat temu 54 z bojowniczą książką w walce, która go uczy­

niła sławnym i od owego czasu w potrójnym cha­

rakterze pisarza, mówcy i dyrektora fabryki, pro­

wadził propagandę potrójnej doktryny estetycznej, logicznej i socyologicznej — raczej rozprawiał na zabój ze swoim wiekiem, a każde słowo jego było przechowywane z pietyzmem przez jego wielbicieli i wielbicielki, właśnie jak krople krwi męczennika.

Książki jego, odbijane w 20 i 30 tysiącach egzem­

plarzy, mimo wysokiej ceny, rozrzucały po całej

Anglii jego idee o przyrodzie, sztuce i życiu, a prze­

(10)

mycane wydania rzucały ten siew na krańce »Far- Westu«. Sto tysięcy franków rocznie stanowiło udział autora w zyskach tego dzieła estetyki i szło następnie na wsparcie dzieła społecznego, o któ- rem marzył. Towarzystwa lektury imienia Ruskina zostały założone w Londynie, Manchesterze, Glas- gowie, Liverpoolu, aby go komentować; założono pismo, ażeby gó ogłaszać i specyalną księgarnię

»Ruskin - house* w Londynie, ażeby go rozpo­

wszechniać. Przy jego boku artyści ryli jego wi­

zerunki, pisarze opowiadali jego doktryny, z jego książek wyciągali »Ruskiniana«, »Birthday Books«, przewodniki muzealne, książki przeznaczone do na­

gród szkolnych. Przewodniki kolejowe Krainy Je­

zior oznaczają hotele, z których można dojrzeć zdała, wśród drzew »rezydencyę profesora Ruskina *;

podczas strejków, w rozgwarze sporów cytowane bywają wyjątki z dzieł wielkiego estetyka. Pan Fryderyk Harrison uznał go wczoraj jeszcze »za najświetniejszy geniusz żyjący w Anglii, za naj­

bardziej natchnioną duszę«, a niedawno jeszcze dyrektor pewnej instytucyi panien w Londynie wy­

rzekł na uroczystości szkolnej słowa, iż wiek XIX-ty słynnym będzie w przyszłości jedynie dlatego, że w wieku tym pisał Ruskin!

Cóż to więc był za człowiek i jakie jest jego dzieło? Pominąwszy już prostą ciekawość, którą budzić musi, niepodobna dziś potrącić o jakiekol­

wiek zagadnienie sztuki, nie potrąciwszy o niego.

Zapragnąłem go więc poznać w sposób bardziej

(11)

wyczerpujący jeszcze, niż na to pozwala znako­

mita praca p. Milsanda, ogłoszona lat temu trzy­

dzieści pięć, w epoce, kiedy Ruskin ogłosił zale­

dwie trzecią część swoich dzieł, przeżył dopiero połowę życia i odsłonił tylko jedną stronę swej myśli. Zdawało mi się, iż nie należy poprzestać na samem czytaniu jego i tych, którzy go znali naj­

lepiej, jak np. jego uczeń najulubieńszy, p. W. G.

Collingwood, lecz że należy jeszcze przebiedz w Eu­

ropie i w dziedzinie estetyki drogę, którą ongi przebiegł sam mistrz. W Szwajcaryi, we Florencyi, w Wenecyi, w Amiens, na brzegach Renu i Arno, wszędzie, gdziekolwiek pracował Ruskin, pracowa­

łem po nim, odrabiając niekiedy na nowo szkice, z których powstawały jego teorye i przykłady, wy­

czekując na promienie słońca, które przepowie­

dział, chwytając niejako na odwiecznych pomni­

kach pierzchliwy cień jego myśli. Następnie po­

wstrzymałem się z pisaniem do chwili, w której

system jego, po wielu latach, stanął przedemną już

nie w swej czarującej rozmaitości, lecz w swych

liniach głównych, jak owe szczyty alpejskie, które

Ruskin tak kochał: »tworzą one chaos, widziane

z bliska, lecz w miarę gdy się oddalamy, łączą

się w jedną całość, zarysowują się na krańcach

horyzontu w niedostrzegalnej niebieskiej linii, która

przecież jest całym światem*.

(12)
(13)

CZĘŚĆ I

P O S T A Ć

(14)
(15)

ROZDZIAŁ I.

K o n t e m p l a c y a .

Pewnej nocy letniej, roku 1833, strażnik jednej z bram Szaffuzy został obudzony przez turkot karetki pocztowej i kiedy, krzywiąc się, nawpół otworzył spóźnionym podróżnym baryerę, karetka pomknęła z takim pośpiechem, że złamała słup latarni i natychmiast zniknęła w mieście. W hotelu widziano, że wysiadł z karetki naprzód kuryer, następnie angielski dżentelmen z małżonką, mała dziewczynka, chłopak czternastoletni i służący.

Wszystko to udało się natychmiast na spoczynek:

nazajutrz wcześnie zrana należało być na służbie bożej, gdyż działo się to w noc z soboty na nie­

dzielę. Nazwisko, które oberżysta zapisał nazajutrz w swym rejestrze było 'całkiem nieznane, a wiado­

mości kuryera zupełnie banalne. Powiedziano mu,

że p. John James Ruskin, dżentelmen, o którym

mowa, był kupcem win w City, że nazwisko jego

było isacne i jak należy wyryte na miedzianej de­

(16)

sce przy Billiter Street na czele firmy »Ruskin, Telford and Domecq«, że był to dalej jeden z naj­

większych w swej epoce importerów sherry i je­

den z najbardziej nieskazitelnych kupców swojego kraju; że dama, która stanęła wraz z nim w ho­

telu, była jego małżonką, urodzoną Miss Margaret Cox, chłopak Jan — synem i dziewczynka Mary — siostrzenicą, sierotą, że wszyscy oni byli tory- sami i jakobinami w polityce, a presbiteryatami w religii. Wszystko to było rzetelną prawdą, jednak nie zawierało w sobie nic, co by mogło intereso­

wać historyę sztuki. Należało również dodać, że rodzina ta, cokolwiek zresztą dzika, zdawała się istnieć li tylko w celu kontemplowania piękna przy­

rody i że entuzyazm estetyczny stanowił jej prze­

ważne zatrudnienie. Wprawionoby niewątpliwie w wielkie zdumienie negocyantów z City, gdyby oznajmiono im, iż p. John James Ruskin, tak ści­

sły przy swym kantorze, tak punktualny co do ter­

minów wypłaty, taki znawca dobrego sherry, mie­

wał zachcianki artysty. Było jednak faktem, że znalazłszy się u siebie, stawał się sir John Ruskin istotą pełną entuzyazmu i oddaną rojeniom arty­

stycznym. Malował starannie jakąś akwarelę, lub czytał żonie i synowi swym harmonijnym i gorą­

cym głosem jakiś nowy utwór Walter-Scotta lub

starą sztukę Szekspira. Bardzo często, zwłaszcza

lat poprzednich, noc zastawała go pochylonego nad

sztychami Proufa lub Turner’a albo rozkładającego

przy lampie mapy Szwajcaryi i Włoch, marzącego

(17)

o niemożliwem na razie wyrwaniu się do kraju, gdzie góry są tak białe, a fale tak niebieskie. W ów­

czas to właśnie zjawiała się pani Ruskin i przy pomocy swej przekonywającej wymowy powracała go staraniom o to, co Anglicy chętnie nazywają obowiązkiem — zarabianiu jaknajwiększej ilości pie­

niędzy. Pani Ruskin była cioteczną siostrą swego małżonka, starszą odeń o cztery lata. Znając ją od dzieciństwa, Ruskin przyszedł pewnego dnia do przekonania, że jest ona doskonałem wcieleniem typu kobiety, który mu najbardziej odpowiada;

zwierzył jej się z tem i wraz z nią postanowił odłożyć datę ślubu do chwili, w której wszystkie długi rodziny będą spłacone, przedsiębiorstwo oparte na silnej podstawie, a widnokrąg wolny od chmur.

W ten sposób minęło lat dziewięć, aż pewnego wieczoru spostrzegłszy, że w bilansie aktywa prze­

noszą pasywa, sir John James Ruskin, pozwolił swemu sercu głośniej przemówić. Połączono młodą parę po kolacyi, w takiej tajemnicy, że nawet słu­

żący nie domyślili się niczego, a spostrzegli się dopiero nazajutrz rano, widząc odjazd państwa młodych do Edynburga. Ta niezwykła mieszanina flegmy i czułości, wierności romantycznej i zmysłu praktycznego czyniła z sir James’a Ruskina postać zupełnie wyjątkową wśród kupców sherry i pozwo­

liła mu nietylko ocalić honor rodziny przez spłace­

nie ojcowskich długów, lecz pozostawić w spadku

własnemu synowi wraz z pięciomilionową fortuną

ów entuzyazm dla przyrody, który się miał stać

(18)

najbardziej charakterystycznym rysem wielkiego pi­

sarza. Dziecko poznawało naprzód przyrodę do­

rywczo, jakby królowę, którą się widuje tylko w dni uroczyste; poznawało ją podczas wycieczek do ciotki w Croydon, — gdzie widok był tak ładny, że mały John krzyczał do przerażonej matki: *oczy mi wy­

chodzą na wierzch!*, lub też w Perth, którego ogrody, skłaniające się ku rzece Tay, czarowały jego pierwsze wejrzenia. Następnie na widoki te zapadała czarna zasłona mgieł Londynu. Później, gdy rodzice jego przenieśli się w okolice podmiej­

skie, w Herne-Hill, na krańce pochyłości Surrey, piękno przyrody stało się dlań dostępniejszem.

Z okna ojcowskiego widział rozścielające się z je­

dnej strony zielone łąki, drzewa i domy rozsiane tu i owdzie na pierwszym planie, na Ile bogatych niw falujących ku południowi; z drugiej zaś strony wzrok jego biegł poza Londyn, w kierunku Wind­

soru i Harrowu. Prosty i pełen komfortu dom oka­

lał ogród ze spadzistymi, pięknie strzyżonymi tra­

wnikami, z sadem pełnym wisien i morw, »pełnym czarodziejskiego przepychu i obfitości owoców o de­

likatnej zieleni, słodkich tonach bursztynu i aksa­

mitnej purpury; gdzie zwieszały się cierniste ga­

łęzie, perliste grona i rubinowe wisiory, które się odkrywało z uciechą pod szerokimi, liśćmi, przy­

pominającymi winograd«, — ogród słowem, który się w oczach dziecka nie różnił wcale od raju ziemskiego, jak tem chyba, że »nie posiadał ża­

dnego zwierzęcia oswojonego, w s z y s t k i e zaś

(19)

płody w nim były jednakowo zakazane*. Jego za­

miłowanie wrodzone do kształtów i barw nie ogra­

niczało się już, jak w mieście do rysunku wzorów i budowania cegiełek. >0 ile niebo było pogodne, czas mój upływał w ogrodzie, na studyowaniu ro­

ślin; nie miałem najmniejszej ochoty do hodowa­

nia ich, tak samo jak nie myślałem o hodowaniu ptaków i drzew, nieba i morza — po prostu od­

dawałem się nieustannej kontemplacyi, wiedziony nie chorobliwą ciekawością, lecz pełnem podziwu uwielbieniem; rozbierałem kwiat każdy, listek po listku, ażeby poznać go, o ile poznanie to było dostępne dla mych dziecinnych oczu«.

O tyle nieśmiały wśród ludzi, o ile tryumfujący przy pracy, sir John James Ruskin żył w wielkiem odosobnieniu, korzystając jedynie z towarzystwa legendarnych i romantycznych postaci swych ulu­

bionych autorów. Zona zaś jego, wychowana w sfe­

rze niższej, niż sfera Ruskina, nie czująca się zbyt pewną siebie wśród nowych stosunków, zbyt inte­

ligentna, żeby tego nie odczuć, i zbyt dumna, żeby się z tem pogodzić, poprostu zerwała z całym światem. Była to zresztą matka o ewangelicznem poświęceniu, trzymająca »Skarb chrześcijanina* na swym stole; pełna nienawiści do papieża, pogar­

dzająca teatrem i kochająca kwiaty, »mająca w so­

bie coś z Maryi i Marty«, niezmęczona, system a­

tyczna, żyjącą tylko dla męża i syna, któremu to­

warzyszyła w Oxfordzie, byleby go nie opuścić

przez lata studyów, czuwająca nieustannie nad

(20)

uchronieniem go od wszelkiego cierpienia, bodaj nawet za cenę zniewieściałości, i od każdego nie­

bezpieczeństwa, bodaj za cenę uczynienia go nie­

zaradnym. Ona to dzień w dzień, metodycznie i konsekwentnie, nie przeciążając go nigdy, wta­

jemniczała w treść biblii, otwierając powoli oczy jego na te światła Starego i Nowego Testamentu, które aż do końca miały rozjaśniać najwyższe szczyty jego działalności. Dziecko z wyobrażenia nawet nie znało troski. Rodzina Ruskinów, nie wydająca nigdy więcej nad połowę swych docho­

dów, była wolną od kłopotów pieniężnych, a zasa­

dzając całą rozkosz swego istnienia na podziwia­

niu, nie znała pęt zazdrości i ambicyi. Uważano, że lepiej jest zamieszkiwać dworek i mieć możność odczuwania uroku nowości w Warwick Castle’u przy pomocy wycieczek, aniżeli zaszczytnie mie­

szkać w samym Warwick Castleu, nie mając na­

tomiast możności zachwycania się niczem. Uspo­

sobienia spokojnego Ruskinowie znali tylko namię­

tności budzące się dla idei lub [wobec widoków przyrody. »Nigdy, mówił syn ich, nie słyszałem podniesionego tonu dyskusyi pomiędzy rodzicami lub zbyt surowego strofowania służących«. W domu tym panowała łagodna dyscyplina, spokój, posłu­

szeństwo i wiara. Strzeżony w ten sposób od wszelkiej zewnętrznej rozterki, smak artystyczny dziecka doskonalił się śród pewnego rodzaju ek­

stazy. Podróże nie przerywały jej bynajmniej, lecz

ją niejako zasilały zmianami w scenacłi widzenia.

(21)

Co roku w maju pan John James Ruskin wyru­

szał w podróż za interesami. Żona, nie chcąc go narażać samego na znoszenie niewygód, towarzy­

szyła mu, małego zaś Johna sadzano pośrodku na tłomoczkach, bonę z tyłu powozu — i cała ro­

dzina ruszała w drogę. Wieczorem po ukończeniu zajęć handlowych ojciec zwiedzał z synem ruiny, zamki, katedry, znajdujące się po drodze; ryso­

wano i czytano wiersze. W ten sposób John w pią­

tym roku zwiedził Krainę Jezior w Szkocyi, w szó­

stym zaś roku poznał Paryż podczas uroczystości koronacyi Karola X-go i zwiedził pole bitwy pod Waterloo; następnie powrócił do Anglii, czyniąc notatki, szkice, opisując kolegia i kaplice, muzykę w Oxf ordzie, grób Szekspira, fabrykę szpilek w Birmingham, widoki Blenheim’u, Warwick Ca- stle’u; odkrywając słowem świat w całej jego do­

tykalnej i malowniczej rozmaitości w wieku, gdy mali Francuzi odcyfrowują z męką abstrakcyjne napisy na mapach geograficznych. Nieco później, rozentuzyazmowany Krainą Jezior, pisze na cześć Skidaw, porównanego do piramid, wiersze, w któ­

rych trudno byłoby poznać dziesięcioletnie dziecko:

Wszystko, co sztuka ludzka uczyniła, Niczem przed tobą, bo ręka człow iecza W znieść m ogła góry pigmejów, będące Zarazem grobem olbrzymów...

R ęka przyrody w znosiła gór szczyty, Lecz nigdy grobu nie wzniosła...

RUSKIN I

O

(22)

W Herne Hill spędza maty Ruskin długie mie­

siące zimy, marząc przed sztychami Turner’a, ilu­

strującymi Włochy Rogers’a i czuje nieprzepartą chęć zobaczenia, w jakich aliąuas partes materiae wielki wizyoner czerpał swe wizye. Zbiera kolek- cye minerałów w dolinach Cliftonu, a w Matlock, w Derbyshire obserwuje refleksy światła, mierzy wysokości. I wszystko to, co spostrzega w ten spo­

sób swym zadziwiająco wcześnie dojrzałym i peł­

nym umysłem, jednocześnie miłuje swem sercem spragnionem i dziewicze m. Zresztą dla rodziny swo­

jej nie jest zbyt czułym. »Matka moja, powiada, znajdowała największą przyjemność w hodowli kwiatów i często je sadziła lub obcinała przy mnie, o ile zresztą ja chciałem być przy niej; obecność jej nie sprawiała mi ani przykrości, ani przyje­

mności. Często pozostawiany samemu sobie, stwo­

rzyłem swój mały, niezależny światek*. W 60 lat później wydaje Ruskin ten okrzyk bolesny: »Nie miałem nic do kochania: rodzice byli dla mnie tylko pewnego rodzaju widomą władzą przyrody;

nie kochałem ich bardziej, niż słońce lub księżyc*.

Chłopak nie znał też żadnej istoty żyjącej poza rodziną. Rodzina Rflskinów nie stykała się z ludźmi nawet w podróży. Jeżeli np. chciano zobaczyć ukochanego, wielkiego poetę Wordsworth’a, nie miano nawet pretensyi do złożenia mu wizyty, lecz zadawalano się czatowaniem na niego za kościel­

nym filarem. »Nie podróżowaliśmy ani dla przy­

gód, ani dla stosunków, lecz jedynie, ażeby napa­

(23)

trzeć się oczami i wchłaniać wrażenia sercem*.

Komfort, na który rodzina mogła sobie pozwolić, dawał jej możność dobrego oglądania, zupełna zaś nieznajomość obcych języków nie pozwalała wprost znaleść w ludziach coś więcej ponad ich stronę malowniczą. Rodzina znajdowała szczególniejszy urok w absolutnem nierozumieniu języka tłumów, przez które się przeciskała. Notowano każdy ruch, dla jego piękna, każdy dźwięk głosu — dla jego charakteru, nie zaś dla znaczenia, »zupełnie jakby na jakiej melodyjnej operze lub pantominie*. W szy­

stkie zdolności dziecka, kształtujące się w tym szczególniejszym trybie życia, dążą ku zaostrzo­

nemu postrzeganiu, drobiazgowej analizie figur i widoków. Jego zmysł estetyczny rozwija się ko­

sztem wszystkich innych; nie może np. kochać tej a tej kuzynki, ponieważ ma »pukle ułożone po angielsku*, która to forma jest nieestetyczną. Jeśli go przypadkiem prowadzą do znajomych, malec interesuje się obrazami, zdobiącymi salon i wcale nie widzi osób. Wkrótce też w Oxfordzie nie bę­

dzie mógł znosić figur wychowawców lub towa­

rzyszy, o ile nie będą one dość charakterystyczne,

• dość dobrze namalowane*, a słuchać będzie tylko tych profesorów, którzy mają jakieś podobieństwo z E r a z m e m Holbeina lub M e l a n c h t o n e m Diirera. Bardzo zdolny w geometryi, a traci grunt z chwilą, gdy opuszcza tę naukę wymiarów w i­

dzialnych i namacalnych i zabiera się do algebry, klóra wyraża tylko stosunki i cyfry. We wszyst-

2

*

(24)

kiem interesuje go tylko stosunek rzeczy do pię­

kna oraz przyjemność lub przykrość, którą spra­

wiają oczom. Niech więc w tym stanie, na progu dojrzałego życia uderzy go jakieś potężne wraże­

nie piękna, a zrozumiemy, że ono to pokieruje jego losem. Z chwilą, gdy przyroda okaże mu się nie w swej szarawej szacie północy, lecz w całej wspaniałości niebieskiego południa, nie sztucznie ozdobna, jak w okolicy wielkich miast, lecz w ca­

łej swej wielkiej, swobodnej, dzikiej i pierwotnej nagości, a natychmiast duszą, wolą i sercem odda się jej i tym, którzy, jak Turner, ułatwili mu jej poznanie.

Takim był stan umysłu młodego Johna Ruskina w czternastym roku życia, kiedy z ojcem, matką i kuzynką Mary przybył pewnej nocy letniej do Szafiuzy. Takiemi były jego nieokreślone nadzieje, jego zapał bez wyraźnego przedmiotu, ów płomień, który pali, nie oświetlając, znany nam wszystkim w epoce, gdy siebie pytamy, co mamy czynić z na­

szym dwudziestym rokiem życia. Mały Ruskin go­

rąco pragnął tej podróży. W Strasburgu zastana­

wiano się, czy jechać do Bazylei czy do Szaffuzy.

»Do Szaffuzy!*, wołał John. »Moja gorąca prośba zwyciężyła i nazajutrz wczesny ranek zastał nas jadących na moście łyżwowym w kierunku do Kehl; w blaskach wschodu dziś jeszcze widzę sie­

bie wypatrującego linię Czarnego Lasu, która się

rozszerzała i podnosiła w miarę, jak posuwaliśmy

się w równinę Renu. Za bramą gór otwarło się

(25)

dla mnie nowe życie, które się miało ciągnąć aż do bramy tych gór, skąd się już nigdy nie wraca«.

Posłuchajmy teraz jego opowieści o pierwszem spotkaniu z wiekuistem pięknem. Po pięćdziesięciu dwóch latach głos jego jeszcze zdaje się drżeć!

»Przybyliśmy do miasta w nocy i żadnemu z nas nie przyszło na myśl, że można zobaczyć Alpy bez wycieczki, która byłaby uchybieniem obo­

wiązkowi święcenia niedzieli. Zjedliśmy obiad jak zwykle o godzinie czwartej i ponieważ wieczór był zupełnie ładny, wyszliśmy na spacer ja, ojciec, mama i Mary. Straciliśmy zapewne sporo czasu na zwiedzaniu miasta, ponieważ słońce miało się już ku zachodowi, gdyśmy dotarli do ogrodu na zachodzie miasta, znacznie wyniesionego ponad Re­

nem, dominującego nad południową i zachodnią okolicą. Oglądaliśmy ten widok o łagodnem falo­

waniu, siniejący w oddaleniu, jakbyśmy oglądali jeden z widoków Maiwernu w Worcestershire lub Dorkingu w Kent, gdy nagle — patrzcie tam da­

leko!

»Ani na jedną chwilę nikt z nas nie przy­

puszczał, że to są obłoki. Zarysy te były tak czy­

ste jak z kryształu, wycieniowane na tle nieska­

zitelnego nieba i zlekka już zabarwione różowo zachodzącem słońcem. Widok przechodził nieskoń­

czenie wszystko, cobyśmy mogli wymyśleć lub

wymarzyć. Ukazanie się murów raju utraconego

nie wydawało się nam piękniejszem, ani mury

świętej śmierci dokoła niebios bardziej imponujące.

(26)

Wtedy to w pełni zdrowego życia i serdecznego ognia, nie pragnąc być niczem innem jak dzie­

ckiem, którem byłem, ni posiadać nic, czego już nie posiadałem, mając dostateczną znajomość cier­

pienia, ażeby uważać życie za rzecz poważną, choć niedość, ażeby chcieć zerwać jego więzy, posiada­

jąc dość wiedzy, pomieszanej z memi wrażeniami, ażeby widok Alp był dla mnie nie samem tylko objawieniem piękności ziemskiej, lecz również wstę­

pem do pierwszego rozdziału nauki z niej płyną­

cej, zstąpiłem tego wieczoru z tarasu w Szalfuzie z przeznaczeniem utrwalonem odtąd we wszystkiem, co miało być w życiu świętego lub użytecznego.

Ku tej tarasie i ku brzegom jeziora Genewskiego dziś jeszcze podąża me serce i moja wiara, czer­

piąc tkwiące w nich szlachetne porywy i myśl po­

krzepienia i pokoju*.

Odtąd kontemplacya przyrody wypełni życie Ruskina już nie jako rozrywka bezcelowa i roz­

koszna włóczęga, lecz jako powołanie i dążenie do ideału. Wszystkie jego pierwsze szkice, pisane mię­

dzy piętnastym a dwudziestym rokiem w czasopi­

śmie Magazine o f N ałural H istory o zabarwieniu wód Renu, o uwarstwieniach Mont-Blanc, o z b i e ­ ż n o ś c i w s z y s t k i c h p r o s t o p a d ł y c h o me­

teorologii są podpisane »y-aTa <pu<riv« (według przy­

rody). Historya jego życia jest niczem innem jak historyą spotkań z przyrodą, dorocznych podróży, które odbywa przez dwie trzecie życia w towarzy­

stwie rodziców, a po ich śmierci sam jeden. Ru-

(27)

skin nie szuka w przyrodzie ucieczki przed roz­

czarowaniami i zmęczeniem życia, ani rozrywki bezczynnych godzin, lecz idzie ku niej w całej sile wieku, niby ku bóstwu, rozweselającemu młodpść.

Przyroda nie jest dla niego pocieszycielką w mi­

łości — jest samą miłością.

Znałem jedną rozkosz, która trwała od czasu, jak siebie pamiętam aż do 18-go lub 20-go roku;

rozkosz większą niż jakakolwiek inna mi dostępna, którą co do siły porównaćby można jedynie z roz­

radowaniem kochanka wobec wspaniałej i szlache­

tnej kochanki, która też ni wytłomaczyć, ni okre­

ślić się nie da bardziej, niż sama miłość...

»Nie myślałem nigdy o przyrodzie jako o czemś stworzonem przez Boga, lecz jako o fakcie nieza­

leżnym od Jego egzystencyi. Uczucie to z natury swej było przeciwne wszelkim niedobrym uczuciom, wszelkiemu dręczeniu, złości, chciwości i wszelkim wogóle przejawom nienawiści, łączyło się nato­

miast rdzennie z wszelkim smętkiem, wszelką ra­

dością, z wszelką skłonnością szlachetną i spra­

wiedliwą. Jakkolwiek żadne uczucie religijne nie towarzyszyło powyższemu, tkwiła w niem jednak stała koncepcya świętości całej przyrody, od naj­

drobniejszej do najobszerniejszej jej cząstki; z roz­

koszą mieszał się pewien święty strach, jakieś drżenie nieokreślone, jak to, które wyobrażamy so­

bie niekiedy jako znak obecności bezcielesnego du­

cha. Odczuwałem to w całej pełni jedynie w ów ­

czas, gdy byłem sam, a wtedy drżałem nieraz od

(28)

stóp do głowy, zdjęty zarazem rozkoszą i obawą tego uczucia. Kiedy np. spędziwszy czas jakiś zdała od gór, stawałem nad łożyskiem jakiegoś potoku, gdzie ciemna woda wirowała po kamieniach, lub gdy widziałem pierwsze drgnięcia dalekiego hory­

zontu pod promieniami zachodzącego słońca, lub pierwsze, jeszcze nizkie, połamane i mszyste wały gór, za nic na świecie nie potrafiłbym opisać tego uczucia! Gdybyśmy potrzebowali opisać za pomocą słów głód cielesny komuś, kto go nigdy nie za­

znał, przyszłoby to nam z wielką trudnością, a w ła­

śnie rozkosz obcowania z przyrodą zdawała mi się płynąć z pewnego rodzaju głodu serdecznego, który zaspakaja obecność jakiegoś wielkiego i świętego ducha... Uczucie to nie może być opisane przez żadnego z tych, którzy je zaznali. Słowa Words- wortha: »nawiedzało to mnie jak n a m i ę t n o ś ć * nie są dobrą definicyą, gdyż uczucie to jest s a m ą n a m i ę t n o ś c i ą , należy więc raczej określić, w czem się ta różni od innych namiętności; do jakiego gatunku uczuć ludzkich, ludzkich w naj­

wyższym stopniu, należy to uczucie, które miłuje kamień dla samego kamienia, lub obłok dla sa­

mego obłoku? Małpa np. polubi małpę dla siebie samej, orzech zaś dla jego owocu, a nigdy kamień dla samego kamienia. Dla mnie zaś kamienie za­

wsze były chłebem®.

Ażeby zaś zbliska widzieć te kamienie, Ruskin

spędza całe długie miesiące w Szwajcaryi lub we

Włoszech. Naprzód chce osiąść w dolinie Chamonix

(29)

ponad szaletem de Blaitiere. Wygania to stamtąd wzrastająca fala turyzmu. Wówczas proponuje gmi­

nie Bonne-Ville zakupienie wierzchołku Brenzon’u, ale miejscowi wieśniacy w osłupieniu, że ktoś chce nabyć te gołe ściany i tę halę, zdatną co najwy­

żej do wyżywienia kilku kóz, podejrzewają milorda, że znalazł tam jakiś skarb, i odstraszają go wy- górowanemi żądaniami. Ruskin pociesza się zmianą klimatu, lecz nie przedmiotu miłości.

»Studya, prowadzone w ogrodach różanych w San Miniato i w cyprysowej alei »Porta Ro­

mana* we Florencyi, są dla mnie najpiękniejszemi wspomnieniami najlepszych dni mej pierwszej mło­

dości*.

Przez długi czas namiętność ta uchroniła go przed innemi, a gdy wreszcie przyszły inne, ona go z nich uzdrowiła. Aż do siedemnastego roku, to nieustanne dążenie ducha i serca ku pięknu uchroniło go od ponęt tego, co w języku pospoli­

tym nosi nazwę piękności; lecz, że nic również nie sprzyja w wyższym stopniu rozwojowi owego romantyzmu j e z i o r n e g o , w którym Anglicy ce­

lują, o ile nie są go pozbawieni, w dniu, w któ­

rym młody pustelnik z Herne Hill podniósł głowę od książek i zobaczył przed sobą twarz młodej Francuzki, uśmiechniętą w zaraniu swych szesna­

stu lat, zakochał się w niej na zabój. Była to je­

dna z córek pana Domecq’a, spólnika jego ojca;

nazywała się Adela i imię to stało się wkrótce

znajomem czytelnikom Friendship's Offering, ponie­

(30)

waż młodzieniec ogłaszał tam wiersze pod adre­

sem całego świata, nie śmiejąc skierować ich pod adresem jedynej czytelniczki, o którą mu chodziło.

Co zaś do niej samej, to powiadomiona o namię­

tności tego młodego, niezgrabnego geologa, tego rozkochanego trubadura, przyjęła tę wiadomość wybuchem śmiechu.

»Przy każdej błogosławionej sposobności sam na sam z moją ukochaną Adelą, która była Hisz­

panką

7

. urodzenia, Paryżanką z wychowania i ka­

toliczką w duszy, starałem się wyłożyć jej moje osobiste poglądy na niezwyciężoną Armadę, bitwę pod Waterloo i doktrynę transsubstancyi*, powiada Ruskin w swych »Praeterita«. Co zaś do pani Ru­

skin matki, głęboko oburzonej, iż dobry tory, uczony i ewangelik, szanujący Jerzego Iii-go, może kochać Francuzkę i zwłaszcza katoliczkę, zranionej w swych najistotniejszych uczuciach i tradycyach przez tę monstrualną miłość — ta sprzeciwiła się stanowczo wszelkiej myśli o małżeństwie. Jednakowoż to bez­

nadziejne uczucie trwało cztery lata, podczas któ­

rych delikatna organizacya entuzyasty i myśliciela przeszła straszną kryzys. Ruskin wierzył, że umiera z miłości i napisał bardzo patetyczny wiersz pod tytułem: ‘ Zerwane pęta*, lecz, niestety, z miłości się nie umiera, zerwane pęta nawiązują się po­

nownie i co najsmutniejsze dla ludzi, to że nie trwają nawet długo.

Pewnego pięknego dnia przyszła wiadomość, że

Adela wyszła za mąż. Wówczas poczęto wozić

(31)

młodzieńca po całej Europie, ażeby zostawił po bi­

tych drogach nieco z tych bolesnych wspomnień i obrazów, które miał w sercu. Młodzieniec niósł je po kolei nad brzegi Loary, w góry Owernii, do galeryi Florencyi i Rzymu, lecz nie mógł ich zgu­

bić. Kraj każdy wydawał mu się pustym, a w ka­

żdej twarzy, uśmiechającej się ze złocistych ram galeryi, szukał jedynie rysów mniej pięknych, lecz bardziej mu drogich. Wreszcie znalazł się ponownie w Alpach i zdawało się, że się odrodził.

»Nie był to sam tylko wpływ alpejskiego po­

wietrza, powiada Collingwood, lecz również duch admiracyi gór*. Sam wreszcie opowiada w swoich

»Praeterita«, jak w rok później ocaliła go kontem- placya przyrody. Znajdował się wówczas w Fon- taineblau, jeszcze chory i rozgorączkowany. P o ­ wlókł się do lasu i położył się nad brzegiem drogi, pod drzewami, starając się zasnąć. »Gałęzie drzew na tle nieba stały nieporuszone, jak drzewo Jessego na jakimś witrażu*. Zrozumiał wszakże, że jeszcze nie umarł i rozpoczął starannie rysować małą osikę, rosnącą po drugiej stronie drogi; uważał zresztą, że w Fontainebleau nie było nic godnego widze­

nia. Okropne skały Evelyn’a nie wydawały mu się dość okropnemi, ażeby go mogły wzruszyć, zda- tnemi co najwyżej, ażeby je zabrać do kieszeni, o ile warte byłyby transportu:

»Dnia tego zupełnie zapomniałem o skałach,

o pałacu, wodotrysku i wszystkiem, leżałem nad

brzegiem drogi na piasku, nie szukając dla wzroku

(32)

niczego poza tą małą osiką na błękitnem tle nieba.

Z pewną omdlałością, lecz bez lenistwa zacząłem ją rysować, a w miarę pracy omdlenie ustępowało.

Wyprowadzałem na rysunku piękne linie, nie czu­

jąc zmęczenie. Stawały się one coraz piękniejszemi, w miarę jak każda występowała w powietrzu na właściwem sobie miejscu. Ze wzrastającym co chwila podziwem zauważyłem, że wszystkie te linie same z siebie tworzyły kompozycyę zgodną z prawami piękna, piękniejszemi od wszelkich praw ludziom znajomych. Wreszcie drzewo było ukończone, a wszystko, com przedtem myślał o drzewach, przestało istnieć*.

Jak wszystkie namiętności, miłość przyrody, w y­

pełniając jego życie wszelkiemi radościami, spra­

wiała mu równocześnie smutki, nieznane innym duszom. Tak np. rozpacza po stracie tych koron kwiatowych, które ongi stroiły widnokrąg jego mło­

dości. »Wszystkie hiacynty i wrzosy Brantwood’u — pisze w swych »Praeterita* — z trudnością wy­

nagradzają mi stratę tych kwiatów. I kiedy wiatry letnie rozproszyły listki naszych dzikich róż, ja du­

mam smętnie o ciemnej purpurze powojów, które się wspinały i kwitły dokoła jabłoni jeszcze w głę­

bokiej jesieni!... <

Gorzej jeszcze, gdy stojąc ponownie przed ja­

kimś ulubionym widokiem, znajduje go zmienionym, zeszpeconym przez »postęp lokomocyi*, przez no- wozałożony port lub kolej żelazną, albo przez »upię­

kszenia « turyzmu, oberżę lub hotel — wówczas

(33)

czuje się zranionym, jakgdyby obelgą, wyrządzoną swej wiekuistej kochance.

•Tak, wyście wzgardzili przyrodą, woła do swych współczesnych, wzgardziliście wszystkiemi świętemi i głębokiemi wrażeniami jej widoków!

Rewolucyoniści francuscy zamieniali na stajnie oj­

czyste świątynie, wy zaś zamieniliście na tory w y­

ścigowe świątynie ziemi — góry, z których naj­

snadniej wielbić Boga. Waszą jedyną przyjemnością jest jeździć kolejami dokoła nawy tej świątyni i u c z t o w a ć na jej ołtarzach. Zbudowaliście most kolei żelaznej na wodospadzie Szaffuzy, przepro­

wadziliście tunel w skałach Lucerny tuż koło ka­

plicy TelFa, zniszczyliście brzegi Clarens’u nad je­

ziorem Genewskiem! Niema dziś w Anglii jednej spokojnej doliny, którejbyście nie wypełnili hukiem swych ogni«.

W istocie, próżno nieszczęsny estetyk, pragnąc odświeżyć wrażenia dziecinne, skierowuje swe kroki ku zboczu Herne Hille, na którem niegdyś marzył po raz pierwszy — teraz nie poznaje nic dokoła siebie.

Widok, który się miało z wierzchołka i z oby­

dwu stron, był przed przeprowadzeniem kolei zu­

pełnie piękny; na zachodzie zaś w porze wieczor­

nej wprost wspaniały! Nie widziało się Tamizy, ani pól uprawnych prócz tych, które się miało tuż pod nogami, lecz wierzchołki dwudziestu mil kwadrato­

wych lasu. Z drugiej zaś strony, od wschodu i po­

łudnia, wzgórza Norwood’u, po części urwiste i po­

(34)

kryte jałowcem, po części zalesione lasem brzozo- wym i dębowym, po części wreszcie pokryte zie- lonemi polanami i nagłą pochyłością pastwisk — zdawały się zapowiadać całą piękność sielską Sur- rey’u i Kent’u, a przestronnością i wysokością swych fąlowań przypominały prawdziwe góry. Wszystko to jest dziś nie dającem się zrealizować wspomnie­

niem, ponieważ Pałac Kryształowy, nie dający nam zresztą sam z siebie wrażenia wielkości, podobny do inspektów na ogórki, pomiędzy dwoma komi­

nami, tak bardzo zaciężył swoją bezmyślną masą na wzgórzach, że się myśli dziś o nich jako o trzech dużych kupach gliny do budowania*.

Pragnąc zaś przejść po cichej drożynie, na któ­

rej obmyślał niegdyś swe dzieło M odem Painters;

drożynie okalającej pastwisko, a tak wystawionej na działanie słońca, źe inwalidzi chronili się tu w marcu, podczas gdy wszelka inna przechadzka byłaby dla nich śmiercią, — nie znajduje nic w ię­

cej prócz nowozbudowanej ulicy.

»Od czasu, gdym myślał i tworzył tu poraź osta­

tni, zaszły tu rozmaite »przyozdobienia*. Więc na­

przód okolica sąsiednia potrzebowała nowego ko­

ścioła, zbudowano tedy kościół — nędzny gotyk z niepotrzebną, lecz modną dzwonicą, z jednej strony pól; dalej zbudowano probostwo, składające się z dwóóh budynków, zakrywających pół widoku;

następnie dźwignięto Pałac Kryształowy, psujący na zawsze widok w całej jego rozległości i ścią­

gający w dni wystawy Iłumy, które zanieczyszczają

(35)

drożynę niedopałkami na cały tydzień; następnie przyszły koleje, przywożące każdym spacerowym pociągiem psotników, którzy łamali płoty, rozpę­

dzali bydło na pastwiskach i niszczyli tyle kwia­

tów, ile tylko mogli dosięgnąć nad ogrodzeniami;

wówczas właściciele pobudowali z cegieł mury ochronne; drożyna oczywiście stała się nieznośnie brudną i duszną i została wreszcie oddaną do w y­

łącznego użytku tych psotników i policyanta na warcie, zamykającego perspektywę. Nareszcie w tym roku postawiono po drugiej stronie palisadę wyso­

kości sześciu stóp — i oto turyści, postępujący gęsiego jeden za drugim, mają swobodę wyrobienia sobie pojęcia o świeżem powietrzu wsi i krajobra­

zie w granicach muru i palisady, w otoczeniu dymu lichego cygara z przodu, z tyłu i we własnych ustach«.

Kiedy zaś natura sama spowoduje zmiany, Ru­

skin skarży się mniej żałośnie, lecz jakby na po­

pełnioną zdradę. »Tak, — pisze z Anglii do przy­

jaciela bawiącego w Alpach, — Chamonix jest dla mnie miejscem straconem, myślę, że nigdy tam nie powrócę. Mógłbym zimą lub wczesną wiosną uni­

knąć tłumów, lecz żeby lodowce zdradziły mnie i opuściły stare swoje drogi, — to już za wiele!

Proszę pozdrowić odemnie dużą, starą skałę, która jest pod Breven o ćwierć mil od wioski, o ile zre­

sztą nie zniszczono jej dla hotelów*.

Powraca jednak do Alp w r. 1882 i pisze: »Wi­

działem dzisiaj Mont Blanc, któregom nie widział

(36)

od roku 1877-go i jestem mu bardzo wdzięczny.

Jest to widok, który mi zwraca niejako wszystkie siły czynienia na mój osobisty, mały sposób, do­

brze i wobec którego droźszemi stają się wszystkie me wspomnienia i przywiązania...*

Ta kontemplacya w smętku lub radości, podo­

bna chwilami do mistycznej i dziecinnej ekstazy marzeń, jest pierwszym wielkim rysem fizyognomii Ruskina. Nic go z niej nie wyrwie, skoro się raz w nią pogrążył.

Wypadki mogą się dziać dokoła niego — on nie zaszczyci ich jednem spojrzeniem. Niekiedy przez całe tygodnie nie wie o wypadkach alarmu­

jących cały kraj. Upada Chartum z bohaterskim Gordonem, on nic o tem nie wie i gdy mówią przy nim o Sudanie, myśli tylko o tym, którego Giotto namalował w Santa Croce naprzeciwko św. Franciszka z Assyżu i zapytuje z ciekawością:

»A czemźe jest Sudan dzisiejszy?* Nawet wypadki, dotyczące go osobiście, przechodzą bez wrażenia.

Dowiaduje się w Alpach o śmierci swej kuzynki Mary, towarzyszki pierwszych podróży, i bezpośre­

dnio po otrzymaniu wiadomości, stara się odtwo­

rzyć efekt słońca wschodzącego nad Montanvert i »wartość powietrza iglic*.

Popchnięty przez przyjaciół i rodziców, żeni się w roku 1848 z młodą panną Perth, bardzo pię­

kną, lecz w dalszym ciągu oddaje się swym mi­

stycznym marzeniom. Kiedy zaś po latach sześciu

żona go porzuca i legalny związek zostaje legalnie

(37)

zerwany, wielki entuzyasta nawet na jedną chwilę nie odwraca oczu od swych promiennych horyzon­

tów, jedynie tylko w życiu przezeń ukochanych, i nie jest na chwilę niewiernym nieczułej, a w ie­

cznej przyrodzie.

RUSKIN |.

3

(38)

ROZDZIAŁ II.

D z i a ł a ł n o ś ć .

Człowiek ten, oddający się kontemplacyi, jest równocześnie człowiekiem czynu. Trzymając w ręku kwiaty, nie odpasuje miecza, jak owi pobożni ry­

cerze wieków średnich, których się widzi na obra­

zach »Prymitywnych*, oddających się adoracyi Dziewicy w bojowym rynsztunku, między jedną, a drugą bitwą. Rys ten odróżnia go w sposób sta­

nowczy od krytyków sztuki lub poetów »Laki- stów«, poprzestających zazwyczaj na komentowa­

niu wystaw obrazów lub opiewaniu czarów przy­

rody, nie troszczących się zaś o ulepszenie pierw­

szych lub obronę ostatnich. Ruskin zaś troszczy się o to. Ilekroć rzucił jakąś broszurę lub książkę, jak żołnierz, który daje strzał z odległości, szedł następnie w sam zamęt walki, ażeby się naocznie przekonać, czem stała się jego myśl, ażeby ją podtrzymywać własną osobą, żeby, że się tak wy­

rażę, wziąć się za bary z rzeczywistością.

(39)

Tak np. pisał, iż należy rozpowszechniać za­

miłowanie do sztuk w masach. Nie słuchano go.

Wówczas Ruskin sam rozpoczął naukę rysunków w jednej z wieczornych szkół dla dorosłych i przez cztery lata, od 1854— 1858 roku, obok Rosettiego, który wykładał rysunek twarzy, czuwa nad nie- wprawnemi rękami, ucząc pejzażu, rysunku deko­

racyjnego i podniecając słabnącą gorliwość.

W roku 1876, za pieniądze własne i swoich przyjaciół, zakłada pod Sheffieldem, miastem robo- tniczem, Żelaznem miastem, muzeum, pełne przed­

miotów wytwornych, dobranych w sposób intere­

sujący, gdzie między innemi ulokował obraz Verro- chiego, który także pracował przy żelazie. Muzeum to leżało w okolicach miasta przemysłowego, w domu podmiejskim, wśród zielonych pól. Z okien widziało się dolinę Donu z lasami Wharncliffe Crags. W ten sposób wzrok przechodził od pole­

rowanych mszałów XIII i XIV wieku do perspe­

ktywy, wyzłacanej słońcem, od witryn gwiaździ­

stych z onyksu, od kryształów i ametystów, jawią­

cych barwy zdobiące ziemię, do kolorowanych tablic, przedstawiających ptaki wszystkich krajów, które ożywiają powietrze. Na ścianach obrazy, od­

twarzające najpiękniejsze dzieła architektoniczne całego świata, między innemi św. Marka z Wene- cyi, pozwalały zwiedzającym przenieść się na chwilę w kraj idealny i zapomnieć o ponurych murach i dymiących kominach Sheffieldu. Z biegiem czasu muzeum zostało przeniesione do samego miasta

3

*

(40)

i pod nazwą Muzeum Ruskina mieści się dziś w Meersbrook Parku, w gmachu ofiarowanym przez municypalność.

Podobnież, gdy w roku 1869 powołano go na katedrę sztuki, stworzoną przez pana Slade w Ox- fordzie, Ruskin zrozumiał, że nie można z korzy­

ścią mówić o malarstwie, nie pokazując obrazów, ani o architekturze, nie uzmysłowiwszy linii archi­

tektonicznych dla poparcia tezy i zasilenia dysku- syi. Dodaje więc do fundacyi Slade’a szkołę rysun­

ków i zbiór bądź dzieł oryginalnych, od Tintoreta aż do Burne-Jonesa, nadających się do kopiowa­

nia, bądź też kopii wielkich mistrzów, z pośród których sto siedmdziesiąt własnoręcznych. W 1872 r.

urządza sam to muzeum w salach Oxfordu i prze­

znacza sto dwadzieścia pięć tysięcy franków na utrzymanie szkoły i pensye profesorów. Przez trzy­

naście lat podtrzymuje w ten sposób kult piękna w tem sanktuaryum umysłowem Wielkiej Brytanii, aż do chwili, w której demonstracyjnie opuszcza to stanowisko w dniu, gdy wbrew jego woli uczeni wprowadzili wiwisekcyę. Ruskin nie mógł się po­

godzić z tą brzydką i bezlitosną praktyką, nieuży­

teczną zresztą dla nauki, gdyż tylu uczonych obcho­

dziło się bez niej, ani dla sztuki, gdyż rzeźbiarze greccy nie znali nawet anatomii. Lecz muzeum zo­

stało. Pewna liczba studentów i znaczny kontyn-

gens młodych kobiet codziennie zeń korzysta. Ma-

teryały znakomicie rozklasyfikowane dla ukształ-

cenia oka i myśli, rysunki, dowcipnie zamknięte

(41)

w pudełkach mahoniowych z etykietami z kości słoniowej, są do dyspozycyi wszystkich uczniów.

Oxford stanowi obecnie centrum artystyczne »dzięki profesorowi, który napisał M odem Painters«.

Lecz pocóż się zdało przechowywać po akade­

miach po kilka próbek piękna plastycznego, skoro świat cały staje się brzydkim; nawet lud wiejski, porzucając zajęcia polne, kształcące mięśnie i kar- nacyę, tłoczy się do miasta, wyniszczając się pracą przy maszynach, sam zresztą stając się maszyną w ręku przedsiębiorców? I na co się zdało zawie­

szać po muzeach blade kopie pięknych krajobra­

zów, gdy najpiękniejsze oryginały samej przyrody giną pod natłokiem budynków przemysłowych, fa­

bryk, niszczących zieloność ziemi i zaścielających niebo czarnym swym dymem? Amator-esteta za­

dawala się marzeniami o pięknie w muzeach — kościółkach, uczęszczanych bądź co bądź li tylko przez wiernych, tymczasem zaś należy walczyć z brzydotą w samem życiu i wygnawszy ją ze świata marzeń, wygnać również ze świata rzeczy­

wistości.

Spróbujemy — woła Ruskin — uczynić jeden z zakątków naszego terytoryum angielskiego pię­

knym, spokojnym i plennym. Nie będzie tam fabryk parowych ani kolei żelaznych; nie będzie tam istot, żyjących bez woli, bez myśli; nie będzie nieszczę­

śliwych prócz chorych, ani próżniaków prócz umar­

łych, nie ogłosimy tam wolności, lecz przeciwnie —

nieustanne posłuszeństwo uznanemu prawu i ozna­

(42)

czonym osobom, nie obwieścimy równości, lecz postawimy w pełnem świetle wszelką wyższość ku zawstydzeniu wszelkiej niższości. Gdy trzeba nam będzie przenieść się z miejsca na miejsce, odbę­

dziemy podróż spokojnie i bez niebezpieczeństwa narażenia życia kosztem sześćdziesięciu mil drogi na godzinę. Gdy będziemy chcieli coś przetranspor­

tować, poniesiemy ciężar na własnych plecach lub na grzbiecie zwierząt domowych, w wozach lub na statkach. Będziemy mieli obfitość kwiatów i wa­

rzywa w naszych ogrodach, dużo zboża i dużo trawy, a mało cegły. Będziemy mieli trochę mu­

zyki i poezyi; dzieci nasze będą tańczyły i śpie­

wały w tym zakątku, a może i starzy znajdą do tego sposobność, gdy im przyjdzie ochota. Z cza­

sem powstaną wśród nas jakieś dążenia do sztuki i zabłyśnie bodaj słabe światło nauki. Będziemy może uprawiali botanikę, jakkolwiek będziemy zbyt nieśmiali, ażeby spierać się o narodzenie kwiatów;

zajmiemy się historyą, jakkolwiek będziemy zbyt prości, ażeby dać przystęp wątpliwościom o naro­

dzeniu Chrystusa; któż wie? Zdobędziemy może nawet mądrość wolną od wyrachowania i chciwo­

ści, jak owa mądrość naiwnych magów, którzy ofiarowali Nowonarodzonemu złoto i kadzidło*.

W ten sposób marzył Ruskin w maju 1871 r., podczas dni komuny. W jakiś czas później stwo­

rzył, jako urzeczywistnienie tych marzeń, Saint George's Guild. Próba podjęta na gruncie wyłą­

cznie rolniczym, wiekuistym szkopule doktryny so-

(43)

cyalistycznej, nie udała się. Znaleziono co prawda z łatwością za pięćdziesiąt tysięcy franków fermę, pięciu czy sześciu hektarową, w pobliżu Mickley;

z drugiej zaś strony rozliczni przyjaciele Guildu, posiadacze piasków i skał nieużytecznych i nie- uprawnych, skorzystali skwapliwie ze sposobności, ażeby się ich pozbyć dla dobra rodzaju ludzkiego.

Ujrzano się więc wkrótce w posiadaniu gruntów w Barmouth, Bewdley, Worcestershire i w innych miejscowościach. Przekonano się jednak niebawem, że żaden z członków Guildu nie był rolnikiem i że na nic się nie zdała znajomość wszystkich taje­

mnic P r o z e r p i n y , kiedy się nie umie poprowa­

dzić pługu. Ruskin zwrócił się do komunistów, żą­

dając ich pomocy; ofiarował im nabyte terytoryum dla przeprowadzenia ich doktryn społecznych, by­

leby tylko przyjęli jego doktrynę estetyczną. Nie narzucał im zresztą na początek ani obowiązku bicia monety w guście florenów florentyńskich, ani ubiorów w rodzaju trzech Szwajcarów z Riitli.

Komuniści zgodzili się na schadzkę. Ruskin przy­

był w karecie pocztowej, w towarzystwie wspa­

niałych pocztylionów, byleby tylko nie dać ani grosza zarobić nieestetycznym kolejom. Spotkał się z nowymi sprzymierzeńcami w Sheffield. Było ich najmniej dwudziestu, a każdy należał do innej se­

kty. Widzenie się tego estety ze społecznikami,

tego torysa, stronnika wszelkiej arystokracyi

z przedstawicielami stanu czwartego, tego ducha

wolnego jak wiatr z umysłami, systematycznemi

Cytaty

Powiązane dokumenty

zometrem: roślina staje się do pewnego stopnia maszyną. Goś się zepsuło w naszem poczuciu jej prosperowania. Bezwątpienia, zastanawiając się nad przedmiotem,

Syrop zaleca się także zażywać po dodaniu do dobrze ciepłego naparu z kwiatów bzu czarnego lub kwiatostanów lipy (najlepiej na noc przed położeniem się do ciepłego

Th e discussion of the role of the Church and clergy in the 19 th -century Russian society was stimulated by Great Reforms of Alexander II, especially by the relaxation

Ze względu na niewielką inwazyjność procedury, brak powikłań, natychmiastowe efekty oraz brak dy- skomfortu dla pacjenta, zabiegi z zastosowaniem nici liftingujących PDO

Instytucja kas rejestrujących w systemie podatku od wartości dodanej była kojarzona nie tylko z realizacją funkcji ewidencyjnej przy zastosowaniu tych urządzeń, ale również z

nowefa postępowała sobie z powagą i godnością trzymała w oddaleniu jego zbyt skore chęci, nie wdawając się naw et nigdy s nim w rozmowę, tylko tyle, ile

Władze samorządowe z Drzewicy reprezentowali: Burmistrz Janusz Reszelewski, Zastępca Burmistrza Dominik Niemirski, a także Przewodnicząca Rady Miejskiej w Drzewicy

Je´sli r´ ownanie nie daje sie rozwiaza´c, to mo˙zemy pr´ obowa´c przybli˙zy´c rozwiazanie, czasem przybli˙zy´c r´ ownanie i rozwiaza´c r´ ownanie przybli˙zone w nadziei,