• Nie Znaleziono Wyników

Świeczniki chrześcijaństwa. Część 5, Metela. Opowiadanie z czasów dawnego Trewiru

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świeczniki chrześcijaństwa. Część 5, Metela. Opowiadanie z czasów dawnego Trewiru"

Copied!
44
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

METELA

O P O W I A D A N I E Z C Z A S Ó W D A W N E G O T R E W IR U .

Na polskie przełożył Ja n Kwiatkowski.

(6)
(7)

1.

C

zy jeszcze m niem asz, Julianie, że przesadzałem w obietnicach, zachęcając cię do odw iedzin u W itru w iu sz a?

— Jeg o d w o re k je st w sp a n ia ły , a- m ałżo n k a w p ro s t c zaru jąca.

— G dy tym czasem piw nica jego m ieści w so ­ bie n a jw y k w in tn ie jsz e w in a, jakie n a d M ozelą się ro d zą.

— Z az d ro sz c zę m u tak ieg o szczęścia.

— C óż to w s z y s tk o p o m o że? S zczęście n a­

sze m usim y sobie sam i u tw o rz y ć .

— A ntoniuszu! — rz e c z e Julian — z a p ra w d ę dziw ne są losy człow ieka. Jednem u w szy stk o s a ­ m o się plecie, a ja d arem n ie z a sz częściem się u­

ganiam . — M ów iąc to, głęb o k o w e stc h n ą ł.

O b y d w aj m ło d zień cy to c z ą c y p o w y ż sz ą ro z ­ m ow ę, w y sz li co dopiero z w sp a n iałej posiadłości w iejskiej, położonej na w z g ó rz u p rz y le w y m b rz e ­ gu M ozeli. R ó w n o cześn ie k ro c zy li zw o ln a n a po­

chyłej ścieżce, w iodącej ku rz e c e . Na sk ręcie d ro ­ gi sta n ą ł nagle A ntoniusz i w sk a z u ją c p ra w ic ą do­

linę, leżącą tuż p rzed nimi, gdzie ja k b y w k o ły sc e

(8)

w onnej leżał s ta ro d a w n y T re w ir, le w ą rę k ą u ­ ch w y c ił p rzy jacie la za ram ię i m ó w ił: P a tr z , m ój drogi, co z a w sp a n ia ły w idok.

W pow ietrzu sp oczyw ały w łaśn ie złocisto- czerw o n e prom ienie słoneczne, ja k o b y p rz e jrz y s ta zasłona, o p rz ę d z a jąc a w in n ą la to ro ślą u w ień czo n e w y ż y n y po obu stro n a c h rzeki. Ja śn ie ją c n a po­

tęż n y c h k am ieniach c io so w y c h P o r ty n ig ry o ta ­ czała w zn io słą b a z y lik ę i m u ry p ałacu c e sarsk ieg o , a ginęła w e m gle lśniąco niebieskiej ponad zielono leśnem i góram i. W dolinie gład k o i spokojnie to ­ c z y ła się M ozela, ja k o b y s z e ro k a w s tę g a s r e b r z y ­ sta , n ad to w y tw o rn e łódki p o su w a ły się n a jej po­

w ierzchni, g d y ty m c z a se m d ź w ięczn e g ło sy m ło ­ dociane to w a r z y s z y ły dziarskim śp iew em p lusko­

w i w ioseł. N atchnienie w e so łe g o ż y c ia ś w ia to w e ­ go unosiło się z m ia sta i nęcąco ow ionęło k ro c z ą ­ cych m łodzieńców .

— Z a p ra w d ę ! g d y b y m b y ł p o etą, nie om ie­

szkałbym ułożyć pieśni na, chw ałę tego m iasta, nad którem bogow ie rozlali ta k ą pełnię uroków !

— z a w o ła ł A ntoniusz, z a c h w y c o n y ty lu w d z ię k a ­ mi. — C zem że je st R z y m -w o b e c T re w iru tc h n ą - cego zapachem w innej latorośli, czem je st zanie- n ieczy szc zo n y T y b e r w p o ró w n an iu do M ozeli?

Jak ie to szczęście, że lo sy d ozw oliły nam tutaj ocucić się do życia.

Julian m ilczał. Z ponurym w yrazem tw a rzy spoglądał na m iasto, jak o b y chciał policzyć ch m u r­

- 6

(9)

ki dym u w z n o sz ą c e się z d ac h ó w b u d y n k ó w i gi­

nące w przestrzeni niebieskiej.

— Nad czerń ta k d u m a sz ? — zapyta? p rz y ja ­ ciel, p a trzą c nań pełen podziw u.

— W łaśnie przekonuję się, że z w szy stk ich śliczności, k tó re tu w y c h w a la sz , w niezadlugim czasie nic mi nie p ozostanie, ja k ty lk o gorzkie w spom nienie, iż w sz y stk o to utraciłem .

— Ja k ż e m am sło w a tw o je z ro zu m ieć?

— Ze je ste m ż e b rak iem !

— Ju lian ie! ty ż e b ra k ie m ? — ro ześm iał się serd eczn ie A ntoniusz.

— Nie in a c z e j! O d trz e c h dni prześlad u je m nie mój z a w ia d o w c a dom u ze sto sem rac h u n k ó w i r e ­ w e rs ó w . Na razie nic o tem nie chciałem s ły sz e ć i jeszcze w czo raj rzuciłem n a trę tn ik o w i k u b ek o głow ę, lecz ów p ies niew ierny tem się nie u stra - sz y ł. D zisiaj ra n o w y słu c h a łe m go w re sz c ie i w iem , że w esołe życie m oje, d o tąd bez tro sk s p ę ­ dzone, na zaw sze p rzepadło.

— N iepodobno!

— W stąp ię do w o jsk a, gdzie przy pierw szej lepszej sp osobności p o zw o lę się zab ić p rz e z jak ie­

go b a rb a rz y ń c ę .

— P rz e c ie ż m asz je sz cze w sp a n ia ły dom !

— J e s t on w ła sn o śc ią m oich w ierzy cieli.

— W ięc n a p ra w d ę nic w ięcej ci nie p o zo stan ie!

— Jedynie kilka fenygów żebraczych na w ę ­ drów kę. Lecz chodź; niechaj spiżow e koło losu

(10)

p otoczy się przeze m nie, to jed n a k w sz p ry c h y jego nie w padnę.

R z e k łsz y to Julian, k ro c z y ł sz y b k o n ap rzó d , g d y ty m c z a se m A ntoniusz m ilcząc p o stę p o w a ł za nim. S ło w a p rz y jac iela b a rd z o go w z ru sz y ły , g d y ż m iło w ał go sz c z e rz e i o tw a rc ie . Ż ad en b o ­ w iem dom nie b y ł ta k g ościnny, jak Ju lian a, h ikt p ró cz niego nie um iał u rz ą d z a ć podobnie w s p a ­ n iały ch u czt i nikt ja k on nie b y ł ró w n ie sz c z e ry m p rzyjacielem , w e so ły m i do w cip n y m to w a rz y s z e m z a b a w y . I te ra z m iałb y go s tra c ić ?

Idąc te d y zw o ln a z a Julianem , s u s z y ł sobie g łow ę, ja k b y mu dopom ódz. C z y p rz y p ad k ie m oj­

ciec jego nie będzie z n a ł jakiej drogi w y jś c ia ? O jciec A ntoniusza b y ł p re fek te m m iasta i z a ­ p rz y ja ź n io n y z ojcem Ju lian a, a ró w n o cze śn ie s e r ­ decznie p rz y c h y ln y jego sy n o w i. A ntoniusz do­

b rz e o tem w iedział.

O p rz y k re m położeniu o siero co n eg o m ło d zień ­ c a p refek t w idocznie ró w n ie ż nie m iał pojęcia, ta k sam o jak A ntoniusz jeszcze p rz e d g odziną nic nie p rz e c z u w ał. Je d n a k ż e b o g a c tw a , jakie Julian po­

trz e b o w a ł, n a w e t sam p re fe k t nie zd o łał z pod ziemi w ykopać. — N agle p rzy stan ął, gdyż przy szła mu zbaw cza m yśl.

— Julianie!

W e z w a n y obrócił się, sp oglądając n a p rz y ja ­ ciela b łęd n y m w zrokiem .

(11)

— M am dla ciebie sposób ra tu n k u ! M usisz się ożenić.

S m u tn y uśm iech przebieg} po zw ię d ły c h r y ­ sach tw a r z y Ju lian a, a w p a tr z y w s z y się w w e so łe oblicze p rzy jaciela, rz e k ł po chw ili: o ż e n ić ? !

— A ja k ż e ? o c z y w iśc ie z zam o żn ą ja k ą d z ie w ­ czy n ą.

— C z y ś już ta k i sk a rb dla m nie w y s z u k a ł?

— o dparł Julian drw iąco.

— P ra w d o p o d o b n ie ! zn asz s e n a to ra M a rk a ?

— O w ego h a n d la rz a !

— B ardzo słu szn ie; oto w iem od m ego ojca, że jest niezm iernie bogaty. N ie tylko M ozelę, ale i R en zaludnia sw ojem i łodziam i, g d y ty m c z a se m han d lo w e k a ra w a n y jego ciągną się p rz e z całą G alię aż do m orza Śródziem nego. O n to w łaśnie m a śliczną có rk ę, istn y cud piękności. D opiero w c z o ra j w id ziałem ją obok jej ojca w pow ozie, ja d ą c y c h p rzez m iasto i podziw iałem u ro d ę i w dzięki d ziew icy . B y ła b y to k o b ieta jak s tw o ­ rz o n a dla ciebie, a jej posag, w iano, u ch ro n iłb y cię od w szelk ich tro s k o p rz y sz ło ść .

— M ów isz, jak o b y m p o trz e b o w a ł ty lk o rę k ę po nią w y c ią g n ą ć . P rz e c ie ż M ark u s nie o dda sw ej córki żeb rak o w i.

— S próbuj, nic to nie kosztuje. P o ch o d zisz z zacnej ro d zin y , a u k ra m a rz y te g o ro d zaju nie m ało to z n a c zy . B lask szlac h etn e g o n a z w isk a je st w a r t kilka ład u n k ó w to w a ru .

9

(12)

— Ja k ż e się o n a z o w ie ? — zapyta} nagle J u ­ lian, g d y ż plan A ntoniusza co ra z w ięcej z d a w a ł p rz y p a d a ć m u do gustu.

— M etela!

— W ątp ię, c z y ją k ie d y w idziałem , chociaż p rz y z n a ć m uszę, że d am y n asz e g o to w a r z y s tw a nie są mi obce.

— W s z y s tk o m ożliw e, g d y ż M ete la n ig d y nie bierze udziału w z a b a w a c h publicznych. Z aś jej rodzina mim o sw y c h b o g a c tw ży je b a rd z o sk ro m ­ nie i odosobniona.

— D ow odzi to najlepiej, że nie b a rd z o m o żn a liczyć w pow odzenie tw eg o planu, zw łaszc za że m nie zn a nieom al k a ż d y ulicznik. W ięc m ów isz, że je st u ro d z iw a ?

— C z y ż m am to w ieczn ie p o w ta rz a ć ? O c z y ­ w iście, że jej p iękność je st całkiem innego rodzaju, aniżeli u dam n a sz y c h sfer. W y z n a m ci sz c z e rze , że n a jej w idok u czu w am co ś w ro d zaju głęb o k ie­

go szacunku, a z a ra z em bojaźni. Z jej ciem nych oczu nie try sk a ów żarzący ogień zuchw ałej w e ­ sołości, jaki nam d o sta te c z n ie je st zn an y . . .

Ju lian w e stc h n ą ł.

— T w o je w y c h w a la n ie M eteli c o ra z w ięcej u su w a ją ode mnie — o d p a rł w re sz c ie zw o ln a. — C óż ja m ogę o fiaro w ać ta k w zniosłej k o b ie c ie ? ...

B ądź co bądź, m uszę się z nią zap o zn ać.

— Słuchaj ty lk o ! p rz e c ie ż ta k złem i w idoki tw e ijie są. S k o ro ty lk o z d e cy d u jesz się ożenić,

- 10 -

(13)

U

p o sta ra m się, a b y ojciec mój w tw o je m imieniu po­

prosił M ark a o ręk ę jego córki. M niem am , że jako p rzy jaciel zm a rłe g o tw e g o ojca chętnie to uczyni dla ciebie. J a z a ś pew ien jestem , że M a re k n icze­

go nie odm ów i potężnem u p re fek to w i m iasta.

— D rogi A ntoniuszu! m u szę s p ra w ę tę konie­

cznie p rzesp ać. T y m c z a se m dziękuję ci serd ecz n ie za o k a zan ą mi tro sk ę , g d y ż w id zę co raz dokładniej, że zn alazłem w tobie p ra w d z iw ie sz c z e re g o p r z y ­ jaciela.

— B y ło b y mi b ard zo p rz y k ro — o d p a rł z a g a ­ d n ięty — g d y b y ś k ied y k o lw iek p o w ą tp ie w a ł o m ej szczero ści. M imo to w y z n a m ci o tw a rc ie , że p o ­ w oduje mnie .do teg o pew ien ro d zaj k o rz y śc i. O to nie chciałbym ciebie u tracić.

T ak rozum ując, dochodzili w ła śn ie do m o stu o ciężkich k am ien n y ch łukach, położonego p rz e z rzek ę. R ó w n o cześn ie z a to c z y ł się p rze d nich po­

w ó z, w k tó ry m sied ziała b a rd z o s tro jn a d am a. Na jej skinienie A ntoniusz pobiegł spiesznie do za ­ przęgu.

— B ąd ź p o zd ro w io n a, pani — z a w o ła ł, m ile się uśm iechając, poczem u c a ło w a ł p o d a n ą m u z g ra b n ą rączkę niew iasty. — D ziękuję bogom , że mi u ży­

czyli ta k cennego p o zd ro w ien ia w ieczo rn e g o .

— Szyderco! — łajała dam a, zlekka go ud e­

rz y w s z y w a c h la rz em po ram ieniu. — C óż to je­

dnak b rak n ie naszem u p rz y ja c ie lo w i? O to w lecz e się, niby zn u żo n y pogan iacz o słó w !

(14)

— R óżne tro sk i z a p rz ą ta ją m u g ło w ę — o d p a rł A ntoniusz. — Atoli w idok tw ó j, pani, w k ró tc e je rozpierzchnie.

T y m cza sem i Julian zb liży ł się do pow ozu.

Na tw a r z y jego zajaśn iał ra d o sn y uśm iech.

— C zło w ie cze ! jak że m ożesz ta k sm u tn y po­

k a z y w a ć się ludziom — z a w o ła ła dam a. — Sądzę, że g d y b y A ntoniusza p rz y tobie nie było, w c a le - b y ś m nie nie z a u w a ż y ł.

— W ybacz, FuIvio, ale i ja m am sw o je tro sk i.

— Cóż ciebie tra p i?

— To, czego nie p o siad am ! — o d p a rł Julian.

— Nie m ęczcie m nie w a sz e m i z ag a d k am i! L e ­ piej zrobicie, g d y później jeszcze n a godzinkę u m nie zaw itacie, to niezaw odnie w y p ę d z im y J u ­ lianow i g ry m a sy .

O dy n astęp n ie p o w ó z to c z y ł się dalej, z a u w a ­ ż y ł Julian:

— W ielk a szk o d a, że o n a nie p o siad a sk arb n ic n apełnionych zło tem . P r z y jej boku z a p e w n e od­

nalazłbym daw ną chęć do życia.

— T a k w esoły p ta sz e k niedługoby w klatce u ciebie w ysiedział — o d p arł A ntoniusz. — Z resztą m ożesz mi w ierzyć, że M etela je st lepszą gospodynią.

— Za to ja tym gorszym ojcem rodziny. Lękam się ow ej M eteli.

A ntoniusz się uśm iechnął.

G dy n astęp n ie obydw aj przyjaciele kroczyli przez w ysokie luki m ostu, stró że przy bram ie po

- 12 -

(15)

13

w ojskow em u ich pozdrow ili, gdyż syn p refekta był znaną w m ieście o so b isto ścią. W reszcie na n aro żn i­

ku najbliższej ulicy się rozstali.

— Jutro w ięc zaznajom isz mnie z tw em p o s ta ­ now ieniem —; rzekł A ntoniusz, podając n a pożeg n a­

nie rękę przyjacielow i. — N iechaj bogow ie myśli tw oje sk ieru ją na dobrą drogę. Czy może w pierw chcesz się poradzić F ulvii?

— Nie, na K w intusa, nie! D o ju tra !

O ciężałym k ro k iem zm ierza ł Julian ku dom o­

w i. Z m ierzch już z ap ad ał, g d y w stę p o w a ł po m a r­

m u ro w y c h schodach w io d ą c y c h do w n ę trz a w s p a ­ niałeg o jego bu d y n k u , zdobnego sm ukłem i kolum ­ nam i przy głów nem w ejściu. N a jego spotkanie w y b ie g ł u słu żn y niew olnik, k tó rem u Ju lian o d d a w ­ szy lekkie sw e okrycie, przy w d ział na nogi m ięk­

kie sa n d a ły i u d ał się do o b szern ej k o m n aty , w k tó ­ rej śro d k u p lu sk ał w o d o try sk . R z u c iw sz y się na posłanie, z a ło ż y ł rę c e pod g ło w ę i p rz y m ru ż y ł o­

czy. L ekki p lusk w o d y d ziałał nań u śm ierzająco i najchętniej b y łb y usnął. Je d n a k ż e m y śl o p rz y - krem sw em położeniu nie dała mu spokoju. Ł a­

m iąc sobie głow ę, nie znalazł nijakiej drogi w y j­

ścia. A ntoniusz m iał słuszność, że sk o ro chciał d a­

lej w ieść życie pełne ro z k o sz y i bez tro sk i, n a te n ­ czas w inien się ożenić, lecz m usiał d o sta ć żonę z pieniędzm i. Ale czem uż w ła śn ie M etelę, o w ą cnotę obcą dla ś w ia ta ? I znow u o p a n o w ało go

(16)

uczucie pełne bojaźni i trw o g i p rz e d o w ą niezn a­

ną d ziew czy n ą.

Z a c h w ilę to d n ió s ł g ło w ę i z a w o ła ł: K w in tu s!!

Je sz c z e głos jego nie p rz eb rzm iał zupełnie, a już pojaw ił się p o żąd a n y . B y ł to s ta r s z y m ęż­

c z y z n a o lekko p o m a rsz c z o n y ch ry s a c h tw a r z y i m ą d ry c h , p o w ażn ie sp o g lą d ają cy ch o czach, — niew olnik typu germ ańskiego. O jciec Juliana kupił go p rzed wielu laty jako niew olnika w ojennego, zaś w sk u tek jego w ierności i roztropności, uczynił go dozorcą całej sw ej posiadłości. P rz e d sw ym p rz e d ­ w czesnym zgonem polecił mu szczególną pieczo ­ łow itość nad jedynym synem , którego lekkom yśl­

ność zasm ucała o statn ie dni życia jego. K w intus kochał tego jedynaka nieom al jak w łasn e dziecko, to też z bólem serca p atrzy ł na jego niecne życie, w idział jak m arnotraw ił bo g aty sp ad ek po ojcu, a nie m ógł tem u zapobiedz. Bo chociaż w ogólności Ju ­ lian był w obec niego uprzejm y, to w głębi duszy nienaw idził bezustannego upom inacza i m oralistę.

Z naki tej nienaw iści w ie rn y niew olnik n ie raz nosił na w ła sn e m ciele.

I te ra z n a p ię tn o w a n y b y ł te g o ro d zaju czuło­

ścią sw e g o pan a. O to czoło m iał ow inięte, g d y ż kubek rzu c o n y o jego g ło w ę m ocno go zran ił. J u ­ lian z o c z y w s z y to, uczuł litość nad sta rc e m . C ze­

muż jednak w iecznie go d raż n ił?

— K w intus — o d e z w a ł się te ra z , nie zm ie­

niając p o s ta w y — w iele p o zo stan ie m i jeszcze,

14

(17)

g d y o w e d rap ieżn e z w ie rz ę ta n a s y c ą się m ojem śc ie rw e m ?

— M niej w ięcej 60,000 seste rsó w (podług n a ­ sz y c h p ieniędzy około 12,000 m k.)

Julian sk o czy ł, jak u k ąszo n y , w o ła ją c : C o ? nie w ię c e j? K łam iesz!

— K siążki w y k a ż ą p ra w d z iw o ść m y ch słó w .

— W takim razie jestem s tra c o n y !

— A to c zem u ? Z tem i pieniędzm i m o żn a z a ­ kupić ład n ą p o siad ło ść w ie jsk ą z rolą i w innicam i, k tó ry c h c z y s ty z y s k za p ew n i ci spokojne życie.

— N iedołęgo! C zy p rz y p u sz c z asz, że m am ż y ć jak chłop ze w s i? J a , k tó ry z a k o sz to w a łe m w szelkich w ygód teg o m ia sta ?

— T ru d n o ! jeżeli one zja d ły tw o je b o g a c tw a !

— C zem uś m nie w cześn iej nie p rz e s trz e g ł i nie upom niał, g d y jeszcze czas' b y ł, a b y w s z y s tk o n a ­ p raw ić.

N iew olnik nic nie m ów iąc, w s k a z a ł na czoło, Julian zaś zaw sty d zo n y skierow ał sw ój w zro k ku ziem i. R z u c iw sz y się ponow nie na posłanie, n a ­ stą p iła cisza, p rz e ry w a n a jed y n ie m elo d y jn y m plu­

skiem w o d o try sk u . W s p a rłs z y się następ n ie na r a ­ m ieniu, rz e k ł: C z y z n a sz h a n d la rz a M a rk a ?

— Zna go cały T rew ir!

— C zy je st ta k zam o żn y , ja k o nim m ó w ią ?

— U w aż am go n a w e t z a b o g atsz eg o , jak n a ­ ród m yśli.

— A czy żnasz jego c ó rk ę ?

- 15

(18)

— W idziałem ją tu i o w d zie!

— M a ona b y ć n a d z w y c z a j u ro d ziw ą ,

— B ard z o słusznie.

Julian zam ilkł, g d y ty m c z a se m niew olnik u w a ­ żnie p rz y g ląd a! się jego ry s o m tw a r z y . Atoli g d y z a u w a ż y ł w e w n ę trz n y niepokój o d b ijający się na tw a r z y Juliana, od ra z u zro zu m iał, do czego zm ie­

rz a ły jego p y tan ia. Z a cie k aw io n y o c z e k iw a ł p rz e ­ to, co te ra z n astąp i.

Z a chw ilę w zn ió sł się Julian nieco z siedzenia i w le p iw sz y w z ro k w niew olnika, rz e k i: K w intu- sie, w iem , że je ste ś człow iekiem u c zciw y m i w ie r­

nym. Cóż w ięc są d z isz ? czy ów M ark u s dałby mi ow ą córkę za żo n ę?

— M niem am , że nie, panie!

Pom im o, iż Julian nie sp o d z iew ał się innej od­

pow iedzi, to jednak uniósł się gniew em , k rz y c z ą c : C o ? czy tem u kram arzow i nie jestem dosyć d o b ry ?

— P a n ie ! w y c ią g a sz rę k ę ty lk o po jego pie­

niądze, k tó re ci w ięcej znaczą aniżeli d z iew c zy n a.

O jciec jed n ak m yśli n iezaw o d n ie inaczej, bo ceni szczęście córki nad w s z y s tk o inne.

— C zy ż nie m ogę jej ró w n ież u s z c z ę ś liw ić ? !?

K w intus w z d ry g n ą ł ram ionam i.

— Ż ądam od ciebie odpow iedzi!

— R o zkazujesz, panie, p rz e to w iedz, że do­

ty c h c z a so w e tw o je ż y cie m usi każd eg o ojca od­

stra sz y ć , a b y córkę sw ą oddał tobie za żonę.

- 16

(19)

17

Julian skłonił g ło w ę ; słu szn o ść m iał bow iem niew olnik i teg o nie m o żn a b y ło z a p rz e cz y ć .

— A m oże te ż zm ien iłb y m się p rz y bo k u ta k szlach etn ej n ie w ia sty — o d p a rł po d łuższej chw ili.

— P an ie, nikt w ięcej nie c ie sz y łb y się z tego, aniżeli ja. D okąd ży cie tw o je cię zaw io d ło , sa m w idzisz najlepiej. Ale jeszcze nie je st w szy stk o straco n e .

— P ow iedz mi, gdziebym ow ą dziew czynę m ógł z o b a c z y ć ?

N iew olnik z a s ta n o w iw s z y się chw ilkę, o d p a rł:

W dom u M a rk a o trzy m u je d w a ra z y w ty g o d n iu g ro m a d a ubogich jałm użnę z rę k i jego żo n y i córki.

Ju tro znow u je st dzień tak i, w ięc m oże ci u da się u jrz e ć M etelę p rz y tej sposobności.

— W takim ra z ie m u siałb y m się w m ie sz ać m ięd zy ż e b ra k i?

— R ad zę ci to, panie, bo w ten sposób nie w zb u d z isz żad n eg o p o d ejrzen ia.

— O k tó rej g o d zin ie?

— O drugiej!

— T a k w c z e ś n ie ? co za o fia ra ?

K w intus uśm iechnął się. B y ła to rz e c z y w iśc ie ofiara dla tak zniew ieściałego Rzym ianina, aby już o ty m czasie opuścić łoże.

— M ożesz iść — rz e k ł w re sz c ie Julian.

N iew olnik po szed ł, g d y ty m c z a se m m łodzian puścił w o d ze s w y m m yślom . C zem dłużej się z a ­ sta n a w ia ł, tem bardziej d o jrz e w a ło w nim p o sta-

Świeczniki chrześcijaństw a V. 2

(20)

now ienie, aby u jrzeć M etelę, o w ą ce n n ą p ię k n o ść .' Z a ra z te ż dnia n a stęp n eg o chciał w y p e łn ić sw o je I za m ia ry .

II.

B y ło to około ósm ej god zin y z ra n a . S łońce w zn io sło się już w ysoko na niebie, a w ulicach m ia sta p a n o w a ło ż y cie w ielce ru ch liw e. P r z e d do­

m o stw e m k u p ca M a rk a s ta ła z b ita g ro m a d a osób p rz y o d z ia n y c h w łach m an y , w y c z e k u ją c chw ili, w k tó re j o tw a rtą zo stan ie w ie lk a b ra m a w io d ą c a n a p o d w ó rze. B yli to p rz e w a ż n ie ludzie sta rsi, z a ­ ró w n o m ężczy zn i jak i k o b ie ty . S to jąc w m a ły c h g ro m ad k ach , w y n u rz a li jeden p rz e d drugim sw e tro sk i, jak z w y czajn ie ludzie u b o d zy . Atoli ro z m o ­ w a , k tó rą w iedli, to c z y ła się p rz e w a ż n ie cichym szep tem , a b y nie z ra z ić sobie d o b ro c z y ń c ó w . .

N agle d rzw i o tw o rz o n o , a ró w n o c z e śn ie g ro ­ m a d a w to c z y ła się do w n ę trz a . P o d w ó rz e ze w sz e c h stro n o to czo n e b y ło w y so k im m urem , po k tó re g o ścian ach sp in ały się la to ro śle w inne, za ś w k o ło p o u sta w ia n e b y ły d rz e w ia n e ław k i. Na nich zajęli m iejsce n o w o p rzy b y li. O d ź w ie rn y z am ierzał w ła śn ie b ra m ę zam k n ąć, g d y szy b k im kro k iem nad szed ł w y so k i m ę ż c z y zn a i w em k n ął się na po­

d w ó rz e. M iał na sobie ubiór z w y k łe g o niew olni­

ka, a m im o ciepłego p o w ie trz a kapuzę ściąg n iętą na tw a rz . C hw ilę sta ł n iep e w n y siebie i niby z a ­ kło p o tan y , następ n ie p o śp ie sz y ł m iędzy ław k am i

(21)

w p rzeciw ną stro n ę p o d w ó rz a . T u ta j w ś ró d g ęsto p o rosłych liści w in n y c h usiadł na ła w c e i w s p a rł głow ę na ręk u . S ą siad jego, k u la w y jak iś s ta r u ­ szek, uw ażn ie m u się p rz y g lą d a ł, ale m im o n a tę ­ żenia nie m ógł ro zpoznać tw a r z y o b cego m u m ęż­

czyzny. Z w o ln a uciszy ło się m ięd zy z e b ra n y m i, jedynie tu i o w dzie sc h y la ły się g ło w y są sia d ó w ku sobie, cicho szepcąc.

T e raz otw orzono drzw i boczne i w yszła z nich sta rs z a ja k a ś n ie w iasta w to w a rz y s tw ie m łodej d ziew cz y n y , a za niemi p o stę p o w a ły d w ie słu żące z wielkimi koszam i. Była to M etela z sw ą m atką.

Z uprzejm em p o zd ro w ien iem k ro c z y ły w śró d ła ­ w ek, tu i o w d zie s ta w a ją c p rz e d ubogim i, niosąc im sło w a pociechy.

M ę żczy zn a sie d z ą c y na k ra ń c u ła w k i podniósł ciek aw ie g ło w ę, poczem sz y b k o ją zn o w u skłonił.

B ył to Julian.

N a w id o k M eteli se rc e ż y w o m u za k o ła ta ło , a w z ru sz e n ie jego ro sło , czem w ięcej d ziew ica ku niem u się zbliżała. T e ra z p rz e k o n a ł się, że A nto­

niusz p ra w d ę m ów ił, g d y ż u ro d a jej p rz e w y ż s z a ła w szelk ie o czek iw an ia Juliana. M etela p rz y o d z ia n a była w szaty jasn ej barw y, z m isternie spiętym i ciem nym i w łosy, gdy tym czasem na tw arz y od b i­

jało się zdrow ie i siła m łodzieńcza. S tanąw szy, z li­

to ścią przy g ląd ała się m ężczyznie skulonem u na ła ­ wie, w ypytując troskliw ie o jego troski i cierpienia.

G dy jednak w zam ian odpow iedzi dw oje palących

2*

- 19

(22)

ócz nieznajom ego spoczęło n a niej, dziew ica mocni się zarum ieniła i w y stra sz o n a o krok się cofnęła Julian zauw ażył jej zakłopotanie, to też krew ude-

. . . Dziewica, w ystraszona o krok się cofnęła.

rzyła mu do głow y, a w p iersi zab rak ło tchu. N agle o puścił siedzenie i m ilcząco się skłoniw szy, p o śp ie ­ szył do bram y, k tó rą odźw ierny w łaśnie otw orzył.

(23)

21

Gdy znalazł się za drzw iam i, chw ilę sta ł jak skamieniały i ciężko odetchnął. N igdy jeszcze droga jakakolw iek nie sp raw iła mu tyle trudności, co dzi­

siaj. Mimo to jeszcze tej sam ej godziny udał się do Antoniusza.

— K tóż to b y ł? — z a g a d n ę ła m a tk a zdziw io­

ną M etelę, po odejściu Juliana.

— Nie w iem — o d p a rło d ziew czę, rum ieniąc się. — W k a ż d y m ra z ie nie b y ł to żaden p o trz e -

| bow ski. O czy jego p rz e ra z iły m nie. L e cz cóż m o ­ gło go tu sp ro w a d z ić — d o d ała po chwili.

— O dpow iedzieć m o żn ab y n a to jed y n ie w te n ­ czas — rz e c z e m a tk a — g d y b y ś m y w ie d z ia ły , kto to b y ł. P o m ó w ię o tem z ojcem .

* *

*

D nia n a stęp n eg o siedział M a rk u s w m a ły m pokoiku sw ego rozległego dom u, położonym tuż za atriu m (ozdobna g a le ry a k r y ta z w idokiem na dziedziniec). P rz e d nim na stole le ż a ły w szelk ieg o rodzaju pism a i rachunki. W tem o d ź w ie rn y o św iad ­ czył sw em u panu, że K laudyusz, p refek t m iejski, co- dopiero zajech ał p rz e d dom i p rag n ie z o b a c z y ć się z g o sp o d arzem . Na tę w iad o m o ść podniósł się M arek z siedzenia i zd ziw io n y p a trz y ł na o d ź w ie r­

nego. O dw ied zin y tak ie w idocznie go zad ziw iły , ale nie u c ieszy ły .

— G dzież on je s t?

— W atrium .

(24)

22 -

N aty ch m iast p o śp ie sz y ł kupiec n a w sk a z a n e m iejsce, gdzie z a sta ł prefekta, uprzejm ie go w ita ­ jącego.

— I cóż M a rk u ? odw iedziny całkiem n ie sp o ­ dziane. P oznaję to po zdziw ionym w yrazie tw ego oblicza.

M arek skłonił się uprzejm ie i rzek ł: W ielce tem zaszczycasz mój dom, za co ci serdecznie dzię­

kuję. Czem m ogę słu ż y ć ?

— Jeżeli w ola, udam y się do tw ej pracow ni, gdyż chciałbym kilka słó w z to b ą pom ów ić bez św iadków .

N ieco roztarg n io n y otw o rzy ł przeto M arek drzw i i w ypuścił gościa.

— W ybacz, szlachetny K laudyuszu, ale pokój niniejszy przeznaczony je st w yłącznie do z a ła tw ia ­ nia sp ra w kupieckich, przeto b rak w nim w szelkich zbytków — rzekł M arek i p o d su n ął prefektow i k rze­

sło pociągnięte skórą.

— T o ć i ja p rz y b y łe m dzisiaj z a in te re se m — o d p arł K laudyusz i usiadł. M arek z a ją ł m iejsce n a p rz e c iw g o ścia i z upragnieniem w y c z e k iw a ł o b ­ jaw ien ia celu jego cie k a w e g o p rz y b y c ia .

— N iezaw odnie d o m y śla sz się, k o c h a n y M a r­

ku, że do d zisiejszy ch odw iedzin sp o w o d o w a ły m nie w a ż n e p rz y c z y n y . A p o n ie w a ż jak o kupiec b ęd ziesz nienaw idził podobnie ja k ja żm ud n y ch w y m ó w e k , p rz e to z a ra z n a w stę p ie ci o św ia d ­ czam , że p rz y b y łe m jako s w a t.

(25)

G d y b y prefekt za żąd ał był milion se stersó w , M arek ty le nie z a d z iw iłb y się, jak p o dobnem w y ­ znaniem . O w m ąż d o św ia d cz o n y , z a z w y c z a j w s z y s tk o spokojnie ro z w a ż a ją c y , w tej chw ili ta k b y ł w z ru sz o n y , że na ra z ie s ło w a nie zd o ła ł w y ­ pow iedzieć.

— J a k o s w a t? — w y k rz tu s ił n a reszc ie.

— Zdum ienie tw o je w c a le m nie nie dziw i — o d p a rł p refe k t z uśm iechem n a tw a r z y — mimo to p o w ta rz a m , że p rz y b y łe m jak o s w a t.

— D la tw e g o s y n a ! ?

K laudyusz uśm iechnął się ponow nie i rz e k ł:

Nie, M ark u ! S y n mój A ntoniusz m a je sz c z e inne pow inności do spełnienia. O becnie podjąłem się roli sw a ta dla sy n a m ego p rzed w cześn ie z m ar­

łego p rzy jaciela, K o rneliusza P la u tu sa .

•— D la Ju lian a?

— B ard zo słusznie.

T u taj n a s ta ła chw ila m ilczenia. O b y d w a j m ę­

żo w ie spoglądali n a siebie w z ro k ie m b a d a w c z y m , p rzy czem jeden p ra g n ą ł o d g ad n ąć m y śli drugiego.

W re sz c ie z a b ra ł gło s p re fe k t: C zy m a sz co do nadm ienienia p rz e c iw n iem u ?

— K lau d y u szu ! c ó rk a m oja je st jeszcze b a r­

dzo m łoda.

— Ile lat ona liczy?

— Z aledw ie 19 w io sen .

— N iejedna w ty m w iek u je st m atk ą.

— O dzie p o zn ał Julian m oją c ó rk ę ?

- 23

(26)

— P r a w d ę p o w ie d z ia w sz y , s trz e ż e s z M etelę jak ź ren icy w głow ie, m im o to Julian nie ty lk o ją w idział, ale n ad to u roda i w dzięki dziew czyny tak go o c z a ro w a ły , że p rz y się g a na w s z y s tk ie bogi, że nie m oże żyć bez niej.

W tej sam ej chw ili p rz y p o m n ia ł sobie M arek, co m a łżo n k a jego w c z o ra j m u w sp o m in a ła o nie­

znajom ym czło w iek u , niczem jed n ak nie z d rad ził sw y c h m yśli.

— Nie w ie rz ę , a b y M etela o w eg o m ło d zień ca bliżej z n a ła ; w ą tp ię n a w e t, a b y k ied y k o lw ie k s ły ­ sz a ła jego imię.

— B y ło b y to z a p ra w d ę b a rd z o podziw ienia g odne! — o d p a rł p refek t, w y b u c h a ją c śm iechem .

— C hcesz p rzez to pow iedzieć, że imię jego znajduje się w uściech nieom al całego m iasta . Ale w łaśn ie d lateg o w m oim dom u nikt go nie w y m ie ­ nia. Nie z a p rz e c z y s z tak że, iż Julian nie cieszy się najlepszą opinią.

— T ru d n o ! m łodzież je st lek k o m y śln ą, a m y ta k ż e k ie d y ś b yli m łodym i, k o c h a n y M arku.

— Żal byłoby mi w ła sn e lata m łodociane tak z m arn o tra w ić, jak Julian. Z naczn y sp ad ek po ojcu przehulał w . . . w złem tow arz y stw ie.

— Mój sy n je st najlep szy m jego prz y jacielem ! C zy jego ta k ż e zalicz asz do o w eg o to w a r z y s tw a ?

M arek zakłopotany ow em pytaniem , o d ch rzą ­ knął i rz e k ł: T ego nie chciałem pow iedzieć.

— M niem am , że sk o ro jako p refe k t m iasta,

24

(27)

- 25

w imieniu m łodego c z ło w ie k a p ro sz ę o rę k ę tw ej córki, podobna ręk o jm ia pow in n a w y s ta r c z y ć n a ­ w e t . . . M ark o w i!

— S ło w o o sta te c z n e p o z o sta w ia m có rc e do w oli.

— U w a żałem ciebie z a p a n a dom u. W id o ­ cznie jed n ak się om yliłem .

P o ty c h sło w a ch w s ta ł p re fe k t z z ach m u rzo n ą m iną, a z ócz jego p a ła ł g niew i n ien aw iść. M a­

re k ró w n ie ż p o w sta ł z siedzenia.

— Z a tr z y dni oczekuję tw e j odpow iedzi — rz e k ł K lau d y u sz w ro z d ra ż n io n y m tonie. — M nie­

m am , że ży czliw o ść, k tó rą d o tąd ciebie d a rz y łe m , nie będ ziesz le k c e w a ż y ł, g d y ż m ó g łb y ś teg o po­

ż a ło w a ć . K lau d y u sz nie p o z w a la b e z k a rn ie siebie ob rażać, a tem m niej p r z e z . . . — ro zu m iesz p rz e ­ cież, co chcę pow iedzieć.

R z e k łs z y to, ro z w a rł g w a łto w n ie d rz w i i bez p o z d ro w ien ia opuścił ko m n atę. M a re k p rz y słu c h i­

w a ł się niknącym w oddali k ro k o m , n a stęp n ie to ­ czącem u się p o w o zo w i w ulicach m iasta i s ta l cią­

gle jak w e śnie, chociaż uszu jego żaden już nie dochodził odgłos. N astęp n ie c h w y c iw s z y się obu rękom a za głow ę, upadł ociężale n a krzesło. Długo siedział zatopiony w m yślach, aż w końcu p o d ­ niósłszy się, o c iężały m kro k iem opuścił ko m n atę.

$ *

*

L u c y a , żona b o g ateg o kupca M arka, siedziała nad haftem w g u sto w n i? u rząd zo n y m pokoiku,

(28)

około k tó re g o okien z w ie sz a ły się w in n e lato ro śle.

Na w id o k w stę p u ją c e g o doń m a łżo n k a , o g a rn ę ło ją zdziw ienie, g d y ż p o w szech n ie o tej p o rze nie o d ry w a ł się od p ra c y .

— C óż się s ta ło ? — p y ta ła w y s tra s z o n a , po­

w sta ją c z siedzenia.

M arkus zniew oliw szy żonę do zajęcia d a w ­ nego m iejsca, rów nocześnie u sia d ł n aprzeciw niej.

— S k o ro śm y od B o g a d o zn aw ali dobroci, cz e­

m u nie m am y z ręk i Je g o p rz y ją ć ta k ż e z łe g o ? — m ów ił pow oli. — L u c y o ! długie la ta ż y liśm y sz c z ę ­ śliw ie z nieograniczonej łask i B oga, te ra z n ad ch o ­ dzi godzina d o św iad czeń . — N astępnie zaznajom ił ją sz c zeg ó ło w o o o d w ied zin ach p re fe k ta . D o w ie­

d z ia w sz y się o w sz y stk ie m , n ie w ia sta zb lad ła, za ś o czy jej z a la ły się rz ęsistem i łzam i.

— J a k to ? ó w ro zp u stn ik nie w a h a się sięgać ręk i po n asze niew inne d z ie c k o ? — n a rz e k a ła.

— W idocznie pieniądze m oje go do teg o zn ie­

w o liły — o d p a rł M arek . — W iem bow iem , że nie m oże się u chronić p rz e d sw y m i w ierzy cielam i.

— R aczej w o lę M etelę w idzieć n a m a ra c h , aniżeli p rz y boku teg o czło w iek a.

— T o ć i ja nie innego jestem zdania. C ałe nie­

szczęście jed n ak na tem polega, że w ła śn ie p re ­ fekt w im ieniu Ju lian a p rosił o rę k ę M eteli. S k o ro m u odm ów im y, będ zie się m ścił, a n a d to — — przypom ni m u się, ż e śm y chrześcijaninam i. O s ta ­ tnie jego sło w a aż n ad to m nie o tem p rz e k o n y w u ją .

- 26

(29)

— P o d d a m y się całkiem w oli B ożej. S k o ro je ­ d nak czło w iek o w i tem u rozchodzi się ty lk o o .pie­

niądze, m ó g łb y ś n ieszczęście to ła tw o usu n ąć!

— W s z y s tk o m ożliw e, lecz p re fe k t nie z a d o ­ w oli się sam ą g o tó w k ą. N adto Julian w id ział M e ­ telę, o b a w iam się w ięc, że p o c zy n ią s ta ra n ia , a b y ją g w a łte m z ab rać.

— B o że! mój B oże! — n a rz e k a ła stra p io n a n ie w ia sta — ja p ew n ie teg o nie p rz e ż y ję !

— P o słu ch a j m nie, L u c y o — rz e c z e M ark u s, c h w y c iw sz y s w ą to w a rz y s z k ę ż y c ia z a ręk ę. — M am plan g o to w y . W iesz, iż M etela z P a w łe m serd eczn ie do siebie s ą p rz y w ią z a n i, a m y n a ich zw iąz ek się zgodzili. W p ra w d z ie ślub ich m iał się o d b y ć dopiero z a ro k , te ra z jed n ak w o b e c g ro ż ą ­ ceg o n ie b e z p ie cz e ń stw a k o n ie czn y m je s t pośpiech.

G d y za ś M etela będzie pod o pieką m a łżo n k a , ca ła s p ra w a w eźm ie zupełnie inny o b ró t, z w ła s z c z a że P a w e ł m ieszk a dość daleko od m iasta. O c z y w i­

ście trudno nam będzie już teraz ro zstać się z córką, mimo to ofiarę tę m usim y uczynić.

— T uszyłam d o tąd nadzieję — b iad ała za g ad ­ nięta — w ypraw ienia M eteli w sp an iałej biesiady w eselnej, a teraz w sz y stk o w sm utek się obróciło.

M asz jednak słu sz n o ść ; niem a innej rady.

— W yślę p o sła konnego do P aw ła, ab y n aty ch ­ m iast przybył. Jeszcze dzisiaj w ieczorem ślub nie­

chaj się odbędzie, do czego p o p ro szę B iskupa, aby

, _ 27 -

(30)

m łodej parze p o b ło g o sław ił. P rzygotuj w ięc na w szy stk o M etelę.

B yła to skrom na a zarazem p o w ażn a u ro czy ­ stość, która dnia tego odbyła się w dom u zam ożnego kupca. W odległej kom nacie budynku u rząd ziła g o ­ spodyni dom u ołtarz, a na jego śro d k u u staw io n o krzyż z kości słoniow ej m iędzy płonącem i św ie ­ cami i w oniejącym i bukietam i z róż. P rzy stole sta ł B iskup Jan, czcigodny już starzec, z aś przed nim klęczała m łoda p ara. P aw eł liczył mniej w ię­

cej 25 lat życia, był sm ukłej p o sta w y o szlach et­

nych ry sach tw arzy . Rodzice jego, zam ożni R zy­

mianie, krótko po jego urodzeniu p rz y jąw szy w iarę C hrystusow ą, tak że syna sw ego z w szelką s ta ra n ­ nością w ychow ali w nauce U krzyżow anego. M arek z żoną ani chwili przeto się nie z astan aw iali, gdy P aw eł o rękę ich córki p o p ro sił. G łęboko w zruszony przy p atry w ał się zam ożny kupiec klęczącej parze.

Łucya cicho p łakała, gdy tym czasem urodziw a n a ­ rzeczona w alczyła z gw ałtem tłoczącem i się łzam i, pom im o szczęśliw ego uczucia, k tóre n ap aw ało jej serce w sk u tek p ołączenia się z ukochanym m ęż­

czyzną.

D nia n astęp n eg o p o ż e g n a ła się M etela z ro d z i­

cam i. M a tk a k re ślą c n a jej czole z n ak K rz y ż a św ., u c a ło w a ła jed y n a c z k ę i rz e k ła : C ok o lw iek b ąd ź P a n z eśle na nas w S w y c h n ie z b ad a n y ch w y r o ­ kach, p o zo stań s ta lą w w ie rz e i nie zapom inaj słó w B oskiego naszeg o M istrz a : „Kto nie w eźm ie k r z y ­

28 -

(31)

ża i M nie nie naśladuje, ten nie je st M nie g o d z ie n !“

Albo: „B łogosław ieni, k tó rz y cierp ią p rz e śla d o w a ­ nie dla sp ra w ied liw o ści, g d y ż ich je st K ró lestw o niebieskie.14

G dy później M a re k u d ał się do p re fe k ta , ten że p rz y ją ł go n a d z w y c z aj ozięble i nie z a o fia ro w ał mu naw et k rzesełk a do siedzenia.

— Jakie niesiesz mi w ie śc i? — za g ad n ął n a ­ stępnie K laudyusz przybyłego.

— Ż ałuję m ocno, lecz jestem zniew olony o d ­ m ow ną ci zw iasto w ać o dpow iedź — rzekł sta n o w ­ czo M arek.

— Nie zm yślaj żalu, gdyż tę sam ą odpow iedź m ogłeś mi już dać w chwili, gdy cię odw iedziłem .

— Czy d ałbyś tw o ją córkę Julianow i?

— Z byteczne p y tan ie; co do m nie, sp ra w a je st załatw ioną.

— P ozw ól jeszcze jedno słow o!

— Cóż ch cesz?

— M niem am , że Julian w raz z córką m oją s p o ­ dziew ał się znacznego posagu. Czy nie przebolałby w ięc doznanego rozczaro w an ia, gdybym długi jego za p ła c ił? C hętnie to uczynię.

— J a k to ? do jednej zn iew ag i nie w z d ry g a s z się jeszcz e drugiej p rz y łą c z y ć ! P re c z mi z oczu!

S k o ro zech cę tw o ich pieniędzy, n a te n c z a s będę w iedział, jak się o nie p o sta ra ć .

S k ło n iw sz y się m ilcząco, opuścił M a re k p a ła c p refe k ta. P rz e c z u w a ł, co go czek a, w sz a k ż e m ocno

29

(32)

p rz e k o n a n y iż d ziałał, jak mu sum ienie p rz y k a z y ­ w ało, nie o b a w ia ł się niczego.

P o m ałej chw ili w e sz li do p re fe k ta Julian z A ntoniuszem .

— No i cóż, o jc z e ? c z y k ra m a rz się upoko­

r z y ł? — p y ta ł w e so ło A ntoniusz.

— Nie! — o d p a rł K laudyusz. — O fia ro w a ł się je d n a k zap łacić długi Juliana.

— C o z a w sp a n ia ło m y śln o ść ! O c zy w iście p rz y ją łe ś jego p ro p o z y c y ę .

— W ięc ta k nizko upadłem w w y o b ra ź n i s y ­ n a m eg o ?

— B ynajm nisj — o d p a rł z a k ło p o ta n y A n to ­ niusz — lecz dla Ju lian a b y ło to g łó w n ą p o d sta w ą .

— M arek mimo to je zapłaci — o d p arł prefekt

— lecz w brew sw ej w oli. Ó w dum ny n a sw e pie­

niądze kram arz jest chrześcijaninem , a poniew aż daw ne p ra w a dotąd nie zo stały zniesione, w ięc cały jego m ajątek zabiorę i w yniszczę ów ród g a ­ dzinow y.

— O jcze! c z y nie b y ło b y to z b y t s u ro w o ? — o d p a rł A ntoniusz łagodniej usp o so b io n y . — B ądź co b ąd ź m a k a ż d y ojciec p ra w o niedogodnego k a ­ w a le ra o d p raw ić z niczem .

— M ilcz i nie m ieszaj się do niesw o ich p ra w . Julian p rz y słu c h iw a ł się p o w y ż sz e j rozm ow ie, a n astęp n ie rz e k ł: S z la c h e tn y K lau d y u sz u ! dzię­

kuję ci z a tw e s ta ra n ia , w s z a k ż e m ocno żałuję, że ci ty le s p ra w iły gniew u i niep rzy jem n o ści. O d k ąd

- 30

(33)

M etelę u jrzałem , ty lk o o niej m y ślę i b y łb y m sz czę ­ śliw y, g d y b y m ją m ógł w mój dom w p ro w a d z ić .

III.

W p y sz n y m o g rodzie sw e j w sp an ialej p o sia­

dłości w N ow iom agnus p rz e c h a d z a ł się P a w e ł z m ło d ą m ałżo n k ą. O b y d w a j śm iali się w eso ło i ż arto w a li.

— M etelo, jak że sz c z ę śliw y je ste m — rz e k ł te ra z P a w e ł — że w re sz c ie u stąp ił z tw e j d u szy cień sm utku. Ja sn o nib y św ia tło niebiańskie p ro ­ m ienieje te ra z m oje szczęście z ócz tw oich.

— L ist o trz y m a n y od kochanej m a te czk i ro z ­ w iał troski, k tó re m nie niepokoiły. S k o ro bow iem p e w n ą jestem , że są w olni od tro sk , nic mi już nie p rz e sz k a d z a całem se rc e m ra d o w a ć się nad m ojem szczęściem . A jak że w e so ły c h z w ro tó w ta tu ś w li­

ście u ż y w a ł. M oże n a w e t z w ią z e k n a sz nie b y ł jeszcze konieczny.

— M etelo ! c z y ci żal te g o ?

— C zuję się z b y t szczę śliw ą, ab y m m iała ż a ­ łow ać.

P a w e ł na podziękow anie u c a ło w a ł ją w ró ż a ­ ne u sta. M arek rzeczyw iście p isał żartobliw ie i bez tro sk i, lecz jedynie dlatego, aby nie m ącić sz czę­

ścia m łodej parze. M im o to dzień i noc nie o p u s z ­ czały go p o n u re jak ieś przeczucia, k tóre ukryw ał n a w e t p rz e d w ła s n ą m ałżonką.

— J a k długo je ste śm y w ła śc iw ie już ożenieni?

- 31

(34)

— p y ta ła M etela, w e so ło się u śm iech ając. Zdaje mi się, ja k o b y śm y już cale m iesiące z so b ą żyli.

— D opiero 14 dni, kochanie m oje! C h ciałb y m k a ż d ą godzinę g w a łte m p rz y trz y m a ć , g d y ż z b y t sz y b k o mi uciekają. C z y w iesz, co sobie m y śla łe m ?

— C óż ta k ie g o ?

— Że ju tro w spólnie p o jed ziem y do T re w iru , a b y rodzicom sp ra w ić niespodziankę.

— W sp a n ia ła m y śl! — z a w o ła ła M etela, k la ­ s k a ją c z rad o ści w ręce.

W tej sam ej chw ili u sły sz a n o o d g ło s k o p y t końskich, poczem do o g ro d u w p a d ł nagle słu ż ą c y z w y s tra s z o n e m obliczem i z a w o ła ł: P a n ie ! żo ł­

nierze otoczyli całe dom ostw o, a dow ódca ich co- dopiero w sz e d ł do w n ę trz a .

N a tę w ie ść P a w e ł zbladł, g d y ty m c z a se m je ­ go m łoda m ałżonka k rzyknęła z p rzerażen ia i b e z ­ w ła d n a p ad ła w jego objęcia. U niósł ją p rz e to do w n ę trz a dom u i z ło ż y ł na posłaniu. C hciał te ż w łaśn ie udać się z p o w ro te m do przedpokoju, w te m zab ieg ł m u d ro g ę p o ru czn ik w o jsk o w y .

— O trz y m a łe m n ak az, ciebie w ra z z m ałż o n ­ k ą ująć i d o sta w ić do T re w iru — rz e k ł, lekko się u k ło n iw szy . R ó w n o cze śn ie p o k a z a ł mu dokum ent, z a o p a trz o n y w podpis p refek ta.

— O co to n as o b w in ia ją ? — z a p y ta ł P a w e ł.

— Nie w iem , g d y ż nic m nie to nie obchodzi.

— Z ona m oja b a rd z o się w y s tr a s z y ła i leży

32 -

(35)

— 33 —

te ra z jak bez ducha. Na ra z ie ani p o m y śleć m ożna 0 jej uprow adzeniu.

— W takim ra z ie z a c z e k a m ; ra d z ę ci je d n ak nie p ró b o w ać ucieczki, gdyż b y łoby to darem nem .

— P o z w o lisz jed n ak , że p o d ró ż odbęd ziem y w n aszy m pow ozie.

— I te g o mi nie za k a z an o , p rz e to czy ń jak m yślisz.

W n iesp ełn a godzinę w y to c z y ł się k r y ty po­

w ó z z b ra m y d w o rk u w iejskiego. W nim zajął m iejsce P aw eł ze sw ą m łodą to w arzy szk ą życia.

C zu ły m ałżo n ek trz y m a ł w objęciu M etelę, s ta r a ­ ją c się dodać jej odw agi.

— P re fe k t m sz c z ą c się, chce n a s zn iszcz y ć!

— n a rz e k a ła b ied aczk a.

— Bez w ątp ien ia; ale o cóż m oże n as o sk a rż y ć ?

— J e s te ś m y chrześcijaninam i, a to m u w y s ta r ­ c z y ! B ędzie chciał p o zb aw ić n as ży cia!

P a w e ł m ilczał, albow iem nagle o p a n o w ało go sm utne jak ieś p rzeczu cie. P o m alej chw ili rz e k ł:

M etelo! cz y rz e c z y w iście lęk asz się śm ierc i?

— C zułam się ta k b a rd z o szc z ę śliw ą !

— T ru d n o sp rzeciw ić się w y ro k o m Boskim , a n ad to w iesz do b rze, że na tej ziem i niem a zu p e ł­

nego szczęścia. 2 y c ie ludzkie sk ła d a się z w esela 1 cierpień, z a ś nad k o leb k ą k ażd e g o sto ją u tra p ie ­ nia i kłopoty. Rychlej czy później, w szy scy m usi­

m y um rzeć, g d y ż śm ierć je st losem c zło w iek a.

A sk o ro u m rzem y za w ia rę C h ry stu so w ą , osią-

Świeczniki chrześcijaństw a V 3

(36)

- 34 -

gniem y za to tem w ięk szą n a g ro d ę p rzed tro n e m Boga. Nie w a h a j się prze to , g d y ż śm ierć p o łą c z y nas na w ieki w niezak łó co n em szczęściu.

M etela ścisk ając m ałżonka, s z e p ta ła : B ęd ę się modlić, a b y mi B óg udzielił tw e j silnej w ia ry .

P a w e ł jed n ak nie czuł się na duchu ta k silnym , ja k b y to s ło w a jego p rz y p u sz c z a ć n a k a z y w a ły .

T y m c z a se m p o w ó z to c z y ł się p rz e z m iasto w p ro s t do w ięzienia. P a w e ł sp o d ziew ał się, że go um ieszczą w jednej celi z M etelą, lecz się om ylił.

O d dozorcy dow iedział się, że M arek ze sw o ją m ał­

żonką ta k ż e zo stali uw ięzieni, ich słu ż b a zw olniona, a dom zapieczętow ano i oddano pod straż. .

D nia następ n eg o zeb rał się wielki tłum ludu w gm achu są d o w y m , g d y ż K laudyusz z a p o w ie ­ dział, że sam zasiąd zie w try b u n a le , a b y z a tw ie r­

dzić w yrok na zd rajcó w p a ń stw a . O koło 11 -tej zjaw ił się z liktoram i (słu d zy sąd o w i, n io sący p rz e d n aj­

w y ż sz y m i urzęd n ik am i to p o ry w p ęk ac h ró zg ) i zn a c z n ą liczbą żo łn ierzy . Nie trw a ło długo, a s łu ż ­ b a są d o w a p rz y p ro w a d z iła ta k ż e M a rk a z L u c y ą i P a w ła z M etelą. P re fe k t z isk rz ą c y m w z ro k ie m i s z y d e rc z ą m iną p rz y g lą d a ł się sw o im ofiarom . N a jego skinienie z a b ra ł te ra z glos o sk a rży ciel, św iad cz ąc, że P a w e ł z M arkiem knuli z d ra d z ieck ie z a m ia ry z G erm an am i po drugiej stro n ie R enu, p rz y c z e m w iernie d o p o m ag a ły im w tem ich żo n y . B ę d ąc chrześcijanam i, są ja w n y m i niep rzy jació łm i k raju, p rz e to z w ie rzc h n o ść czuje się z o b o w ią z a n ą

(37)

ochronić p a ń stw o p rz e d jego w ro g am i. Na tej p o d ­ sta w ie w s z y s c y są w inni śm ierci.

N a sta ła g łu ch a c isza i z d a w a ło się, ja k o b y zg ro m ad zo n e tłu m y ludu z o s ta ły o d u rzo n e. T e ra z P a w e ł w z n ió słsz y g ło w ę, sk ie ro w a ł w y b la d łą tw a rz w sk u te k w e w n ę trz n e g o w z ru sz e n ia w s tr o ­ nę p re fe k ta i z a w o ła ł dono śn y m g ło sem : Je ste m R zym ianinem i z a w s z e w ie rn ie słu ż y łe m p ań stw u . Nie z ap ieram się ta k ż e , iż je ste m chrześcijaninem , ale publicznie to o św ia d cza m . Je d n a k ż e w ła śn ie d lateg o , iż w y z n a ję w ia rę C h ry stu so w ą , od p ieram z całą sta n o w c z o śc ią nikczem ne to posądzenie, g d y ż religia m oja nak azu je mi p o słu sz e ń stw o i w ie rn o ść w o b e c u s ta w p a ń s tw o w y c h i z w ie rz c h ­ ności. N igdy nie m iałem jak ich k o lw iek z w ią z k ó w ta jem n y c h z G erm an am i; je st to o sz c z e rstw o , m a ­ jące zupełnie inne cele n a oku.

— C zy ch cesz się je sz c z e w y p ie ra ć , żeś pono­

w nie p rz e b y w a ł po drugiej stro n ie R e n u ? — za- ry k n ą ł K laudyusz, p rz y c z e m o c z y jego is k rz y ły się od zaciekłości.

— Nie p rz e c z ę, że w sp ra w a c h h a n d lo w y c h m ego te śc ia b a w iłe m kilka r a z y u G e rm an ó w , mi­

mo to nie zdradzałem przez to p ań stw a. T oć i p rzo d k o w ie nasi już od w ie k ó w czynili podobnie, n a w e t pod opieką w o jsk a.

— M am y niezbite d o w o d y — o d p arł ro z d ra ­ żniony p re fe k t — a ch oćby one u p ad ły , w y s ta r c z y i to, ż eście są chrześcijanam i. C hełpicie się, że

3*

- 35 —

(38)

w ia ra w a sz a nak azu je p o słu sz e ń stw o w o b e c u sta w p a ń stw o w y c h . Z goda, udow odnijcie ta k b a rd z o w y c h w a la n e p rz ez w as p o słu sz e ń stw o ! O to ce ­ s a rs tw o n a sz e stoi pod opieką b o gów , k tó re jeg o potęgę i w ielk o ść u fu n d o w ały . Z łóżcie ofiarę w y ­ staw io n em u tu taj Jo w iszo w i, a chętnie sło w o m w a sz y m u w ierzę.

N a ty c h m ia st jeden z słu żeb n ik ó w zb liży ł się do P a w ła i o fiaro w ał m u c z a rę z kadzidłem . M ło­

d y R zym ianin z o b u rzen iem o d epchnął go jed n ak od siebie, M arek zaś zaw o łał:

— F a łs z y w y m bogom nie s k ła d a m y ofiary.

Służym y tylko jednem u praw dziw em u Bogu i Jego jednorodzonem u S y n o w i, Je z u so w i C h ry stu so w i.

I ja sta n o w c z o o d p ieram o sk arże n ie, p o dstępnie p rzeciw nam w y to c z o n e . P re fe k c ie ! z e m stą w ie ­ dziony ch cesz n as zn iszczy ć, p rz e to n ien aw iść sk ie­

ro w a łe ś ta k ż e p rz e c iw n a sz y m n iew iasto m . W iedz jednak, że w ia ry naszej się nie z a p rz e m y , p rze ci­

w nie w s z y s c y je ste śm y go to w i śm ierć ponieść.

— L ik to ro w ie! z a te b e zczeln e sło w a udzielcie mu 50 b a tó w ! — n a k a z a ł p re fe k t g ło sem d rż ą c y m od gniew u.

W e z w a n i pochw ycili M a rk a i n ieb aw em u s ły ­ szano ra z y , k tó rem i d arz o n o n ieszczęśliw eg o s ta r ­ ca. Ł u c y a na w idok ten z bolesnym jękiem p ad ła na kam ien n ą p o sa d z k ę ; w y n iesio n o ją do w ięz ie­

nia, gdzie jeszcze tej sam ej nocy z a k o ń c z y ła ż y ­ w o t d o czesny.

— 36 —

(39)

— 37 -

Mimo b rak u d o w o d ó w ogłoszono n astępnie w y ro k śm ierci na w sz y stk ic h c z te re c h rz e k o m y ch

. . . I ofiarował mu czarę z kadzidłem.

w ro g ó w p a ń stw a . A m fiteatr, w k tó ry m dnia tr z e ­ ciego po zapadnięciu w y ro k u stra c ić m iano z a s ą ­ dzonych, z n a jd o w a ł się poza m iastem na poziom em

(40)

- 38 —

w zg ó rzu . T u taj od czasu do czasu o d b y w a ły się publiczne igrzyska. T ak że chrześcijan w y sta w ia ­ no tam daw niej n a p o ża rcie dzikim b e sty o m . J e ­ dnakże od kilku lat m ie sz k a ń c y T re w iru p o z b a ­ w ieni byli podobnego w id o w isk a, to te ż obecnie z d ję ta ciek aw o ścią, tłum nie ś p ie sz y ła ludność na m iejsce stra c e n ia . Nie trw a ło długo, a c a ły te a tr szczelnie b y l zap ełn io n y . N a w e t liczni c h rz e śc ija ­ nie się zgrom adzili, jedni chcąc b y ć św iad k am i z w y c ię s tw a k rz y ż a w k rw i M ęczenników , d ru d z y pragnęli się w zm o cn ić w w ie rz e n a p rz y k ła d z ie ofiar.

Na odgłos trą b y , w s z y s tk ic h oczy sk ie ro w a ły się w stro n ę p refek ta, co d o p iero p rz y b y łe g o w o­

toczeniu licznych s e n a to ró w i d o sto jn ik ó w w o jsk o ­ w y ch . M iędzy nimi b y ł ta k ż e A ntoniusz, sy n p re ­ fekta i Julian z Fulvią, k tó ra z w ielkim p rz ep y ­ chem w y stro jo n a , ra d o w a ła się n a k r w a w e ig rz y ­ ska. B ezu stan n ie ż artu jąc, nieom al ro z p ły w a ła się w licznych p rz y m ó w k a c h , k tó ry m Julian w tó ro ­ w a ł n ieustannym i w y b u ch am i śm iechu. N atom iast A ntoniusz nie zw ażał na ich niecne zachow anie się.

W e w n ę trz n ie w z ru szo n y , s ta ra ł się d arem n ie p r z y ­ tłum ić w z m a g a ją ce się uczucie o b a w y , a z a ra z e m o d ra z y p rz e d w ła sn y m ojcem . O czy jego błąd ziły , jak o b y szu k ając kogoś w śró d z e b ra n e g o tłum u, gdy ty m c z a se m duszę iego p rz e n ik a ła g o ry c z na w idok tylu c iek aw y ch .

y

Na d a n y zn ak p re fek ta , w p ro w a d z o n o do a r e ­

(41)

n y M ark a, P a w ia i M etelę ze sk rę p o w a n e m i rę k o ­ m a. W sa m y m śro d k u u sta w io n o słup, do k tó re g o p rz y w ią z a n o M etelę, z a ś jej n a p rz e c iw , p r z y d ru ­ gim słupie, um ieszczono M ark a. N astępnie p r z y ­ w lekli sie p acze ru sz to w a n ie , s ta w ia ją c ta k o w e m ięd zy d w o m a palam i. B y ło to u rząd z en ie, na k tó re m ściąć m iano P a w ia , g d y ż jako o b y w a te la rzym skiego tylko mieczem w olno było pozbaw ić go życia. M arek w raz z cóką b ęd ąc pochodzenia galilejskiego, nie zasługiw ali n a podo b n e w zględy.

Z w ew n ętrzn ą zgrozą śledził A ntoniusz su ro ­ w ość, z jak ą p rzy g o to w y w an o stracen ie m łodego Rzym ianina przed oczym a kochającej go m ałżonki, przyczem o d raza w zbudzona w sercu jego zw olna przem ieniła się w nienaw iść ku ojcu. N agle o p a­

now ało go bezgraniczne m iłosierdzie nad oną m łodą i urodziw ą kobietą i już nie zdołał odw rócić oczu od jej niebiańskiej postaci.

P aw eł ze spokojnem obliczem s ta ł na ru sz to ­ w aniu, gdy siepacz odw ięzyw al mu ręce. Z w ró ­ ciw szy się w stro n ę trybuny zajm ow anej przez prefekta, zaw oła! donośnym głosem : „C h ristu s im- perat, C h ristu s v in cet!“ (C h ry stu s panuje, C hry­

stu s zw ycięży). N astępnie uśm iechając się mile do m ałżonki, rze k ł: M etelo! do w idzenia... w Niebie!...

Skłoniw szy się jeszcze teściow i, oddał głow ę pod m iecz katow ski, poczem strum ień krw i sp ły ­ nął po rusztow aniu. M etela zaś bezw ład n a zaw isła w postronkach, którym i przym ocow ana była do słupa.

— 39 —

(42)

- 40 —

Siepacze w yw lókłszy zw łoki skazańca, u su ­ nęli zarazem ru sztow anie, św ieżym piaskiem z a ­ cierając ślady krw i.

Po ścięciu P a w ła u słyszano w śród zebranego tłum u m ierne tylko oklaski, ale w tej sam ej chwili n astąp iła znow u głucha cisza. M ilczenie takie nie przy p ad ło do gustu p refektow i. Byłby w olał, g d y ­ by w idzow ie w ybuchli ogólną rad o ścią, podobnie jak się to działo w śró d nieludzkiego m otłochu rzym skiego. T ym czasem tłum ciekaw ie p atrzy ł na arenę, naw et pow chodzono na ław ki, aby ujrzeć co się stanie z m łodą n iew iastą. A ntoniusz ró w ­ nież patrzył, jakoby mu oczy kołem stanęły.

C hętna i dum na śm ierć P a w ła m ocno go w zru ­ szyła, to też m usiał przyznać, że nauka d o zw ala­

jąca sw ym w yznaw com życie łożyć w ofierze z ta - kiem zaparciem siebie, p o siad a cudow ną siłę i nie­

w ątpliw ie B oskiego je st pochodzenia. A M etela?

czy rów nież zdolną będzie śm ierć tak ą p o n ieść?

W idząc, że o dzyskała p rzytom ność, znow u nie mógł w zroku od niej oderw ać, jakoby potężna i nie­

znana jakaś siła do tego go zniew alała. N agle u­

czuł gorące pragnienie ra to w an ia jej p rzed śm ier­

cią. Lecz w jaki s p o só b ?

W tem jeszcze raz odezw ał się gło s trąby, a ró ­ w nocześnie w padł z rykiem do areny tygrys. O dy ujrzał M etelę — ślepie mu się zaiskrzyły, gotując się zarazem do skoku. A ntoniusz zdrętw iał z o słu ­

(43)

pienia, potem nagle p rzesk o czy w szy blanki, popędził z mieczem w ręku w p ro st na rozjuszoną bestyę.

— 41 -

Potem nagle, przeskoczyw szy blanki . . .

R ów nocześnie usłyszano krzyk przeraźliw y.

Był to głos prefekta, który na w idok syna stracił przytom ność. W około p o w stało ogólne w zruszenie.

(44)

Lecz A ntoniusz spóźni} się, gdyż ty g ry s w bił już sw oje pazury w ciało m ęczenniczki, odry w ając ją od słupa. Zarazem ugodzony m ieczem , o d w ra ­ ca się zw ierz od sw ej ofiary, poczem rozpoczyna się k rótka w alka. W krótce z m łodzieńca p o zo sta ła tylko k rw ista m asa. Obofe niej charcząc rozciąga się w piask u zaciekła b estya, aby już w ięcej nie p o w stać. W am fiteatrze p o w sta je zam ieszanie, w i­

dzow ie w y straszen i g otują się do ucieczki.

Z czw orga sk azań có w jedynie M arek p o zo stał p rzy życiu.

B ezprzytom nego prefekta zaniesiono do jego p ałacu, a chrześcijanie udali się do areny, aby ciała P aw ła i M eteli pochow ać na św ięconem m iejscu.

N ad ranem dnia n astęp n eg o znaleźli rybacy m artw e ciało K laudyusza w Mozeli.

— 42 -

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dziechcińska H., M aria Beata Z aw iszanka - tłum aczka francuskiego romansu, w: Barok polski wobec Europy.. Sztuka przekładu,

25 W. Wagner, Prawa ludzkie w Stanach Zjednoczonych, w: Ochrona praw czøowieka w sÂwiecie, red. Koshy, WolnosÂc religijna w zmieniajaÎcym sieÎ sÂwiecie, KrakoÂw 1998, s.

Najbardziej znanym według mnie Grekiem epoki starożytnej był ………, ponieważ

Proponuję wykorzystanie na lekcji języka polskiego pokazu, którego tematem jest analiza i interpretacja dwóch dzieł sztuki – „Wyjazd syna marnotrawnego” i „ Powrót

W olałby wprawdzie ojciec, b y syn jego poświęcił się służbie publicznej, zgodzić się jednak m usiał na to z konieczności.. Widząc w paru dniach jedno poj

B ył to nędzny, płaski, zniszczony okręt słu żący do żeglugi nadbrzeżnej, na którego pokładzie w idniał czerw oną nam alow any farbą napis: „Neptu- nus.“

Jeszcze przez jakiś czas chodził i szukał, przemieszczał się od jednego przystanku autobusowego do tramwajowego, pohuśtał się trochę na placu zabaw przy szkole, ale

Na podstawie dowolnego źródła napisz, co oznacza tytuł utworu, do czego się odwołuje i jaki związek ma on z treścią utworu.. Opisz, jakie kolejno gry zaplanował