• Nie Znaleziono Wyników

Kamena : dwutygodnik społeczno-kulturalny, R. XXXII Nr 3 (313), 15.II.1965

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Kamena : dwutygodnik społeczno-kulturalny, R. XXXII Nr 3 (313), 15.II.1965"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

D W U T Y G O D N I K S P O Ł E C Z N O - K U L T U R A L N Y

B i a ł y s t o k — K i e l c e — L u b l i n — R z e s z ó w

STO LAT!

6 lutego 1965 r. I sekretarz KC PZPR tow. Władysław Gomułka

obchodził 60 rocznicę urodzin.

Współpraca c z t e r e c h

ZBIGNIEW FRĄC

K i e r o w n i k W y d z i a ł u K u l t u r y P r e z . W R N w L u b l i n i e

W SPÓŁPRACĄ czterech w o j e - wództw Polski wschodniej w dziedzinie działalności kultural- no - oświatowej, zapoczątkowana w październiku 1961 r. formalnym poro- zumieniem wydziałów kultury PWKN Białegostoku, Kielc. Lublina i Rzeszo- wa, rozwijana i doskonalona bez mała juz 4-letnią praktyką — jest jednym z tych zagadnień, którego celowości 1 dobrodziejstw nikt nic kwestionuje.

Podjęła bowiem w wyniku tego poro- zumienia idea współdziałania dala działaczom kulturalnym szansę szero- kiej wypowiedzi w zakresie metod i form upowszechniania wartości kultu-

ralnych. wypowiedzi, których troska była nic tylko aktualność lei z też przy- szłość życia kulturalnego w najszer- szym tego słowa rozumieniu. Pozyska- nie dla t e j idei wielu środowisk twór- czych i szerokich k

r

»"ów społecznych tvlde: międzywojewódzka narada sto- warzyszeń społeczno - kulturalnych — marzec 1963 r., międzywojewódzka konferencja SD w sprawie wspólprary

(Dokończenie na i t r . 2)

Korespondencja z ZSRR, specjalnie tli u „Kameny ANATOL GORD1ENKO

OGNIA!

opowieść czołgisty - wyzwoliciela. Lublina

r p RAFILEM do niego właściwie I w sposób nieskomplikowany.

W komisariacie w o j s k o w y m otrzymałem adres. Odnalezienie do- mu nie naleiało do trudności. Był to wielki, pięciopiętrowy, półkoli- sty budynek w centrum miasta.

Z bijącym sercem naciskałem gu- zik dzwonka. Drzwi otworzył nie- wysoki i niezbyt barczysty mężczyz- na. Ubrany bvl w krótką, podnisz- czoną domową kurtką i miękką, prążkowaną koszulę...

Ale rozmowa między nami, w ł a ś - ciwa rozmowa, nie doszła tego dnia do skutku. Stanęło na tym, że wy- bierzemy .się n a z a j u t r z razem na ryby.

— Ależ w a s ciężko namówić*^-.:

gderał przy tym A f a n a s j e w . — A gdzież n a m się lepiej porozmawia?

Tylko na t a k i e j w i o s e n n e j w y p r a - wie. Wszystko ożywa. Posiedzimy w e dwójkę, nikt nera nie będzie przeszkadzał...

Pojechaliśmy do jego córki, L u d - miły, młodej, przystojnej dziewczy- ny. Pracowała j a k o felczer w n i e - wielkiej osadzie wśród lasów.

— P i ę k n i e t u t a j . 7-yt, nie umie- rać! — oderwał się nareszcie od

swoich wędek Aleksiej Nikołaje- wicz.

— A kto by teraz umierał — od- parłem beztrosko.

— Mądrze umierać nie żal. Moż- na... Ale bywa i tak, że niektórych

śmierć się w ogóle nic ima. I chy- ba ja też się urodziłem pod szczęśli- wą gwiazdą — uśmiechnął się Alek-

siej Nikołajewicz. — Mnie śmierć omija. Bywało, że tuż obok przeszła, zimno poczułem, w oczy mi zajrza- ła i dalej poszła sobie.

Po raz pierwszy zetknął się A f a - n a s j e w ze śmiercią w 1020 roku.

Miał wówczas cztery wiosny. Ro- dzinną Karelię usiłowali opanować Anglicy. Któregoś dnia nad wioskę nadleciał samolot, zaczął strzelać.

Wybuchła panika. Padli zabici i r a n - ni.

Pod zwłokami kuzynki, która z

nim uciekała przed kulami, znale- ziono po nalocie Aleksieja. Nie r u - szał się. Po prostu... zasnqł.

Wiele lat później, kiedy Afanasjew służył już w wojsku, uratował mu

życie... zegarek noszony w lewej kieszeni bluzy. Podoficer fiński, który mierzył prosto w serce, onie- miał. widząc, że „pewny t r u p " zry- wa się z ziemi...

A znowu podczas ostatniej wojny, było to pod Siedlcami, cudem oca- lały niemiecki czołgista, wydostał się ze swojej płonącej maszyny,

podpelzł do grupy czołgistów r a - dzieckich, którzy odpoczywali po walce, a potem... jedna z iego kul wytrąciła Afanasjewowi kubek z rę- ki i trafiła w głowę, siedzącego obok, celowniczgo Trofimowa.

Czasami śmierć wynajdywała so- bie scenerię zupełnie absurdalną.

Kiedyś na przykład Aleksiej o m a - ły włos nie utonął w oczach całego pułku, kiedy podczas przeprawy przez płytką rzeczkę, jego czołg wpadł nagle do ogromnego leja po bombie.

N a L u b l i n !

Ale mnie najbardziej interesowa- ła historia walk w Lublinie. Alek- siej Nikołajewicz poszperał w port- felu i oto trzymam w ręku wyblak-

(Dokończenie na str. 3)

Rys. Krzysztof Kurzątkoioskl Radziecki dziennikarz. A-

natol Gordienko, odnalazł w czoło iii dniu 22 lipcu 13^1 r.

wdarł sftr tfiprwsżi/ na Ttillce lublina^M^lIfksiej MWołaje- iricz \Jauusje-.D '^Mieszka obecnie Pietrozd/* "daku.

Mu tytuł \liQhuleru y.wlązku Radzieckiej. otr^buł qo za wyjątkowe ^ ^ ^ B i u walce o tci/zwoleiiiWijuWia.

Poniżej drMiu^miy obszer- ne fragmentj^jeportażu o A. N. AJanasjKle, nadesła- nego nam przeWred. A. Cor- dienkę.

(RED.)

(2)

KAZIMIERZ P R Z E R W A - T E T M A J E R

Nie mój D u n a j e c .

Nie nu); Dunajec ittimi ml, nie moja bystra woda, tylko przychodzą stare m y iwoboda — och! swoboda!...

Nie przypominaj mi się śnie młodości mojej zdrowej.

bo mi rai w piersi duszę rwie nad siło ludzkiej moiry.'

Nikt tak nic kochał smolnych watr.

trzasku i d y m u stosów.

i nikt znad głuchych szczytów Tatr patrzqcych w dół nlebiosów—

I u' świecie nikt nie kochał tak s a m o t n e j s k a l n e j drowi — urwisk, odzie w dole b u j a ptak i proza pieści nogi...

Ś p « ( f c y r y c e r z e

4 J a k b y » nici* c h ł o p o p o w l e d ł i O zaśpłonyk rycćrzafc opowiadajom. ze m a j o m być

kajsi zaipioni w Giewoncie. Konie han słojom p r : y złobak. bo ip han widział kowal. Fakla. co ig kuł.. Bo sic im podkowy p s u j o m i przekuwać ig trzeba.

Janio! po tego Fafcle do wsi w Kościeliska hadzlól kiełka razy za jego zywobycia.

Jest ha ii yrota niezmierna. r K m n o , Ino sic kaganki iwićcom po ścianak. Ci rycerze ipiom. a co dziesierić lat t o nostarsy pomlendzy nićmi padźwiguje głowę <

pyto sie janioła. co Ig pilnuje:

— Cy juz cos?

/ tytka rycćrze p o d f w i p u j o m płowy w hełmak ze- larnyk, ale janioł odpowiado:

— iVic. 'Spijcie.

/ śplom dalej.

Nad nićmi jest skala wtelga i głęboko d o ziemie trza iść k u nim. /no z e hart nie tre/i jacy ten, co go janioł pilnując!/ powiedzie.

Jo s e t o nieraz myślał o tćm i m e d ć t u j e m te, a t Faklek znał i slysałek, jako opowiadał.

Jo sc t o nieroz myślem i myśl cm se: może t o i być.

A/ozom być zaipioni rycćrze w Giewoncie, bo s y t k o w Boskiej mocy.

Ale se I t o myślem kie niekie, ze wio wić. j a k o to?

Cy som nie jest w nosklk hłopsklk piersiak zaipioni tpiący rycćrze l cy to pote ta skata, k a n y śplom. t o nie my?_.

B a b s k i wybór

Byli w jednej wsi gazdowie bardzo bogaci, mieli syna jedynaka i chcieliby po strasznie dobrze ożenić.

Ale wybór był t r u d n y , bo się dziewki pchały jedna przez drugą i każda swoje cnoty przedstawiała.

Ał raz powiada baba do chłopa:

Wlłs. Wojtek, tak nie zrobimy nic. Nie p o z n a j d o w l e k a , ino wtedy, kle nie wić, z e n a niego pa- trzls. Oblec się za dziada i pomlendzy halupy Idi — wtóra cle dzlćwka nalopi obdarzy, s tom nasego Ku be ozenimć. Będzie nolepia.

Zwidziało się to chłopu, ta babska rada. wdział sta- rą czuchę, łatane portki, wziął na plecy torbę, w rę- kę kij i poszedł. Rzekomo dziad.

Idzie pomiędzy chałupy, chodził cały dzień, wrócił wieczorem I siada na ławie zmartwiony, a gębę miał z jednej strony spuchniętą.

— No cos? — p y t a się go baba — w t o r a z ci się na niewlaste u d a ł a ?

— Ile — powiada chłop — obiór trudny. Zasełek ku plćrsej: dala mi spyrki, zasełek k u drugiej: dała mi obrazek iwlencohj/, zasełek ku trzeciej: wyprała mi kosułe — cos teroz wfćs? Jedno scodra, drugo na- bożna, trzecio robotna — syćfcie dobre.

— Hm — m r u k n ę ł a baba. — Mci ze obiór trudny...

.'Ile cos et to, co mas gębę spuchnlonom?

— E, to nic, ani g w a r y nie warce. Zasełek ku sewortej, dala ml w pysk — p o w i a d a chłop.

/I baba Jak nie skoczy z ławy, jak nie krzyknie:

— £ , g ł u p t a k u jeden.' Nie gadas nic? I jesce medć- f u j e s ? / Jedy t o tak, j a k b y ci sam Pon Jezus przenoj- świentsy z nieba palcem pokazał!

( N a S k a l n y m P o d h a l u )

M ó j T e t m a j e r

P a O raz pierwszy zetknąłem się z I pisarzem w roku 1013 w Zako-

panem. Zetknąłem s i ę nie tyle osobiście, choć matka pokazała mi na ulicy pana w ciemnych okularach naboinle szepcząc: „To Tetmajer". Ile poprzez jego nowele „Na skalnym Pod- halu". 15-letni chłopiec, w którym bakcyl górski dopiero się zaczął roz- wijać, nie potrafił jeszcze w pełni oce- nić tych opowiadań.

Pierwsza wojna światowa zapędziła mnie na Ukrainę, gdzie poznałem gorz- ki smak nostalgii. A Polska dla mnie utożsamiła sio z Tatrami I notega Mi szczytów symbolizowała tworzącą się niepodległość. Ale dwukrotnie w kolej- nych latach odbywane wędrówki ta- trzańskie byty tak daleko! I oto ra- dosna niespodzianka: Tetmajer w bi- bliotece. „Legenda Tatr" w szacie ro- syjskiej. Dziwaczne nazwy: Janosik Nendza I.liraanowsklj. Marina U Grn- hago, Czornoje Ozlero. A przecie spo- za tych egzotycznie brzmiących słów otwierali* się oczom serdeczne, znane obrazy. I nie było Ukrainy, ani j u m - skoj aleksandrowsko! gimnazji", nie było wojny 1 tzpłlall przepełnionych rannymi, tylko Maryna zapatrzyła się w czarną tort stawu. Janosik ehylU się nad kopczykiem dziecięcia w Batyżo- wieckiej. a Habllk gasnacym spojrze- niem iegnat oblodzone Tatry.

Tak więc „Legendę Tatr" czytałem po raz pierwszy w przekładzie. Oczy- wiście ginął w nim urok nieprzetłu- maczalnej gwary. Później wielokrotnie wracałem do t e j zawsze urzekającej

w i r dvl»sit. która wnl» «>it n»r » » > | przecie* pięknych opowiadań „Na skal- nrm Podhalu". A porywał mię w niej nie tylko lud podhalański. romanlvzm iyrta harnasiów I okrutna nieraz oliv- esatowość górali, nie tylko majestat Tatr tak wspaniale przez norie odda- nych. ale I czołowa obok JanoMka po- stać przywódcy ludu. nieszczęsnego re- belianta Kostki Naplersklcgo, wcześ- niej występująca w dramacie Kaspra-

wicza i powieści O r k a n a , ale nigdzie tak p r z e k o n y w a j ą c a Jak u T e t m a j e r a . Przed laty, p o u k a z a n i u się „Słowa o J a k u b i e Szeli" Jasieńskiego i „JanoslKa

Kazimierz Przerwa - Tetmajer

(1865-1940)

z TarhoweJ" Dobrowolskiego, pomyś- lałem sobie, ż e osoba rzekomego syna królewskie go, walczącego o sprawied- liwość społeczną, z pewnością hardziej Jest godna poematu, który. Jak dotąd, poza nie oglossouą drukiem próbą Marti SzczcpowsklcJ, nie został napi- sany.

A liryka T e t m a j e r a , którą rozpoczy- nał swoją twórczość. I znowu nie m e - lancholie I n i r w a n y , n i e anioły p a ń - skie I osmętnlce, n i e łąki mistyczne, a t a k i e 1 nie kobiety m d l e j ą c e w ob- jęciu I nie namiętności szalone o r k a n y , ale przede wszystkim t a t r z a ń s k i e w i e r - sze poety poświęcone górom, które „nad wszystkich i nad wszyslko" umiłował, ostuly się l a t o m niezniszczalne, wciąż ś u leże 1 niewolące s w o j ą urodą. C h y - b a d o żadnego poety T a t r nie w r a c a się tak chętnie. Jak do a u t o r a „Koście- lisk w nocy".

A t w ó r c a tych pięknych wierszy, opowiadań I powieści J a k i e tragiczny miał żywot! J a k i m splotem p r z e j m u - j ą c y c h k o n t r a s t ó w była Jego egzy- s t e n c j a ! „Panicz ludźmierski", z d o b y w - ca nowych szlaków tatrzańskich, pełen młodzieńczych sil miłośnik w i e r - chów. bal I s t r u m i e n i — p o dziesiąt- kach lat n a pol ociemniały, chory czło- w i e k . d l a którego t e n górski ś w i a t , z k t ó r y m zrósł się od dzieciństwa, stal się niedostępny. Piewca miłości z m y - słowej, poeta, z a k t ó r y m szalały k o - biety, stwierdza wreszcie, i e ,.jednej kobiety nie zostawia w drodze, są Ja- kieś clenie" tylko. A umiera w s t r a s z - nych okolicznościach w o j e n n n y e h , w c a ł k o w i t y m osamotnieniu. Ojcleo z a - kochany w s w y m ..synku", k t ó r e m u poświęcił w z r u s z a j ą c e s t r o f y n a s y w a - Jac g o „diwlgnlą życia'" swego 1 „ce- lem duszy**, którego chciał widzieć „ry- cerzem bez skazy I bez trwóg", docze- kał się tego, i e ten „rycerz bez skazy"

stal się zmorą życia starego porty. W przystępie r z a d k i e j szczerości T c t m a -

ler w v s n a l kiedyś Edwardowi Kozi- k ó w H e m u („Między p r a w d ą a plot- ka"). i c syn „nrsvwlązywal go w n a - się s n u d o łfiika" 1 zabierał olcu w « z " t k l c pieniądze. W końcu t e ł p r z y - prawił co o ostre a t a k i manii prześla- dowczej.

Oto Jak straszliwie „rozpiął się los"

nad w s p a n i a ł y m poetą...

K . A . J .

Współpraca c z t e r e c

(Dokończenio t » itr. I) t u ł l u r a ł n c j — październik 10Q|

r

J iiclnu j e j aprobata /.c strony wlaM parlyjiiyrli I administracyjnych rcch województw. to dalsze Istotni elementy programu w tpołdrlalanla. ] Program ten odpowiada! n a j p l l n J szyni potrzebom całego reclonu | 2 ezęSti n i u r c o kraju, k t ó r e j różne | niebagatelne trudności «ą wyznaczali kłem wspólnej lnlc)atywy I świadome!

ścl faktu, żc w z a j e m n a pomne jest tm n'ezliędna. Itcjcstruj-.tc zjawiska • ( • iiiejs/.c można stwierdzić: w t p ń l d i l t U nie jest zjawiskiem stałym, zapuściM korzenie stabilności. choć p n r h l r n J różnych okresach z mniejszym M większym natężeniem. Nadto m m chyba mówić, że międzywojewódzki!

kontakty pozwoliły w y r a ź n i e j ujawnił wicie w a i n c e n i różnorodnego matM rlalu oraz doprowadzić d o sformufol w i n i e pierwszych uogólnień. ukazują!

cycli konieczność wewnętrznych poJ wiązań regionu. d/wica laecco nit j określany poziom cywilizacyjny, alej s t u k a j ą c e g o wciąż doskonalszych ford działań la.

O d n o t u j m y też: współpraca zrndijJ la szereg trwałych f a k t ó w k u l t u r a nych. Precyzowane na okresowych M radach, spotkaniach I konfcrencJacM zainteresowanych stron zamierzenia i działania, przy j a k najżyczllw u | i stosunku Ministerstwa Kultury I SztaJ ki. sprzyjały koordynacji niektórym poczynań w zakresie upowszechnienia k u l t u r y I oświaty oraz wymianie w świadczeń. P r z y p o m n i j m y tylko roli 11)01: k o n f e r e n c j a n a temat muieaM nlctwa regionalnego, wystawa sztuki l u d o w e j czterech województw, chcłm*

ska scala n a u k o w a poświecona okres w wl P K W N , festiwal orkiestr symfoj nieśnych Polski wschodnie] — oto aie- k t ó r e a k c j e wynikłe z niezwykle cen- n e j w naskych w a r u n k a c h współpracy.

Nic tu co p r a w d a miejsce na szer«J szc omówienie dorobku naszych wł>

jcwódzlw w podniesionej - kwestii, a ł i o d w o ł a j m y ale d o Jcszoze Jcdnegi spostrzeżenia'. Nasze województwa ma j a określone potrzeby kadrowe. Im port k a d r s wykształceniem w y ł s z n i Innycli ośrodków naukowych móelb Jedynie w '/uiUninvm stopniu pokrj wnć t e potrzeby. Możliwości, którym d y s p o n u j e lubelski ośrodek naukowy k t w a r i a ' ą w t e j mierze obiekt i M i>r/c«lnnki d o Jeszcze pełniejsze*

/ win za n la również i t e j sfery wsnól n ' a e v . Już teraz uonad 20 proc. oeól studentów l"belskich r e k r u t u j e sic trzech sąsiednich województw, a ten' deneje d o trwalszego powiązania Id

> macierzystymi wolewództwaini przy brały wyraz zorganizowanych koniak łów i znstzły utrwalone powołanici międzyuczelnianego koła studentó trzech województw.

Potrzeby przemyślanego wspólj działania w l e i dziedzinie ostro rysiu Ją sic Jeśli Idzie zwłaszcza o ksztalcN nie k a d r k r i t n r a ł n y e h . Jest t o M wa nie uregulowana konsekwentnie • skali całego k r a j u . Stosowane dntvew czas t u i ówdzie półśrodki są da l e n od zaspokojenia potrzeb I aspiracji. I d u ż e j aktualności t e j kwestii ś w i a d g w y p o w i a d a n e przy wielu o k a z a c h li<4 nc. onlnłe, głosy itp. M. In. „Xycle U łernc''le" z 7.11. br. przynosi n a « r M li»owaiiy t e m a t a r t y k u ł z Iłzesiowa Kielce I niałystok m a j ą nrzypusze««|

nie analoRlcsne kłopoty. Nie są to H M

• rodności Jednego tylko wojewódzli Powielone stalą s i ę j u ż problem' szerszym, którego uregulowanie n maga określonel decyzji. Jakiegoś W s a d n e a o przejrzenia odpowiedni przepisów' I w e r y f i k a c j i stanowiska sferze przygotowywania kadr. j

Hądie. że celowe bidzie uzupełni nie tvch kilku uwag w przcdmlej współdziałania naszych wolewód®

jeszcze Jednym akcentem. Wydaje się. że dotychczasowa współpraca zasadniczym slopnlu przebiegała płaszczyźnie kontaktów placówek j wodowych: teatrów, uczelni. n i i " j Itp. T a forma, niejako styku u r K j wego. oficjalnego, łatwiejsza a P * j sclą d o realizacji, powinna być w rnacznle inociilcj potęgowana " J d t l a l a n l r m społecznego ruchu k " * rainego. k t ó r y — I t o Już ostatni f Htulat — musi wypowiadać >'0 r w s i c c h n i e j I pełniej.

Z b i g n i e w F n f g

(3)

ANATOL GORDIENKO

OGNIA! o p o w i e ś ć c z o ł g i s t y - w y z w o l i c i e l a . L u b l i n a

A. N. Afanasjew wir ód młodzieży szkolnej (Dokończenia ze sir. I)

lą kartkę papieru. Czytam trochę niewyraźne linijki pisma:

„Bohater Związku Radzieckiego.

Aleksiej Nikołajewicz Afanasjew.

Za Waszą bohaterską postawę podczas wypełniania zadań bojo- wych na froncie walki z niemieckim najeidlcą Prezydium Rady Najwyż- szej ZSRR zarządzeniem z dnia 32 sierpnia 1944 roku przyznało Wam tytuł Bohatera Związku Radzieckie- go".

— Jak to wszystko wyglądało? Jak to było po kolei?! — myśli głośno Aleksiej. Przed chwilą opowiedzia- łem mu, że prasa doniosła iż hitle- rowcy chcieli wysadzić w powietrze centrum Lublina. Teraz, w kilka- naście lat po wojnie, podczas pro- wadzenia wykopów pod nowy dom towarowy odkryto zapomniane piw- nice. a w nich kilkanaście wagonów amunicji i materiałów wybucho- wych.

— A, dranie! — wybuchnął Afa- nasjew. — Gdybyśmy wtedy spóź- nili się o kilka dni...!

I nagle popłynęła wartko opowieść o tym. jak 8 korpus czołgów sunął naprzód z hasłem: Na Lublin!

— Ostatni odcinek naszego maszu na Lublin rozpoczęliśmy nocą z 21 na 22 lipca. W ulewnym deszczu, wiejskimi drogami, przeszliśmy oko- ło 60 kilometrów. Pamiętam, że for- sowaliśmy też jakąś rzekę. Jecha- liśmy z odkrytymi lukami. W czoł- gu było duszno. Śmierdziały spa- liny.

Deszcz nie ustawał. Rankiem.

22 lipca, na horyzoncie ukazał się LubUn. Bliżej, we mgle, widać by-

ło jakieś zabudowania. Byłem po- twornie wyczerpany. W dodatku; ja- ko dowódca czołgu, musiałem właś- ciwie przez cały czas tkwić na zewnątrz wieży i przemokłem do nitki.

Nieoczekiwanie wspiął się do mnie radiotelegrafista Ibrahim Magnuszew. Meldunek jego był za- skakujący: nasza radiostacja nie działała. A właśnie dowódca 3 bata- lionu czołgów, major Kunilln, da- wał rozkaz natarcia!

Najpierw poszły czołgi starszego lejtnanta Mikowa. Na pełnym ga- zie wyskoczyły na wzniesienie, za którym rozpoczynały się jakieś bło- ta i płynęła rzeczka.

Niemieckie działka przeciwpancer- ne uderzyły od miasta ogniem ryg- lującym. Udało Im się. Przyłożyli nam nieoczekiwanie. Zapalił się je- den czołg, drugi, trzeci, czwarty!

Wszystko to w ciągu kilku sekund!

Kiedy mój czołg wypadł na otwar- tą przestrzeń, zobaczyłem przed na • ml most. Ale ani jedna maszyna nic zdołała się przezeń przedrzeć do miasta.

Dwa czołgi przeciw m i a s t u

Pędzimy na most. Prawie depcząc po piętach idzie za nami maszyna lejtnanta Maryszewa. Most nagle zaroił się od hitlerowców. Daję jed- ną i drugą serię z wieżowego cc- kuemu. Raptem cały czołg zatrząsł się od strasznego uderzenia. W czo- łowy pancerz walnął pocisk, ale, na szczęście, zsunął się po nim I po- szedł w bok rykosztem. Po chwili meldują mi. że zaczęła pracować ra- diostacja. Widocznie od wstrząsu coś się w niej zreperowało. I zaraz roz- legł się głos dowódcy pułku: — IM, całą naprzód! Naprzód gwardziści!

To właśnie nasz czołg nosił numer 164!

Niemieckie działa kroplą do nas, ale Jesteśmy już na moście! Za na- mi t u l Maryszaw! Ledwo wysko- czyliśmy na drugi brzeg, gdy nastą- pił wybuch. Faszyści zdążyli wysa- dzić m o s t

W ten sposób zostaliśmy z Mary- szewem. Dwa czołgi przeciw całemu Lublinowi. Wpadliśmy w Jakąś uli- cę, uderzyli na baterię, która ostrze- liwała wzniesienie. Rąbnęliśmy pięć

„rozrywających" i bateria zamilkła.

Z prawej strony zaczął nas ktoś ostrzeliwać z kulomiotu. Zniszczy- liśmy I kulomiot. Teraz przyszła ko- lej na drugą baterię, która uloko- wała się z prawej strony mostu. 1 z tą poradziliśmy sobie jakoś. A w radio znowu głos dowódcy pułku:

— „Naprzód, chłopcy! Jesteście pierwsi w Lublinie! Walcie hitle- rowców!".

I bez tego wiedzieliśmy, że Niem- ców trzeba bić i nie odstępować, a i powrót mieliśmy odcięty. Kłopot był inny: miasto nieznane, nie star- czyło nawet czasu na obejrzenie mapy, rozpoczęliśmy przecież walkę prosto z marszu.

Skradaliśmy się ostrożnie. Wyglą- damy nn lewo, widać grupę nie- mieckich piechurów. Przygrzallśmy Im. I oto przed nami główna ulica miasta.

Podniosłem luk. Rozejrzałem się.

Pusto. Miasto wydawało się w y - marłe. Jedziemy więc tą szeroką ulicą, strzelamy, „siejemy panikę".

Od rozpoczęcia ataku upłynęła go- dzina.

W pewnym momencie zorientowa- łem się, że czołg mojego komendan- ta, Maryszown. został gdzieś w tyle.

Nawołuję go prze?. radio. Odpowia- dają, że maszyna uszkodzona, a do- wódca poległ.

— Przejmuje; dowództwo krzyknąłem. — idźcie z* mną!

P r o s t o n a w r o g a

Z narożnego domu wyskakuje mężczyzna z blalo-czcrwoną opaską na r ę k u :

— Towarzyszu — woła do mnie —•

jestem polskim partyzantem. Jedź- cie warszawskim traktem (prawdo- podobnie chodzi o Al. Racławickie

— przyp. red.) tam uciekają hitle- rowcy. Cala wielka kolumna pie- choty! Szybciej, towarzysze!

Ruszyliśmy ostro. Luku nie za- mykam. Stoję do pasa prawic wy- chylony z wieży. Z boku sypnęły się Jakieś strzały — ani nas to obeszło. Jeszcze moment l wypada- my na jakiś półokrągły plac.

Nagle znaleźliśmy się twarzą w twaiz z Niemcami. Polak-partyzant miał rację — kolumna nie mlala końca: samochody, moździerze, dzia- ła. konie, piechota— Już nie jedzie- my. mkniemy na nich. a oni... sto- ją spokojnie, przyglądają się nam.

Nikt nie strzela. Po prostu nie przyszło im nawet do głowy, że Ro- sjanie mogli się przedrzeć do mia- sta. A z drugiej strony, mój czołg, mało się różnił od niemieckich. No i faszyści myśleli, że jadą swoi.

Z największą możliwą szybkością czołg wpada na kolumnę. Walimy /.

działa, strzelamy ze wszystkich maszynek, miażdżymy. Oto już czołg przejechał się chyba po czterech działach, dziesięciu autach, ubiliśmy z setkę faszystów, a gdzie nam Jesz- cze do końca kolumny!

Sam nie wiem, Jak nagle znaleź- liśmy się gdzieś po drugiej stronie miasta. Z daleka widać nieprzyja- cielskie czołgi. Cóż było robićI Za-

wróciliśmy i znowu przejechali się po kolumnie. Tylko, że tym razem, nie szła tak łatwo. Resztki piechoty ochłonęły Już z przerażenia. Obrzu- cono nas granatami, padło kilka wy- strzałów z pancerfausów. Ale i tak zniszczyliśmy Jeszcze 3 karabiny maszynowe i ze 30—40 hitlerowców rozstało się z życiem.

Ł y k w i n a

Wykręciliśmy gdzieś w boczne uliczki, żeby chwilę odetchnąć, ro- zejrzeć się w sytuacji, ujść przed narastającym ogniem. Spojrzałem na zegarek: byliśmy Już od czterech godzin na ulicach Lublina!

Zatrzymałem czołg obok niewiel- kiego domku. Wybiegają z niego kobieta i mężczyzna, widzą, że Je- steśmy cali osmaleni od ognia, mo- krzy od potu... Jak nas witali? Nie zapamiętałem tego. Zapamiętałem, że przynieśli wodę do mycia, często- wali winem z butelki oplecionej si- towiem... Spojrzałem na czołg. Wid- niały na nim plamy krwi. Kobieta przyniosła w fartuchu piasek i za- częła posypywać nim naszą maszy- nę.

A celowniczy Zylin naliczył w pancerzu około dziesięciu wgnieceń I przestrzelin...

T u n a s d o s i ę g l i

I oto znowu Jedziemy przez mia- sto. Wpadamy na Jakiś półokrągły plac.

Tu nas dosięgli. Stała przy tym placu wielka kamienica, w której prawdopodobnie mieścił się sztab niemiecki. U wejścia do sztabu — bunkry. Z takiego bunkra trafili nasz czołg. Pękła gąsienica, nie można ruszyć z miejsca. Kręcimy się w kółko, a oni biją raz po raz po maszynie! Jeszcze zdołaliśmy roz- walić z działa jeden bunkier, ale już kostucha łypała na nas okiem!

W czołgu pojawił się dym. Nic wy- dobywał się Jednak z motoru. Pel/.l z góry. przez otwarty luk. Wyjrza- łem — płonęła beczka ze smarami, przymocowana z tylu, za wieżą.

Błyskawicznie uświadomiłem sobie, że jeśli płonący smar dostanie s:«;

do motoru, czołg zamieni się w slup ognia. Niewiele myśląc, wyskoczy- łem z wieży i zacząłem nogami spy- chać płonącą beczułkę.

Nagłe — straszliwy wybuch! Pa- miętam tylko, że uniosłem się mięk- ko w powietrze...

Ocknąłem się w szpitalu, w wol- nym Już Lublinie. Byłem poparzo- ny. odniosłem liczne kontuzje. Opo-

wiedziano ml, że podmuch powie- trza (eksplodował nasz czołg) odrzu- cił mnie bardzo daleko, że znaleźli mnie leżącego bez ducha Jacyś prze- chodnie i odnieśli do szpitala woj- skowego.

Był 23 sierpnia. Ktoś w sali szpi- talnej czytał głośno gazetę. Leżałem i słuchałem Jednego komunikatu po drugim— Nagle padło moje nazwi- sko. Zerwałem się z łóżka, podszed- łem do czytającego, wyjąłem mu z ięki gazetę. Przyznawano ml p o- i m l c r t n i e tytuł Bohatera Związku Radzieckiego!

P o w r ó t

Zwolna szedłem jakże znajomymi ulicami. Oto i plac. Półokrągły. Stoi na nim nasz czołg. Pęknięty na dwo- je. wypalony, do niczego niepo- dobny! Wieżę odrzuciło od czołgu.

Leży chyba z pięćdziesiąt metrów dalej. Podchodzę do wieży i widzę obok drewnianą tabliczkę:

„Załoga tego czołgu, pierwszego, który wdarł się na ulice Lublina — głosi napis — zginęła śmiercią bo- haterską.

Wieczna chwała czołgistom:

młodszemu lejtnantowi Aleksiejo- wi Afanasjewowi,

mechanikowi-kierowcy Aleksandro- wi Jakowi en cc,

celowniczemu Nikołajowi Zyllno- wł.

strzelcowi łbrahimowi Magnusze- wowi.

Spijcie spokojnie, drodzy towa- rzysze. Pomścimy Was!"

I nawet pomimo urzędowego stwierdzenia zgonu i tym razem po- zostałem przy życiu — śmieje się cicho 1 trochę przekornie Aleksiej Nikołajewicz.

Słońce już nisko nad horyzontem.

Nie wiadomo, kiedy minął cichy, wiosenny dzień.

— A po nocach śnią się wam bo- je? — zapytałem zaczepnie.

— Nie. Snlą ml się już tylko na- sze lasy brzozowe, sine zagajniki, ptaki krążące nad drzewami. Zaraz po wojnie śnił ml się często Lublin Pełno w nim skwerów, zieleni; koś- cioły. mury stare... A I teraz, od czasu do czasu, zdarzy się. że space- r u j ę po tym mieście. Idę ulicami odświętnie ubrany i... młody 1 Zno- wu jestem młody...

— A tak. w rzeczywistości, chcie- libyście odwiedzić Lublin?

— Czy bym chciał? Któż nie wra- ca chętnie do miejsc, w których przeżył kawał życia? A Ja tam. bra- cie zaraz pierwszego dnia przeży- łem tyle. ile kto inny 1 w ciągu set- ki lat nie przeżyje!

Spolszczył:

M i r o s ł a w De recki

(4)

ANNA KAMIEŃSKA

K RYTYCY używają terminu neo- coraz CZĘŚCIEJ klasycyzm lub klasy- cyzm dla określeniu p e w n e j lenaencji poezji wipAictetn*].

Chodzi tu o młodych poetów, którzy przeciwstawiają się swoją poezją zarówno drodze poetyckiej Różewicza, Jaką wybierało wielu do niedawna debiutantów, jak 1 przykłado- wi poezji Przybosia. Do kon- tynuacji drogi Przybosia znie- chęca zapewne młodych takie pryncypializm i wyłączność głoszonych przez niego zasad poetyckich.

Po roku 1957 otrąbiono

„zwycięstwo awangardy". J e d - nak po pewnym czasie poety- ka ścisłości I precyzji słowa, jaką była przecież w założe- niu poetyka Peipera 1 Przy- bosia — rozcieńczyła się. roz- lała się w nieforemną lawiną wierszy. Pisać w stylu t e j rozcieńczonej awangardy było już dla wielu ambitnych mło- dych twórców — rzeczą zbyta łatwą. Odstręczała też maso- wość t e j bezkształtnej pro- dukcji poetyckiej, brak zróż- nicowanla Indywidualności.

Nastąpiła jakby unifikacja w y o b r a ź n i Mody 1 maniery Istnieją w poezji zawsze — lecz jest coś przerażającego d l a poety, gdy nagle uświa- domi sobie, że nie jest sobą.

że jest jednym z wielu, że jest po prostu wielością. S y - tuacja. w k t ó r e j tak łatwo po- mieszać podpisy pod wiersza- mi. jak dadaiści mieszali w kapeluszu słowa — budulec poezji, jest sytuacją dla poezji w y j ą t k o w o niebezpieczną.

Anonimowość, nljakość t e j fali poetyckiej stała się jakże pyrrusowym zwycięstwem awangardy.

W t e j sytuacji pojawiła się tendencja do utrudnienia poe- zji. do wzmocnienia rygorów wersyflkacyjnych, do sięgnię- cia po wzory poezji e r u d y c y j -

ncj, intelektualnej. Od cza- sów romantyzmu bodaj nie było u nas takiego zapatrze- nia na poezją anglosaską Niektórzy młodzi poeci w y - snuwają cale wiersze 1 poe- maty z dwóch linijek, dwóch słów angielskiego lub a m e - rykańskiego poety. Trzeba przyznać, i e odświeżają w ten sposób źródła Inspiracji literackich naszej poezji zorientowanej tak długo na poezję francuską- *e wresz- cie rozczytują się na pewno w dobrej poezji. Przypusz-

T a k to wygląda w najwięk- szym skrócie, tak wyglądają I stąd się biorą próby wyjścia z amorfizmu, tzw. wolnego wiersza, z ułatwionej poezji wyobrażniowo - wrażeniowej, nadużywającej sprozaizowane- go zdania. To zdanie w poezji Różewicza ma swoje wew- nętrzne. głębokie uzasadnie- nie. Jest szorstkie, bolesne, gorzkie, anty-ornamentacyjne.

Pod niezliczonymi piórami na- śladowców to sprozalzowanle prowadzi do zaprzeczenia, do

poezję. Przypomniał to w pięknym artykule Henryk Be- reza na przykładzie twórczoś- ci Piętaka (..Tygodnik K u l t u - ralny" n r 9). Rzadko pośród bełkotu zwanego u n a s k r y - tyką poezji da się wyczytać

Nie w i e r z ę

w n e o k l a s y c y z m

czam, i e zaowocuje to w przyszłości.

W t e j chwili najczęściej mamy do czynienia z pasti- chc'omi. Literackość, sztucz- ność inspiracji mrozi poezję.

Ileż powstaje wtedy dobrych wierszy, iluż mamy k u l t u r a l - nych poetów! Ale czy może być bardziej niepokojące o k r e - ślenie jak „poeta k u l t u r a l - ny"?

W poszukiwaniu rygoru poe- ci sięgnęli do form dawno zarzuconych, do sonetu, m a - drygału, ody. Przypomnieli poetów b a r o k u zepchniętych w polskiej tradycji literackiej przez wszystkożerny r o m a n - tyzm. To przypomnienie ośmie- liło do wydobycia na j a w gro- teski, makabry, brzydoty, co właśnie zostało przez Przybo- sia tak świetnie 1 celnie n a - zwane turpizmem. Świetne poetycko i niespodziewane efekty wydobyło połączenie nowoczesnej, ś m i a ł e j wyobraź- ni, gęstości I Jędrności słowa z zakrzepłymi rzekomo f o r - m a m i wersyfikncyjnyml.

granic poezji, gdzie nie wolno przebywać bezkarnie.

Poezja k o n t y n u u j ą c a raczej barok poetycki niż klasycyzm stała się w swoim dążeniu do ekspresji właśnie nazbyt o r - namentacyjna. T a o r n a m e n t a - cyjność m a k a b r y i brzydoty jest cechą „turpizmu", nic zaś samo 'pojawianie się motywów

„brzydkich".

W Jednym z moich listów określiłam tę tendencję poe- tycką Jako parodystyczną. To łączy ją z poetami o szczu- dłach angielskich, którzy nie- mal rozmyślnie i świadomie uprawiają twórczość p a r o d y - styczną. A przecież sądzę, że jedynym dla poety r a t u n k i e m z anonimowości strumienia poezji — jest silą w ł a s n e j oso- bowości, jest własny los, włas- na prawda -życiowa, własny dramat. Tylko usiłowanie za wszelką cenę wypowiedzenia t e j własnej, o d r ę b n e j prawdy życiowej — liczy się w r a - chunku ostatecznym. Wszyst- ko inne jest układaniem w szeregi słów, jest zabawą w

sformułowanie tak celne, m ą - dre, nieomylne w diagnozie sytuacji naszej poezJL

Henryk Bereza pisze: „ K a r - mimy się już niemal wyłącz- nie poetyckimi falsyfikatami, rozróżniamy często bardzo precyzyjnie ich Jakość i za- pominamy, że wśród falsyfi- katów może się zdarzyć ory- ginał poezji ponieważ n a j - częściej falsyfikaty służą Już n a m Jako oryginały, ponie- waż zatraciliśmy smak ory- ginałów".

Mocne to słowo: falsyfikaty.

Ale spróbujmy zrozumieć, o co chodzi krytykowi. Użył te- go słowa na określenie świet- n e j nawet poezji, ale nie bę- d ą c e j wyrazem osobistego dra- mnju I autentycznego ludzkie- go losu.

Zabawa w poezję to rzecz piękna. Szczęśliwi, którzy ją mogą uprawiać, i szczęśliwe okresy historii, któro na nią łaskawie zezwalają. Mało jed- nak w naszej historii przesła- nek na ten r o d z a j twórczości

I to zarówno w niedawnej przeszłości Jak i terażnlejszoś- | ci. Pi ty pominą mi się jeizcze | raz przykład poezji będącej wyrazem tragicznej świado- j mości młodego poety obudzo- nego nagle ze snu dzieciństwa | w środku historii, przykład Andrzeja Bursy, tego poety. | który także Jak Piętak pisał nie słowami ale własną krwią i 1 własnym życiem. Jest Ja- kaś szalona, okrutna dyspro- porcja między poezja Bursy a 1 poezją młodych ..klasyków", jego rówieśników. Te dwie koncepcje poezji i te dwie j przeciwstawne pozycje życlo- I we wykluczają się. Dla tzw. 1 klasyków hołdujących poezji 1 rzekomo myślącej a nawet I e r u d y c y j n e j — poezja jest I grą, jest sprawą ambicji, I sprawności umysłowej a więc I pewnego rodzaju sportu. Dla I autentycznych poetów poezja | Jest sprawą ich prawdy we- 1 wnętrznej. sprawą życia

Przypominam sobie jeszcze jedno określeni^ klasycyzmu: | jest to nurt, który mlstrzo- 1 stwem pragnie pokryć brak : trejSci wewnętrznej. W tym J wypadku — może brak bio- grafii.

Dlatego nie wierzę w nowy klasycyzm. Czas Jeszcze na <

niepokój, na wewnętrzne po- I szuklwanie 1 nawet szarpani- j nę. Niestety, czas jeszcze na skromne odkrywanie tego. Jak bardzo niewyrażalne. Jak nie- me jest to, co chcielibyśmy ' wypowiedzieć. Tragizm sztuki współczesnej — to uświado- mienie sobie własnej niemo- ty. to wyrażenie bólu niemo- żliwości wypowiedzenia się.

To nie jest czas na klasy- cyzm.

WILLIAM SHAKESPEARE

Sonet XX

A w o t n a n ' s f a c e . . . Ręka twórczej Natury dala d urodę kobiety, władcza siło mych uczuć głębokich

— serce czyste, co nie zna przewrotności mody.

a treści s w e j nie k r y j e za fałszu obłokiem.

Źrenica t w a jaśniejsza niż białogłów oczy rozsłonecznia swym blaskiem 1 ognie roznieca

w tym wszystkim, co w skupionych barwach się jednoczy

— przykuwa myśli mężczyzn i dusze kobiece.

Gdybyś był przez n a t u r ę kobietą stworzony 1 gdyby clę w j e j kształty wycyzelowała, to bym to jako klęskę widział ze s w e j strony:

wielkość pragnień zamkniętą w szczególe zbyt małym.

Lecz od kiedy cię wprzęgła w r y d w a n uciech kobiet, mnie oddaj twoją miłość a Im s k a r b swych podniet.

Z o r y g i n a ł u p r z e ł o ż y ł

Wacław Gralewski

DIONIZY MALISZEWSKI

Córce mojej, Ewie

Z zaciekawieniem oglądasz krajobraz moich rąk

— ciemne wąwozy na równinach dłoni podskórne 'wezbrane krwią strumienie przepływające przez nagle przełęcze kości k u ruchliwym półwyspom palców.

Małym paluszkiem błądzisz wśród szarych ugorów omijając tektoniczne uskoki skóry.

Pełna łęku omijasz ślady dawnych zniszczeń

pytasz o ból. który bpi n i m rany zasklepiły się szramami.

J a k ci to powiedzieć, córeczko — ie ten krajobraz jak lodowiec Ziemię ukształtowała wojna. Wojna a potem praca.

STEFAN WOLSKI

Przeciw przedawnieniu

Wziąć do ręki 1 ścisnąć ich słowa a miękki mląisz sensu ustąpi zdanie za zdaniem,

korowodem kłamstewek 1 skrętów, w których na przemian uśmiechy 1 kita lisia powiewa.

Ale mowa. sama mowa, odsłania nagi palec wysoki u góry;

w dole błysk profesorskiej źrenicy:

wymierzona luneta snajpera.

To ta mowa. I po co. dla kogo, na Jakie zaklęcia się zaklną,

kiedy k a i d y . co słyszy, w pięść zgarnie 1 ten miąższ chrupiący pod słowem.

Nie, to syrop fałszywy I lepki o miłości przebaczeń na ziemi.

Więc ci spod zielonej murawy, spod mogiły se śniegu 1 z głębi, nie kość nawet lecz Imię I próchno-.

J u i nikt |ch o sdanle nie pyta?

Toteż my, podnosząc gardziele, krzyczmy, krsyesmy I krzyczmy,

wołajmy to „nie" nasze wierne, dokładne, bardziej ludzkie niż szkiełko uczonych, aft się eofnle w skorupę, w Jaskinię barbarzyńcy kudłata maczuga, aft Jęsyk zmądrzeje syczący, gdy go prawa wyluplą anioły.

Oto groftny cień ludzkiej zapłaty.

Przebaczenie?

W niebiosach gotowe.

A wy śpljole pod śniegiem I darnią w głębokościach wielkiego spokoju.

4

(5)

ANTONI

WALIGÓRA Cudzoziemiec w domu?

W odrębności p o j m o w a ń tkwią zarodki z a r ó w n o m a ł y c h jnk i dużych k o n f l i k t ó w . Z r ó d l n ich sq p r z e w o ź n i e g ł ę b o k o u k r y t e i wielorodnc. N p . s p r n w n m ł o d y c h i s t n r y c h — t y c h . k t ó r z y w k r a c z a j ą na a r e n ę i t y c h . k t ó r z y z n i e j s c h o d z ą . R z a d k o się zdarza, a b y t e odejścia m i n l y c h a r a k t e r s z t a f e t , w k t ó r y c h p a - łeczki ideologicznych p o s t n w i r o z u m i e ń p r z e k a z y w a n e b y b y ł y z łatwością n a s t ę p c o m . Ci, k t ó r z y j e o d b i e r a j ą , często czynią to z p o m r u k i e m , n n a w e t b u n t u j ą się o t w a r c i e . S t ą d płyną o w e . . b u n t y młodzieży", o w e „ w a l k i p o k o l e ń " . Z t a r ć t y c h j e d n a k i z m a g a ń w y r a s t a plon n o w y c h f o r m k u l t u r y — p o l i t y c z n e j i s p o ł e c z n e j .

BI wszo tak dotąd bywało, że poko- lenie starsze reprezentowało ostroż- niejszy pu.ikt Widzenia, bardziej prak- tyczne i racjonalistyczne traktowanie zagadnień — pozostawiając młodzieży wybuchy uczuciowe 1 romantyczne poj- mowanie świata.

A jak jest dziś?

Właśnie otrzymałem od jednej z ma- tek list, jaki napisał do niej syn, który niedawno rozpoczął studia w Warsza- wie. Matka należy do średniego poko- lenia — nie przekroczyła czterdziestki.

Syn ukończył lat 17. Rodzina inteli- gencka, dość typowa. I ojciec i matka pracują. Dzieci wykazują znaczne uzdolnienia — uczą się dobrze. Kon- flikty wewnętrzne rodziny nic prze- kraczają normy typowej, choć ma.ią swe indywidualne zabarwienie.

Najstarsze dziecko, syn, o którym mowa, jest zdolne, interesuje się os ąg- nięciami współczesnej nau'<i, ma z lek- ka lekceważący stosunek do przeszło- ści. Ideały — raczej techniczne niż hu- manistyczne. Małomówny, trochę za- mknięty w sobie. Dość wcześnie ukoń- czył szkolę średnią i za wybitne rezul- taty w nauce został wyróżniony. Łatwo uzyska! wstęp na wyższą uczelnię. Od ehwill wyjazdu do Warszawy prawic nic pisuje do rodziny. Matka czyniln mu wyrzuty. Po jednym takim liście napisał odpowiedź, która stanowi jak- hy jego credo. Przytaczam najbardziej charakterystyczne wyjątki z listu.

„Ja talem, żc ty chciałabyś, abym pi- sał hsiy jaK stuu>uc<vi i wyiiizut u) mch swą ogromną tęsknotę za domem ro- dzinnym. imesicty, dawno juz minęły czasy romantyzmu. Obecnie w wieku atomowym żyje się dniem jutrzej- szym, a nie wspomnieniami i roztrzą- saniem spraw uczuciowych. Takie roz- myślania niepotrzebnie tylko rozkleja- ją człowieka i nastrajają go pesymi- stycznie do życia; robią po niezdol- nym do pracy. Z tych samych powo- dów nie chcę zbyt często wracać my- ślami do przeszłości. Z Lublinem nie czuję się specjalnie związany i praw- dopodobnie tam już nie wrócę, więc po co wywoływać wspomnienia. Piszesz

— że niedługo, gdy się usamodzielnię, sprawa moich stosunków z rodziną jeszcze się pogorszy. To jest zrozu- miale i normalne: „ptak dorasta t wy- fruwa z gniazda". Takie jest życie i trzeba się z tym pogodzić. Jest to kon- flikt dwóch pokoleń, który nie ma roz- wiązania".

List zaczyna się konwencjonalnie .Jtochana mamo" i kończy się w post scriplum: — „jeśli obraziłem przepra- szam".

Trudno ustalić, w jakim stopniu de- ki ara lyw noś ć tych wypowiedzi jest wyrozuinowana czy też spontaniczna.

Czy jest modą młodzieżową, czy wyra- zem jakiegoś głębszego nurtu.

Jeśli weźmiemy pod uwagę • wiek autora listu, to wydaje się, żc daleko mu jeszcze do pełnego skrystalizowa- nia poglądów. Zdolne, młode jednost- ki potralią przybierać najróżnorodniej- sze postawy zapożyczone z różnych źródeł. Nawet styl listu może być przy- kładem takiej postawy.

Zróbmy założenie, że list ten jest skrystalizowanym poglądem i wyraża kategoryczne nawarstwienia myślowe,

nie tylko autora, ale i dużej grupy młodzieży, z którą jest powiązany.

Prawda, ie epoka nasza z jej zwy- cięskim pochodem w głąb atomu, z u- danymi próbami wtargnięcia w Kos- mos, rozwiązywaniem wiciu kapital- nych zagadnień technicznych, którp do niedawna były uważane za nlcrozwią- zalne, zbyt silniu oddzialywujc na wy- obraźnię, szczególnie młodego pokole- nia. Obraz przyszłości, aby mógł być w pełni zrealizowany wymaga zerwa- nia z przeszłością i z jej balastem kompleksów uczuciowych. Albo je trzeba całkowicie zmodernizować. To zabieg chirurgiczny, na miarę nowych epok, bolesny, ale, być może, konieczny.

Trudno ustalić dokładnie, gdzie prze- biega linia graniczna pomiędzy sercem i rozumem i czy przypadkiem nie wy-

raża sensu tego samego zjawiska.

Zrozumiałą jest również rzeczą. U- takie naświetlenie wywołuje sprzeci- wy w umysłach powiązanych z trady- cją uczuciową. Pisałem kiedyś o „bun- cie starości", która podjęła sztandar porzucony przez młodych.

Wszystko, co napisałem, ma tylko charakter zagajenia do dyskusji. List powyższy jest ku temu dobrą okazją.

Dyskusja, w której głos powinni za- brać i przedstawiciele młodzieży i starszego pokolenia, instytucji i orga- nizacji, może wyjaśnić pewne aktual- ne a zarazem ważkie zagadnienia. Bę- dą nimi i stosunek młodego pokolenia do rodziny i rodzinnego miasta, do problemów przeszłości i przyszłości, tradycji i potrzeby stworzenia nowych form współżycia między ludźmi.

Czy miody człowiek, autor listu jest tylko osamotnionym „cudzoziemcem"

w rodzinie i w rodzinnym mieście, czvmś w rodzaju turysty, który mło- dość swą wplątał w krąg obcych mu spraw, czy też przedstawicielem dużej gromady nowego pokolenia, idącego do własnych celów — obcych przeszłości

7

„ C u d z o z i e m i e c w d o m u ? " J o l a r t y k u - ł e m d y s k u s y j n y m . R e d a k c j a nie u w i t a , a b y c y t o w a n y list — ł l a n o w i s k o z a j ę t e p n r i m l o d e c o e x l o w i e k a , mógł świad- czyć o t a k i e j w i a l n i e postawie- c a I e J m l o d i l c ł y . C z e k a m y więc n a w y p o w i e d z i I o p i n i e C z y t e l n i k ó w w l e j i p r a w i e . SzcieRólnie l a l e i y n a m n a l i l i a c h rodzi-

ców, pedaRoRlSw i s a m e j młodzieży. ( n c d . )

Fot. Zbigniew Kramarz

Z notatnika

podróży a m e r y k a ń s k i e j

GRZEGORZ JASZUNSKI

|

C h ę t n i e p r z y j ą ł e m z a p r o s z e n i e r e d a k c j i „ K u m c n y " d o n a p i - s a n i a a r t y k u ł u n a t e m n t z a g a d n i e ń k u l t u r a l n y c h w A m e r y c e , zwłaszcza żc n i e d a w n o w r ó c i ł e m z p o d r ó ż y d z i e n n i k a r s k i e j d o S t a n ó w Z j e d n o c z o n y c h . Ale k o n i e c z n e w.vd:>ją tni się d w i e u w a g i w s t ę p n e .

tyzany

• i m l i

Pierwsza: nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Interesuje mnie przede wszystkim polityka zagra- niczna — do Ameryki jechałem z okazji wyborów prezydenckich. Po- niższe uwagi proszę więc potrakto- wać jako wrażenia „konsumenta kultury".

Druga: otwarta pozostaje sprawa mierników porównawczych. Wyjaś- nię to na przykładzie. Jeżeli mówią mi, że w Ameryce wydano w ciągu roku 300 milionów książek, wylania się pytanie, czy to dużo, czy mało.

Odpowiedź zależy właśnie od przy- jętych mierników. To dużo, jeśli się wic, że produkcja wydawnicza 'V poprzednich latach była mniejsza.

To mało, jeśli porównać z Polską (w Stanach Zjednoczonych 1.5 ksią- ki na głowę ludności rocznie, u nas — 3 książki).

Po tych zastrzeżeniach — kilka fragmentów z notatnika podróży.

Powieść Mary McCarthy. Po przy- jeździe, jak zwykle, pytałem przy- jaciół amerykańskich, jaka książka

— ich zdaniem — była ostatnio naj- ciekawsza i zasługuje na przeczy- tania. Odpowiedzi były tym razem niemal zgodne. Wymieniono powieść znanej i u nas autorki Mary McCarthy „The Group" (Grupa), fi- gurującą od wielu miesięcy na wy- kazach „best sellerów" I wydaną o- statnlo w tanim masowym nakła- dzie.

(Nawiasem mówiąc warto wspom- nieć. że wszystkie niemal książki

mające powodzenie — nie tylko beletrystyczne — ukazują się obec- nie w Ameryce w dwóch nakładach:

wpierw w droższym wydaniu t ) sztywnej oprawie, a po jakimś cza- sie w tanim wydaniu bez oprawy:

różnica w cenie jest często 10-krot- na - • S dolarów i 50 centów).

Powieść McCarthy przeczytałem i nie rozczarowałem się. Autorka kreśli na szerokim tle politycznym i społecznym dzieje 8 dziewcząt, które w latach 30-tych kończą eks- kluzywny uniwersytet dla kobist Vassar College (sama Mary McCar- thy wówczas kończyła tę uczelnię).

Tłem jest narastanie bezrobocia w Ameryce i dojście do władzy Hitle- ra w Niemczech. Bohaterki książki (właśnie „grupa") wywodzą się ze środowiska bogatego mieszczaństwa.

Autorka pokazuje ich borykanie się z życiem — trudności z mężczyzna- mi (mężami czy kochankami), trud- ności ze znalezieniem pracy.

Mnry McCarthy nie unika dra- stycznych scen erotycznych (jak np.

nn ooczątku szczegółowy opis utra- ty dziewictwa przez jedną z boha- terek), co podobno zapewniło książ- ce powodzenie. Ale walor książki polega oczywiście nie na tym.

Książka jest — moim skromnym zdaniem — wartościowa, gdyż po- kazuje w sposób artystyczny istotny fragment życia amerykańskiego — żyda pewnego środowiska.

i znów sprawa mierników po- równawczych. Podczas jednej z po- przednich podróży amerykańskich wymieniono mi jako książkę najcie- kawszą wówczas „Forever Amber"

(nie pamiętam już nazwiska autorki

— też kobiety). Było to romansidło opisujące przygody ..miłosne" kur-

VI czy XVIII (i tego nic P H P H J wieku. Rzecz nie miała żadnej wartości, ale znalazła kilka milionów czytelników. „The Group"

Mary McCarthy zamiast „Forever Amber" — to duży postęp

Dwa filmy. Spośród kilku filmów amerykańskich, które zdążyłem o- bejrzeć. dwa utkwiły mi w pamięci.

Pierwszy nazywa się w oryginale

„One Potato, Two Potato" (dosłow- nie: „Raz kartofel, dwa kartofel" — jest to wyliczanka dziecięca), a w Warszawie podczas Festiwalu Fe- stiwali Filmowych pokazany był ja- ko „Czarne i białe". Drugi nazywa się „Fali Safc", której to nazwy w ogóle nic potrafię przetłumaczyć — dotyczy ona mechanizmu zapewnia- jącego bezpieczeństwo.

Pierwszy z tych filmów poświę- cony jest problemowi murzyńskie- mu w Ameryce 1 Jest w gruncie rze- czy szlachetnym, choć melodrama- tycznym protestem przeciw dyskry- minacji Murzynów. Film podobno już jest u nas zakupiony, więc nie będę go streszczał. Sam fakt wy- produkowania takiego filmu i wy- świetlania go w północnych sta- nach (na Południu pokaz filmu wy- wołałby awantury rasistów) jest zjawiskiem pozytywnym.

Drugi film — według głośnej przed kilku laty powieści o tej sa- mej nazwie — Jest przestrogą przed wyścigiem zbrojeń jądrowych. Fa- bułu sprowadza się do tego, żo lot- nictwo amerykańskie na skutek nie- porozumienia wysyła nad Związek Itad^iccki kilka samolotów z ładun- kami bomb Jądrowych. Gdy niepo- rozumienie się wyjaśnia i gdy na- stępuje rozkaz powrotu, w jednym z bombowców zawodzi mechanizm (stąd nazwa filmu) i załoga zmierza nad Moskwę Za kilkanaście minut Moskwa przestanie istnieć. Następu- je dramatyczna rozmowa telefo- niczna prezydenta amerykańskiego

(Dokończenie na str. 11)

5

(6)

W i e l k i e k s p o r t

Jeśli ludziom podróżującym po świecie potrzebne tą liczne dokumenty 1 zaświadczenia, również twory ich umysłu nie przekraczają granic bez wielu, dość często skomplikowanych, formalności. Wymiana tzw. dóbr k u l - turalnych, to przecież i świadczenia finansowe, i prawa autorskie, i zabie- gi reklamowe itp. itd. Tc właśnie kło- .potliwc czynności przejęła niedawno,

bo dopiero w połowie ub. roku. Agen- cja Autorska, której naczelnym d y r e k - torem jest znany pisarz. Michał R u - sinek. Agencja powołana została sta- raniem Ministerstwa Kultury I Sztuki oraz ZAIKS pozostającego, jak wiado- mo. pod poetyckim prezesostwem St.

R. Dobrowolskiego.

Czy młoda placówka ma już jakieś o s i ą g n i ę t a ? Na to pytanie odpowiada dyr. Rusinek, przytaczając wiele kon- kretnych faktów.

W pierwszych miesiącach istnienia Agencja nawiązała koiuaxiy z n a j p o - ważniejszymi światowymi tirmami w y - dawniczymi, agencjami literackimi, muzycznymi i teatralnymi i juz w tym pierwszym staoium organizacyjnym osiągnęta ciekawe wyniki. P.on azia- laliiosci Agencji z ostatnich trzech miesięcy wyraża się m. in. w postaci około 70 umów zawartych przez nią na przekłady książek, sztuk t e a t r a l - nych, realizację oper itp. naszych współczesnych autorów. Każdy dzień przynosi do Agencji coraz liczniejsze zapotrzebowania zagraniczne, wnioski o opcje, prośby o umowy, o m a t e r i a - ły propagandowe, książki, sztuki, t e k - sty muzyczne z zakresu muzyki p o - ważnej i rozrywkowej, zapylania o m a - teriały do antologii, encyklopedii itp.

Są to wszystko dowody, Jak wielkie zainteresowanie budzi polska sztuka za granicą 1 jak słuszna była decyzja zorganizowania agencji.

Jeśli chodzi o literaturę piękną, zain- teresowania wydawców zagranicznych są różnorodne. Koncentrują się raczej wokół tematyki współczesnej i skupia- ją nie tylko na twórczości najwybitniej- szych naszych p i s a n y . Szereg firm za- granicznych zabiega o książki autorów o mniej głośnych nozwiskach, zapytuje 0 twórców młodych, debiutantów.

Dzięki zawartym przez Agencję u m o - wom pojawią się niebawem n a rynkacn zagranicznych , przekłady między Innymi następujących polskich książek:

w C Z E C H O S Ł O W A C J I : G a ł c z y ń s k i e g o

„ Z i e l o n a i ( i " , M r o i k a „ S t r i p - l o a s c " , , K » r r o i " , „ Z a b a w a " , R U t w l c u „ K a r t o t e k a " ,

„ G r u p a l . a o l t o o n a " , „ Ś w i a d k o w i e " , I.ocn

„lVyii6r

a f o r y z m ó w " , F i l i p o w i c z a „ J e n i e c 1 il7.lcwcr.yna", a n t o l o g i a n o w e l : P u t r a m e n *

JERZY GEMBICKI

U . Z u k r o w s k i e g o . l l q l > r m v * k i c j , R u d n i c - k i e g o , Z m l n n U ' 1 " R r a n d y a a , I w a s z - k i e w i c z a . l . r m a . Bclinira I M r o ł k a : s M ó r

„ P o l s k i e h r a l k r w z v l r a t k y " a ut w o - rani] U r z e c l> w y . J a n u s z e w s k i e j . R a d u - q m k i l l « I S w i r r z c z y ń s k i e J : l u h d a j a

„ U w a g a ! C z a r n y p a r a s o l " . G o l e m l t o w i c / a . . P i z y p o U y c l i r m i r z n e S h e r l o c k a l l o l m e a a " , J u r g i e l e w i c z ó w e j „ T e n o b c y " , N i e n a c k i e g o . U M r i k a I I n j e m n i r a " . NJzIurskicRn „ W y .

raj".

W J A P O N I I : A n d r z e j e w s k i e g o „ I d z i e s k a - cząc p o ( A r a c h " , P r / y l : y l » k ' e j „ C z g a l f c a m e - g o s e r c a " . N a ł k o w s k i e j „ M e d a l i o n y " .

W15 W L O S Z R C I I s B r a n d y s a „ S p o s ó b t y -

" « ' j l l G O f i l. A t t I I : I w a s z k i e w i c z a „ M a t k a J o a n n a o d A n i o l ń w " . L e s z c z y ń s k i e g o

A g e n t z r - l ' a l l " . S z e l t i u r g - Z a r e i n b l n y „ U I c i o r g n d z i a d k a " . W o r o s , y l » k i e R o „ G d y z o - s t a n i e s z I n d i a n i n e m " .

NA Wr.GRZCCIll Sławińskiego

. . P o g o ń za

Adanem".

P a r a n d o w s k e g o „ N i e b o

w

p ł o - m i e n i a c h " . C e n t h l e w i c z ń w . . F r i e d t j o f , c o z

ciebie

« v y r n ł n l e V , K e r n a „ F e r d y n a n d H'spa-

„ l a ' y " . I l r o s k i e w l r z a „ K s z t a ł t m i ł o ś c i " , A u d r z e I r u s k l c K " „ P o p i ó ł | d i a m e n t " . N a ł -

kowskiej

„ M e d a l i o n y " .

w

NROi

G e r h a r d a „ C z a s g e n e r a ł a " , A r c t a

„ f r n i r y c i a " , l . e s z c z y ń s k i e g o „ A g e n t g

(Dokończenie na sir. 11'

IGOR POSTUPALSKI

O świcie

To było o świcie, 22.Vr.m0i, to Jałcie.

Męczyła mnie bezsenność.

Leżałem obok otwartepo okna, zwrócon

0

go na północni/ za chód.

Patrzyłem roztargniony na niebo, które trochę już zbladło. • na ptelazdy

osobliwie na jedną, jaskrawo błyszczącą.

Początkowo nie uwierzyłem

własnym oczom...

Zobaczyłem przez okno:

zjawiła się obok owej gwiazdy jakaś druga, nieznana,

błyszcząca t e i jak pierwsza...

Ale była w zauumialnym ruchu, wyraźnie wznosiła się w górę!

Popatrzyłem baczniej:

owszem, to nic było (ludą.

Rzeczywiście, owa gwiazda mknęła, lśniąc, za chwilę przesunęła się d a l e j . . Wtody zrozumiałem, ze to jest sputnik (radziecki czy amerykański?).

Patrzyłem z zachwytem.

Zbudziłem żonę (rozgniewała etę).

Patrzyliśmy we dwoje, a i póki sputnik nie skrył z iv

na drugim krańcu nieba, znikł zupełnie za dachem.„

— Zegnaj, tsgna;, aputniku.'

— szepną lewi z radością, a może s tajemną trwogą.

Fot. Andrzej Polakowski

MARIA BALLOD

Szumiąca liśćmi — Matko w i a t r o m pleśni u d a ł a ś zbiegły

T w o j ą kołysanką kiedyś śpiewałaś czy dla uciszenia

/męczonych powiek moich czy T y barki s n ó w p r z y w a b i a ł a ś

rozpostartych w m r o k u e t ml do kolan przypadały łasząc się

w t e d y wiodłaś icRlnwanle trzymałaś czarne k u d ł y n a uw z j e i o n e j nocy

ponad c i e m n e o k n a nim zapytałam dla"*ego nie świecą po d r z e w koronach edzle historia gniazda wlla I liście mosiężne jak kosy dźwięczały

p n i e — zwały a r m a t n i e stroiły

i niosłaś przez ł ą k i tam m ą d r e boćki uczyły pisklęta rozpostrzeć skrzydła pod T w e j ręki namlet s f r u w a ł y do m n i e u f n i e

T y w ogrody spiessylaś z pestek wydzierałaś ziarna i z a r a z kwitły

w spadziste jabłonie aż sen wydłużył się w widziadła blade

zaczarowane różdżką kołysanki

I > z i ś

siejesz w i a t r y rozpośclerass liście pod echa —

m a ł e srebrzone zwierciadła nie g r a j ą

świecą — o d b i j a j ą Ciebie

HENRYK J A C H I M O W S K I

czy będziesz

pogardziłeś gliną i piaskiem lepisz siebie z piór ptaków lepisz siebie z łusek r y b lepisz siebie z wosku pszczół lepisz siebie z kory d r z e w czy będziesz tak samo przewrotny i fałszywy

AKOSC artystyczną lubelskiej P ^ P sztuki u ż y t k o w e j można

• ą | określić jako przeciętną. Ta ocena, oparta na obiektywnych, sprawdzalnych f a k t a c h , m a jednak pewien m a n k a m e n t ; mówimy o średniej statystycznej, u k r y w a j ą c e j cały szereg wartościowych realiza- cji. Odnaleźć jo można najczęściej w śródmieściu, a autorami są za- zwyczaj plastycy lubelscy lub z i n - nych ośrodków, korzystający na ogół z pośrednictwa Pracowni Sztuk Plastycznych. Przykładowo wymie- niam kilka udanych w n ę t r z I r e - klam neonowych zlokalizowanych przy Krakowskim Przedmieściu:

malarstwo ścienne w anteee nr 3, plafon sali . k a w i a r n i a n e j " w „De- likatesach", niewielki sklep z ga- lanterią męską pod n r 15, w i t r y n y PDT, neon sklepu warzywniczego nr 1, wnętrze 1 neon drogerii 7 SS.

rozwiązanie wnętrza sklepu WZSP.

Jest f a k t e m w y m o w n y m , i e r e a - lizacjo o stosunkowo niskim lub wręcz niedostatecznym poziomie są w przcważojqcet mierze „dziełem"

amatorów czy ludzi „przyuczonych"

(skandaliczne malarstwo ścienne w kwiaciarni przv Krakowskim P r z e d - mieściu), działających często za v»'"odnym nnrawnnom przedsię- biorstw usno)pcznlonvch.

W warunkach, w których nie Ist- nlHe ustawa o ochronie zawodu plastyka, Praktycznie każdy oosia- dniary określone »prawnle

n

ln rze- mieślnicze ma n r a w o w v k o n y w n - ' rin nrnc v'óbnd>ftcvch cze*to w za- kres syiulrl iifv|irow>ol, nlncnc nrzv twm klUrimpslonroepnlowy nnrłntptc w » i t v r » r»u'fl<io«1 IWs). u»Morznłe nie nrzp«rVariza to w uzyskiwaniu wcale godziwych zarobków, skoro

„plastyków" u nas w i ę c e j niż l e k a - rzy. Z p r a w n e g o p u n k t u widzenia wszystko jest więc w p o r z ą d k u , tym bardziej, że odpowiednie przepisy u s t a l a - dość mglistą granicę k o m - petencji, s t w a r z a j ą c zarazem szero- kie możliwości interpretacji poszcze- gólnych p a r a g r a f ó w ; górna granica wynagrodzeń za prace rzemieślnicze dotyczy praktycznie i n i e m a l w y - łącznie rzcmicś'nlków i n d y w i d u a l - nych. D o d a j m y do tego całą rzeszę

„dzikich" plastyków działających na

K u l t u r y i Sztuki istnieje przy P S ] lecz z b r a k u odpowiednich uclw jego działalność ogranicza się pra£|

tycznie do kontroli p r a c wykony;

w a n y c h przez to przedsiębiorstw^

w nielicznych tylko I drastyczną®

w y p a d k a c h inw*cstorzy państwowi i spółdzielczy z w r a c a j ą się do kole- gium o przeprowadzenie w e r y f i k * cji. Obok kontroli a r t y s t y c z n e j ko legium w e r y f i k u j e także wycen p r o j e k t ó w na podstawie rcnnlsj państwowego.

C w a n i a c y

zasadzie osobistych stosunków i znajomości ze zleceniodawcami, a wówczas wyłonią się pierwsze wątpliwości dotyczące ogólnego po- ziomu lubelskiej plastyki u ż y t k o - wej, w k t ó r e j toną wartościowe realizacje (zjawisko to szczególnie Jaskrawo w y s t e n u j e w w o j e w ó d z - twie), Wątpliwości te ulegną poglę- b'en'11, gdy w r ź m ' r m v pod u w n ą c niezbyt wysoką k u l t u r ę plastyczną pracowników h a n d l u i innych usług, zlecających i a k c e p t u j ą c y c h p r o j e k - ty wnętrz, reklam Itp.

Brak f a c h o w e g o czynnika k o n t r o l u j a c c o n nrtyatyerną I funkcjonalną w a r t o ś ć p r o j e k t u jest więc główną przyczyną .codziennie s p o t y k a n e j miernoty plastycznej.

J e d y n e Kolegium Rzeczoznawców zatwierdzone przez Ministerstwo

Możliwości stosunkowo l i t w i a przede wszystkim wysokiego r o b k u . a k t y w i z u j ą całe tabuny <g nlaków ż e r u j ą c y c h na społeczn m a j ą t k u . S t ą d zalew wszelaki) szmiry plastycznej, za którą ro nie różne przedsiębiorstwa i W tucje całego k r a j u płacą minintjj 120 milionów złotych! A oto w y j r nc p r z y k ł a d y , jakże dynamie*

„działalności" ludzi bez odpowt nich kwalifikacji lub zwyk*

naciągaczy (dmie onnrte nu

w e

* L k a c j a c h P S P dotyczących k r a j u j Lublina): od Wielkopolskich • kładów Wyrobów Papierniczych;

w y k o n a n i e p r a c graficznych * * ,

d a n o 104 tys. zł —

r x e c r y

V,

wynagrodzeniem okazało się

Stołeczny Związek Spółdzielni

cy zlecił a m a t o r o w i z Elbląga

Cytaty

Powiązane dokumenty

mał teraz dla rodziny dwa pokoje z kuchnią w nowym budownictwie. W Puławach Cyganie uczęszczali na kurs dla analfabetów. Kilkanaście osób nauczyło się pisać i czytać.

iskry.. Śmierć staje się anonimowa. Trzeba zaprzeczyć historii. począłem od cmentarza. problemy tycia 1 śmierci splatały się ze sobą bardziej, niż to Jest naturalne.

nie z nami, ten przeciwko nam. Ciekawi Clę, drogi bracie, w jaki sposób znalazłem się w kieleckim szpi- talu wojewódzkim, gdzie siostry za- konne stale i wciąż troszczą się o moją

Na temat kieleckiej telewizji roz- mawiamy z kierownikiem Wydzia- łu Propagandy KW PZPR w Kiel- cach tow. ANDRZEJEM P1ERZ- CHAŁĄ. powodów, na które tu, w jelcach, nie mieliśmy

W powiatowym miasteczku szuka- my PZGS-u. Idziemy do prezesa. Docent z płaszczem na ręku. Jesteśmy śwlalowcaml, naszych roz- mówców częstujemy „Carmenami&#34;, chociaż

Stroiński zja- wił się wreszcie, trafił na w y - kład prawa kościelnego.«Wpa- trywałem się w niego natrętnie, siedział po drugiej stronie stołu, pokój był do tego

ZAGINIONY HORYZONT KOMISJI KULTURY... Powrót

PRASA LUBELSKA 1939-1945 ROSIAK ROMAN.. OBRACHUNKI