N A K Ł A D E M W Y D A W N I C T W A „ Ś W I T ”
BŁĘKITNY WACHLARZ
ŚMIERĆ SATYRA
L W Ó W 1926
NAKŁADEM W Y D A W N ICTW A „ŚW IT".
M
zw ijm y go Jakóbem — w y ru sz y ł na w iosnę r. 1912 w podróż na południe.P od ró ż w czasach tych p rzedstaw iała się inaczej zgoła, niż obecnie po w ojnie. Przede- w szystkiem nie było granic w znaczeniu obec- nem , m o żn a było w siąść do pociągu w e L w o w ie lub K rakow ie, a dojechać bez żadnych przeszkód aż do M adrytu, nie n a ra ż a ją c się na żadne inne przykrości, ja k przegląd pakunków , o ile zaw ierały w sobie coś podlegającego ocleniu. Zapew nienie, że nie m a się nic podob
nego w sw ych w alizach, w y starcza ło na niektó
rych g ran icach zupełnie. Nie było też potrzeba paszportów ani wiz. Dla sw obody ruchów w obcym k ra ju jakikolw iek dow ód osobisty najzupełniej w ystarczał.
Jak ó b aż do cz asu nie z n a ł literalnie nic innego z w yjątkiem sw ej najbliższej ojczyzny M ałopolski, m ożna sobie więc w yobrazić, z ja kiem uczuciem ru sz a ł w drogę, zw łaszcza będąc
now e w rażenia.
Jak ób by ł przedew szystkiem wielbicielem przyrody. Z nał on K arp aty i potrochę T atry . P o k o ch ał te góry ojczyste nad życie, u p a ja ł się ich pięknem z tym zachw ytem , do jakiego zdolna je st tylko pierw sza, św ieża m iłość, ale bez w ątp ien ia p ra g n ął jeszcze czegoś po nadto.
C zuł w sobie ten pęd w dal, w łaściw y sw ym latom , a n azw y geograficzne, n azw y w ysokich szczytów alpejskich, w ysp dalekich i egzoty
cznych, zam orskich lądó w i półw ysp ów , m iały dla niego coś m agiczneg o, elektryzującego dreszczam i niepojętem i, rajskiem i i aw an tu rn i- czemi. Ma jeszcze przed so b ą cały św iat, tyle do odrycia i do w idzenia, że życia chyba całego m u na to nie starczy.
A on — m usi, m usi pozn ać całe piękno ziemi, upoić się każdem jej pięknem od bieguna do rów nika i od ojczystej E u ro p y aż po rajskie ostrow y Oceanji.
E p o k a, n a tle której Jak ó b w stęp o w ał w progi m łodości, b y ła dość sp o so b n a do tego, aby m arzenia takie w m iarę urzeczyw istnić. Nie trzeb a n aw et do tego było być jakim ś n a d z w y czajnym bogaczem . K ażdy u rzędnik pań stw o w y na nieco w yższem stan o w isk u m ógł sobie p o zw olić corocznie n a k ilkutygodniow ą podróż nad m orze, do Szw ajcarji, lub do W łoch. P ro
fesorow ie, rozp o rząd zający co ro k u dw om a om al m iesiącam i ferji, mogli s'ę p u szczać w da- lekie podróże do Norwegji, H iszpanji, Afryki, do E giptu naw et, mogli n aw et odbyć dw um ie
sięczną podróż doo k o ła św iata. M ógł sobie n a . w et na to pozw olić k ażdy synek u rzędnika kolejow ego, ro z p o rz ą d z a ją c y — ja k w ia d o m o —- przed w o jn ą w olnym biletem jazd y kolejowej, zarów no w ojczyźnie jak i zagranicą.
Jakób rów nież był synem w yższego u rz ę d nika kolejow ego. S p raw a biletu nie p rz e d sta w ia ła w ięc żadnych trudności. Ale to jeszcze nie w szystko. T rzeb a mieć przy sobie i pienią
dze a jak o ś jeszcze przecież odpow iedniego sta
now isk a nie m iał. D ostał jed n ak w tym czasie w łaśnie jakiś legat po dziadku w w ysokości około tysiąca k o ro n i postan o w ił go zu ż y tk o w ać na pierw szą sw oją podró ż w św iat.
Jak ó b m arzył o górach, o górach dalekich i obcych. M arzył o szczycie M ontblancu, w idział już sam siebie w dzierającego się n a lodow ce O rtlęra, stojącego z zap arty m tchem n ad prze
p astn y m kraterem E tny, w spinającego się na jak iś stro m y szczyt n a w yspach K anarji, skąd się ro z ta cza nieziem ski w idok n a sto błękitnych w ysp A tlantydy. Albo gdzieś jeszcze dalej w No
wej Zelandji, w A ndach, w H im alajach —■
Ale oprócz tej taternickiej jakiejś tęsknoty była. w jego piersi tęsk n o ta ja k a ś odrębna,
stem i przestrzeniam i Ligurji, Neapolu i Sycylji.
T ęsknotę tę nosi w swej piersi każdy północ- m k, każdy syn k ra in y mgieł, deszczów i śniegu, gdzie słońce je st rzadkim gościem , a sło ta i szarość codzienną om al ohydą i nędzą T a tęsk n o ta za słońcem była w rie si Jak ó b a czem ś odrębnem , niew ypow iedzianem — m ógł kochać piękno ojczyste, sw oje K arpaty i T ^try, a prze
cież gonić m arzeniem w jak ąś dal słon eczn ą a nieznaną, prześw ietloną jasn o ścią rajską, pełną przecudnych barw i kw iatów .
I w reszcie — kobiety. Kobiety, k o b itk i, dziew częta. — Jakób zn ał je jeszcze m ało, b a r
dzo m ało. Janki W andzie, M arysie — tak, ale jeszcze coś nieznanego. Jak ieś nam iętne W łoszki, H iszpanki, T u rc zy n k i. Ja k a ś m ężatk a, bo g ata am ery k an k a p o zn an a w pociągu. Ja k a ś księż- n'".zka, ja k a ś hrabina, ja k a ś śpiew aczka, ja k a ś m łodziutka hrabianka.
T o ju ż była podziem na niejako część m a
rzeń naszego dw udziestolatka. Piękno p rz y ro d y — zapew ne. T o coś cudnego. Ale przecież tło tylko. D opiero przygod a — kobiecość — m iłość ---
Jak ó b oficjalnie niejako sam nie p rzy zna
w a ł się przed sobą do tych podziem nych tę sknot. G łów nie przecież chodziło o poznanie now ych, niezw ykłych krajobrazó w . N aturalnie,
jeśliby przy tej sposobności n ad a rzy ła się ja k a ś p rz y g o d a — bezw ątpienia, nie by ł to cel głów ny, ale w każdym razie przypraw a, k tó rab y u ro k o wi p odróży d o d ała jakiegoś sm ak u zakazaneg o obok tęsk n o ty m arzycielskiej zaspok oiłaby i inne instynkty i poryw y w sposób w strząsający , o sza
ła m ia ją c y i trium falny.
T e myśli, te m arzenia, te tęsk n o ty czy p o ryw y _ to bagaż podróży w spom nian ego m ło
dzieniaszka. Jest rzeczą om al pew ną, że conaj- w yżej w dziesięć lat później śm iać się będzie z tego w szystkiego, z sw ej naiw ności i dzieciń
stw a, ale w tedy w łaśn ie w szystko to m iało w sobie niepospolicie pociągający czar św ie
żości, m łodości i poetyczności. Ach ilu w rażeń niebyw ałych boskich, rajskich, zak azan y ch , sp o dziew ał się od tej podróży — a w ty ch m a rz e niach o jakichś niebyw ałych w ra żen ia ch p rzy
szłości leży m oże najgłębszy czar dzieciństw a i m łodości.
Jak ó b już od K rak o w a oglądał po tro ch ę kobietki, bardziej jed n ak n a razie m arz y ł o kraj
o brazach. T em bardziej po w yjeździe z W iednia do In sb ru k u . Zbliżał się do Alp. Solnogród.
T y m czasem noc n a sta ła , zasn ął w sw ym w y godnym przedziale i zbudził się dopiero nad ranem w In sbruk u.
T u trzeb a było przesiadać. W y siad ł więc, z a nim bagażow y niósł dwie dość d u że walizy,
gdyż Jakób w y b ra ł się conajm niej n a sześć tygodni i m yślał dotrzeć conajm niej do Hiszpa- nji, n a razie k u rs sw ój kierow ał w p ro st na p o łudnie przez Bożen i T ry d e n t ku W łochom .
W ypił w re sta u rac ji kaw ę, posilił się przy bufecie, po chwili ju ż u jrz a ł nadjeżdżający swój pociąg w którym p o stan o w ił um ieścić natych m iast bagaże, by zyskać w ygodny przedział.
D eszcz padał. Ciężkie, białe chm ury w isiały na stokach strom ych ścian górskich nad m ia
stem . D resżcz w strz ąsn ął ciałem Jakóba. Mimo- woli za p iął dość g ru b y jesienny raglan, który nosił.
Nagle o glądnął się m imowoli. Jak a ś szczu
p ła kobietka przeszła obok niego, bardzo ele
gancko u b ran a. O dw róciła się n a chwilę. Jakób u jrz a ł jej cudne, baśniow e, zagad kow e błękitne oczy.
„Morskie oczy" — pom yślał. P rzypom niał m u się jakiś obraz belgijski, sym bolisty, zdaje się F erd v n an d a v an Gogha. W siad ł za nią do tego sam ego przedziału. Ale nieznajom a sie
działa ju ż naprzeciw jakiejś pani, pog rążon a w ożyw ionej rozm ow ie; nie za u w aży ła Jak ó b a bynajm niej. Poszedł dalej i um ieścił się z b ag a
żam i w w ygodnym przedziale drugiej klasy.
Siedzenia były obite p urpu row y m aksam item . Przed w ojną.
Zapłacił pakierow i i w yszedł [na k urytarz.
Przeszedł obok przedziału, gdzie siedziała błę- kitnooka. Z auw aży ła go teraz i uśm iechnęła się do niego, ale tylko oczyma,
Jakó b cofnął się, jak b y zaw stydzony, jak b y grom em rażon y.
S ta n ą ł na chwilę przy oknie k u ry ta rz a . ę o to m oże b y ć za jed n a. P ew nie ja k a ś aktorka.
Nie, to m ężatka, ja k a ś m łodziutka m ężatka.
A m oże to p a n n a ? Jakób s n u ł pom y sły n ajd zi
w aczniejsze. T y m czasem pociąg w y jec h ał z hali, Jakób w szedł zn ow u do sw ego p rzedziału i siadł przy oknie.
Było ju ż całkiem ja sn o . Ale k ra jo b raz nie zm ieniał sw ego c h a rak teru ponurego i p rzy g n ę
biającego — i Owszem, św iatło dzienne szare i bezbarw ne, przesiąknięte m g łą i w ilgocią m n o żyło tylko jeszcze p o n u ro ść tych w idoków . Przejechali przez W illten i w jechali w groźny sillski jar. Z głębokiej otch łan i dochodził w górę szum spienionego p o to k u p rzejm ującą, prze
ciągłą, dziką m elodją. Jakób przytulił tw arz do szyby i p atrzy ł n a zam ek A m ras, sterczący hen w dole; ale w sercu m iał ju ż obraz słodki, ra j
ski, ro m antyczny. T a k ponuro m u było i słodko.
T e oczy, te błękitne oczy. Nagle odw rócił się, usły szaw szy lekkie, jakby skrad ające się kroki n a korytarzu. T ak chm urno było i ciem no, je chali w e m gle, k tó ra w e sz ła już aż do spadku otchłani, d ziw na ciem ność za p a n o w a ła w tych
pędzących kom natach. Jakieś przeczucie szep
tało m u s ło w a słodkie i tajem ne, serce głośniej u d e rz y ło ,
I rzeczyw iście — b y ła to ona. Przeszła, a raczej przeleciała, p rz esu n ęła się z szybkim szelestem . Z nów p rzez szybę sp o tk ały się spoj
rzenia oczu. B yła bez kapelu sza i zarzutki, n a b ark ach m iała jasnozielony szal, z a u w a ż y ł też, że była w czarnej, lśniącej sukni, w łosy m iała jasn o p ło w e złote, za cze san e n a uszy. I on, p rzyzw yczajony do takich dziw nych, w abiących spojrzeń kobiecych, nie m ógł dług o patrzyć w te oczy. Jak blask, ja k grom słodki uderzyło w niego to spojrzenie; odw rócił się szybko, za
rum ienio ny ja k d zieciak; ja k iś uśm iech niepoję
tego szczęścia ro z ja śn ił n a chwilę jego usta.
W tej chwili rozległ się gwizd głośny i ostry i pociąg w jechał do pierw szego tunelu przez górę Isel.
N agle ciem no się zrobiło, po chwili lam pa u góry z a ja śn ia ła m ętnem , purpurow em św ia t
łem, Z no w u jak iś cień p rz e su n ą ł się za szybą.
Jakób nie m ógł w ytrzym ać i w yszedł n a k ury - ta rz. N a tk n ą ł w p ro st n a n i ą ; w w ąskim k o ry tarz u przesunęli się obok siebie, do tykając się piersiam i i b a rk a m i; przez chwilę u cz u ł oddech g o rą cy n a sw ej tw arzy , m u sn ą ł w ło sam i jej w łosy . P łom ień w strz ąsn ął nim całym . Ju ż w yjeżdżali z tunelu. Przew iała, przep ad ła zn o w u .
T eraz byl zły n a siebie, że nie sk o rz y sta ł ze sposobności, że nie n aw ią zał rozm ow y. Kręcił się po k u ry ta rz u i nie m ogąc się ju ż p o w strz y m ać, poszedł w tam tą stronę, gdzie przepadła.
T eraz zo b aczy ł j ą ; siedziała w przedziale peł
nym pasażerów . P a trz a ł dłu g o n a nią. Nie z a u w a ży ła go, zajęta ro zm o w ą z siedzącą n a p rz e ciw tłu stą , siw ow łosą m a tro n ą , k tó ra opow ia
d ała coś, żyw o gestykulując. W przedziale było jeszcze trzech m ężczyzn w starszy m w ieku i jeszcze ja k ie ś kobiety, o ile przelotnie m ógł z a u w aż y ć. Przeszedł, otw o rzy ł drzw i w a g o n u i w y szed ł n a żelazną platform ę.
Po chwili pociąg w jechał do drugiego tu nelu. Z aw iał ostry w ilgotny w iatr, czarne kłęby dym u u d erzy ły go w tw arz, ale um yślnie nie u s u w a ł s ię , to nu rzan ie się w czarnej zag ad k o wej ciem ności sp ra w iało m u dziw ną p rzyjem ność, n o z d rz a ro z w arte chciw ie chw ytały o ta c z ającą go zew sząd w oń sm oły i w ęgla, czuł się dziw nie w esołym i rzeźkim , p a trz a ł n a po
czerniałe, ociekające śliską wilgocią, w klęsłe ścian y tunelu, po których u piorne p rz esu w ały się przyćm ione św iatła okien i długie cienie p ę
dzących w agonów . W yjechali z tun elu, ale J a kób nie w ra c a ł do środka. C hciał coś p o sta n o wić, coś w ym yśleć, ale nie mógł.
T eraz, po krótkiej przerw ie, ulew a zn ow u ru n ęła. G rom y zn ow u zaczęły się odzyw ać.
Jakób w szedł do środka. Przeszedł, ale zn o w u go nie zauw ażyła. S y tuacja w y d a w ała m u się ju ż głupia. N o! — szep tał do siebie, tup iąc n o g ą — co z tego będzie. Przejechali jeszcze przez parę tunelów . Pociąg sta n ą ł w Patsch.
N aczelnik w czerw onej czapce, z nastaw ion ym k apturem , chodził w zdłuż p o c ią g u ; p a ru ze służby kolejow ej biegło szybko z jakim iś p a kunk am i. Lało ja k z cebra. W y jął z kieszeni gazetę i zaczął przeglądać ilu stracje; nie m ógł w cale czytać.
Nagle odw rócił s ię ; ktoś o d su n ął drzw i i w szedł do przedziału. B yła to ona. Jak ó b mi- mowoli w stał, tw arz jego p rz y b rała w y ra z uśm iechnięty, uprzejm y i le k k i; sta ra ł się o ile m ożności zdusić w sobie zdziw ienie i zachw yt, choć serce biło m u ja k m łotem .
— P an pozw oli? — p ow iedziała lekką, m o nachijską niem czyzną.
— Ale ow szem , proszę bardzo !
U siadła bez najm niejszej żenady naprzeciw .
— P an w ybaczy, że w targ n ęłam ta k do pańskiego p rzed ziału — m ów iła, rozgląd ając się z ciekaw ością d o o k o ła — ale w tam tym prze
dziale nie m o żn a w ysiedzieć. Nie m ogłam ju ż tam w ytrzym ać, taki tam natło k.
— Ależ proszę pani, czyż to jest mój w łasn y przedział, czy co ? K ażdem u w olno przecież w ejść. Nie kupiłem go przecież dla sie
bie. Ha, ha, ha. A zw łaszcza pani — rzekł uśm iechając się słodko i tajem niczo.
— Co ja ? — z a p y ta ła ciekaw ie, w p a trzo n a w niego roześm ianem i, zaintrygow anem i oczym a.
— P rzeczuw ałem , że p an i tu wejdzie.
— T a a k ? Oo! Skąd p a n m ógł wiedzieć?
— P oznałem p an i chód po tym takim sze
leście, no —
— T a a k ? T o ciekaw e!
— Przedtem pani p arę razy przeszła przez kurytarz.
— P a n ta k u w a ż a ł?
— No, pytanie, przecież kiedy tylko pani w siad ła do w a g o n u , jeszcze w In sbruku, um yśl
nie stałem w kory tarzu , czekając czy pani m oże nie w yjdzie — g a d a ł Jakób zap u szcz ając się nieopatrznie w paplaninę, której k o ń ca i sen su jeszcze nie w idział.
Ale te oczy! Przez cały czas rozm ow y, śm iejąc się z żartobliw ym w yrazem tw arzy, śle
dził te oczy, ja k gdyby chciał n a zaw sze w p a
mięci u trw alić sobie ich obraz, ja k gdyby bał się, że z a ra z ucieknie i ju ż tych “oczu nigdy, nigdy nie zobaczy. I ciągle to przeczucie szczęsne, roześm iane, rozpierające pierś radością p ija n ą ! Ale czuł, że zanadto prędko jedzie do nieba. Zm ienił w ięc tem at rozm ow y.
— P ani w siad ła w Insbruku, niepraw da?
— T ak , a pan ?
— J a z M onachjum , a w łaściw ie z jeszcze dalej.
— D aleko p an jedzie?
— O tak ! — ale Jakób sp o jrza ł z pew nem nieuk o n ten to w an iem n a pędzące chm ury, p rzy pom niaw szy sobie poprzednie sw e troski.
— C zegóż pan się tak patrzy? Nia bój się pan, będzie p ogoda.
— O h! ła d n a pogoda, będzie tak przez cały dzień Ale m niejsza z tem .
— Ale zobaczy p an , będzie ślicznie na dw orze, ja k ja m ów ię.
— J a pani w ierzę Ale...
— Co ale? Jechałam tędy ju ż tyle razy. Ja ju ż wiem dobrze. Och, ale ja m uszę się pójść p o p atrz y ć, co robią m oje paku n k i — m ów iła w sta ją c nagle przed nim.
Kiedy tak stała przed nim, śliczna, słodka, za g ad k o w a , zdjęła go n a g ła chętka, by rzucić się n a nią, objąć i p o cało w ać w u sta . Mimo- w oli w stał, ruchem nagłym , zanadto g w a łto w nym i dzikim . P o p atrzy ła m u w oczy, u śm ie
ch a ją c się zagadkow o.
— P ani ju ż idzie?
— Nie bój się pan, w tej chwili w rócę.
M uszę się tylko popatrzyć.
W ybieg ła szybko, zostaw iając n a k a n a p c e . w achlarz, k tó ry przedtem trz y m a ła w rękach.
W achlarz był zw inięty, w białej kościanej o p ra wie J u ó b ro z su n ął go nieco i u jrza ł dzikie paw ie pióra. W róciła po chwili i u siad ła zn ow u naprzeciw .
M yślałem , że pani ju ż nie przyjdzie — rzek ł m łodzieniec ża ło śn ie słodko
— Aloż byłam tylko przez krótką chwilę!
— Dla pani k rótka, ale dla m nie długa, proszę pani — popisał się b an a ln y m frazesem , w ypow iedzianym je d n a k w tonie głębokiego u czucia, choć w pół żartobliw ie.
— D opraw dy? Jesteś pan strasznie niecier
pliwy.
C óż ja jestem tem u w inien, że p an i jesteś tak straszn ie przyjem na.
— Ja p rzyjem na? — m ów iła z udanem zdziw ieniem , podnió słszy n a niego szero ko ro z
w arte oazy, ale jak b y z lekkim zaw odem , że k om plem ent był zbyt słab y . N atychm iast s p u ściła. oczy głęboko w dół, za k ry w ając je całkiem rzęsam i
Jakób popraw ił się szybko.
— P rzyjem na? to za m ało pow iedziane.
P ani jesteś...
— No, co? — p o d n io sła nagle oczy.
— H a, ha, ha? — zaśm iał się Jak ó b i z ło żył u s ta w wiśnię, — No w ie pani, ale...
W tej chwili blask sło ń ca p rz ed arł się przez chm ury, w pad ając nagle do ś >dka pękiem
B łękitny w achlarz, 2
uko śn y ch prom ieni. Zrobiło się dziwnie jasn o , choć całe niebo pełne jeszcze było pędzących chm ur.
— A widzi p a n ! — podniosła się i klasnęła ra d o śn ie w dłonie. — M ów iłam , jeszcze pół go dżiny, a będzie ślicznie n a dw orze.
— Ślicznie, ślicznie! No, proszę pani.
— Pani je s t z M onachjum . N iepraw da?
— S kąd pan wie?
— P oznaję po wym owie.
— Rzeczywiście. — M rugnęła oczym a,
— W idzi pani.
— Z gadł pan.
— P ani jesteś a k to rk ą ?
— Kto p a n u pow iedział?
— No cóż w tem złego? Mnie ak to rk i b a r
dzo się podobają, zw łaszcza jeśli m ają takie błękitne oczy.
— T aak . H a, ha, h a ! Ale ja w cale nie jestem ak to rk ą m ój panie. Co p an u w padło do
głow y.
C hw yciła dłonią w a ch larz i ro z p o sta rła go cały. Był bardzo duży, cały z wielkich, dzikich paw ich oczu. T rz y m a ła go na łonie, u d erzając się nim co chw ila po kolanach.
— No, pani jesteś m ężatką i to...
— H a, ha, h a ! J a m ężatk ą? H a, h a !
— W ięc nie chcesz mi pani podać bliższej swej konduity?
— A"pooo p a n u wiedzieć? Cóż to p a n a ob
chodzi ?
— No to bądź p an i tak ła s k a w ą i pow iedz mi p rzynajm niej, jak się pani n az y w a po im ieniu ?
— C óż to p a n a tak interesuje?
— W idzi pani, że in teresu ją mnie w szystkie szczegóły, odnoszące się do pani.
— Niech p an a nie in tere su ją żadne szcze
góły, tylko ja sam a. Z resztą, zgadnij p an.
— M arja.
-— O h! — sk rzy w iła się.
— Zofja.
G est podobny ja k poprzednio.
— Paulina.
T a k sam o.
— Nelly.
T a k sam o.
— Lilly.
T a k sam o.
W ym ienił jeszcze parę im ion, z ra z u na chybił trafił, potem ju ż dobierając z nam ysłem coraz dziw niejsze i rzadsze. W szy stk o bez
ow ocne.
— No w ięc pow iedz mi p an i sam a, widzi pani, że nie m ogę zgadnąć.
— Nie chce m i się.
— P roszę p a n ią bardzo.
— Poco p a n u w iedzieć?
2*
— Kto wie, ja k długo będziem y razem jechali, a tak przynajm niej będę m ógł p an ią w spom inać po im ieniu — paplał m łodzieniec.
— O, nie w ielka pociecha dla pana. Poco w spom inać. T o niezdrow o. Ja z pew nością nie będę w spom inać. A p an także nie.
— O, pani się grubo mylisz. Mnie, jeżeli się kto ś rzeczyw iście podoba, to znaczy, jeżeli rzeczyw iście odniosłem głębokie w rażenie... — m ów ił z zachw ycającym uśm iechem .
— Nie wierzę, nie kłam pan, nie jestem ta k a głupia, ja k się p a n u zdaje.
W taj chwili pociąg w jechał do wielkiego m iihltalskiego tunelu. Słabe p u rp u ro w e św iatło zajaśn iało u góry.
Jakób, o p arty pierwej o ścianę, m im owoli pochylił się w stronę swej tow arzyszki. K olana ich zetknęły się n a chwilę. O dsu nęła się.
— Daj mi p an gazetę — pow iedziała p rzy
ciszonym głosem .
Jakób, nie m ów iąc ani sło w a, chw ycił ją za obie ręce i szybko p o ca ło w ał w sam e usta.
—- Oh, mój panie — w stała.
Jakób przechyliw szy się nad nią, p o cało w ał ją w k ark długim , przeciągłym , chciw ym p o c a łu nkiem . W y rw a ła się,
— Jeśli tak, to d o w id z e n ia ! — W yb ieg ła n a k u ry tarz.
W zrok. Ja k ó b a spoczął n a w achlarzu, który leżał n a podłodze. P odniósł go i trzy m ając go w dłoni, w y szed ł za nią.
— Proszę pani, zap o m n iała pani w achlarz.
S ta ła przy drugiem oknie z m iną wielce bezrad ną.
P rzystąpił do niej i ro z p o sta rłszy w achlarz, zaczął ją z lekka u kośnie w achlarzow ać. O trząsła się, o dw róciła głów kę.
— D laczego pani się gniew a? M usiałem , słow o daję, że m usiałem . Cóż ja jestem tem u w inien, że pan i m a takie przecudne u s ta — szeptał.
— Panie, daj mi p an spokój. — O dw róciła głów kę k u n ie m u , sp o jrza ła m u w oczy niby z oburzeniem , niby filuternie. Nagle za
śm ia ła się.
— Ale pani w ejdzie z pow ro tem ? P roszę pani,
— Oddaj mi p an w achlarz.
W y rw a ła m u go z rąk.
— Ale — m ów iła z w ahaniem p atrząc na niego — będzie p an grzeczny ? Będzie p an cicho siedzieć?
— Nie, będę siedział ja k w kościele przed M adonną i będę pani tylko p atrz ał w oczy.
Jak ó b sta n ą ł obok dzwi z m iną bardzo ugrzecznioną i n ap u sz o n ą. C hw yciw szy je d n ą dłonią za kraw ędź drzwi, d ru g ą w yciągnąw szy
w górę ruchem za p raszający m do śro d k a, mó»
w ił w yraźnym , choć przyciszonym głosem :
— Prosim y, p rosim y do środka, P roszę w ejść.
W eszli i usiedli. W łaśn ie pociąg w yjeżdżał z tunelu i w idok był jak b y przeobrażony, ja k b y w jechali w jakiś św iat no w y i czarodziejski.
W jechali nagle w błękit przeczysty, przejasny, błękit alpejskiego p o ra n k u ; uśm iechnęli się do siebie z dziw nej, słodkiej radości.
— S pu ść p an szybę!
— W tej chw ili!
W s ta ł i w y k o n a ł rozk az sw ej zagadkow ej rusałki.
Świeże, rzeźw e, górskie pow ietrze, przesy
cone w ilgocią i żyw iczną w o n ią bliskich lasów , zaw iało do środka.
— Ja k ślicznie? — zakrzyk nęła.
Ani jednej chm urki nie było w idać n a nie bie. Ja k b aśń niepojęta, tajem nicza i słoneczna rozw ierał się przed nim i ten św iat błękitny i zielony. Lekki w iatr w iał jeszcze po zboczach w ysokich paszcz. C ały ja r pełen by ł szerokich, rozłożystych, uginających się k u ziem i jabłoni, które stały w białym p rzepychu kw iatów . J e chali przez tunele, w jeżdżali w słońce, przep a
dali w ciem ności, całow ali się bez końca, wsta«
wali, siadali, wychodzili na korytarz, w racali.
G adali o najrozm aitszych głup stw ach, przeplata
jąc rozm ow ę śm iechem , żartam i, uściskam i, przed którym i jed n ak broniła się coraz słabiej.
D a w ała się ju ż całow ać bez kresu i m iary;
przed zam acham i dalej idącym i u siło w ała się jeszcze bronić.
— Ale dokąd pan i w łaściw ie jedzie? — za p y ta ł ra z Jakób, kiedy stali w k ory tarzu.
— Jadę do G ardone, do mojej siostry. Jedź pan ze m ną także.
— O, byłem tam , rzeczyw iście tam ślicznie.
— No, jed ź pan ze m ną, będziem y się św ietnie baw ić.
T aa k ? A w ięc dobrze, jad ę z panią.
— Jedzie p an ? — z a p y ta ła nagle obcym głosem .
— Jad ę!
— Nie, niech pan nie jedzie. Nie, n e, nie c h c ę !
— Co? T ow arzystw o m oje nie byłoby pani przyjem nem ?
— Co ? P an a tow arzystw o ? Nie, nie.
S ta ła chwilę odw rócona ku oknu, z a p a trzon a.
Jakób stał za nią, z a k ło p o ta n y z lekka i ździw iony.
O dw róć ła się i sp o jrza ła m u uw ażnie w oczy, w jsg o oczy zielone, o w yrazie lekko m yślnym , dw uznacznym , sw em i oczym a błękit- nem i, ogrom nem i, baśm ow em i.
N agle z a p y ta ła :
— P a n bardzo bogaty?
— No, tak , tyle ile trzeb a — odpow iedział niedbale.
— Eh, p an m usi być bogaty , p an bardzo ładnie się ubiera — obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głow y.
— Nie pow iem bogaty, ale jestem dość z a m ożny.
— Ale dlaczego pan i w łaściw ie p y ta?
— T ak, w padło mi do głow y.
T ym czasem przejechali ju ż d aw n o B renner i G osen sass i zbliżali się ju ż do Sterzing. J a r sta w a ł się ju ż coraz szerszy. Jak ó b p atrz ał przez okno n a w ysokie zielone lasy i w ra c a ł do błękitnych oczu.
B iałe, długie, leniw e ch m u ry p ły n ęły p o woli po błękitach, w ysoko n ad lasam i, rzu cając ciem ne, długie, su n ące cienie n a w ilgotną i m ie
niącą, p ełn ą jeszcze deszczu, zieleń. T o w a rzyszka trz y m a ła w rączce szeroko rozłożony w achlarz, zak ry w ając nim c a łą sw ą tw a rz y c z k ę ; w idać było tylko oczy wielkie, zapatrzone.
Jakób p atrzał n a dzikie paw ie oczy i podnosił w zrok ku laso m ; cd lasów do ch m u r białych, leniwych, potem oczy sp ad a ły ku jabłoniom , ku białym kw iatom i znów w ę d ro w ały jak b y pod zaklęciem m agicznem ku tym oczom naprzeciw , oczom zapatrzonym w jego oczy, w sposób z a
gadkow y i chłonący. I ten w achlarz,' te dzikie pióra — —
Nagle, w pew nej chwili, po długiem m il
czeniu z a p y ta ła :
— Podobam się pan u ?
— Kocham panią.
— P an mnie kocha?
— W eź pani w achlarz. Dlaczego p an i tak trzym a ciągle w achlarz przed tw arzą, nie m ogę widzieć nic, ani ust pani, ani uśm iechu . Proszę p an ią bardzo. No w eź pani w achlarz,
— Poco p a n u widzieć więcej. Siedź pan cicho i p atrz się pan w m oje oczy.
D ługie, przeciągłe spojrzenie.
— Chcę widzieć pan i u sta. M uszę w idzieć p an i u sta.
— Nie.
— Proszę.
— Nie.
P a trz a ła w niego w sposób ta k przeciągły, dziw ny, tajem niczy, że dreszcz w strz ą sn ą ł nim całym . Jakiś dziw ny niepokój zaczął go o g a r
niać, przeczucie m ętne i niepojęte. Jakieś ździ- w ienie niew y tłum aczone, zagad k o w e zaczęło go ogarniać. Nie p atrząc w bok, w idział w ciem nem zw ierciadle, przy drzw iach k ory tarza, cienie ogrom nych lasów i dziki błękit nieba. T ak Ciemno i błękitnie m u było. Słodycz przedziw na
w nim się rozlew ała, zdziw ien;e płynące z oczu przecudnych.
— No, p roszę pani.
O dsun ęła w achlarz. U kazały się u sta, prze słodkie, ogrom ne, w ilgotne, złożone w w iśnię, u sta czekające i w abiące. A oczy błękitne z a szły m głą sennej wilgoci.
Z łączyły się u s ta w długim przeciągłym p o c a łu n k u bez końca. A oczy były tak z a p a trzone w siebie, że zlew ały się w ja k eś życie baśn io w e i dalekie, ja k gdyby ju ż nigdy nie m iały się oderw ać od siebie i trw ać w z a p a trzeniu w ieczystem . Ale oczy kobiety były oczym a zw ycięskiem i, zd a w ało m u się, że oczy te ch ło n ą z niego c a łe życie, rozpłom ieniając krew i d arząc n iem ocą dziw ną i przesłodką, z trudem ju ż przychodziło m u ocknąć się, by coś pow iedzieć.
— Pow iedz mi pani, że p an i m nie kocha.
— K ocham p an a .
U kryła się znów za w achlarzem . Po chwili p o su n ęła go i z a k ry ła nim ca łą tw arz chłopca.
W idać było tylko oczy zielone.
— P an m a oczy zielone. Dlaczego p an się tak n a m nie patrzy?
O djęła w achlarz i po ło ży ła go n a boku.
Byli ju ż z a F ranzensfeste. B yło coraz cieplej i słoneczniej. D obiegało ju ż p raw ie południe, ta k cicho było j sennie.
P oło żyła rączkę n a gorącej ram ie okna.
P o ło ży ł sw ą dłoń n a tej białej m ałej i pulchnej rączce i obie dłonie leżały w sennem , leniw em , cieple południow ego słońca. D reszcz przeszedł przez niego, dreszcz gorący, senny, leniwy, U śm iechnął się do niej, jak b y przez sen. T ak błękitnie było i słonecznie.
— Pow iedz mi pan. ile p an m a lat?
— D w adzieścia cztery.
— T ak? A ja m yślałam , że p a n m a n a j
w yżej d w adzieścia lat. P an ta k m łodziutko w y
gląda.
Nie m ógł ju ż nic odpow iedzieć, uśm iechał się tylko.
P od n io sła zn o w u w ach larz i z a k ry ła sobie tw arz. I zaczęła znow u p atrzeć tak dziw nie, tak słodko, ta k dziwnie...
Jak ób nie w iedział ju ż , co się z nim dzieje.
Żeby coś takiego było m ożliw e, to nie do w iary.
Jak b aśń . C zuł, że tonie w śnie. U czucie niepo
jętego szczęścia rozp ierało m u pierś. I m usiał patrzeć, m u siał p atrzeć ciągle.
Czuł, nie m ogąc się odw rócić, ja k biegną zielone, og ro m n e lasy, ja k u k a z u ją się w ysokie, śniegiem p o kryte szczyty, jak sennie, powoli p ły n ą chm ury n a niebie, ale nie m ógł ani na chw ilę od erw ać się od ty ch oczu, k tóre go p rz y k u ły do siebie niew olą sło d k ą i senną, ja k oczy w ę ża p rz y k u w ają do siebie sw ą ofiarę.
Mijali stacje, przepaście, tunele i ja ry bez końca. Nie w iedział ju ż nic. Nie w iedział już sk ąd jedzie, skąd jest, d okąd zdąża. S p ał p a trząc. I nie m ó g ł w yrzec ani sło w a ; czasem zd u szo n y szept w yszedł na u s ta i ro zp ły n ął się w m ętnym bełkocie. U to n ął ca ły w błękit
nym czarze.
Raz tylko przew inęła m u się m yśl:
— To czarow nica.
A p o te m : Zielone lasy...
Jechali w zd łu ż sennych złotych bukow ych puszcz. W pew nej chwili m łodzieniec, jak b y tknięty dziw nem , dalekiem w spom nieniem , od
w ró cił n a chw ilę tw arz i u jrz a ł zaw ro tn ie w y
soko n a d lasam i szalone, ostre w irchy O grodu Róż. Ale po chwili w rócił do oczu.
N iew iadom o, ja k dłu g o ta k jechali. W pew nej chwili sp u ściła w achlarz i p o ca ło w ała go w u sta . Potem w stała, nie spuszczając go z oczu.
Z aw ah ała się n a chwilę. Jakiś uśm iech za
g adkow y i błędny igrał n a jej ustach.
W reszcie pochyliła się nad nim, zbliżyła się do niego całem ciałem , p atrz ąc m u ciągle w oczy. P odniosła p ra w ą rączkę i skierow ała ją bez w a h a n ia k u w ew nętrznej stron ie zapię
tego tu ż u rk a , k u kieszeni. W y ciągn ęła portfel.
Niepojęty b u n t w strz ąsn ął ca łą k rw ią jego.
C hciał w stać, chciał w y ciągnąć dłonie i chw y
cić ją . Ale nie mógł. B ezw ład niem ocy, słabości niepojętej a przesłodkiej, p an o w ał n ad nim n iep o d zie ln ie; wszelki opór był darem ny.
W yjęła w szystkie praw ie b a n k n o ty ; potem w łożyła portfel n ap o w ró t na sw oje miejsce.
I teraz, w łożyw szy ban k n o ty za wycięcie czarnej bluzki i w ziąw szy z k an ap k i w achlarz, z a c z ę ła się o d d alać. Powoli, sennie, jakby w pląsach, krok za krokiem , cicho, n a p a lc a c h ; ciągle jeszcze p a trz a ła w niego. P atrza ła tak słodko, tak groźnie, ta k ro z k azu jąc o ; kiedy ju ż b y ła w e drzw iach, za k ry ła ra z jeszcze tw arz w achlarzem , a potem , odchyliw szy go, p rz e sła ła m u w yciągniętą ręką od u st c a łu s długi, prze
ciągły, pożegnalny.
— P a!
I zn ik ła w k u ry tarzu .
Jak ó b długo jeszcze nie m ógł w stać. Jeszcze leciały lasy, w ysokie zam ki n a urw iskach, m iasta, kościoły, o grody, o d d ychał głęboko, u śm iech ając się w dziw nem niepojętem ździ- w ieniu T ak słodko m u jeszcze było. Powoli g a sła słodycz, g a sł czar błękitny, rozluźniało się sp ętan ie ; ale jeszcze nie chciało m u się ruszyć.
Pociąg sta ł w Bożen. Jak ieś po stanow ienie zro dziło się w nim , p ostanow ienie d ziałania szy b kiego, n a ty c h m ia sto w e g o ; ale przew iało, zginęło w niepojętem lenistw ie krwi. I p a trz a ł dalej,
p a trz a ł bez końca, ja k gdyby c|ągle jeszcze w i
dział przed sobą błękitne oczy.
S poro cz asu jeszcze m inęło, nim z d o ła ł się ocknąć. W reszcie w stał i m achinalnie sięg n ął d łonią do portfelu. W y jął go. Był w nim jeszcze je d e n tylko b an k n o t pięćdziesięciokoronow y.
— No, w sp an ia ło m y śln a dziew czyna. D o
brze, że mi przynajm niej tyle zo staw iła . No, ale o b ło w iła się d o b rz e ! A m am a m ów iła, żebym nigdy nie nosił ze so b ą tyle p ie n ię d z y !
W y siad ł w T rydencie. Ale nie m ógł tu w y siedzieć. Po godzinie bezradnego w łóczenia się po m ieście Jak ó b w ró cił n a dw orzec, zjad ł w restau racji kolejow ej obiad i w siad ł do po
ciągu jad ąc eg o do Tezze. Z P rim olano p ojechał do W enecji, sk ąd n aty ch m iast zatelegrafo w ał do dom u po pieniądze. ^
J
przew y ższa je n aw et poniekąd pięknością.K rajob raz zakopiański jest m oże bardziej w znio
sły, ale mniej h a r m o n ijn y ; k rajo b raz Jarem cza jest sielanką u stóp w zniosłości, je st zam kniętem w niedużej lecz uroczej dolinie cackiem , pełnem cudów , u ło żo n y ch w jak iś u m iar poetyczny i pe
łen w dzięku, zacisza i dzikiej dziew iczości w sp a niałych lasów . Z akopane m a tyle potoków , ale nie m a rzeki, a nic bardziej pięknego i p oety
cznego, ja k potężny górski strum ień, ja k P rut, przerzy n ający się w ąską doliną, sp ad a ją cy z si
klaw y n a siklaw ę, od Ja m n y aż do g ardzielija- rem czańskiego w od o sp ad u , poczem szerzej się już rozlew ając, ale pełen w ciąż junackiej rzeź- kości i b y strości płynie pod ścianam i i zrębam i żyw icznych borów i złotych bukow ych lasów przez Dorę, aż ku delatyńskiej kotlinie, skąd ju ż tracić za czy n a swój górski ch a rak ter i oddala się coraz bardziej od sw ej dziew iczej ojczyzny.
W ieczny, w dzień i w noc rów no głośny szum potężnego tego górskiego strum ienia, jest duszą tego krajobrazu, bardziej jeszcze niż poszum
żyw icznych drzew , który cichnie w sk w arze p o łu d n ia ; ale rzeka nie cichnie nigdy, o ży w ia
ją c w iecznie k rajobraz sw ym uroczystym kojącym szum em . T u miło jest m arzyć i oglądać w ciąż te sam e w idoki dziew iczej i w iecznie św ieżej sie
lanki, w idoki w iecznie te sam e, a przecież nigdy nie n u ż ą c e ; bo czar ten, nie trw ożąc serca zbyt po n urą i gigantyczną w zniosłością, jest czem ś wiecznie m łodem i wiecznie dziew iczem i koi w ciąż n a now o sw ą w iecznie św ieżą u ro d ą, k tó ra za każdym razem w ita w ędrow ca n ow ą niespodzianką, odkryciem i ździw ieniem .
# *
*
Pięknego dnia lipcow ego w r. 1922 szed ł m ecenas Jaw orski gościńcem z m ieszkania sw ego w willi p a ń stw a S pechtów w stronę Jam nej.
W r. 1922 Jarem cze zaczęło się ju ż pow oli od b u d o w y w a ć ; nie było tu jeszcze ożyw ionego g w aru lat n astępnych, przeciw nie, bard zo jeszcze było cicho i spokojnie, ale ju ż po okropnych spustoszeniach w ojennych w y ró sł c a ły szereg św ieżych d rew nianyeh will i dom ków , nęcących rozkosznie w ęd ro w ca z u stro n i zielonych o gro
dów . Gości było jeszcze niedużo, w porów naniu z natłokiem przedw ojennym , ale przyjeżdżało ju ż coraz więcej, w idocznem ju ż było coraz bardziej, że jeśli tylko spokojne stosunki p otrw ają
przez lat parę, Jarem cze w róci rychło do sw ej daw nej św ietności.
B y ła m niej więcej c z w a rta p o p o łu d n iu ; sk w ar upalnego dnia ju ż p olżał znacznie, lekki w ia tr chłodził pow ietrze rzeźw em tchnieniem . M ecenas był ju ż po p o d w ie c z o rk u ; w ybierał się n a d alszą turę, w znakom itym h u m o rz e ; w y w i
ja ł d rew nian ą hu cu lsk ą siekierką, krocząc lekko i elastycznie, podśpiew ując i pogw izdując.
Był to m ężczyzna w pełni w ieku, liczący czterdzieści cztery lat życia. T ry sk a ł w pro st zdrow iem i siłą ; w spaniałej tuszy, a przecież niezbyt otyły, herkulicznie zb udow any, o sze rokim baw olim kark u , robił n a pierw szy rzut oka w rażenie p rzeb ran eg o atlety.
A przecież p rz esad n a om al czerw ień tw a
rzy i nieco krótki oddech przechodzący czasem w sapanie, z d ra d z a ł czasem słab ą stro n ę tego atlety, słabe serce, skłonność do apop lek sji; to przekleństw o ludzi otyłych lub krw istych. Ale bystre już chyba oko m ogło dojrzeć tę s ła b o ś ć ; w fizjognomji, w ry sach tw arzy czy w ru c h ach c iała tru d n o ją było przeciętnem u w idzow i zau w aży ć.
Jaw orski był jed n y m z tych ludzi pow ojen
nego św iata, po których wielka w o jn a św iatow a przeszła om al bez śladu.
Ktoby go sp o tk ał po raz o stan i w roku 1914, a n astępnie tera z w lecie r. 1922, nie
3*
m ógłby odkryć żadnej om al różnicy. W ted y li
czył lat trzydzieści sześć, te ra z czterdzieści cztery.
N iew iadom o, o ile ludzie w ogóle w tym w ieku się zm ieniają. Jedni m ężnieją w tym w ieku ostatecznie, inni sta tk u ją się, o ile nie u statk o w ali się ju ż w cześniej — jedni są ju ż w tym w ieku ociężałym i ojcam i rodzin, inni żenią się dopiero i za k ła d a ją ogniska rodzinne. Jaw o rsk i był tera z ja k i w tedy tym sam ym stary m ka W alerem, grającym rolę w iecznego m łodzieńca, w iecznym d o n żu an em i zdobyw cą, który w śród w szystkich w strząśnień i kataklizm ów św iata nie chciał się niczego nau czy ć ani nie m yślał z ni czego zrezygnow ać. W szystko co się w około niego działo mogło dotyczyć każdego innego, tylko nie je g o ; nie u z n a w a ł za stosow ne, by w yrzec się jakiegokolw iek z sw ych k ap ry só w lub n ało gów , o ile nie był do tego zm u szon y tw ard ą koniecznością. O w yjeździe za granicę, n a Rivierę lub choćby do A bbazji, an i m arzy ć obecnie — n atu raln ie — trzeb a się n a razie zą- dowolić Jarem czem , k tóre Jaw o rsk i zresztą lu- b ia ł i w którem chętnie b y w ał już przed w ojną.
S tracił cokolw iek z sw ej energji i przedsię
biorczości — gniew ało go to naw et, ale czuł się pod w szelkim w zględem zup ełn ie jeszcze zdrów i n a siłach.
D okąd iść te ra z ? Ah p ra w d a, w szak n a n a dzisiaj w yznaczył sobie term in ponow nej
tu ry n a m akow icką połoninę, gdzie przed tygo
dniem , dziś rów no tydzień — o d k ry ł w spaniale zb udow aną czarn o b rew ą hucułkę, k tó ra w nie
w y tłu m acz o n y sposób podnieciła jego przytę
pione nieco nam iętności; zostaw ił jej n aw et pięć tysięcy m arek i srebrny łań cu szek , obiecując przyjść w niedzielę, a najpóźniej w czw artek przed w ieczorem . D ziew czyna d a w a ła się bez o poru praw ie cało w ać i ściskać, pozw oliła też m ecenasow i ju ż za pierw szym razem poznać przynajm niej z dotyku w szystkie tajem nice swej piękności, przed ostatecznem zdobyciem w yw i
n ęła się je d n a k zgrabnie. M ecenas o dłożył to n a n a stę p n y raz, p ew n y om al zw y cięstw a — n a d e sz ła jed n ak niedziela i m ecenas w żaden jak o ś sp o só b nie m ógł się w y d o stać z tow arzy stw a, w którem obchodzono hucznie im ieniny czy u rodziny jakiejś znajom ej p a n i ; odłożył to w ięc n a czw artek.
Ale obok tego p lanu bardzo — ja k na człow ieka w tym w ieku —- przedsiębiorczego, m oże naw et aw an tu rn icze g o , m iał Jaw orski i plan drugi, podrzędny, bardziej m oże odpo
w iadający w iekow i starzejącego się i coraz b ar
dziej w ygodnego F au n a. M ówiąc poprostu m e
cenas lubiał, niczem F au n staro ży tn ej Hellady, p rz y p atry w a ć się z u k rycia kąpiącym się kobie
tom , przypatryw ać się u w ażn ie i nam iętnie, cze kając z za p arty m tchem , aź k tóra z nich, przy
w d ziew an iu lu b zrzucaniu kąpielow ego stroju, u k aże się przypadkiem choć na chwilę n a g o ; a w idok ten n ag ły i krótki, odsłaniający ja k w blasku błyskaw icy przez jeden m om ent ukryte rajskie przepychy nagości, by potem znów n a gle zasłonić się bezlitośnie spadającą kurtyną, b y ł w łaśnie tem , co starzejącem u się F au n o w i daw ało p rzy jem n o ść p ełn ą podniety, a przecież w ygodną i spokojną. W y starcza ło m u to ju ż praw ie całkiem , tak bardzo był ju ż w ygodny i ociężały, czasem jeszcze iylko b udził się de
mon i d o m ag ał się n asycen ia w rzeczyw istości tem, czem w y g o d n y w idz ro z k o szo w ał się jako przyjem ną, bliską, a nieziszczalną przecież F a tą M organą.
Na zw iad y te chodził Jaw o rsk i om al co dziennie, o ile b y ła tylko p o g o d a ; dziś p o sta
now ił p o łączy ć jedno z drugiem . O ile się sp o dziew ał, o piątej będzie n a połoninie, jeśli napo tk a H u c u łk ę to dobrze, jeśli nie, drugie d o brze, z pow rotem zejdzie nad rzekę, w znajom e sobie m iejsce leśnej gąszczy n a w ysokim zrębie w śród w spaniałych rozłożystych buków , z poza szerokich pni których m ógł się niespostrzeżenie delektow ać w idow iskiem , którego szukał, z m iej
sca ow ego bow iem w id ać było całą plażę k ą
pielow ą ja k na dłoni. S podziew ał się, że będzie tam już o szóstej lub najpóźniej o w pół do sió
dmej, o tym czasie ja k w iadom o kąpiel w lip c u je st najprzyjem niejszą.
T a k m usim y zap o zn ać czytelnika pokrótce z historją jarem czańskiej plaży. P rzedew szyst- kiem n azw a to eufem istyczna, bo niem a tam pia
sku, tylko kam ienie i ostre głazy, m im oto m o
żn a się tam bardzo rozkosznie w ygrzew ać i przeciągać n a sło ń c u . P laża ta leży n a p o łu dnie od dzikiego u rw isk a skalnego zw anego berdą, wiedzie do niej droga, rozpoczynająca się om al naprzeciw ko dw o rca kolejow ego, obok restau racji Skrzyńskiego.
W r. 1922 nie istn iała jesze ta kąpiel fam i
lijna, k tó ra w zięła sw ój po czątek dopiero ro k u 1923, kiedy przy bezw zględnej obserw acji n ale
żytego k ostju m u kąpielow ego, m ężczyzni po
częli się kąpać razem z kobietam i, ja k w Abba- zji lub O stendzie ; w r. 1922 istniał jeszcze zu p ełn y przedział, a kąpiel m ęska zn ajd o w ała się w znacznej odległości od żeńskiej. U w agi te są w tem m iejscu konieczne, inaczej bow iem h istorją ta w y d a w ałab y się tym , którzy byli w Jarem czu w r. 1923 lub 1924, om al niezro
zum iałą.
# #
*
M ecenas przeszedł p rzez m ost n a P rucie i sk iero w ał się przez Szporków kę w gąszcz le
śn ą n a lewo. P iękna i w ygodna k ład k a leśna, p ro w a d ząc a przez P ru t n aprzeciw om al dw orca
kolejow ego, zniszczoną zo stała podczas wojny;
w czasie naszego o p ow iadania me było w ca- łem Jarem czu żadnej kładki, a kto chciał s ę dostać do lasu pod M akowicą, m usiał przecho
dzić przez m ost gościńca.
Jaw orski znał iobrze drogi leśne, zaniedb ane nieco, lecz w każdym razie dość w idoczne dla tego, kto niemi już chodził k lk a razy, w n ie
spełna trzy k /ad ran se po w ejściu w las był już m ecenas na skraju połoniny. W idniała ju ż z daleka chata, gdzie m eszkała czarnobrew a b o g d an k a ; m ecenas p rz y sta n ął i otarł po t z czoła, zm ęczył go bow iem dosyć długi chód pod górę
Z daw ało m u się, źe zdaleka rozpoznaje głos Kseni, m usiała być gdzieś n a połoninie, bo sło w a i śm ech brzm iał sw obodnie i wyraźnie, jak na w olnem pow ietrzu, nie p rzy głuszon y za- duchą d ewni&nych ścian i niskiej zadym ionej pow ały, nie w iedział tylko, czy b y ła sam a, czy w tow arzystw ie.
M oże tam była jak aś sąsiad k a albo jakiś pastuch , nic to, d a m u papierosa, niew ygodnej to w arzy szce kilka tysięcy, byle tylko Ksenia była! Ale to on a, o n a z pew nością. Nie myli się, m a dobry słuch zresztą, był przed w o jn ą p asjo n o w an y m m yśliw ym ! Głos był co raz b a r
dziej w y raźny, coraz łatw iejszy do rozpoznania, 40
choć czasem w y d a w a ł się dziw nie om dlałym , śm iech coraz bardziej bliskim i w abiącym .
T rz eb a ją podejść po cichu i zrobić dziew czynie niespodziankę. Jaw orski po cichu, stą
pając lekko na palcach, by nie być słyszanym , postęp o w ał ku chacie G łos nagle um ilkł i było dziw nie cicho. Jaw o rsk i p rz y sta n ął po drodze.
Serce biło m u jak m łotem , po chwili postąpił dalej, o b szed ł chatę i zbliżył się do ogrodzenia d rew nianeg o płota.
S tanął ja k w ryty. K senia leżała n a płocie przew ieszając się głow ą w tył. T rz y m a ła w ob jęciach rosłego junackiego h u cu ła. U sta dw ojga m łodych kochanków w piły się w siebie w d łu gim p o ca łu n k u b z końca. T rzym ali się w o b jęciach , trw a ją c w m iłosnem zapam iętaniu, nie w iedząc, co się w koło nich dzieje, z bielm em za szły m i oczym a. W okół b y ło cicho i spoko j
nie, krow y pasły się tuż opodal, pobrzęku jąc sen n ie dzw onkam i, lekki w iatr kołysał k ło sam ' tra w d o k o ła i w ierzchołkam i drzew w oddali.
M ecenas p o b lad ł ja k ściana, po chwili ch rząk n ął m im ow oli. C hciał odejść niew idziany, ale ju ż było zap ó źn o . O boje m łodzi opatrzyli się i w m ig odskoczyli od siebie, śm iejąc się dziko, bez w ielkiego w stydu . K senia za w o łała p ie rw s z a :
— A, d o b ry w eczir w am , p a n e !
— D obry w ie c z ó r!
— A szczo, m ąjete zn o w u hroszi? — m ó w iła śm iejąc się dziko — - ha, ha, ha, h a !
Jaw o rsk i stał zachm urzony. Dzięki Bogu, m iał przy sobie rew olw er, nie b ał się niczego, był zresztą silnym m ężczyzną.
— Ja z n a ju szczo w y bohatyj pan. I d o bry) pan, d uże dobryj, ja znaju. D ajte m eni piet, sziść tysiaciw , ja sobi kuplu n o w u zapa- sku — dobre ? D aste ?
— T a i m eni by sia prydało — praw ił zu pełnie sw obodnie m łody h u c u ł — kupyw bym sobi u D eletyni n o w i czo b o ty —
— D ajte nam pan o czk u , dajte — m ów iła dalej Ksenia. — J a w as za ce pociłuju, naw et try razy, abo kilko schoczete — praw da
H natk u ?
Co za kpiny, co za bezczelność takiej p ro stej, dzikiej, wiejskiej dziew uchy. M ecenas czuł, że jakieś ostre i grom kie sło w a prą m u się na usta, ale czuł też, że nie jest tu w jakieś Raj
czy czy B ronow icach, gdzie w pobliżu żan d ar merji i to ru kolejow ego m ożna dać porządne m ores takiej barbarzyńskiej h a ła s trz e ,—ale w śród dzikiej puszczy, d leko od stacji, daleko od wszelkiej kultury, gdzie ani sp o só b gw izdnąć na stojącego w pobliżu policjanta, bo go ni
gdzie w pobliżu niem a. Nikogo w około — przynajm niej żadnego kulturalnego czło w iek a—
tylko szczery las i poło n in a! T o okropne, taki
drab m ógł jeszcze zw ołać tow arzyszy, b arb a
rzyńskich, nieokrzesanych p astuchów — m ece
nas m iał w praw dzie przy sobie rew olw er, ale lepiej z tak ą h a ła strą się nie zadzierać.
Nie będziem y opisyw ali dalszego przebiegu tych djalogów . Dość, że m ecenas u z n a ł za s t o sow ne w ycofać się bezzw łocznie i schow ać drw iny, ja k to m ów ią, do kieszeni.
W ściekły w ra c a ł drogą p o w ro tn ą ku rzece.
Serce biło m u w ciąż ja k m łotem . Ach co za upokorzenie, co za okropność. P odła zdraj- c z y n i! A on — on je st starym rozpustnikiem , a ci m łodzi drwili sobie z niego w żyw e oczy.
A on — m usiał się jeszcze uśm iechać i robić do tego dobrą m inę! D opraw dy, w ściec się m o ż n a !
Z daw ało m u się, że przychodzi atak. P rz y s ta n ą ł n a chwilę. Ale u sp o k o ił się rychło. Czy oszalał, ja k m ógł sobie coś robić z takich dzi
kich, nieokrzesanych h u cu łó w . Śm ieszna historją w gruncie rzeczy. Ot, dziew ka, ja k tysiące innych. Ile ju ż m iał takich. I n aw et nie jest piękna! O rd y n arn a p rostaczka, jednem słow em . U spokoił się rychło.
I m im ow oli, ja k b y dla zak ry cia w pam ięci całej tej przykrej sp raw y , zw rócił sw e myśli w całkiem inną stronę. Mimowoli, chcąc zatrzeć w swej m yśli fantom zdradliw ej H ucułki, zaczął m yśleć o Zosi P iotrow iczów nej. Może przecież
j ą dzisiaj tam zobaczy. Ach, ja k bardzo dziś w łaśnie by sobie tego życzył!
F auniczne w ycieczki m ecenasa m iały bo
w iem pew ien podkład sentym entalny. Zosia Piotrow iczów na. B yła to przecudn a, m łodziutka ośm nastoletnia O rm ianka, córka bogatego w ła ściciela d óbr z okolicy H orodenki. Jaw orski z a k o ch a ł się w niej o d ra zu n a zabój, od pierw szego w e jrzen ia; m iał ją sp osobn ość p oznać w tow arzystw ie, p an n a je d n a k o k azyw ała m u w cale w y ra źn e lekcew ażenie, trak tu jąc go jak o podtatu siałego w u ja s z k a ; o jakiem kolw iek u d e
rzeniu w erotyczną stru n ę nie m ógł ani m arzyć.
Dla niej jednej, ja k m u się zdaw ało, zrezy g n o w a łb y chętnie z kaw alerskiej sw obody, ale bał się jej ośw iadczyć, pew ny omal, że dostanie kosza. Z resztą o n a była bog atą, p o saż n ą je d y n a c z k ą , m ającą do w yb oru tylu m łodych i pięknych konkurentów , ileby tylko zech ciała ; ja k ż e m ógł choć n a chwilę przypuszczać, że zgodzi się na propozycję starego kaw alera, starszego od niej o lat przeszło dw adzieścia?
W iedział, że to szaleństw o i za m k n ą ł to m arze
nie rychło n a siedm spustów w głębinach swej duszy.
Ale n a tem w łaśn ie tle p o w sta ła staro k a - w alerska fantazja lubieżnego sa ty ra — choć u jrze ć ją raz lub kilka razy n ag ą w całym przepychu jej dziewiczej, czystej a dojrzałej
Urody, upoić się tem pięknem tajem nie, ta k ja k b y ją posiadł napraw dę, być pierw szym m ężczyzną, k tó ry w idział i sycił się tajem nicam i piękna niedostępnego dla nikogo. Bo Zosia, jako córa W schodu, d o jrza ła w cześnie i ro z ro sła się fizycznie nad podziw ; k ształty jej były pełne i w spaniałe, pozbaw ione jed n ak tej ociężałości w łaściw ej sem itkom , bo m atk a Zosi, szlach
cian k a najczystszej krwi, z dom u h ra b ia n k a D zieduszycka, p rz e k a z a ła jej w dziedzictwie sm u k łą, zg rabną, ję d rn ą i m u sk u la rn ą u ro d ę szlach eck ą; k o n trasty te w y tw o rz y ły typ now y niespodziew anej piękności łączącej w sobie sprzeczności rasow e w u m iar h arm onijny i nie
zw y k ły — jednem słow em b y ł to typ kresow ej piękności n ap o ły w schodniej, nap o ły szlachec
kiej, o kaz w sp a n ia ły i ciekaw y. W ło sy jej były k ru c zo czarne, n osek nieco w dół zgięty, ale błękitne oczy, harde czoło i rozdęte pogardliw ie ,n o zd rza przypom inały pochodzenie szlacheckie i d um ę raso w ą jej m atki.
Od trzech ju ż tygodni przeszło polow ał Jaw o rsk i uporczyw ie n a sposobność, by Zosię gdzieś u p atrz y ć przy kąpieli, dotychczas jed n ak nadarem nie. Śledził ją niespostrzeżenie i z a u w a żył, że nie kąpie się ani zaw sze n a tem sam em m iejscu, ani o tej sam ej porze. N a plaży b y ła dotychczas zaledw ie d w a ra zy i to w południe.
Nigdy ja k o ś nie udało m u się d otychczas jej
podpatrzyć. M usiał się więc k o n ten to w ać w id o
kiem tłustych, rozlanych a bezkształtnych sem i- tek zaludn iających przew ażnie plażę; trafiały się m iędzy niemi w sp an ia łe sztuki, ale m ecenas, o p an o w an y przy m u so w ą fa n ta zją o Zosi, w ra cał z każdej w ycieczki z uczuciem niezadow olenia a czasem n aw et w ściekłości.
Ach, gdyby teraz u d ało m u się ją z o b a czyć. P rzestałby już n a zaw sze m yśleć o w szyst
kich cham skich hucu łk ach . Jakkolw iek p ró b o w ał się w ew nętrznie m itygow ać, m yśl o odniesionej porażce i szyderstw ach tych chłopów bez w y ch ow an ia n a p e łn ia ła go ra z po raz w ściekłością, in stynktow n ie chw ytał ręką za rew olw er, jakby chciał to bydło, k tóre okazało tak o k ro p n y b rak respektu, pow ystrzelać ja k p sy — albo w y w ijał łaską, u d erzając ra z po ra z po pniach drzew i w yob rażając sobie, że tak h a ra ta po plecach niesforną cham sk ą tłuszczę.
W reszcie zbliżał się ju ż do swej zw ykłej kryjów ki, do sw ego tajem nego belw ederu piękna.
Było to u rw isk o nad sam ą rzeką, cokolw iek strom e, z a ro słe wysokim i rozłożystym i bukam i;
z pew nego p u n k tu zn anego dobrze m ecenasow i w idać było ca łą plażę ja k n a dłoni.
Jaw orski u siad ł pod drzew em . Mimowoli w y jął zegarek. Było ju ż w p ó ł do siódm ej, p o w ietrze je d n a k było bardzo ciepłe. M ało ju ż kąpiących się było po przeciw nej stronie brzegu,
bądź co bądź p ora by ła ju ż cokolw iek spóź niona. U jrzał więc kilka zn a n y ch m u ju ż z wi • dzenia m ężatek z dziećmi, jak o też trzy czy cztery panienki, nic now ego. W rzece były jeszcze zaledw ie dwie kąpiące się, pluskające się w ociężały i śm ieszny sposób w schodni we w odzie ; reszta ju ż się ubierała.
M ecenas ledwie p a trz a ł n a te leniw e sa m ice; czuł, że w ściekłość jego w zrasta. Zosi ani śladu. Ot, odpocznie przez kw ad ran sik, a potem w ra c a do dom u.
Z apalił papierosa i w yciąg n ął się w traw ie w pozycji nieom al leżącej, bo od długiego sie
dzenia za drzew em w pozycji przykucniętej członki m u ścierpły. U łożył głow ę wygodnie, p atrząc bezm yślnie w w ysokie korony drzew , zaciągając się w o nnym dym em z papierosa, m iał w ielką ochotę po tych w szystkich iry ta cjach z a sn ąć choć n a pół godziny, by się u sp o koić ostatecznie, b a ł się jedn ak, że w śród snu zesunie się po u rw isk u n a dół, przyczem ubra*
nie m ogłoby się po szarp ać szpetnie lub p o sm a row ać.
L eżał tak m oże cały k w a d ran s, z a p o m in a
ją c o w szystkiem , nie spojrzaw szy ani razu na dół, rozkoszując się błogą i sen n ą ciszą leśną.
Nagle coś go za elektryzow ało. M imowoli podniósł się n a łokciach, u siad ł i p rz etarł oczy.
S pojrzał przed siebie w dół.
N a brzegu naprzeciw sta ła Zosia. B yła sam a, bez żadnego to w arzy stw a, m iała przy sobie tylko ulubionego sw ego charta, z którym n a sp acerach nie ro zstaw ała się nigdy.
M ecenas za trząsł się cały. W ięc w reszcie!
T o, o czem m arzy ju ż od trzech tygodni, ziści się w reszcie. Było to czem ś niepraw dopodob- nem , czem ś, z czego w cichości ju ż n aw et zre
zy g n o w ał — a tera z m iało to się ziścić.
W rzece nie było ju ż nikogo. O statnie dw ie p anie ubierały się ju ż n a brzegu. Zosia sta ła chwilę n a brzegu, po chwili jed n ak zaczęła się szybko p rzebierać, ja k b y w u zn a n iu , że p o ra ju ż spóźniona. Panie rych ło odeszły. Zosia z o s ta ła sam a.
D arem nie je d n a k m ecenas śledził z z a p a r
tym tchem każdy ruch pięknej N ajady. Zosia p rz eb ra ła się szybko i zgrabnie, przyczem m e
ce n as nie m ógł ani n a chwilę nic z nagości zobaczyć, po chwili w e sz ła ju ż do rzeki, s tą p a ją c ostrożnie i zgrabnie po kam ieniach.
N a brzegu nie było ju ż nikogo, tylko biały chart w ęszył w szędzie dokoła, szu k ając śladów po ziemi, podszczekując czasem groźnie, jak b y chcąc w yw ietrzyć i w ytropić jak ieś niebezpie
czeństw o, g rożące jego pięknej pani.
Jaw o rsk i nie spu szczał ani n a chwilę z oka kąpiącej się Zosi. S erce biło m u ja k m łotem ,
czuł ja k lubieżna ślina w y p ły w a m u co chw ila na w argi, m usiał ją co chwilę połykać.
W reszcie Zosia w yszła z w ody. R ozglądnęła się d o k o ła — nigdzie nie było nikogo.
C hw yciła dłonią za leżące na kam ieniach prześcieradło i n ało ży ła je zlekka n a ram iona, poczem zrzuciła kostjum k ąpielow y; o ta rła prześcieradłem całe ciało ze spływ ającej zeń ciurkiem w ody, poczem odrzuciła je i stan ęła na brzegu w całej urodzie sw ej nagości.
M ecenasow i zdaw ało się, że oszaleje, krew u d erzy ła m u g w ałtow nym naporem do głow y.
Tego ju ż było za dużo, najpierw ta irytacja z h u ću łk ą, a teraz to niespodziew ane, w y m a rzone szczęście. T ego ju ż było za du żo!
P rzychodził atak, niespodziew any, g w a ł
to w ny, okropny, jakiego m ecen as już daw no nie przechodził. Ale teraz p oczuł błyskaw icznie, nagle i nieodw ołalnie, że to — koniec.
O parł się o drzew o, chrypiąc i rzężąc, cz u jąc, że św iadom ość go opuszcza. N iedopalony p apieros w ypadł m u z o tw artych ust. Przechylił się przed siebie; czuł, że z su w a się po urw isku, ostatnim w ysiłkiem sam ozachow aw czym schw y
ta ł dłonią za pień d rzew a i za trzy m ał się jakoś, tylko kilka k am yk ów i parę grud w yrw anej z pod korzeni ziem i poleciało n a dół, zsuw ając się aż do rzeki.
K onał. Nogi jego były w yżej, całe ciało 4
w pozycji skośnej, g ło w a n a dele, oczy m głą zachodzące p atrz ały w ciąż przed siebie w dół.
P ra w ą ręk ą trz y m a ł się kurczo w o pnia, lew a n o g a zaczepiła się o w ystający korzeń. Dzięki tem u ciało m ece n asa zatrzy m ało się i dalej w dół nie spad ało .
O statniem spojrzeniem ko n ający ch oczu, oczu w yb ałuszonych, w y chodzących z orbit i krw ią zaszłych, c h ło n ą ł S a ty r cudny zw id sto
jącej w niedbałej pozie n a brzegu nagiej N ajady.
Zosia po chwili p o d n io sła dłonią ręcznik i w y ta rła plecy i piersi aż do czerw oności. P o tem o d rzuciła ręcznik daleko.
Zm ierzch za p ad ał. Różowe blaski k ład ły się n a falach sennie szum iącej rzeki, prześw iecały p rzez szerokie gałęzie złotych rozłożystych b u ków . Z osia sta ła w ciąż n a brzeg u naga, p o g rą żo n a w sennej i czystej zadum ie zm ierzchu, jak b y rozkoszując się czystem dżiew iczem pięk
nem sw ej w łasnej istności, sw ej baśniow ej d u szy, sw ego cudnego, gibkiego, dziew iczego ciała.
Oczy m ecenasa m g łą śm ierci ju ż z a c h o dziły; konającem spojrzeniem w p ił się w k ru czoczarn e uw łosienie ł o n a ; biel ciała N ajady m ętn iała w zastygających źrenicach, rozpływ ając się w m glistą, nieuchw y tną plam ę.
Zosia s ta ła jak cudny p osąg w różow ym z m ie rz c h u ; szum rzeki ow iew ał ją h arm o n ijn ą,
se n n ą m elodją, rzeźw e w onie dzikich słon eczn i
ków szły k u niej z przeciw ległej łąki.
B ezbrzeżna, u ro c zy sta cisza zaległa dokoła, sp o tęg o w an a jeszcze sennym szum em fal stru m ienia; czasem tylko p rzery w ało ją groźne, ostre u jad an ie ch a rta, odbijając się donośnem echem w przeciw ległych skałach.
SŁO Ń CE I BURZE. Poezje i fantazje. — K raków 1920.
FUGA W IOSENNA. P oem aty rytm iczne. — K raków 1922.
PRZY JACIELE AM ELII. R om ans ek scen try czny. — L w ów 1924.
4*
Id: 0030000524264
•w aKflRNia-
MCfiMSKflFOMeW