• Nie Znaleziono Wyników

Błękitny wachlarz ; Śmierć satyra

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Błękitny wachlarz ; Śmierć satyra"

Copied!
56
0
0

Pełen tekst

(1)

N A K Ł A D E M W Y D A W N I C T W A „ Ś W I T ”

(2)
(3)

BŁĘKITNY WACHLARZ

ŚMIERĆ SATYRA

L W Ó W 1926

NAKŁADEM W Y D A W N ICTW A „ŚW IT".

(4)
(5)
(6)
(7)

M

zw ijm y go Jakóbem — w y ru sz y ł na w iosnę r. 1912 w podróż na południe.

P od ró ż w czasach tych p rzedstaw iała się inaczej zgoła, niż obecnie po w ojnie. Przede- w szystkiem nie było granic w znaczeniu obec- nem , m o żn a było w siąść do pociągu w e L w o ­ w ie lub K rakow ie, a dojechać bez żadnych przeszkód aż do M adrytu, nie n a ra ż a ją c się na żadne inne przykrości, ja k przegląd pakunków , o ile zaw ierały w sobie coś podlegającego ocleniu. Zapew nienie, że nie m a się nic podob­

nego w sw ych w alizach, w y starcza ło na niektó­

rych g ran icach zupełnie. Nie było też potrzeba paszportów ani wiz. Dla sw obody ruchów w obcym k ra ju jakikolw iek dow ód osobisty najzupełniej w ystarczał.

Jak ó b aż do cz asu nie z n a ł literalnie nic innego z w yjątkiem sw ej najbliższej ojczyzny M ałopolski, m ożna sobie więc w yobrazić, z ja ­ kiem uczuciem ru sz a ł w drogę, zw łaszcza będąc

(8)

now e w rażenia.

Jak ób by ł przedew szystkiem wielbicielem przyrody. Z nał on K arp aty i potrochę T atry . P o k o ch ał te góry ojczyste nad życie, u p a ja ł się ich pięknem z tym zachw ytem , do jakiego zdolna je st tylko pierw sza, św ieża m iłość, ale bez w ątp ien ia p ra g n ął jeszcze czegoś po nadto.

C zuł w sobie ten pęd w dal, w łaściw y sw ym latom , a n azw y geograficzne, n azw y w ysokich szczytów alpejskich, w ysp dalekich i egzoty­

cznych, zam orskich lądó w i półw ysp ów , m iały dla niego coś m agiczneg o, elektryzującego dreszczam i niepojętem i, rajskiem i i aw an tu rn i- czemi. Ma jeszcze przed so b ą cały św iat, tyle do odrycia i do w idzenia, że życia chyba całego m u na to nie starczy.

A on — m usi, m usi pozn ać całe piękno ziemi, upoić się każdem jej pięknem od bieguna do rów nika i od ojczystej E u ro p y aż po rajskie ostrow y Oceanji.

E p o k a, n a tle której Jak ó b w stęp o w ał w progi m łodości, b y ła dość sp o so b n a do tego, aby m arzenia takie w m iarę urzeczyw istnić. Nie trzeb a n aw et do tego było być jakim ś n a d z w y ­ czajnym bogaczem . K ażdy u rzędnik pań stw o w y na nieco w yższem stan o w isk u m ógł sobie p o ­ zw olić corocznie n a k ilkutygodniow ą podróż nad m orze, do Szw ajcarji, lub do W łoch. P ro ­

(9)

fesorow ie, rozp o rząd zający co ro k u dw om a om al m iesiącam i ferji, mogli s'ę p u szczać w da- lekie podróże do Norwegji, H iszpanji, Afryki, do E giptu naw et, mogli n aw et odbyć dw um ie­

sięczną podróż doo k o ła św iata. M ógł sobie n a . w et na to pozw olić k ażdy synek u rzędnika kolejow ego, ro z p o rz ą d z a ją c y — ja k w ia d o m o —- przed w o jn ą w olnym biletem jazd y kolejowej, zarów no w ojczyźnie jak i zagranicą.

Jakób rów nież był synem w yższego u rz ę d ­ nika kolejow ego. S p raw a biletu nie p rz e d sta ­ w ia ła w ięc żadnych trudności. Ale to jeszcze nie w szystko. T rzeb a mieć przy sobie i pienią­

dze a jak o ś jeszcze przecież odpow iedniego sta­

now isk a nie m iał. D ostał jed n ak w tym czasie w łaśnie jakiś legat po dziadku w w ysokości około tysiąca k o ro n i postan o w ił go zu ż y tk o ­ w ać na pierw szą sw oją podró ż w św iat.

Jak ó b m arzył o górach, o górach dalekich i obcych. M arzył o szczycie M ontblancu, w idział już sam siebie w dzierającego się n a lodow ce O rtlęra, stojącego z zap arty m tchem n ad prze­

p astn y m kraterem E tny, w spinającego się na jak iś stro m y szczyt n a w yspach K anarji, skąd się ro z ta cza nieziem ski w idok n a sto błękitnych w ysp A tlantydy. Albo gdzieś jeszcze dalej w No­

wej Zelandji, w A ndach, w H im alajach —■

Ale oprócz tej taternickiej jakiejś tęsknoty była. w jego piersi tęsk n o ta ja k a ś odrębna,

(10)

stem i przestrzeniam i Ligurji, Neapolu i Sycylji.

T ęsknotę tę nosi w swej piersi każdy północ- m k, każdy syn k ra in y mgieł, deszczów i śniegu, gdzie słońce je st rzadkim gościem , a sło ta i szarość codzienną om al ohydą i nędzą T a tęsk n o ta za słońcem była w rie si Jak ó b a czem ś odrębnem , niew ypow iedzianem — m ógł kochać piękno ojczyste, sw oje K arpaty i T ^try, a prze­

cież gonić m arzeniem w jak ąś dal słon eczn ą a nieznaną, prześw ietloną jasn o ścią rajską, pełną przecudnych barw i kw iatów .

I w reszcie — kobiety. Kobiety, k o b itk i, dziew częta. — Jakób zn ał je jeszcze m ało, b a r­

dzo m ało. Janki W andzie, M arysie — tak, ale jeszcze coś nieznanego. Jak ieś nam iętne W łoszki, H iszpanki, T u rc zy n k i. Ja k a ś m ężatk a, bo g ata am ery k an k a p o zn an a w pociągu. Ja k a ś księż- n'".zka, ja k a ś hrabina, ja k a ś śpiew aczka, ja k a ś m łodziutka hrabianka.

T o ju ż była podziem na niejako część m a­

rzeń naszego dw udziestolatka. Piękno p rz y ­ ro d y — zapew ne. T o coś cudnego. Ale przecież tło tylko. D opiero przygod a — kobiecość — m iłość ---

Jak ó b oficjalnie niejako sam nie p rzy zna­

w a ł się przed sobą do tych podziem nych tę ­ sknot. G łów nie przecież chodziło o poznanie now ych, niezw ykłych krajobrazó w . N aturalnie,

(11)

jeśliby przy tej sposobności n ad a rzy ła się ja k a ś p rz y g o d a — bezw ątpienia, nie by ł to cel głów ny, ale w każdym razie przypraw a, k tó rab y u ro k o ­ wi p odróży d o d ała jakiegoś sm ak u zakazaneg o obok tęsk n o ty m arzycielskiej zaspok oiłaby i inne instynkty i poryw y w sposób w strząsający , o sza­

ła m ia ją c y i trium falny.

T e myśli, te m arzenia, te tęsk n o ty czy p o ­ ryw y _ to bagaż podróży w spom nian ego m ło­

dzieniaszka. Jest rzeczą om al pew ną, że conaj- w yżej w dziesięć lat później śm iać się będzie z tego w szystkiego, z sw ej naiw ności i dzieciń­

stw a, ale w tedy w łaśn ie w szystko to m iało w sobie niepospolicie pociągający czar św ie­

żości, m łodości i poetyczności. Ach ilu w rażeń niebyw ałych boskich, rajskich, zak azan y ch , sp o ­ dziew ał się od tej podróży — a w ty ch m a rz e ­ niach o jakichś niebyw ałych w ra żen ia ch p rzy­

szłości leży m oże najgłębszy czar dzieciństw a i m łodości.

Jak ó b już od K rak o w a oglądał po tro ch ę kobietki, bardziej jed n ak n a razie m arz y ł o kraj­

o brazach. T em bardziej po w yjeździe z W iednia do In sb ru k u . Zbliżał się do Alp. Solnogród.

T y m czasem noc n a sta ła , zasn ął w sw ym w y ­ godnym przedziale i zbudził się dopiero nad ranem w In sbruk u.

T u trzeb a było przesiadać. W y siad ł więc, z a nim bagażow y niósł dwie dość d u że walizy,

(12)

gdyż Jakób w y b ra ł się conajm niej n a sześć tygodni i m yślał dotrzeć conajm niej do Hiszpa- nji, n a razie k u rs sw ój kierow ał w p ro st na p o ­ łudnie przez Bożen i T ry d e n t ku W łochom .

W ypił w re sta u rac ji kaw ę, posilił się przy bufecie, po chwili ju ż u jrz a ł nadjeżdżający swój pociąg w którym p o stan o w ił um ieścić natych ­ m iast bagaże, by zyskać w ygodny przedział.

D eszcz padał. Ciężkie, białe chm ury w isiały na stokach strom ych ścian górskich nad m ia­

stem . D resżcz w strz ąsn ął ciałem Jakóba. Mimo- woli za p iął dość g ru b y jesienny raglan, który nosił.

Nagle o glądnął się m imowoli. Jak a ś szczu­

p ła kobietka przeszła obok niego, bardzo ele­

gancko u b ran a. O dw róciła się n a chwilę. Jakób u jrz a ł jej cudne, baśniow e, zagad kow e błękitne oczy.

„Morskie oczy" — pom yślał. P rzypom niał m u się jakiś obraz belgijski, sym bolisty, zdaje się F erd v n an d a v an Gogha. W siad ł za nią do tego sam ego przedziału. Ale nieznajom a sie­

działa ju ż naprzeciw jakiejś pani, pog rążon a w ożyw ionej rozm ow ie; nie za u w aży ła Jak ó b a bynajm niej. Poszedł dalej i um ieścił się z b ag a­

żam i w w ygodnym przedziale drugiej klasy.

Siedzenia były obite p urpu row y m aksam item . Przed w ojną.

Zapłacił pakierow i i w yszedł [na k urytarz.

(13)

Przeszedł obok przedziału, gdzie siedziała błę- kitnooka. Z auw aży ła go teraz i uśm iechnęła się do niego, ale tylko oczyma,

Jakó b cofnął się, jak b y zaw stydzony, jak b y grom em rażon y.

S ta n ą ł na chwilę przy oknie k u ry ta rz a . ę o to m oże b y ć za jed n a. P ew nie ja k a ś aktorka.

Nie, to m ężatka, ja k a ś m łodziutka m ężatka.

A m oże to p a n n a ? Jakób s n u ł pom y sły n ajd zi­

w aczniejsze. T y m czasem pociąg w y jec h ał z hali, Jakób w szedł zn ow u do sw ego p rzedziału i siadł przy oknie.

Było ju ż całkiem ja sn o . Ale k ra jo b raz nie zm ieniał sw ego c h a rak teru ponurego i p rzy g n ę­

biającego — i Owszem, św iatło dzienne szare i bezbarw ne, przesiąknięte m g łą i w ilgocią m n o ­ żyło tylko jeszcze p o n u ro ść tych w idoków . Przejechali przez W illten i w jechali w groźny sillski jar. Z głębokiej otch łan i dochodził w górę szum spienionego p o to k u p rzejm ującą, prze­

ciągłą, dziką m elodją. Jakób przytulił tw arz do szyby i p atrzy ł n a zam ek A m ras, sterczący hen w dole; ale w sercu m iał ju ż obraz słodki, ra j­

ski, ro m antyczny. T a k ponuro m u było i słodko.

T e oczy, te błękitne oczy. Nagle odw rócił się, usły szaw szy lekkie, jakby skrad ające się kroki n a korytarzu. T ak chm urno było i ciem no, je ­ chali w e m gle, k tó ra w e sz ła już aż do spadku otchłani, d ziw na ciem ność za p a n o w a ła w tych

(14)

pędzących kom natach. Jakieś przeczucie szep­

tało m u s ło w a słodkie i tajem ne, serce głośniej u d e rz y ło ,

I rzeczyw iście — b y ła to ona. Przeszła, a raczej przeleciała, p rz esu n ęła się z szybkim szelestem . Z nów p rzez szybę sp o tk ały się spoj­

rzenia oczu. B yła bez kapelu sza i zarzutki, n a b ark ach m iała jasnozielony szal, z a u w a ż y ł też, że była w czarnej, lśniącej sukni, w łosy m iała jasn o p ło w e złote, za cze san e n a uszy. I on, p rzyzw yczajony do takich dziw nych, w abiących spojrzeń kobiecych, nie m ógł dług o patrzyć w te oczy. Jak blask, ja k grom słodki uderzyło w niego to spojrzenie; odw rócił się szybko, za­

rum ienio ny ja k d zieciak; ja k iś uśm iech niepoję­

tego szczęścia ro z ja śn ił n a chwilę jego usta.

W tej chwili rozległ się gwizd głośny i ostry i pociąg w jechał do pierw szego tunelu przez górę Isel.

N agle ciem no się zrobiło, po chwili lam pa u góry z a ja śn ia ła m ętnem , purpurow em św ia t­

łem, Z no w u jak iś cień p rz e su n ą ł się za szybą.

Jakób nie m ógł w ytrzym ać i w yszedł n a k ury - ta rz. N a tk n ą ł w p ro st n a n i ą ; w w ąskim k o ry ­ tarz u przesunęli się obok siebie, do tykając się piersiam i i b a rk a m i; przez chwilę u cz u ł oddech g o rą cy n a sw ej tw arzy , m u sn ą ł w ło sam i jej w łosy . P łom ień w strz ąsn ął nim całym . Ju ż w yjeżdżali z tunelu. Przew iała, przep ad ła zn o w u .

(15)

T eraz byl zły n a siebie, że nie sk o rz y sta ł ze sposobności, że nie n aw ią zał rozm ow y. Kręcił się po k u ry ta rz u i nie m ogąc się ju ż p o w strz y ­ m ać, poszedł w tam tą stronę, gdzie przepadła.

T eraz zo b aczy ł j ą ; siedziała w przedziale peł­

nym pasażerów . P a trz a ł dłu g o n a nią. Nie z a u ­ w a ży ła go, zajęta ro zm o w ą z siedzącą n a p rz e ­ ciw tłu stą , siw ow łosą m a tro n ą , k tó ra opow ia­

d ała coś, żyw o gestykulując. W przedziale było jeszcze trzech m ężczyzn w starszy m w ieku i jeszcze ja k ie ś kobiety, o ile przelotnie m ógł z a u w aż y ć. Przeszedł, otw o rzy ł drzw i w a g o n u i w y szed ł n a żelazną platform ę.

Po chwili pociąg w jechał do drugiego tu ­ nelu. Z aw iał ostry w ilgotny w iatr, czarne kłęby dym u u d erzy ły go w tw arz, ale um yślnie nie u s u w a ł s ię , to nu rzan ie się w czarnej zag ad k o ­ wej ciem ności sp ra w iało m u dziw ną p rzyjem ­ ność, n o z d rz a ro z w arte chciw ie chw ytały o ta ­ c z ającą go zew sząd w oń sm oły i w ęgla, czuł się dziw nie w esołym i rzeźkim , p a trz a ł n a po­

czerniałe, ociekające śliską wilgocią, w klęsłe ścian y tunelu, po których u piorne p rz esu w ały się przyćm ione św iatła okien i długie cienie p ę­

dzących w agonów . W yjechali z tun elu, ale J a ­ kób nie w ra c a ł do środka. C hciał coś p o sta n o ­ wić, coś w ym yśleć, ale nie mógł.

T eraz, po krótkiej przerw ie, ulew a zn ow u ru n ęła. G rom y zn ow u zaczęły się odzyw ać.

(16)

Jakób w szedł do środka. Przeszedł, ale zn o w u go nie zauw ażyła. S y tuacja w y d a w ała m u się ju ż głupia. N o! — szep tał do siebie, tup iąc n o g ą — co z tego będzie. Przejechali jeszcze przez parę tunelów . Pociąg sta n ą ł w Patsch.

N aczelnik w czerw onej czapce, z nastaw ion ym k apturem , chodził w zdłuż p o c ią g u ; p a ru ze służby kolejow ej biegło szybko z jakim iś p a ­ kunk am i. Lało ja k z cebra. W y jął z kieszeni gazetę i zaczął przeglądać ilu stracje; nie m ógł w cale czytać.

Nagle odw rócił s ię ; ktoś o d su n ął drzw i i w szedł do przedziału. B yła to ona. Jak ó b mi- mowoli w stał, tw arz jego p rz y b rała w y ra z uśm iechnięty, uprzejm y i le k k i; sta ra ł się o ile m ożności zdusić w sobie zdziw ienie i zachw yt, choć serce biło m u ja k m łotem .

— P an pozw oli? — p ow iedziała lekką, m o ­ nachijską niem czyzną.

— Ale ow szem , proszę bardzo !

U siadła bez najm niejszej żenady naprzeciw .

— P an w ybaczy, że w targ n ęłam ta k do pańskiego p rzed ziału — m ów iła, rozgląd ając się z ciekaw ością d o o k o ła — ale w tam tym prze­

dziale nie m o żn a w ysiedzieć. Nie m ogłam ju ż tam w ytrzym ać, taki tam natło k.

— Ależ proszę pani, czyż to jest mój w łasn y przedział, czy co ? K ażdem u w olno przecież w ejść. Nie kupiłem go przecież dla sie­

(17)

bie. Ha, ha, ha. A zw łaszcza pani — rzekł uśm iechając się słodko i tajem niczo.

— Co ja ? — z a p y ta ła ciekaw ie, w p a ­ trzo n a w niego roześm ianem i, zaintrygow anem i oczym a.

— P rzeczuw ałem , że p an i tu wejdzie.

— T a a k ? Oo! Skąd p a n m ógł wiedzieć?

— P oznałem p an i chód po tym takim sze­

leście, no —

— T a a k ? T o ciekaw e!

— Przedtem pani p arę razy przeszła przez kurytarz.

— P a n ta k u w a ż a ł?

— No, pytanie, przecież kiedy tylko pani w siad ła do w a g o n u , jeszcze w In sbruku, um yśl­

nie stałem w kory tarzu , czekając czy pani m oże nie w yjdzie — g a d a ł Jakób zap u szcz ając się nieopatrznie w paplaninę, której k o ń ca i sen su jeszcze nie w idział.

Ale te oczy! Przez cały czas rozm ow y, śm iejąc się z żartobliw ym w yrazem tw arzy, śle­

dził te oczy, ja k gdyby chciał n a zaw sze w p a­

mięci u trw alić sobie ich obraz, ja k gdyby bał się, że z a ra z ucieknie i ju ż tych “oczu nigdy, nigdy nie zobaczy. I ciągle to przeczucie szczęsne, roześm iane, rozpierające pierś radością p ija n ą ! Ale czuł, że zanadto prędko jedzie do nieba. Zm ienił w ięc tem at rozm ow y.

— P ani w siad ła w Insbruku, niepraw da?

(18)

— T ak , a pan ?

— J a z M onachjum , a w łaściw ie z jeszcze dalej.

— D aleko p an jedzie?

— O tak ! — ale Jakób sp o jrza ł z pew nem nieuk o n ten to w an iem n a pędzące chm ury, p rzy ­ pom niaw szy sobie poprzednie sw e troski.

— C zegóż pan się tak patrzy? Nia bój się pan, będzie p ogoda.

— O h! ła d n a pogoda, będzie tak przez cały dzień Ale m niejsza z tem .

— Ale zobaczy p an , będzie ślicznie na dw orze, ja k ja m ów ię.

— J a pani w ierzę Ale...

— Co ale? Jechałam tędy ju ż tyle razy. Ja ju ż wiem dobrze. Och, ale ja m uszę się pójść p o p atrz y ć, co robią m oje paku n k i — m ów iła w sta ją c nagle przed nim.

Kiedy tak stała przed nim, śliczna, słodka, za g ad k o w a , zdjęła go n a g ła chętka, by rzucić się n a nią, objąć i p o cało w ać w u sta . Mimo- w oli w stał, ruchem nagłym , zanadto g w a łto w ­ nym i dzikim . P o p atrzy ła m u w oczy, u śm ie­

ch a ją c się zagadkow o.

— P ani ju ż idzie?

— Nie bój się pan, w tej chwili w rócę.

M uszę się tylko popatrzyć.

W ybieg ła szybko, zostaw iając n a k a n a p c e . w achlarz, k tó ry przedtem trz y m a ła w rękach.

(19)

W achlarz był zw inięty, w białej kościanej o p ra ­ wie J u ó b ro z su n ął go nieco i u jrza ł dzikie paw ie pióra. W róciła po chwili i u siad ła zn ow u naprzeciw .

M yślałem , że pani ju ż nie przyjdzie — rzek ł m łodzieniec ża ło śn ie słodko

— Aloż byłam tylko przez krótką chwilę!

— Dla pani k rótka, ale dla m nie długa, proszę pani — popisał się b an a ln y m frazesem , w ypow iedzianym je d n a k w tonie głębokiego u czucia, choć w pół żartobliw ie.

— D opraw dy? Jesteś pan strasznie niecier­

pliwy.

C óż ja jestem tem u w inien, że p an i jesteś tak straszn ie przyjem na.

— Ja p rzyjem na? — m ów iła z udanem zdziw ieniem , podnió słszy n a niego szero ko ro z­

w arte oazy, ale jak b y z lekkim zaw odem , że k om plem ent był zbyt słab y . N atychm iast s p u ­ ściła. oczy głęboko w dół, za k ry w ając je całkiem rzęsam i

Jakób popraw ił się szybko.

— P rzyjem na? to za m ało pow iedziane.

P ani jesteś...

— No, co? — p o d n io sła nagle oczy.

— H a, ha, ha? — zaśm iał się Jak ó b i z ło ­ żył u s ta w wiśnię, — No w ie pani, ale...

W tej chwili blask sło ń ca p rz ed arł się przez chm ury, w pad ając nagle do ś >dka pękiem

B łękitny w achlarz, 2

(20)

uko śn y ch prom ieni. Zrobiło się dziwnie jasn o , choć całe niebo pełne jeszcze było pędzących chm ur.

— A widzi p a n ! — podniosła się i klasnęła ra d o śn ie w dłonie. — M ów iłam , jeszcze pół go dżiny, a będzie ślicznie n a dw orze.

— Ślicznie, ślicznie! No, proszę pani.

— Pani je s t z M onachjum . N iepraw da?

— S kąd pan wie?

— P oznaję po wym owie.

— Rzeczywiście. — M rugnęła oczym a,

— W idzi pani.

— Z gadł pan.

— P ani jesteś a k to rk ą ?

— Kto p a n u pow iedział?

— No cóż w tem złego? Mnie ak to rk i b a r­

dzo się podobają, zw łaszcza jeśli m ają takie błękitne oczy.

— T aak . H a, ha, h a ! Ale ja w cale nie jestem ak to rk ą m ój panie. Co p an u w padło do

głow y.

C hw yciła dłonią w a ch larz i ro z p o sta rła go cały. Był bardzo duży, cały z wielkich, dzikich paw ich oczu. T rz y m a ła go na łonie, u d erzając się nim co chw ila po kolanach.

— No, pani jesteś m ężatką i to...

— H a, ha, h a ! J a m ężatk ą? H a, h a !

— W ięc nie chcesz mi pani podać bliższej swej konduity?

(21)

— A"pooo p a n u wiedzieć? Cóż to p a n a ob­

chodzi ?

— No to bądź p an i tak ła s k a w ą i pow iedz mi p rzynajm niej, jak się pani n az y w a po im ieniu ?

— C óż to p a n a tak interesuje?

— W idzi pani, że in teresu ją mnie w szystkie szczegóły, odnoszące się do pani.

— Niech p an a nie in tere su ją żadne szcze­

góły, tylko ja sam a. Z resztą, zgadnij p an.

— M arja.

-— O h! — sk rzy w iła się.

— Zofja.

G est podobny ja k poprzednio.

— Paulina.

T a k sam o.

— Nelly.

T a k sam o.

— Lilly.

T a k sam o.

W ym ienił jeszcze parę im ion, z ra z u na chybił trafił, potem ju ż dobierając z nam ysłem coraz dziw niejsze i rzadsze. W szy stk o bez­

ow ocne.

— No w ięc pow iedz mi p an i sam a, widzi pani, że nie m ogę zgadnąć.

— Nie chce m i się.

— P roszę p a n ią bardzo.

— Poco p a n u w iedzieć?

2*

(22)

— Kto wie, ja k długo będziem y razem jechali, a tak przynajm niej będę m ógł p an ią w spom inać po im ieniu — paplał m łodzieniec.

— O, nie w ielka pociecha dla pana. Poco w spom inać. T o niezdrow o. Ja z pew nością nie będę w spom inać. A p an także nie.

— O, pani się grubo mylisz. Mnie, jeżeli się kto ś rzeczyw iście podoba, to znaczy, jeżeli rzeczyw iście odniosłem głębokie w rażenie... — m ów ił z zachw ycającym uśm iechem .

— Nie wierzę, nie kłam pan, nie jestem ta k a głupia, ja k się p a n u zdaje.

W taj chwili pociąg w jechał do wielkiego m iihltalskiego tunelu. Słabe p u rp u ro w e św iatło zajaśn iało u góry.

Jakób, o p arty pierwej o ścianę, m im owoli pochylił się w stronę swej tow arzyszki. K olana ich zetknęły się n a chwilę. O dsu nęła się.

— Daj mi p an gazetę — pow iedziała p rzy­

ciszonym głosem .

Jakób, nie m ów iąc ani sło w a, chw ycił ją za obie ręce i szybko p o ca ło w ał w sam e usta.

—- Oh, mój panie — w stała.

Jakób przechyliw szy się nad nią, p o cało w ał ją w k ark długim , przeciągłym , chciw ym p o c a ­ łu nkiem . W y rw a ła się,

— Jeśli tak, to d o w id z e n ia ! — W yb ieg ła n a k u ry tarz.

(23)

W zrok. Ja k ó b a spoczął n a w achlarzu, który leżał n a podłodze. P odniósł go i trzy m ając go w dłoni, w y szed ł za nią.

— Proszę pani, zap o m n iała pani w achlarz.

S ta ła przy drugiem oknie z m iną wielce bezrad ną.

P rzystąpił do niej i ro z p o sta rłszy w achlarz, zaczął ją z lekka u kośnie w achlarzow ać. O trząsła się, o dw róciła głów kę.

— D laczego pani się gniew a? M usiałem , słow o daję, że m usiałem . Cóż ja jestem tem u w inien, że pan i m a takie przecudne u s ta — szeptał.

— Panie, daj mi p an spokój. — O dw róciła głów kę k u n ie m u , sp o jrza ła m u w oczy niby z oburzeniem , niby filuternie. Nagle za­

śm ia ła się.

— Ale pani w ejdzie z pow ro tem ? P roszę pani,

— Oddaj mi p an w achlarz.

W y rw a ła m u go z rąk.

— Ale — m ów iła z w ahaniem p atrząc na niego — będzie p an grzeczny ? Będzie p an cicho siedzieć?

— Nie, będę siedział ja k w kościele przed M adonną i będę pani tylko p atrz ał w oczy.

Jak ó b sta n ą ł obok dzwi z m iną bardzo ugrzecznioną i n ap u sz o n ą. C hw yciw szy je d n ą dłonią za kraw ędź drzwi, d ru g ą w yciągnąw szy

(24)

w górę ruchem za p raszający m do śro d k a, mó»

w ił w yraźnym , choć przyciszonym głosem :

— Prosim y, p rosim y do środka, P roszę w ejść.

W eszli i usiedli. W łaśn ie pociąg w yjeżdżał z tunelu i w idok był jak b y przeobrażony, ja k b y w jechali w jakiś św iat no w y i czarodziejski.

W jechali nagle w błękit przeczysty, przejasny, błękit alpejskiego p o ra n k u ; uśm iechnęli się do siebie z dziw nej, słodkiej radości.

— S pu ść p an szybę!

— W tej chw ili!

W s ta ł i w y k o n a ł rozk az sw ej zagadkow ej rusałki.

Świeże, rzeźw e, górskie pow ietrze, przesy­

cone w ilgocią i żyw iczną w o n ią bliskich lasów , zaw iało do środka.

— Ja k ślicznie? — zakrzyk nęła.

Ani jednej chm urki nie było w idać n a nie bie. Ja k b aśń niepojęta, tajem nicza i słoneczna rozw ierał się przed nim i ten św iat błękitny i zielony. Lekki w iatr w iał jeszcze po zboczach w ysokich paszcz. C ały ja r pełen by ł szerokich, rozłożystych, uginających się k u ziem i jabłoni, które stały w białym p rzepychu kw iatów . J e ­ chali przez tunele, w jeżdżali w słońce, przep a­

dali w ciem ności, całow ali się bez końca, wsta«

wali, siadali, wychodzili na korytarz, w racali.

G adali o najrozm aitszych głup stw ach, przeplata­

(25)

jąc rozm ow ę śm iechem , żartam i, uściskam i, przed którym i jed n ak broniła się coraz słabiej.

D a w ała się ju ż całow ać bez kresu i m iary;

przed zam acham i dalej idącym i u siło w ała się jeszcze bronić.

— Ale dokąd pan i w łaściw ie jedzie? — za p y ta ł ra z Jakób, kiedy stali w k ory tarzu.

— Jadę do G ardone, do mojej siostry. Jedź pan ze m ną także.

— O, byłem tam , rzeczyw iście tam ślicznie.

— No, jed ź pan ze m ną, będziem y się św ietnie baw ić.

T aa k ? A w ięc dobrze, jad ę z panią.

— Jedzie p an ? — z a p y ta ła nagle obcym głosem .

— Jad ę!

— Nie, niech pan nie jedzie. Nie, n e, nie c h c ę !

— Co? T ow arzystw o m oje nie byłoby pani przyjem nem ?

— Co ? P an a tow arzystw o ? Nie, nie.

S ta ła chwilę odw rócona ku oknu, z a p a ­ trzon a.

Jakób stał za nią, z a k ło p o ta n y z lekka i ździw iony.

O dw róć ła się i sp o jrza ła m u uw ażnie w oczy, w jsg o oczy zielone, o w yrazie lekko ­ m yślnym , dw uznacznym , sw em i oczym a błękit- nem i, ogrom nem i, baśm ow em i.

(26)

N agle z a p y ta ła :

— P a n bardzo bogaty?

— No, tak , tyle ile trzeb a — odpow iedział niedbale.

— Eh, p an m usi być bogaty , p an bardzo ładnie się ubiera — obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głow y.

— Nie pow iem bogaty, ale jestem dość z a ­ m ożny.

— Ale dlaczego pan i w łaściw ie p y ta?

— T ak, w padło mi do głow y.

T ym czasem przejechali ju ż d aw n o B renner i G osen sass i zbliżali się ju ż do Sterzing. J a r sta w a ł się ju ż coraz szerszy. Jak ó b p atrz ał przez okno n a w ysokie zielone lasy i w ra c a ł do błękitnych oczu.

B iałe, długie, leniw e ch m u ry p ły n ęły p o ­ woli po błękitach, w ysoko n ad lasam i, rzu cając ciem ne, długie, su n ące cienie n a w ilgotną i m ie­

niącą, p ełn ą jeszcze deszczu, zieleń. T o w a ­ rzyszka trz y m a ła w rączce szeroko rozłożony w achlarz, zak ry w ając nim c a łą sw ą tw a rz y c z k ę ; w idać było tylko oczy wielkie, zapatrzone.

Jakób p atrzał n a dzikie paw ie oczy i podnosił w zrok ku laso m ; cd lasów do ch m u r białych, leniwych, potem oczy sp ad a ły ku jabłoniom , ku białym kw iatom i znów w ę d ro w ały jak b y pod zaklęciem m agicznem ku tym oczom naprzeciw , oczom zapatrzonym w jego oczy, w sposób z a ­

(27)

gadkow y i chłonący. I ten w achlarz,' te dzikie pióra — —

Nagle, w pew nej chwili, po długiem m il­

czeniu z a p y ta ła :

— Podobam się pan u ?

— Kocham panią.

— P an mnie kocha?

— W eź pani w achlarz. Dlaczego p an i tak trzym a ciągle w achlarz przed tw arzą, nie m ogę widzieć nic, ani ust pani, ani uśm iechu . Proszę p an ią bardzo. No w eź pani w achlarz,

— Poco p a n u widzieć więcej. Siedź pan cicho i p atrz się pan w m oje oczy.

D ługie, przeciągłe spojrzenie.

— Chcę widzieć pan i u sta. M uszę w idzieć p an i u sta.

— Nie.

— Proszę.

— Nie.

P a trz a ła w niego w sposób ta k przeciągły, dziw ny, tajem niczy, że dreszcz w strz ą sn ą ł nim całym . Jakiś dziw ny niepokój zaczął go o g a r­

niać, przeczucie m ętne i niepojęte. Jakieś ździ- w ienie niew y tłum aczone, zagad k o w e zaczęło go ogarniać. Nie p atrząc w bok, w idział w ciem nem zw ierciadle, przy drzw iach k ory tarza, cienie ogrom nych lasów i dziki błękit nieba. T ak Ciemno i błękitnie m u było. Słodycz przedziw na

(28)

w nim się rozlew ała, zdziw ien;e płynące z oczu przecudnych.

— No, p roszę pani.

O dsun ęła w achlarz. U kazały się u sta, prze słodkie, ogrom ne, w ilgotne, złożone w w iśnię, u sta czekające i w abiące. A oczy błękitne z a ­ szły m głą sennej wilgoci.

Z łączyły się u s ta w długim przeciągłym p o c a łu n k u bez końca. A oczy były tak z a p a ­ trzone w siebie, że zlew ały się w ja k eś życie baśn io w e i dalekie, ja k gdyby ju ż nigdy nie m iały się oderw ać od siebie i trw ać w z a p a ­ trzeniu w ieczystem . Ale oczy kobiety były oczym a zw ycięskiem i, zd a w ało m u się, że oczy te ch ło n ą z niego c a łe życie, rozpłom ieniając krew i d arząc n iem ocą dziw ną i przesłodką, z trudem ju ż przychodziło m u ocknąć się, by coś pow iedzieć.

— Pow iedz mi pani, że p an i m nie kocha.

— K ocham p an a .

U kryła się znów za w achlarzem . Po chwili p o su n ęła go i z a k ry ła nim ca łą tw arz chłopca.

W idać było tylko oczy zielone.

— P an m a oczy zielone. Dlaczego p an się tak n a m nie patrzy?

O djęła w achlarz i po ło ży ła go n a boku.

Byli ju ż z a F ranzensfeste. B yło coraz cieplej i słoneczniej. D obiegało ju ż p raw ie południe, ta k cicho było j sennie.

(29)

P oło żyła rączkę n a gorącej ram ie okna.

P o ło ży ł sw ą dłoń n a tej białej m ałej i pulchnej rączce i obie dłonie leżały w sennem , leniw em , cieple południow ego słońca. D reszcz przeszedł przez niego, dreszcz gorący, senny, leniwy, U śm iechnął się do niej, jak b y przez sen. T ak błękitnie było i słonecznie.

— Pow iedz mi pan. ile p an m a lat?

— D w adzieścia cztery.

— T ak? A ja m yślałam , że p a n m a n a j­

w yżej d w adzieścia lat. P an ta k m łodziutko w y­

gląda.

Nie m ógł ju ż nic odpow iedzieć, uśm iechał się tylko.

P od n io sła zn o w u w ach larz i z a k ry ła sobie tw arz. I zaczęła znow u p atrzeć tak dziw nie, tak słodko, ta k dziwnie...

Jak ób nie w iedział ju ż , co się z nim dzieje.

Żeby coś takiego było m ożliw e, to nie do w iary.

Jak b aśń . C zuł, że tonie w śnie. U czucie niepo­

jętego szczęścia rozp ierało m u pierś. I m usiał patrzeć, m u siał p atrzeć ciągle.

Czuł, nie m ogąc się odw rócić, ja k biegną zielone, og ro m n e lasy, ja k u k a z u ją się w ysokie, śniegiem p o kryte szczyty, jak sennie, powoli p ły n ą chm ury n a niebie, ale nie m ógł ani na chw ilę od erw ać się od ty ch oczu, k tóre go p rz y k u ły do siebie niew olą sło d k ą i senną, ja k oczy w ę ża p rz y k u w ają do siebie sw ą ofiarę.

(30)

Mijali stacje, przepaście, tunele i ja ry bez końca. Nie w iedział ju ż nic. Nie w iedział już sk ąd jedzie, skąd jest, d okąd zdąża. S p ał p a ­ trząc. I nie m ó g ł w yrzec ani sło w a ; czasem zd u szo n y szept w yszedł na u s ta i ro zp ły n ął się w m ętnym bełkocie. U to n ął ca ły w błękit­

nym czarze.

Raz tylko przew inęła m u się m yśl:

— To czarow nica.

A p o te m : Zielone lasy...

Jechali w zd łu ż sennych złotych bukow ych puszcz. W pew nej chwili m łodzieniec, jak b y tknięty dziw nem , dalekiem w spom nieniem , od­

w ró cił n a chw ilę tw arz i u jrz a ł zaw ro tn ie w y­

soko n a d lasam i szalone, ostre w irchy O grodu Róż. Ale po chwili w rócił do oczu.

N iew iadom o, ja k dłu g o ta k jechali. W pew ­ nej chwili sp u ściła w achlarz i p o ca ło w ała go w u sta . Potem w stała, nie spuszczając go z oczu.

Z aw ah ała się n a chwilę. Jakiś uśm iech za­

g adkow y i błędny igrał n a jej ustach.

W reszcie pochyliła się nad nim, zbliżyła się do niego całem ciałem , p atrz ąc m u ciągle w oczy. P odniosła p ra w ą rączkę i skierow ała ją bez w a h a n ia k u w ew nętrznej stron ie zapię­

tego tu ż u rk a , k u kieszeni. W y ciągn ęła portfel.

Niepojęty b u n t w strz ąsn ął ca łą k rw ią jego.

(31)

C hciał w stać, chciał w y ciągnąć dłonie i chw y­

cić ją . Ale nie mógł. B ezw ład niem ocy, słabości niepojętej a przesłodkiej, p an o w ał n ad nim n iep o d zie ln ie; wszelki opór był darem ny.

W yjęła w szystkie praw ie b a n k n o ty ; potem w łożyła portfel n ap o w ró t na sw oje miejsce.

I teraz, w łożyw szy ban k n o ty za wycięcie czarnej bluzki i w ziąw szy z k an ap k i w achlarz, z a c z ę ła się o d d alać. Powoli, sennie, jakby w pląsach, krok za krokiem , cicho, n a p a lc a c h ; ciągle jeszcze p a trz a ła w niego. P atrza ła tak słodko, tak groźnie, ta k ro z k azu jąc o ; kiedy ju ż b y ła w e drzw iach, za k ry ła ra z jeszcze tw arz w achlarzem , a potem , odchyliw szy go, p rz e sła ła m u w yciągniętą ręką od u st c a łu s długi, prze­

ciągły, pożegnalny.

— P a!

I zn ik ła w k u ry tarzu .

Jak ó b długo jeszcze nie m ógł w stać. Jeszcze leciały lasy, w ysokie zam ki n a urw iskach, m iasta, kościoły, o grody, o d d ychał głęboko, u śm iech ając się w dziw nem niepojętem ździ- w ieniu T ak słodko m u jeszcze było. Powoli g a sła słodycz, g a sł czar błękitny, rozluźniało się sp ętan ie ; ale jeszcze nie chciało m u się ruszyć.

Pociąg sta ł w Bożen. Jak ieś po stanow ienie zro dziło się w nim , p ostanow ienie d ziałania szy b ­ kiego, n a ty c h m ia sto w e g o ; ale przew iało, zginęło w niepojętem lenistw ie krwi. I p a trz a ł dalej,

(32)

p a trz a ł bez końca, ja k gdyby c|ągle jeszcze w i­

dział przed sobą błękitne oczy.

S poro cz asu jeszcze m inęło, nim z d o ła ł się ocknąć. W reszcie w stał i m achinalnie sięg n ął d łonią do portfelu. W y jął go. Był w nim jeszcze je d e n tylko b an k n o t pięćdziesięciokoronow y.

— No, w sp an ia ło m y śln a dziew czyna. D o­

brze, że mi przynajm niej tyle zo staw iła . No, ale o b ło w iła się d o b rz e ! A m am a m ów iła, żebym nigdy nie nosił ze so b ą tyle p ie n ię d z y !

W y siad ł w T rydencie. Ale nie m ógł tu w y ­ siedzieć. Po godzinie bezradnego w łóczenia się po m ieście Jak ó b w ró cił n a dw orzec, zjad ł w restau racji kolejow ej obiad i w siad ł do po­

ciągu jad ąc eg o do Tezze. Z P rim olano p ojechał do W enecji, sk ąd n aty ch m iast zatelegrafo w ał do dom u po pieniądze. ^

(33)
(34)
(35)

J

przew y ższa je n aw et poniekąd pięknością.

K rajob raz zakopiański jest m oże bardziej w znio­

sły, ale mniej h a r m o n ijn y ; k rajo b raz Jarem cza jest sielanką u stóp w zniosłości, je st zam kniętem w niedużej lecz uroczej dolinie cackiem , pełnem cudów , u ło żo n y ch w jak iś u m iar poetyczny i pe­

łen w dzięku, zacisza i dzikiej dziew iczości w sp a ­ niałych lasów . Z akopane m a tyle potoków , ale nie m a rzeki, a nic bardziej pięknego i p oety­

cznego, ja k potężny górski strum ień, ja k P rut, przerzy n ający się w ąską doliną, sp ad a ją cy z si­

klaw y n a siklaw ę, od Ja m n y aż do g ardzielija- rem czańskiego w od o sp ad u , poczem szerzej się już rozlew ając, ale pełen w ciąż junackiej rzeź- kości i b y strości płynie pod ścianam i i zrębam i żyw icznych borów i złotych bukow ych lasów przez Dorę, aż ku delatyńskiej kotlinie, skąd ju ż tracić za czy n a swój górski ch a rak ter i oddala się coraz bardziej od sw ej dziew iczej ojczyzny.

W ieczny, w dzień i w noc rów no głośny szum potężnego tego górskiego strum ienia, jest duszą tego krajobrazu, bardziej jeszcze niż poszum

(36)

żyw icznych drzew , który cichnie w sk w arze p o łu d n ia ; ale rzeka nie cichnie nigdy, o ży w ia­

ją c w iecznie k rajobraz sw ym uroczystym kojącym szum em . T u miło jest m arzyć i oglądać w ciąż te sam e w idoki dziew iczej i w iecznie św ieżej sie­

lanki, w idoki w iecznie te sam e, a przecież nigdy nie n u ż ą c e ; bo czar ten, nie trw ożąc serca zbyt po n urą i gigantyczną w zniosłością, jest czem ś wiecznie m łodem i wiecznie dziew iczem i koi w ciąż n a now o sw ą w iecznie św ieżą u ro d ą, k tó ra za każdym razem w ita w ędrow ca n ow ą niespodzianką, odkryciem i ździw ieniem .

# *

*

Pięknego dnia lipcow ego w r. 1922 szed ł m ecenas Jaw orski gościńcem z m ieszkania sw ego w willi p a ń stw a S pechtów w stronę Jam nej.

W r. 1922 Jarem cze zaczęło się ju ż pow oli od ­ b u d o w y w a ć ; nie było tu jeszcze ożyw ionego g w aru lat n astępnych, przeciw nie, bard zo jeszcze było cicho i spokojnie, ale ju ż po okropnych spustoszeniach w ojennych w y ró sł c a ły szereg św ieżych d rew nianyeh will i dom ków , nęcących rozkosznie w ęd ro w ca z u stro n i zielonych o gro­

dów . Gości było jeszcze niedużo, w porów naniu z natłokiem przedw ojennym , ale przyjeżdżało ju ż coraz więcej, w idocznem ju ż było coraz bardziej, że jeśli tylko spokojne stosunki p otrw ają

(37)

przez lat parę, Jarem cze w róci rychło do sw ej daw nej św ietności.

B y ła m niej więcej c z w a rta p o p o łu d n iu ; sk w ar upalnego dnia ju ż p olżał znacznie, lekki w ia tr chłodził pow ietrze rzeźw em tchnieniem . M ecenas był ju ż po p o d w ie c z o rk u ; w ybierał się n a d alszą turę, w znakom itym h u m o rz e ; w y w i­

ja ł d rew nian ą hu cu lsk ą siekierką, krocząc lekko i elastycznie, podśpiew ując i pogw izdując.

Był to m ężczyzna w pełni w ieku, liczący czterdzieści cztery lat życia. T ry sk a ł w pro st zdrow iem i siłą ; w spaniałej tuszy, a przecież niezbyt otyły, herkulicznie zb udow any, o sze rokim baw olim kark u , robił n a pierw szy rzut oka w rażenie p rzeb ran eg o atlety.

A przecież p rz esad n a om al czerw ień tw a­

rzy i nieco krótki oddech przechodzący czasem w sapanie, z d ra d z a ł czasem słab ą stro n ę tego atlety, słabe serce, skłonność do apop lek sji; to przekleństw o ludzi otyłych lub krw istych. Ale bystre już chyba oko m ogło dojrzeć tę s ła b o ś ć ; w fizjognomji, w ry sach tw arzy czy w ru c h ach c iała tru d n o ją było przeciętnem u w idzow i zau w aży ć.

Jaw orski był jed n y m z tych ludzi pow ojen­

nego św iata, po których wielka w o jn a św iatow a przeszła om al bez śladu.

Ktoby go sp o tk ał po raz o stan i w roku 1914, a n astępnie tera z w lecie r. 1922, nie

3*

(38)

m ógłby odkryć żadnej om al różnicy. W ted y li­

czył lat trzydzieści sześć, te ra z czterdzieści cztery.

N iew iadom o, o ile ludzie w ogóle w tym w ieku się zm ieniają. Jedni m ężnieją w tym w ieku ostatecznie, inni sta tk u ją się, o ile nie u statk o w ali się ju ż w cześniej — jedni są ju ż w tym w ieku ociężałym i ojcam i rodzin, inni żenią się dopiero i za k ła d a ją ogniska rodzinne. Jaw o rsk i był tera z ja k i w tedy tym sam ym stary m ka W alerem, grającym rolę w iecznego m łodzieńca, w iecznym d o n żu an em i zdobyw cą, który w śród w szystkich w strząśnień i kataklizm ów św iata nie chciał się niczego nau czy ć ani nie m yślał z ni czego zrezygnow ać. W szystko co się w około niego działo mogło dotyczyć każdego innego, tylko nie je g o ; nie u z n a w a ł za stosow ne, by w yrzec się jakiegokolw iek z sw ych k ap ry só w lub n ało gów , o ile nie był do tego zm u szon y tw ard ą koniecznością. O w yjeździe za granicę, n a Rivierę lub choćby do A bbazji, an i m arzy ć obecnie — n atu raln ie — trzeb a się n a razie zą- dowolić Jarem czem , k tóre Jaw o rsk i zresztą lu- b ia ł i w którem chętnie b y w ał już przed w ojną.

S tracił cokolw iek z sw ej energji i przedsię­

biorczości — gniew ało go to naw et, ale czuł się pod w szelkim w zględem zup ełn ie jeszcze zdrów i n a siłach.

D okąd iść te ra z ? Ah p ra w d a, w szak n a n a dzisiaj w yznaczył sobie term in ponow nej

(39)

tu ry n a m akow icką połoninę, gdzie przed tygo­

dniem , dziś rów no tydzień — o d k ry ł w spaniale zb udow aną czarn o b rew ą hucułkę, k tó ra w nie­

w y tłu m acz o n y sposób podnieciła jego przytę­

pione nieco nam iętności; zostaw ił jej n aw et pięć tysięcy m arek i srebrny łań cu szek , obiecując przyjść w niedzielę, a najpóźniej w czw artek przed w ieczorem . D ziew czyna d a w a ła się bez o poru praw ie cało w ać i ściskać, pozw oliła też m ecenasow i ju ż za pierw szym razem poznać przynajm niej z dotyku w szystkie tajem nice swej piękności, przed ostatecznem zdobyciem w yw i­

n ęła się je d n a k zgrabnie. M ecenas o dłożył to n a n a stę p n y raz, p ew n y om al zw y cięstw a — n a d e sz ła jed n ak niedziela i m ecenas w żaden jak o ś sp o só b nie m ógł się w y d o stać z tow arzy ­ stw a, w którem obchodzono hucznie im ieniny czy u rodziny jakiejś znajom ej p a n i ; odłożył to w ięc n a czw artek.

Ale obok tego p lanu bardzo — ja k na człow ieka w tym w ieku —- przedsiębiorczego, m oże naw et aw an tu rn icze g o , m iał Jaw orski i plan drugi, podrzędny, bardziej m oże odpo­

w iadający w iekow i starzejącego się i coraz b ar­

dziej w ygodnego F au n a. M ówiąc poprostu m e­

cenas lubiał, niczem F au n staro ży tn ej Hellady, p rz y p atry w a ć się z u k rycia kąpiącym się kobie­

tom , przypatryw ać się u w ażn ie i nam iętnie, cze kając z za p arty m tchem , aź k tóra z nich, przy

(40)

w d ziew an iu lu b zrzucaniu kąpielow ego stroju, u k aże się przypadkiem choć na chwilę n a g o ; a w idok ten n ag ły i krótki, odsłaniający ja k w blasku błyskaw icy przez jeden m om ent ukryte rajskie przepychy nagości, by potem znów n a ­ gle zasłonić się bezlitośnie spadającą kurtyną, b y ł w łaśnie tem , co starzejącem u się F au n o w i daw ało p rzy jem n o ść p ełn ą podniety, a przecież w ygodną i spokojną. W y starcza ło m u to ju ż praw ie całkiem , tak bardzo był ju ż w ygodny i ociężały, czasem jeszcze iylko b udził się de­

mon i d o m ag ał się n asycen ia w rzeczyw istości tem, czem w y g o d n y w idz ro z k o szo w ał się jako przyjem ną, bliską, a nieziszczalną przecież F a tą M organą.

Na zw iad y te chodził Jaw o rsk i om al co ­ dziennie, o ile b y ła tylko p o g o d a ; dziś p o sta­

now ił p o łączy ć jedno z drugiem . O ile się sp o ­ dziew ał, o piątej będzie n a połoninie, jeśli napo tk a H u c u łk ę to dobrze, jeśli nie, drugie d o ­ brze, z pow rotem zejdzie nad rzekę, w znajom e sobie m iejsce leśnej gąszczy n a w ysokim zrębie w śród w spaniałych rozłożystych buków , z poza szerokich pni których m ógł się niespostrzeżenie delektow ać w idow iskiem , którego szukał, z m iej­

sca ow ego bow iem w id ać było całą plażę k ą­

pielow ą ja k na dłoni. S podziew ał się, że będzie tam już o szóstej lub najpóźniej o w pół do sió­

(41)

dmej, o tym czasie ja k w iadom o kąpiel w lip c u je st najprzyjem niejszą.

T a k m usim y zap o zn ać czytelnika pokrótce z historją jarem czańskiej plaży. P rzedew szyst- kiem n azw a to eufem istyczna, bo niem a tam pia­

sku, tylko kam ienie i ostre głazy, m im oto m o­

żn a się tam bardzo rozkosznie w ygrzew ać i przeciągać n a sło ń c u . P laża ta leży n a p o łu ­ dnie od dzikiego u rw isk a skalnego zw anego berdą, wiedzie do niej droga, rozpoczynająca się om al naprzeciw ko dw o rca kolejow ego, obok restau racji Skrzyńskiego.

W r. 1922 nie istn iała jesze ta kąpiel fam i­

lijna, k tó ra w zięła sw ój po czątek dopiero ro k u 1923, kiedy przy bezw zględnej obserw acji n ale­

żytego k ostju m u kąpielow ego, m ężczyzni po­

częli się kąpać razem z kobietam i, ja k w Abba- zji lub O stendzie ; w r. 1922 istniał jeszcze zu p ełn y przedział, a kąpiel m ęska zn ajd o w ała się w znacznej odległości od żeńskiej. U w agi te są w tem m iejscu konieczne, inaczej bow iem h istorją ta w y d a w ałab y się tym , którzy byli w Jarem czu w r. 1923 lub 1924, om al niezro­

zum iałą.

# #

*

M ecenas przeszedł p rzez m ost n a P rucie i sk iero w ał się przez Szporków kę w gąszcz le­

śn ą n a lewo. P iękna i w ygodna k ład k a leśna, p ro w a d ząc a przez P ru t n aprzeciw om al dw orca

(42)

kolejow ego, zniszczoną zo stała podczas wojny;

w czasie naszego o p ow iadania me było w ca- łem Jarem czu żadnej kładki, a kto chciał s ę dostać do lasu pod M akowicą, m usiał przecho­

dzić przez m ost gościńca.

Jaw orski znał iobrze drogi leśne, zaniedb ane nieco, lecz w każdym razie dość w idoczne dla tego, kto niemi już chodził k lk a razy, w n ie­

spełna trzy k /ad ran se po w ejściu w las był już m ecenas na skraju połoniny. W idniała ju ż z daleka chata, gdzie m eszkała czarnobrew a b o g d an k a ; m ecenas p rz y sta n ął i otarł po t z czoła, zm ęczył go bow iem dosyć długi chód pod górę

Z daw ało m u się, źe zdaleka rozpoznaje głos Kseni, m usiała być gdzieś n a połoninie, bo sło w a i śm ech brzm iał sw obodnie i wyraźnie, jak na w olnem pow ietrzu, nie p rzy głuszon y za- duchą d ewni&nych ścian i niskiej zadym ionej pow ały, nie w iedział tylko, czy b y ła sam a, czy w tow arzystw ie.

M oże tam była jak aś sąsiad k a albo jakiś pastuch , nic to, d a m u papierosa, niew ygodnej to w arzy szce kilka tysięcy, byle tylko Ksenia była! Ale to on a, o n a z pew nością. Nie myli się, m a dobry słuch zresztą, był przed w o jn ą p asjo n o w an y m m yśliw ym ! Głos był co raz b a r­

dziej w y raźny, coraz łatw iejszy do rozpoznania, 40

(43)

choć czasem w y d a w a ł się dziw nie om dlałym , śm iech coraz bardziej bliskim i w abiącym .

T rz eb a ją podejść po cichu i zrobić dziew ­ czynie niespodziankę. Jaw orski po cichu, stą­

pając lekko na palcach, by nie być słyszanym , postęp o w ał ku chacie G łos nagle um ilkł i było dziw nie cicho. Jaw o rsk i p rz y sta n ął po drodze.

Serce biło m u jak m łotem , po chwili postąpił dalej, o b szed ł chatę i zbliżył się do ogrodzenia d rew nianeg o płota.

S tanął ja k w ryty. K senia leżała n a płocie przew ieszając się głow ą w tył. T rz y m a ła w ob jęciach rosłego junackiego h u cu ła. U sta dw ojga m łodych kochanków w piły się w siebie w d łu ­ gim p o ca łu n k u b z końca. T rzym ali się w o b ­ jęciach , trw a ją c w m iłosnem zapam iętaniu, nie w iedząc, co się w koło nich dzieje, z bielm em za szły m i oczym a. W okół b y ło cicho i spoko j­

nie, krow y pasły się tuż opodal, pobrzęku jąc sen n ie dzw onkam i, lekki w iatr kołysał k ło sam ' tra w d o k o ła i w ierzchołkam i drzew w oddali.

M ecenas p o b lad ł ja k ściana, po chwili ch rząk n ął m im ow oli. C hciał odejść niew idziany, ale ju ż było zap ó źn o . O boje m łodzi opatrzyli się i w m ig odskoczyli od siebie, śm iejąc się dziko, bez w ielkiego w stydu . K senia za w o łała p ie rw s z a :

— A, d o b ry w eczir w am , p a n e !

— D obry w ie c z ó r!

(44)

— A szczo, m ąjete zn o w u hroszi? — m ó ­ w iła śm iejąc się dziko — - ha, ha, ha, h a !

Jaw o rsk i stał zachm urzony. Dzięki Bogu, m iał przy sobie rew olw er, nie b ał się niczego, był zresztą silnym m ężczyzną.

— Ja z n a ju szczo w y bohatyj pan. I d o ­ bry) pan, d uże dobryj, ja znaju. D ajte m eni piet, sziść tysiaciw , ja sobi kuplu n o w u zapa- sku — dobre ? D aste ?

— T a i m eni by sia prydało — praw ił zu ­ pełnie sw obodnie m łody h u c u ł — kupyw bym sobi u D eletyni n o w i czo b o ty —

— D ajte nam pan o czk u , dajte — m ów iła dalej Ksenia. — J a w as za ce pociłuju, naw et try razy, abo kilko schoczete — praw da

H natk u ?

Co za kpiny, co za bezczelność takiej p ro ­ stej, dzikiej, wiejskiej dziew uchy. M ecenas czuł, że jakieś ostre i grom kie sło w a prą m u się na usta, ale czuł też, że nie jest tu w jakieś Raj­

czy czy B ronow icach, gdzie w pobliżu żan d ar merji i to ru kolejow ego m ożna dać porządne m ores takiej barbarzyńskiej h a ła s trz e ,—ale w śród dzikiej puszczy, d leko od stacji, daleko od wszelkiej kultury, gdzie ani sp o só b gw izdnąć na stojącego w pobliżu policjanta, bo go ni­

gdzie w pobliżu niem a. Nikogo w około — przynajm niej żadnego kulturalnego czło w iek a—

tylko szczery las i poło n in a! T o okropne, taki

(45)

drab m ógł jeszcze zw ołać tow arzyszy, b arb a­

rzyńskich, nieokrzesanych p astuchów — m ece­

nas m iał w praw dzie przy sobie rew olw er, ale lepiej z tak ą h a ła strą się nie zadzierać.

Nie będziem y opisyw ali dalszego przebiegu tych djalogów . Dość, że m ecenas u z n a ł za s t o ­ sow ne w ycofać się bezzw łocznie i schow ać drw iny, ja k to m ów ią, do kieszeni.

W ściekły w ra c a ł drogą p o w ro tn ą ku rzece.

Serce biło m u w ciąż ja k m łotem . Ach co za upokorzenie, co za okropność. P odła zdraj- c z y n i! A on — on je st starym rozpustnikiem , a ci m łodzi drwili sobie z niego w żyw e oczy.

A on — m usiał się jeszcze uśm iechać i robić do tego dobrą m inę! D opraw dy, w ściec się m o ż n a !

Z daw ało m u się, że przychodzi atak. P rz y ­ s ta n ą ł n a chwilę. Ale u sp o k o ił się rychło. Czy oszalał, ja k m ógł sobie coś robić z takich dzi­

kich, nieokrzesanych h u cu łó w . Śm ieszna historją w gruncie rzeczy. Ot, dziew ka, ja k tysiące innych. Ile ju ż m iał takich. I n aw et nie jest piękna! O rd y n arn a p rostaczka, jednem słow em . U spokoił się rychło.

I m im ow oli, ja k b y dla zak ry cia w pam ięci całej tej przykrej sp raw y , zw rócił sw e myśli w całkiem inną stronę. Mimowoli, chcąc zatrzeć w swej m yśli fantom zdradliw ej H ucułki, zaczął m yśleć o Zosi P iotrow iczów nej. Może przecież

(46)

j ą dzisiaj tam zobaczy. Ach, ja k bardzo dziś w łaśnie by sobie tego życzył!

F auniczne w ycieczki m ecenasa m iały bo­

w iem pew ien podkład sentym entalny. Zosia Piotrow iczów na. B yła to przecudn a, m łodziutka ośm nastoletnia O rm ianka, córka bogatego w ła ­ ściciela d óbr z okolicy H orodenki. Jaw orski z a ­ k o ch a ł się w niej o d ra zu n a zabój, od pierw ­ szego w e jrzen ia; m iał ją sp osobn ość p oznać w tow arzystw ie, p an n a je d n a k o k azyw ała m u w cale w y ra źn e lekcew ażenie, trak tu jąc go jak o podtatu siałego w u ja s z k a ; o jakiem kolw iek u d e­

rzeniu w erotyczną stru n ę nie m ógł ani m arzyć.

Dla niej jednej, ja k m u się zdaw ało, zrezy g n o ­ w a łb y chętnie z kaw alerskiej sw obody, ale bał się jej ośw iadczyć, pew ny omal, że dostanie kosza. Z resztą o n a była bog atą, p o saż n ą je d y ­ n a c z k ą , m ającą do w yb oru tylu m łodych i pięknych konkurentów , ileby tylko zech ciała ; ja k ż e m ógł choć n a chwilę przypuszczać, że zgodzi się na propozycję starego kaw alera, starszego od niej o lat przeszło dw adzieścia?

W iedział, że to szaleństw o i za m k n ą ł to m arze­

nie rychło n a siedm spustów w głębinach swej duszy.

Ale n a tem w łaśn ie tle p o w sta ła staro k a - w alerska fantazja lubieżnego sa ty ra — choć u jrze ć ją raz lub kilka razy n ag ą w całym przepychu jej dziewiczej, czystej a dojrzałej

(47)

Urody, upoić się tem pięknem tajem nie, ta k ja k b y ją posiadł napraw dę, być pierw szym m ężczyzną, k tó ry w idział i sycił się tajem nicam i piękna niedostępnego dla nikogo. Bo Zosia, jako córa W schodu, d o jrza ła w cześnie i ro z ro sła się fizycznie nad podziw ; k ształty jej były pełne i w spaniałe, pozbaw ione jed n ak tej ociężałości w łaściw ej sem itkom , bo m atk a Zosi, szlach­

cian k a najczystszej krwi, z dom u h ra b ia n k a D zieduszycka, p rz e k a z a ła jej w dziedzictwie sm u k łą, zg rabną, ję d rn ą i m u sk u la rn ą u ro d ę szlach eck ą; k o n trasty te w y tw o rz y ły typ now y niespodziew anej piękności łączącej w sobie sprzeczności rasow e w u m iar h arm onijny i nie­

zw y k ły — jednem słow em b y ł to typ kresow ej piękności n ap o ły w schodniej, nap o ły szlachec­

kiej, o kaz w sp a n ia ły i ciekaw y. W ło sy jej były k ru c zo czarne, n osek nieco w dół zgięty, ale błękitne oczy, harde czoło i rozdęte pogardliw ie ,n o zd rza przypom inały pochodzenie szlacheckie i d um ę raso w ą jej m atki.

Od trzech ju ż tygodni przeszło polow ał Jaw o rsk i uporczyw ie n a sposobność, by Zosię gdzieś u p atrz y ć przy kąpieli, dotychczas jed n ak nadarem nie. Śledził ją niespostrzeżenie i z a u w a ­ żył, że nie kąpie się ani zaw sze n a tem sam em m iejscu, ani o tej sam ej porze. N a plaży b y ła dotychczas zaledw ie d w a ra zy i to w południe.

Nigdy ja k o ś nie udało m u się d otychczas jej

(48)

podpatrzyć. M usiał się więc k o n ten to w ać w id o­

kiem tłustych, rozlanych a bezkształtnych sem i- tek zaludn iających przew ażnie plażę; trafiały się m iędzy niemi w sp an ia łe sztuki, ale m ecenas, o p an o w an y przy m u so w ą fa n ta zją o Zosi, w ra cał z każdej w ycieczki z uczuciem niezadow olenia a czasem n aw et w ściekłości.

Ach, gdyby teraz u d ało m u się ją z o b a ­ czyć. P rzestałby już n a zaw sze m yśleć o w szyst­

kich cham skich hucu łk ach . Jakkolw iek p ró b o w ał się w ew nętrznie m itygow ać, m yśl o odniesionej porażce i szyderstw ach tych chłopów bez w y ­ ch ow an ia n a p e łn ia ła go ra z po raz w ściekłością, in stynktow n ie chw ytał ręką za rew olw er, jakby chciał to bydło, k tóre okazało tak o k ro p n y b rak respektu, pow ystrzelać ja k p sy — albo w y w ijał łaską, u d erzając ra z po ra z po pniach drzew i w yob rażając sobie, że tak h a ra ta po plecach niesforną cham sk ą tłuszczę.

W reszcie zbliżał się ju ż do swej zw ykłej kryjów ki, do sw ego tajem nego belw ederu piękna.

Było to u rw isk o nad sam ą rzeką, cokolw iek strom e, z a ro słe wysokim i rozłożystym i bukam i;

z pew nego p u n k tu zn anego dobrze m ecenasow i w idać było ca łą plażę ja k n a dłoni.

Jaw orski u siad ł pod drzew em . Mimowoli w y jął zegarek. Było ju ż w p ó ł do siódm ej, p o ­ w ietrze je d n a k było bardzo ciepłe. M ało ju ż kąpiących się było po przeciw nej stronie brzegu,

(49)

bądź co bądź p ora by ła ju ż cokolw iek spóź niona. U jrzał więc kilka zn a n y ch m u ju ż z wi • dzenia m ężatek z dziećmi, jak o też trzy czy cztery panienki, nic now ego. W rzece były jeszcze zaledw ie dwie kąpiące się, pluskające się w ociężały i śm ieszny sposób w schodni we w odzie ; reszta ju ż się ubierała.

M ecenas ledwie p a trz a ł n a te leniw e sa ­ m ice; czuł, że w ściekłość jego w zrasta. Zosi ani śladu. Ot, odpocznie przez kw ad ran sik, a potem w ra c a do dom u.

Z apalił papierosa i w yciąg n ął się w traw ie w pozycji nieom al leżącej, bo od długiego sie­

dzenia za drzew em w pozycji przykucniętej członki m u ścierpły. U łożył głow ę wygodnie, p atrząc bezm yślnie w w ysokie korony drzew , zaciągając się w o nnym dym em z papierosa, m iał w ielką ochotę po tych w szystkich iry ta ­ cjach z a sn ąć choć n a pół godziny, by się u sp o ­ koić ostatecznie, b a ł się jedn ak, że w śród snu zesunie się po u rw isk u n a dół, przyczem ubra*

nie m ogłoby się po szarp ać szpetnie lub p o sm a ­ row ać.

L eżał tak m oże cały k w a d ran s, z a p o m in a­

ją c o w szystkiem , nie spojrzaw szy ani razu na dół, rozkoszując się błogą i sen n ą ciszą leśną.

Nagle coś go za elektryzow ało. M imowoli podniósł się n a łokciach, u siad ł i p rz etarł oczy.

S pojrzał przed siebie w dół.

(50)

N a brzegu naprzeciw sta ła Zosia. B yła sam a, bez żadnego to w arzy stw a, m iała przy sobie tylko ulubionego sw ego charta, z którym n a sp acerach nie ro zstaw ała się nigdy.

M ecenas za trząsł się cały. W ięc w reszcie!

T o, o czem m arzy ju ż od trzech tygodni, ziści się w reszcie. Było to czem ś niepraw dopodob- nem , czem ś, z czego w cichości ju ż n aw et zre­

zy g n o w ał — a tera z m iało to się ziścić.

W rzece nie było ju ż nikogo. O statnie dw ie p anie ubierały się ju ż n a brzegu. Zosia sta ła chwilę n a brzegu, po chwili jed n ak zaczęła się szybko p rzebierać, ja k b y w u zn a n iu , że p o ra ju ż spóźniona. Panie rych ło odeszły. Zosia z o ­ s ta ła sam a.

D arem nie je d n a k m ecenas śledził z z a p a r­

tym tchem każdy ruch pięknej N ajady. Zosia p rz eb ra ła się szybko i zgrabnie, przyczem m e­

ce n as nie m ógł ani n a chwilę nic z nagości zobaczyć, po chwili w e sz ła ju ż do rzeki, s tą p a ­ ją c ostrożnie i zgrabnie po kam ieniach.

N a brzegu nie było ju ż nikogo, tylko biały chart w ęszył w szędzie dokoła, szu k ając śladów po ziemi, podszczekując czasem groźnie, jak b y chcąc w yw ietrzyć i w ytropić jak ieś niebezpie­

czeństw o, g rożące jego pięknej pani.

Jaw o rsk i nie spu szczał ani n a chwilę z oka kąpiącej się Zosi. S erce biło m u ja k m łotem ,

(51)

czuł ja k lubieżna ślina w y p ły w a m u co chw ila na w argi, m usiał ją co chwilę połykać.

W reszcie Zosia w yszła z w ody. R ozglądnęła się d o k o ła — nigdzie nie było nikogo.

C hw yciła dłonią za leżące na kam ieniach prześcieradło i n ało ży ła je zlekka n a ram iona, poczem zrzuciła kostjum k ąpielow y; o ta rła prześcieradłem całe ciało ze spływ ającej zeń ciurkiem w ody, poczem odrzuciła je i stan ęła na brzegu w całej urodzie sw ej nagości.

M ecenasow i zdaw ało się, że oszaleje, krew u d erzy ła m u g w ałtow nym naporem do głow y.

Tego ju ż było za dużo, najpierw ta irytacja z h u ću łk ą, a teraz to niespodziew ane, w y m a ­ rzone szczęście. T ego ju ż było za du żo!

P rzychodził atak, niespodziew any, g w a ł­

to w ny, okropny, jakiego m ecen as już daw no nie przechodził. Ale teraz p oczuł błyskaw icznie, nagle i nieodw ołalnie, że to — koniec.

O parł się o drzew o, chrypiąc i rzężąc, cz u ­ jąc, że św iadom ość go opuszcza. N iedopalony p apieros w ypadł m u z o tw artych ust. Przechylił się przed siebie; czuł, że z su w a się po urw isku, ostatnim w ysiłkiem sam ozachow aw czym schw y­

ta ł dłonią za pień d rzew a i za trzy m ał się jakoś, tylko kilka k am yk ów i parę grud w yrw anej z pod korzeni ziem i poleciało n a dół, zsuw ając się aż do rzeki.

K onał. Nogi jego były w yżej, całe ciało 4

(52)

w pozycji skośnej, g ło w a n a dele, oczy m głą zachodzące p atrz ały w ciąż przed siebie w dół.

P ra w ą ręk ą trz y m a ł się kurczo w o pnia, lew a n o g a zaczepiła się o w ystający korzeń. Dzięki tem u ciało m ece n asa zatrzy m ało się i dalej w dół nie spad ało .

O statniem spojrzeniem ko n ający ch oczu, oczu w yb ałuszonych, w y chodzących z orbit i krw ią zaszłych, c h ło n ą ł S a ty r cudny zw id sto­

jącej w niedbałej pozie n a brzegu nagiej N ajady.

Zosia po chwili p o d n io sła dłonią ręcznik i w y ta rła plecy i piersi aż do czerw oności. P o ­ tem o d rzuciła ręcznik daleko.

Zm ierzch za p ad ał. Różowe blaski k ład ły się n a falach sennie szum iącej rzeki, prześw iecały p rzez szerokie gałęzie złotych rozłożystych b u ­ ków . Z osia sta ła w ciąż n a brzeg u naga, p o g rą ­ żo n a w sennej i czystej zadum ie zm ierzchu, jak b y rozkoszując się czystem dżiew iczem pięk­

nem sw ej w łasnej istności, sw ej baśniow ej d u ­ szy, sw ego cudnego, gibkiego, dziew iczego ciała.

Oczy m ecenasa m g łą śm ierci ju ż z a c h o ­ dziły; konającem spojrzeniem w p ił się w k ru ­ czoczarn e uw łosienie ł o n a ; biel ciała N ajady m ętn iała w zastygających źrenicach, rozpływ ając się w m glistą, nieuchw y tną plam ę.

Zosia s ta ła jak cudny p osąg w różow ym z m ie rz c h u ; szum rzeki ow iew ał ją h arm o n ijn ą,

(53)

se n n ą m elodją, rzeźw e w onie dzikich słon eczn i­

ków szły k u niej z przeciw ległej łąki.

B ezbrzeżna, u ro c zy sta cisza zaległa dokoła, sp o tęg o w an a jeszcze sennym szum em fal stru ­ m ienia; czasem tylko p rzery w ało ją groźne, ostre u jad an ie ch a rta, odbijając się donośnem echem w przeciw ległych skałach.

(54)

SŁO Ń CE I BURZE. Poezje i fantazje. — K raków 1920.

FUGA W IOSENNA. P oem aty rytm iczne. — K raków 1922.

PRZY JACIELE AM ELII. R om ans ek scen try ­ czny. — L w ów 1924.

4*

(55)
(56)

Id: 0030000524264

•w aKflRNia-

MCfiMSKflFOMeW

*mjQrocwte«

Cytaty

Powiązane dokumenty

SIMR Analiza 2, zadania: całka powierzchniowa, potencjał, wzór Gaussa, wzór Stokesa 1.. Jezeli jest to znajdź potencjał

Wiadomo, że biurka I rodzaju cieszą się dwukrotnie większym powodzeniem (tzn. prawdopodobieństwo tego, że klient kupujący biurko zdecyduje się na biurko I rodzaju wynosi 2/3)..

Interpretacja tak otrzymanych miar jest następująoas w przypadku, gdy wartości ich dążą do zera,oznaoza to coraz mniejsze sróżnicowanie badanych struktur, podczas

Specjalne badania związane z warunkami życia pracowników pewnej firmy wykazały, że czas dojazdu do pracy jej pracowników ma rozkład jednostajny w przedziale od 3000 do 4800

Prosz¦ znale¹¢ baz¦ ortonormaln¡, w której macierz tego operatora jest

lucyjnej, gdzie m iędzy całościam i społecznym i zachodzą w yraźne relacje, gdzie nie m ożna zrozum ieć zachow ań elem entów bez zrozum ienia całości i gdzie

Systematic struggle between good and evil fairies throughout the entire story brings The Sleeping Beauty closer to other French fairy tales written by

Miejscem prezentowania poezji mogą być ściany bu- dynków, galerie handlowe, wnętrza trolejbusów, a nawet.. „wytatuowane" wierszami