BOK ZAŁOŻENIA 1933 LUBLIN 28.11.1965 Nr 4 (314) CENA 2 ZŁ
D W U T Y G O D N I K S P O Ł E C Z N O - K U L T U R A L N Y
B i a ł y s t o k - K i e l c e - L u b l i n - R z e s z ó w
C i z c z t e r e c h w o j e w ó d z t w . . .
(O naradzie młodej inteligencji woj. białostockiego, kieleckiego, lubelskiego i rzeszowskiego piszemy na str. 6—7)
LUDWIK KRASUCKI
K
A L E N D A R Z robi swoje. Ontem.nawet jeszcze szeSć lat temu każda, w miarę kompetentna, wypowiedź krytyczna o tak zwanej
„powieści produkcyjnej" miała swój walor, swą cenę w walce o sprowa- dzenie literatury z manowców my- ślenia uproszczonego, o prawidłowy model polityki kulturalnej. Dziś ta- ki glos nie może być niczym więcej niż kolejną polajanką, wyrazem łatwizny, walki z wiatrakami. W istocie wszystkie dowody p r z e c i w Powieści produkcyjnej w wydaniu wczesnych lat pięćdziesiątych daw- no zostały zgromadzone i podane do wiadomości publicznej. Mamy ich SKutek z a m i e r z o n y — niechęć ao siedmiu, czy więcej grzechów wownych powieści produkcyjnej. I
•Kutek n i e z a m i e r z o n y — slusz- . ^f/tyka schematyzmu, płytkiej n£rk t?k J 1 , WJ»Bklej ilustratywności.
Podpartej fałszywym załoieniem o wszechobecności wrogiego agenta.
artystycznej i psycholo- Kicznego ubóstwa charakterów, do- prowadziła. niestety, do wygaśnię- , t e m a t u robotniczego w pro- we polskiej ostatnich l a t Kilku
«ązaków, paru łodzian, ktoś i
— i ani arkusza więcej.
IM/I 0 2 z n B m i en n a . Nawet krytycy, którzy głoszą potrzebę literatury
zaangażowanej, związanej z polską współczesnością, budującej los na- rodu — jak Jan Zygmunt Jaku- bowski — nie znajdują słowa na rzecz tematu, który mimo niepowo- dzenia wielu prób nie przestał ist- nieć. Krytycy, którzy problemy pol- skiej prozy współczesnej widzą w szerokim planie różnych stylistyk,
kręcących się w każdym dzienniku maszynach lub jako tło przy otwie- raniu obiektów, świętowaniu rocz- nic. Jedyny wyjątek — na wagę złota — to bohater sztuki telewizyj- nej Broszkiewicza „Ta wieś. Mogi- ła", która zasłużenie zdobyła pierw- szą nagrodę na ubiegłorocznym kon- kursie.
Temat czeka
formuł i wariantów artystycznych
— wydzielają w ogóle z tych rozwa- żań problematykę człowieka w prze- myśle lub docierają do niej jedy- nie mimo woli po płaszczyznach udziwnionych — sfrustrowanej mło- dzieży,' dylematów ściśle pozaspo- łecznych. czasem poprzez społeczną patologię.
Deficyt literatury na temat ro- botniczy przedłuża się na pokrewne dziedziny: „Drugi człowiok", „Szkla- na góra*', „Złoto", „Wilczy bilet" — to jedyne w ostatnich latach próby wprowadzenia na ekran człowieka, pracującego w przemyśle. W teatrze .tylko jedna próba: „Ktoś nowy"
Domańskiego. W telewizji człowiek z przemysłu pojawia się tylko przy
Znaleźliśmy się w niewoli skoja- rzeń. Gdy mowa o temacie robotni- czym czy — szerzej — temacie fa- brycznym, natychmiast przychodzą na myśl znane warianty: pmneron-/
bohater pozytywny, wahający się przedmiot zabiegów, poddany wn'y- wowi jego kaznodziejstwa i dzięki temu odrzucający podszepty chytre- go wroga. Dramatyczne rozmowy o maszynach, wydajności pracy, bra- koróbstwle. Misjonarska rola kolek- tywu. Wąsaty przedstawiciel starej generacji — nosiciel klasowej świa- domości i cnót. Domieszana do tych wątków miłość — dobra, zła. cza- sem obie na raz. A w tle 1t>ż - o polskie, a międzynarodowe doświad- czenie pomieści produkcyjnej: za-
kochani na ławce, pod księżycem, rozmawiają szeptem o nowej ma- szynie, sabotażysta z kułackim ro- dowodem psuje agregat, inżynier porzuca ukochaną, choć nigdy nie pocałowaną koleżankę na rzecz żo- ny — mieszczanki, aby zgodnie z imperatywem „socjalistycznej" mo- ralności przekształcić ją wreszcie wewnętrznie.
Skojarzenia zniechęcają. Nie martwi więc nikogo, że mamy Już tuziny powieści o powikłaniach mło- dego inteligenta, przybywającego po dyplomie na prowincję, że niedługo ukaże się dwudziesta pląta rzecz o wiejskich konfliktach na tle włas- nościowym. Tu — w bok oH potęż- nego nurtu ostracyzmów wobec te- matu „produkcyjnego" — można bezkarnie uprawiać schemat, wąs- ką llustratywność I banał. Krytycy zastosują taryfę ulgową — grunt, że ani obrabiarki, ani traktora. T o J u ż gwarantuje czwórkę — tylko ambit- niejsi „occninczc" dodadzą minus.
Niektórzy dostrzegą w tym nawet wyższe prawo rozwoju polskiej pro- zy współczesnej, ucieczkę od spraw człowieka, budującego polski prze- mysł socjalistyczny, podc'ągnjąc do rangi uogólnienia teoretycznego na całą epokę.
A więc: problem z głowy? Nie da r^dy. Tak czy owak bohater zatrud- niony w przemyśle, wróci na karty
(Dokończenie na str. I )
STEI
• • E
STEFAN WOLSKI
MĘżOWIB stanu, którzy w Imie- niu swoich narodów, a przede wszystkim w imieniu anty- hitlerowskiej koalicji, podpisywali w październiku IMS r. Deklaracji;
Moskiewską, a potem w sierpnia 1945 r. Porozumienie Londyńskie, tworząc prawne podstawy sądzenia zbrodniarzy wojennych w trybuna- łach — z Trybunałem Norymber- skim na czele, nie przewidywali za- pewne, ie w 20 lat półnlej świat sta- nie wobec stworzonego przez wła- dze NRF problemu przedawnienia zbrodni ludobójstwa.
Władze NRF chcą podeptać wolę narodów, która znalazła się u pod- staw zasady wcielonej w normy międzynarodowego prawa karnego.
U zbrodniarze hitlerowscy nie ujdą s prawlcd U woścl—
Przypomnijmy tragiczne lata. Pań- stwo Hitlera zdeptało to wszystko, co człowiek wywalczył dla postępu przez długie tysiąclecia swoich dzie- jów. Faszystowscy prawnicy ukuli szatańską w skutkach, fałszywą z punktu w'dzenla historii i filozofii, prawa karnego, zasadę n u 1 i u m c r i m e n s i n e p o e n a . Opierając się o tę zasadę uznawali dowolnie za przestępstwo kaidy. nie odpowia- dający Im przejaw działalności czło- wieka i karali za te rzekome prze- stępstwa śmiercią albo obozem kon- centracyjnym. z którego niejedno-
krotnie było Jedno wyjście — przez komin krematorium.
Szczególnie bezprzykładne są zbrodnie, których hitlerowscy sie- pacze dopuścili się wobec narodu polskiego.
Prawo 1 uczucie wota o sprawie- dliwość. Mimo Jednak Istnienia wspomnianych norm prawa mię- dzynarodowego, mimo żądań na- szych władz państwowych domaga- jących się ekstradycji dwunastu ty- sięcy zbrodniarzy hitlerowskich.
przeciwko którym posiadamy ma-
przetłumaesony na Jasną, zrozumia- łą dla kaidego mowę — wyraź ile ujawnia prawdziwy stosunek NRF do zbrodniarzy spod znaku swsstykł.
Państwo bońskle ludsl tych ochra- nia. Niejednokrotnie piastują oni wysokie stanowiska, otrzymują po- kaźne renty I emerytury. Tylko nie- kiedy. gdy skandal przybiera ogól- noświatowe rozmiary, organizuje się w NRF nieliczne procesy, na któ- rych z reguły zapadają śmiesznie niskie wyroki. Podtekstem zniesie- nia kary śmierci — możemy się do-
tertały dowodowe, wydano nam niespełna dwa tysiące. A teraz snów mówi się o konstytucyjnych warun- kach 20-letnlego przedawnienia. 9 maja 1985 r. — zwróćmy uwagę na datę: w Dniu Zwycięstwa — upłynąłby ten okres czasu, w któ- rym wolno ścigać hitlerowskich zbrodniarzy wojennych.
W państwie bońsklm — a obser- wujemy to Juś od dawna — gdzie skoncentrowane rozbite siły hitle- ryzmu 1 odwetu narzucają swój bardziej lub mniej zamaskowany dyktat, problem przedawnienia stal się rezultatem oficjalnej polityki.
Zawiły Język dyplomatyczny —
Odgłosy
Oręż partii
RADZIECKI dziennik „ P R A W D A "
zamieści artykuł LEONA K A R - PIŃSKIEGO pt. „Krytyka I sa- mokrytyka potężnym orężem partit".
„Doskonalenie demokracji socjali- stycznej i popieranie rewolucyjnej Ini- cjatywy mas to niezwykle ważne za- łożenie programowe KPZR" — stwier- dza autor.
„Dla socjalistycznego demokraiyzmu
— czytamy dalej w artykule — z grun- tu wroga jest Ideologia kultu osoby (Stalina), pogląd, Jakoby zadania sto- jące przed wszystkimi ludźmi pracy może wykonać jedna osoba, a milio- nom pozostaje tylko liczenie na Jej niezwykłą mądrość i bezmyślne wy- konywanie wskazówek tej osoby. Po- dobna ideologia tworzy normy, które przeszkadzają masom w aktywnym upływaniu na przebieg wydarzeń, a przywódcom — w uczeniu się od mas.
Partia zdecydowanie potępiła kult, unarcic i konsekwentnie realizuje za- sady leninowskie. Posiedzenia plenar- ne KC KPZR w październiku i listo- padzie dowiodły, ie partia Jest wier- na kurrowl leninowskiemu".
Karp'ński stwierdza dalej, ie rola krvtyV| i s-mrkrytvki nie tylko nic ma lnie w iriare kolejnych sukcesów bu- down'ctwa komunistycznego. lecz na odw-ót stole wzrasta. „Próby przeko- nania sie Me i innych, że sprawy zaw- sze stolą dobrze, nawet wtedy, gdy wy- stępu la poważne braki, chęć nagina- nia rz»czywl*foJci do własnych wy- obrażeń — wrzystko to przeczy zasa- dom naukowego kierownictwa, dez- orienwtfę maty".
K-vtyka — kontynuuje Karpiński
— nie p-winna się sprowadzać jedynie do kon*t«tnwnnia błędów, lecz powin- na oo'er»ć na szukaniu przyczyn zła.
JpH-re»»śni« autor ostro występuje p-T<»>>wV» d|nw'c<*elom krytyki. „Nie tłt"ł*»»-załnn /or">n prześladowania za
fart ««rfu*ycie w tym celu stwioinhka s*u*boweao — zwolnienie z
luh "r-otinięclc na niższe stano- '"lenie pracy w zawodzie.
OM*lrri/r,ln»«,'/i w wynagrodzeniu za pr*r» n tok'- r-.mimie trudności w snrmiHirh ~>r-»l">nmiouch. korzysta- niu im *»ofcfrn U f ' w takich przvoml- k, rh r o w n *est o KwnWn'u pndsta-
w_ „ „ . „h n-»w "hT.Wntclsklch. Statut p - r * » 'n„ nrr-wMttte M t«kle nrzewi- r,"*ł«ą f>iii—orinowi<»fvin]ńo4ć oar- tyjną, do u>u»lecta z KPZR włącznie.
U b o g i krewny
NA plenarnym posiedzeniu Rady Tentru przy Komitecie do Spraw Kultury I Sztuki omawiano sy- tuacle w dmn-ptureii rumuńskiej, M*ce'pcznlk .TPATRUL" zamieści!
ostatnio wygłoszone na tym posiedze-
niu przemówienie znanego dramaturga rumuńskiego, lauerata nagrody pań- stwowej, a zarazem dyrektora jednego z bukareszteńskich teatrów. HORII LAYINESCU.
„Rumuńska twórczość dramatyczna
— stwierdził Lavinescu — nie znajdu- je się na właściwym poziomie. W po- równaniu z innymi dziedzinami sztuki.
Jak architektura, muzyka, plastyka itp., dramaturgia przypomina ubogiego krewnego z prowincjiDlaczego drep- czemy w miejscu? Jak możemy osiąg- nąć co najmniej poziom innych dzie- dzin sztuki? Tym, co na pierwszy rzut oka uderza mnie, gdy patrzą na naszą dramaturgię, jest wielki odsetek sta- rzyzny, prac z poprzednich lat oraz widoczna kruchość' wielu spośród sztuk dzisiejszych. Jest kilka tytułów, które będą aktualne przez pewien czas. ale jest ich za mało. Wiemy, że pewni ak- torzy skarżą się, iż teatry nie wzna- wiają nawet tych dobrych »z'uk. Uwa- żam że Jeżeli nawet tak jest. to tylko w bardzo wyjątkowych wyoadkach.
Trzeba także dodać, że nie każda do- bra sztuka Jest nadal aktualna i że często odpowiednim miejscem dla nich nie jest teatr, lecz historia literatury.
Porzućmy — kontynuuje Lavinescu
— recepty i kliszę. Porzućmy morali- zatorska dydaktykę. Rzućmy w ogień prefabrykaty. Bójmy się optymizmu na rozkaz. Nie podejmujmy proble- mów dlatego, że tematy są chwytliwe, ale bierzmy się za tematy bliskie na- szym skłonnościom i poprzez nie zbli- żajmy się do prawdziwego życia, o któ- rym tak wiele mówimy, ale do które- go boimy się zbliżyć. Przy pomocy na- miastek życia przedstawianych bardzo pracowicie według absurdalnych re- cept. do których sami sie nag'el'hny.
nie będziemy mogli wyjść z kryzysu, z Wemtiiry powierzchownej, konwen- cjonalnej. i — dlaczego nie mielibyśmy tego nrwiedzieć — przy wszystkich Jej najlen«zych intencjach, n i e p o - t r z e b n e j . Dziełem, czy twórczością dramofaiczną, potrzebną socjalizmowi, nie jest sztuka moralizatorska, ale sziukn mnwdzlwa z artustyczneao puvk'u widzenia, a ta prawda bedzie znrn-etn I moralna i wzmacniająca na dwbu. ronleważ jest prawdą naszego no»"*"o snołeczeństwa".
K o ń c w n część wypowiedzi Lavincs- cu poświęcona jest sprawie nowego poknli>n'a twórców:
, Pokolenie, które nas zastąpi, to, które przechodzi do pierwszej linii, i które namawdę zrealizuje nasz dezy- derat poriadania silnej i prawdziwej dratraMirali, ma dziś najwy*ej 20—70 lot. Jurt to pokolenie urodzono w so- cjalizmie. w myśleniu wolno od wzy»'Hrh obciążeń, podatne na du- cha wl»ku. Trzeba wśród mło^zieły przeprowadzić wielką akcję badawczą, z pasja i ze zrozumieniem, bez marsa na c-piff I bez bata zawodoweno w re- ku ZrP'z'n chcę wam zaradzić tafrm- n i c : ci młodzi nie pubia sie przód rwr>fe'ora»n| i nonlewai mała oocm-ie Hm^tii którego brak tuu&nfu noko-
śminin. nie z nas. kłody dogma- tycznie marszczymy czoło..."
myśtaó — była również chęć obro- ny zbrodniarzy wojennych.
W ciągu tysiącleci człowiek po- pełnił niejedną zbrodnię, niejedno przestępstwo. Były i zbrodnie ma- sowe, wśród nich przerażająca kar- ta historii — okres żywych pochod- ni rozpalonych przez świętą Inkwi- zycję. Ale wówczas nad ludzkością rozciągała się przecie* gruba powło- ka ciemnoty. Nad naszym wiekiem tej powłoki Jui nie ma~
Według koncepcji twórcy n i Rze- szy plan biologicznego wyniszczenia narodu polskiego (i nie tylko pol- skiego) by! ściśle określoną kon- cepcją polityczną. Kohorty SS reali- zowały ten plan z całą premedyta-
cją. Cói więc za prawo mają dzi- siaj w ladze bońskle, aby Jednostron- nie. odrębnym aktem prawnym, któ- ry w tai cl wie byłby aktem bemra- wia, zaprzestać ścigania najwięk- szych zbrodniarzy. Jakich kiedykol- wiek wydała ludzkość? Tzw. prze- dawnienie nie Jest wewnętrzną spra- wą Bonn. Jest sprawą wss/sui eh narodów, które w walce na śmierć I życie zdruzgotały hitlerowską ma- chinę. niosąc wolność t utopie, nio- sąc wolność samemu narodowi nie- mieckiemu.
Piszemy te słowa w Lublinie, mleśele. w którym płonęły piece Majdanka, piszemy te słowa w Lu- bhnle — stolicy województwa, które- go ludnoić tak okrutnie so*tała di- świadesona przez hitleryzm. Tutaj płonęły wsie I miasteczka, tutaj było niejedno Lidice, tutaj kopnia- kami łamano ludziom żebra, tutaj szczuta psami, dzieciom roztrzaski- wano główki, tutaj do komór gazo- wych wpędzano miliony istot. Tu- taj...
Mamy prawo. I z prawa tego nie zrezygnujemy, podnieść gniewny glos protestu żądając zaprzestania żonglerki prawno-politycznej Bonn.
Hitlerowskie zbrodnie nie mogą po- zostać bezkarne. Tego domaga się poczucie elementarnej sprawiedli- wości. Milionom ofiar faszystowskie- go bezprawia nikt życia nie wróci, ale w Ich Imieniu, w trosce o to, aby podobne bezprawia nie powtó- rzyły się Już nigdy, podnosimy glos protestu.
Pr
r a s y — rzeglądRola mlodoj Inteligencji w miastecz- kach i wsiach oraz sprawa współpracy kulturalno-oświatowej czterech woje- wództw — oto temat kolejnego spot- kania, jakie odbyło się niedawno w Lublinie. Jego przebiegowi i wynikom poświęca w „Sztandarze Ludu" arty- kuł Mirosława Knorr pt. Trudności nie do pokonania?
Narzekano na brak przygotowania absolwenta szkoły wyższej do działa- nia.społecznego, na brak w terenie lu- dzi' skłonnych do bezinteresownego działania, ale przecież choćby lubelskie spotkanie wykazało, te tacy działacze są, że przybywa ich coraz więcej. Do- konała się przy tym rzecz godna uwagi i bardzo pożądana — mianowicie wzrost aktywności społecznej inteli- gencji spoza kręgu nauczycielskiego, na
którym do niedawna spoczywał cały cię- żar pracy kulturalno-oświatowej na wsi.
„Niby na pozór nic nowego. Ale prze- cież nie możnu nic dostrzegać takiego np. zjawiska, że już obecnie nauczyciel nie jest jedynym aktywistą na wsi I w mplym mieście. Wiadomo było, że w sukurs mu przychodzą agronomowi, lekarze (...). Okazało się (...), Iż są już w Polsce wschodniej powiaty, w któ- rych prym wiodą lekarze medycyny i weterynarii".
Oznacza to po prostu, że nauczycie- lowi przybyli sojusznicy bardzo po- trzebni. Sojuszn'cy — bo działalność kulturalno-oświatowa na wsi ogniskuje się tradycyjnie wokół szkoły, szkoła bowiem ma te minimalne przynaj- mniej warunki do podjęcia skutecznej działalności oświatowej i kulturalnej w swo m środowisku. Poświadczono i sprawdzone zostało to choćby w tzw.
..eksperymencie lubartowskim", które- fco doświadczenia zostały upowszech- nione w całym województwie l u b - skim. Pisze o nich J. Zięba we „Wsi Współczesnej" w artykule Nowa rola szkoły w województwie lubelskim.
Wybór szkoły na ognisko działalności upowszechnieniowej w zakresie kultu- ry i oświaty okazai się trafny 1 owoc- ny. Doświadczenia powiatu lubartow- skiego wykazały, i e gra Jest wnrln fwleczki. Poprzez bogaty, urozmaicony I dostosowany do potrzeb konkretnego środowiska program działania szkoły stały się ważnym elementem rozbudze- nia środowiska, wyzwalania jego zaln- tornBowń.
Zwróćmy Jednak uwagę na pew- ne trudności, jakie widzi autor w tu u - cjonowaniu przyszkolnych ośrodków k.o. W niektórych powiatach powoły- wanie zbyt wielu równocześnie ośrod- ków doprowadziło do rozdrobnienia i tak szczupłych środków finanso- wych. Często brakuje Jakiegokolwiek sprzętu do pracy z dorosłymi. Ale — pisze Zięba — nie sprzęt jest najważ- niejszy: „O wiele ważniejszym elemen- tem, warunkującym powodzenie I osiągnięcia ośrodków, stają się nau-
czyciele. którzy w większości z dużym oddaniem angażują się od pracy spo- łecznej w środowisku wiejskim. Poza tym niezmiernie ważne jest to, czy w danym powiecie istnieją możliwości niesienia pomocy nauczycielowi w przeprowadzeniu niektórych zajęć] („.).
W tych powiatach. Rdze nauczyciel musi liczyć w realizacji programu wy- łącznie na własne siły, zakres i osiąg- nięcia pracy ośrodków będą bardzo ograniczone.
Wspomniało się wyżej o pieniądzach i kulturze. Wiadomo — przywykliśmy do tego — i e do kultury trzeba naj- częściej dopłacać. Ale też jest wiele przykładów, kiedy wprost bronimy się przed jakimkolwiek zyskiem ze sprze- daży dobór kulturalnych. Świetny tego przykład znaleźć można w arty- kule W Barańskiego Lizanie przez
$-vbe. wydrukowanym w kieleck'm
„Słowie Ludu". Warto tę historię po- wtórzyć, bo problem me jest tylko kielecki. Otóż zorganizowano swego czasu wystawę artystycznych wyro- bów kowalskich z województwa kie- leckiego. Impreza stała się wydarze- niem na skalę krajową. W stol'cy za- padła nawet decyzja, żeby wyroby kieleckich kowali pokazać w NRF.
1 cóż się okazało?
„Sława jednak ma — tu cytuję Jui Barańskiego — swoje kolce. Któż z inicjatorów wystawy mógł przewi- dzieć, i e dzieła naszych kowali spotka w dalekim Monachium a i tak wielkie powodzcnle7
Wkrótce bowiem w drzwiach kuźni pamiętających czasy rozbioru, poja- wiać się zaczęli listonosze z dziwnie wyglądującymi, pełnymi gotyckich li- ter kopertami. W listach tych, pisa- nych z niemiecką pedanterią, właści- ciele poważnych firm uprzejmie prosi- li kieleckiego kowala (powiedzmy — Herr Czaplę) o nadesłanie pełnego katalogu jego wyrobów, poniewai za- mierzają zamówić u niego włośnie w'ększą ilość tych wspaniałości. Przy okazji proszą uprzejmie o podanie Jego bankowego konta efraz firmy spedy- cyjnej, która mogłaby się uprzejmie zająć wysyłką.
Chryste panie, doigraliśmy się! Po- trzebne nam były wystawy kowalskie?
A wszystko tak dobrze szło. Do czasu, kiedy trzeba było do interesu dokła- dać. A oto nadszedł czas grzybobrania, owocowania nakładów i straciliśmy sij zupełnie. Bo i na co nam ten kłopot- My kochamy czystą sztukę. Nie d « Boże, gdy na sztuce moiemy zarobić Od razu strach blady nas ogarnia.
Herr Czapla 1 kilku Jego kolegów * dalszym ciągu kują kon'e. rrperuM brony 1 pługi, wiosna Idzie, a my P'- I szemy o produkcji antyimportowej, o potrzebie oszczędzania dowiz or*»
o usługach dla ludności Niezwykl*
sprężysty Wydział Finansowy «krupo* l latn o rozlicza kowali z kaidego pod*
kutego konia, ani alę nie domyślają I ie niejeden z nieb siedzi na worWJ s dolarami. To znaczy — mógłby " • * ! dziać.-"
Ano właśnie. _ g f l
2
R O M U A L D KARAŚ
Cygan nie orze ?
TĘ reporterską w ę d r ó w k ę udaję W się z dwoma przewodnikami. Jcd-
hym jest książka Jerzego F i c o w - ci-icfio ..Cyganie polscy". Drug.m — nidene wiersze cygańskiej poetki P a - pukzy. T o są busole na reporterskim
^LubUn. Ulica Pawia. Za płotem, k t ó - ogradza parterowe domki, niespo- dziewanie ukazuje się lasek. Mikrosko- oiinv jakby w m i l i o n o w y m poranlej- Sinłu przeniesiony na tę miejską po- sesję. prezentuje srebrne brzózki. Ja- łowce. sosenki...
jestem w osiedlu C y g a n ó w M o ł d a w -
.k i ch w mieszkaniu prezesa spółdziel-
ni kotlarskiej. Wasyla M i c h a j a . o g l ą - dam niezwykłą scenerię: sufit p o k r y - wają tysiące papierowych g w i a z d p o - naklejanych na niebieskim p a p i e r o w y m firmamencie. Ściany obite dywanami o noludniowej. b u j n e j ornamentyce. G u - stowne. ciemne umeblowanie pokoi. T e - lewizor. radio.
CZESŁAW KLEPACKI
Pierwsze kroki
( F r a g m e n t y w s p o m n i e ń )
DO barszczu 1 zimnego kotleta otrzymałem j e d y n i e łyżkę.
Gdy się oburzyłem, kelner w brudnym kitlu odburknął:
— Wszyscy tak jedzą,-
Rzeczywiście — nikt nie posłu- giwał się widelcem ani nożem, ale niemal wszyscy „ p o d p i e r a l i "
konsumpcję szklankami „ c z y s t e j " . Między stolikami krążył broaaty starzec w w o j s k o w y m płaszczu, śpiewając przy akompaniamencie bałabajki kozackie pieśni. Zaleciało nagle wspomnieniami żyznych czar- naziemów, młodością kresową... M i - mo woli w y b i j a ł e m palcami rytm ukraińskich dumek.
Ej, losie przedziwny! P o kilku latach pracy w mieście, po d y r e k - torskim stołku w Ministerstwie znów oto rzuciłeś mnie w rodzin- ne niemal strony! Zamknięte koło?
Powrót na szlaki młodości?
Wieczorna atmosfera hrubieszow- skiej gospody nie sprzyja r e f l e k - som. Ani „ g l e j t " Ministra dający przywileje wynikające z U c h w a ł y ar 102, ani skierowanie dyrektora Wojewódzkiego Zjednoczenia nie Gwarantowały noclegu. A mieisc w hotelu nie było. P o długich targach Przygarnął mnie dyrektor tutejsze- go oddziału Banku Rolnego kł^ac na miasto, na nieproszonego gościa oraz na władze, które go tu dele- gowały. Fakt faktem, ż e był on Pierwszą urzędową osobą, z jaką zetknąłem się na hrubieszowskiej Widocznie nie należał d o lu-
™ o najlepszej ręce, skoro następ- n y dnia dyrektor Inspektoratu
P G R przyjął mnie również z po-
nurą miną:
~~ ° o ministerialnych bubków zaufania nie mam i nikt m n i e do
,e60 nic zmusi — oświadczył wręcz.
—' Ma pan do w y b o r u dwa go- spodarstwa. oczywiście najgorsze, na lepsze to i na miejscu chętnych najdziemy...
Na obiad wybrałem się z g ł ó w -
„y m księgowym Inspektoratu. M ó j wwwodnłk. skąpy w słowach, nie r hrS ic a ł , l (* 7- komentarzami, Je- baliśmy wiec w milczeniu, każdy
swój sposób przeżywał k r a j - zgliszcz, porosłych bulnie ł o -
|"*""mi, połacie odłogów, ponurą
»Q równinnych póL Cóż w i e - ł . , 0 l ei ziemi — poza tym.
wiJJUJ d.M j n a ' zaniedbana — cóż WMzialem o j e j historii, ludziach?
stw« ? W a l e m " a gosoodar- w u f6 w n In n e o wspaniałych, nra-
c lessowych ziemiach. Sześćset rookońc2enłc na str. 4)
Siadamy w głębokich fotelach. Gdy już słodkie w i n o sączone z kryształo- wych pucharów skłania do zwierzeń, próbuję poruszyć temat, który stal się teraz niezwykle aktualny: osiedlenie ludności cygańskiej.
— Cyganie polscy — m ó w i Wasyl Michaj — są najbardziej w ę d r o w n i ze wszystkich. Pan rozumie jaka to w i e l - ka trudność w y p r o w a d z i ć wilka z la- su. obłaskawić go, przyzwyczaić do lu- dzi. Nas, Cyganów, stale ciągnie do wędrowania. T a k jest od tysięcy, a może i milionów lat. Nasze bogactwo
— to las, woda, wolność! Uważa się, że najzamożniejsza ludność to ta, która jeździ, przenosi się z miejsca na m i e j s - ce. M a m y już coś takiego w e k r w i . A l e w i e l u z nas patrzy, obserwuje, jak ż y - ją inni, jak i m się powodzi. Jest m o ż - ność porównania swoich losów z cu- dzymi. K t o ma g ł o w ę otwartą, dojdzie do ostatecznych wniosków. M y ś m y te wnioski wyciągnęli nim wydano prze- pisy o osiedlaniu l u d n o i d cygańskiej.
Już 14 lat mieszkamy w Lublinie przy ulicy P a w i e j . Pracujemy, Jak przysta- ł o na obywateli. N i e różnimy się c h y - ba niczym specjalnym od innych. T o żadna różnica, że pan ma niebieskie oczy, a ja czarne. Obu nas za to łączy ta sama ścieżka życia. T y l e , że jesteś- m y w różnych miejscach. G d y b y m w i e - rzył w e wróżby, m ó g ł b y m opowiedzieć o pana sympatiach: blondynkach i sza- tynkach. T o byłoby na pewno trafne.
G d y b y pan z kolei umiał wróżyć, m ó - w i ł b y m i pan o żonie, dzieciach, w n u - kach, chorobie, starości, śmierci. W tych słowach byłoby w i e l e p r a w d y .
— A czy nie pociągają pana w ę - drówki z cygańskim taborem?
— Ja się nie zapieram — tak. N a j - bardziej — wiosną. W m a j u , kiedy cały świat jest zielony, las piękny, jak m i - łosne marzenia, a powietrze czyste jak kryształ. W t e d y o d z y w a się w każdym z nas siła nieznana i skłania do w ł ó - częgi. A l e nie w o l n o się poddawać, trzeba zwalczać w sobie całą wielką tęsknotę za przestrzenią b e z granic i swobodą przeogromną.
T o straszne pokusy. A l e cóż one m o - gą przynieść nam i naszym dzieciom?
Ja, panie, dopiero teraz nauczyłem się czytać i pisać. Przedtem byłem analfa- betą. Czy nasze dzieci m a j ą nie cho- dzić do szkół?
Czy nie za dużo uproszczeń? Szukam więc punktów słabych:
— A jak Jest z nauką dzieci?
— Posyłamy je wszystkie do szkoły.
A l e one mają olbrzymie trudności.
Przede wszystkim nie znają Języka polskiego. On Jest dla nas bardzo trud- ny do nauczenia. N i m nasze dziecko przejdzie do drugiej klasy, musi co
MICHAJ BURANO Fot. Ryszard Krcjbich
— A dzieci ciągnie do w ę d r ó w e k ? A to zależy. Zresztą, o p o w i e m p a - nu taką znamienną historię. Otóż p r a - w i e w każdą niedzielę w y j e ż d ż a m y a u - tobusem M P K do lasu w Zcroborzy- cach. Jednego razu m ó w i ę do dzieci przed wieczorem: rozpalimy ognisko i przenocujemy pod g o ł y m niebem. W t e - dy te dzieci, które urodziły się w ta- borze cygańskim, aż skakały do góry z radości, tak im to się podobało. Inne zaś posmutniały, potem zaczęły pła- kać i p r o s l ć , aby w r ó c i ć do domu. nie nocować w lesie, bo się boją w ficów, k t ó r e m o g ą Je pożreć. Oto widzi pan.
co robi wychowanie, przyzwyczajenie.
M y Już Jesteśmy nie tymi Cyganami, •
co dawnie}-. *
n a j m n i e j dwa lata powtarzać pierwszą.
W y potraficie pomóc dzieciom w nauce, my nie umiemy. Zdarza się, że nasze dzieci nie mogą już uczęszczać do n o r - m a l n e j szkoły. N i e rezygnujemy jednak z nauki i posyłamy je do szkoły w i e - czorowej.
T a adaptacja ciągle w y d a j e ml się zbyt bezkonfliktowa. Szukam więc j a - kichś ukrytych powiązań z dawnym światem włóczęgowskim, z organizacją w ł a d z cygańskiej społeczności.
— Daniny, naturalnie, płacicie s w e - mu królowi...
— Królestwu, panie. Rzeczypospoli- t e j ! Jak pan nie w i e r z y , proszę s p r a w - dzić w księgowości: w 1065 roku zapła- ciliśmy 100 tysięcy złotych podatku.
— A l e króla m a d e ?
— W czasie w ę d r ó w e k — mieliśmy.
T e r a z nie. Naszą władzą jest Miejska Rada Narodowa. J e j podlegamy.
— A co pan sądzi o królu?
— N i c dobrego nam nie zrobił. Nie w y u c z y ł nas ani na lekarzy, ani na inżynierów, ani na innych f a c h o w c ó w . N a w e t tytuły mistrzów kotlarskich musieliśmy teraz zdobywać zdając egzaminy. A co nam dala władza kró- la? N i e umieliśmy pisać i czytać, b y - ł i f m y odsunięci od normalnego ż y d a , od Dostęnu. którv nas omM»ł.
Zadzwonił telefon. Wasyl M i c h a j pod- niósł słuchawkę. Zaczął rozmawiać po cygańsku. P o chwili przybiegła jego żona i uradowana coś mówiła do tele- fonu.
— Dzwonił syn. Burano, ze Szwecji.
Pan wie. on jest artystą, śpiewakiem.
Ma już sławę taką. że i w Paryżu go słuchają, i w Sztokholmie, i w wielu innych stolicach. On reprezentuje n a - sze artystyczne tradycje. Jego życiu można tylko pozazdrościć. W S z w e c j i kunił sobie auto. Przyjeżdża z nim do Lublina. Stęsknił się za nami, w i ę c za- mówił rozmowę międzynarodową.
WĘ D R Ó W K I — część druga. Repor- terski szlak wiedzie tam, gdzie dostrzec można chęci 1 usiłowa- nia Cyganów przejśda do osiadłego trybu życia, do zadomowienia się, stałej pracy. T o są obszary nadziel.
Hrubieszowskie czarnozlemy. T e r e - blnka. Podworski pałac wyremonto- w a n y z funduszu rady narodowej.
Mieszkają w nim cztery rodziny cy- gańskie. Otrzymały zapomogi, opal na zimę. a dzieci — książki d o nauki.
Cvganie, Jakby na przekór serenadzie
„Cygan nie sieje. Cygan nie orze.
gdzie tylko spojrzy tam Jego zboże", poobsiewali pszenicą 1 żytem po kilka
BRONISŁAWA WAJS
( P A P U S Z A )
Jestem ja Cyganka biedna
Jestem ja Cyganka biedna, nie mam szczęścia, nie mam nic.
Nieszczęśnic mi przyszło żyć, bo nie umiem czytać prawic, pisać prawic nie potrafię.
K i e d y m była młoda jeszcze, było w e mnio serce większe.
Oj, jak Ja się uczyć chciałam czytać 1 pisać pięknie!
Jakże ja chciałam śpiewać cygańską piosenkę:
— Cygańiki koń już czeka, przed nami droga daleka. — Jakże ja chciałam nieraz cygańskie wJcrszc zbierać, 0 ż y d u cygańskim śpiewanie.- A l e nam t y ć nie dają 1 psami nas nazywają.
O. wielcy, biedni Cyganie!
1 jakże w a m żyć na świecie, jeśli czytać ani pisać nie umiecie?
Wszyscy Cyganie przeminą 1 legną [ w groble, nic nie zostawią po sobie A j a piszę tak, jak umiem, chociaż sobie popłakuję,
żeby coś zostawić ludziom w darze, żeby znał mnie świat, żeby
[powtarzał.
że była Cyganka Jedna, nieszczęśliwa, bardzo biedna, chciała czytać, pisać pięknie, cygańskie wiersze mówić, śpiewać cygańską piosenkę:
— Cygański koń jui czeka, przed nami droga daleka (...)
Przełożył Jerzy Ficowski hektarów gruntów. Miejscowi chłopi uczyli ich orać. słać. bronować. C y - ganki dla zarobku całą jesień chodzi- ły kopać ziemniaki u gospodarzy. W y - tworzyły się przyjazne, życzliwe sto- sunki między wsią a j e ] nowymi, egzo- tycznymi mieszkańcami.
Siedliska — również w hrubieszow- skim. T u t a j także Cyganie mieli odwa-
Fol. Mieczysław Kołodziej
g ę /.wiązania s w e j przyszlośd z pracą na roli.
Jesienią obserwowałem scenę, gdy Rudolf Janiszewski pokazywał Cyga- nowi jak powinien zbudować kopiec na kartofle, aby bulwy przechowywały się w nim d o b r z e Natomiast Inny g o - spodarz, Antoni Dobaczyński, demon- strował siew nawozów sztucznych I
(Dokończenie na itr. 5)
Pierwsze kroki
(Dokończenie te str.
pięćdziesiąt hektarów, kilka baraków mieszkalnych, kilka szop w charakte- rze budynków Inwentarskich oraz po- nad milion złotych strat w ciągu ro- ku. Mój poprzednik pracował tu za- ledwie trzy miesiące. Oczywiście — w takim czasie nie zdążył nic zrobić.
Kompletnie jednak stracił zaufanie i szacunek załogi. Połowa łudzi z kie- rownikiem na czele stawiała się rano do pracy w stanic dalekim od trzeź- wości.
Za parę dni były święta wielkanoc- ne. Pojechałem do Warszawy, aby za- brać rzeczy. Koledzy z Ministerstwa, gdy im zdałem relację ze swych po- czynań mówili, że nie wytrzymam dłu- żej niż trzy miesiące. Jakże blisko byłem przegranej...
Kiedy w drodze powrotnej wysiad- łem w Hrubieszowie z pociągu, aby przesiąść się na ciężarówkę, pierwszą wieścią, jaką powitał mnie mechanik gospodarstwa, pełniący jednocześnie funkcję kierowcy, było:
— Ubiegłej nocy zabito poprzednie- go kierownika-.
Jak się dowiedziałem, poprzedniego, świątecznego dnia w gospodarstwie były chrzciny. Zaproszono również mego poprzednika. O jego związkach z żoną traktorzysty wiedzieli wszyscy.
Mąż zebrał kolegów, wywołali kierow- nika z domu, skopali na śmierć...
Pogrzeb, aresztowanie, proces. Zgi- nął człowiek, a ja na same wiosenne siewy straciłem czterech traktorzys- tów i mechanika. Nie ma czego ukry- wać — bałem się. Jakże cieniutkie wydawały ml się atrybuty władzy kierownika wobec tych faktów I tych ludzi. Pokój w którym sypiałem, nie miał klamki ani zamka. Rozumiałem, że dorobienie Ich byłoby pierwszym widomym znakiem słabości. Na noc wieszałem więc u drzwi krzesło, sta- wiałem na nim miednicę, do miedni- cy zaś wkładałem różne drobne garn- ki. Taki swoisty system alarmowy...
Jedno wyjście
Aby zrozumieć w pełni położenie kierownika gospodarstwa na hrjble- szowsko-tomaszowskich rubieżach w tamtych latach, trzeba wiedzieć, że o jakiejkolwiek wymianie ludzi nie mog- ło być mowy. W każdym gospodar- stwie brakło przynajmniej 60 procent pracowników. Do powiatowego mias- teczka — 30 kilometrów fatalnych dróg, do posterunku — S kilometrów, telefon czynny jedynie do godziny 15, poza ciężarówką żadnych środków lokomocji. Było więc jedro wyjście:
oprzeć się na tych ludziach jacy są.
z nimi pracować. Ba. ale jak pra- cować? Jaki zastosować klucz, jaką metodę, aby nie podzielić losu po- przednika? Ostro, po wojskowemu (ostatecznie — nartvzantka. na fron- cie, aż do Berlina, byłem niezłym og- niomistrzem dział przeciwpancer- nych)? A może łagodną perswazją, wyrozumiałością, przymykaniem oczu na pijaństwo, kradzieże, nieróbstwo?
Może odczekać, rozpatrzyć się, wejść do środka tego zamkniętego, zżytego środowiska malej grupki ludzi, którzy mimo przeróżnych wewnętrznych waś- ni zawsze są zgodni, że pierwszym wrogiem jest kierownik? W takim ra- zie. jak zrozumieć śmierć mego po- przednika co nowledzieć o kierowni- ku sprzed roku, który do niczyjej żony się nic zalecał, a którego zna- leziono po paru miesiącach nrzyornne- go w polu? Ale czy stosując metodę ostrej, wojskowej dyscypliny Jeszcze bardziej nie zaostrzę sytuacji nara- żając sic — w najlemzym wyoadku na to, że większość załogi „wyfrunie"
do innych gospodarstw?
Wiosenne noce są krótkie I nieraz ranek zastawał mnie na podobnych rozmyślaniach. W rezultacie postano- wiłem trzymać się pierwszego sposo- bu z tym jednak, że w miarę możli- wości bede śle starał usilnie o ponra- wlenie sytuacji gospodarczej, o lep- sze zarobki. Ci ludzie nie pracowali, oni harowali. Maszyn mało, a więk- szość zniszczonych, duża część pracy wykonywało się ręcznie, nie było premii, nic było mieszkań, nie mówiąc już o przyzwoitym spędzaniu czasu.
Takie warunki przez parę lat otępiałą.
Ludzie napływowi, ze wszystkich stron, na swój sposób nieszczęśliwi;
przez los przetasowani, molo zaradni.
Żelazne łóżko, dwa koce. odzież ochronna, która przeważnie była rów- nież wizytową, słonina 1 wódka. Wód- ka i słonina. Wódka I rozróby. Ora w oczko I mordobide. Ileż to razy za- dawałem sobie pytanie: co w tym wszystkim Jest przyczyną, a co skut- kiem? Pytanie, na które dopiero czas przyniósł odpowiedź.
Siewy i ludzie
Na razie był gorący okres wiosen- nych siewów. Moich pierwszych w życiu siewów. Szkołę agronomiczną ukończyłem parę miesięcy przed w y - buchem wojny, nie miałem czasu, ani okazji wypróbować sił. Dopiero te- raz, po 10 lalach...
Siedząc w Ministerstwie, byłem Jed- nak przekonany, że' o rolnictwie, na-
kąta mruknął: „słusznie"... Inny do- dał: — Skończyć z pijaństwem i roz- bijaniem ciągników.
Inny mówił: — A ty. baranie, nie Jeździłeś po pijanemu?
Udeszył mnie ogromnie fakt. że część załogi stanęła po mojoj stronie Ale wojna trwała. Przyjechali przed- stawiciele Zarządu Okręgu. Komitetu Powiatowego partii. Dramatyczne dys- kusje — stary pracownik, aktywista, pierwszy wypadek.-
Wypadek nie był pierwszy. Podobne wypadki zdarzały się Kazimierzowi częsta Zamieszany był również w za- bójstwie poprzedniego kierownika i właściwie nie bardzo wiem, dlaczego nie odpowiadał przed sądem. Ostatecz- nie wniosek utrzymano na zebraniu podstawowej organizacji partyjnej.
Wybrano nowego sekretarza, Kazimie- rza odwołano z Plenum Zarządu Okrę- gu, pozostał jedynie przewodniczą- cym rady zakładowej.
Rys. J. HM
wet tym praktycznym, wiem dużo.
Jako dyrektor, któremu podlegało kil- kadziesiąt podobnych' gospodarstw, podejmowałem decyzje szybko, w głę- bokim przekonaniu, że są słuszne. Tu dopiero pojawiły się sęki. Drobny fakt: w gospodarstwie zastałem 15 hektarów koniczyny, która w więk- szości zginęła. Wyorać czy pozostawić?
O tę koniczynę zagadywali brygadziści, żaden jednak swego zdania nie chdał wypowiedzieć.
Ludzie-. Centralną posiądą w go- spodarstwie był Kazimierz. Bryga- dzista, sekretarz organizacji partyj- nej, przewodniczący rady zakładowej, zastępca dyrektora, członek Plenum Zarządu Okręgu Związku Zawodowe- go Pracowników Rolnych. Już samo nagromadzenie tych godności coś mó- wiło. Kazimierz rozsiewał wokół sie- bie atmosferę wysokich stosunków i wielkich możliwości. W zgodnej opinii załogi uchodził za czlowlekn, który na tym terenie wszystko może, który spławił niejednego kierownika. Nie- stety, ku memu wyraźnemu zmart- wieniu od początku nie rozumieliśmy się. Punktualne przychodzenie do pra- cy, wykonywanie poleceń nic było Jego najsilniejszym przyzwyczajeniem. Nie znosił obok siebie żadnego zwierzchni- ka, żadnej władzy. Byłem pewien, że prędzej czy później dojdzie do kon- fliktu. Nie sądziłem jednak, że tak wcześnie.
Pewnego wieczoru, gdy ciągniki zje- chały z pól, stwiordzllem, że jednego brak. Wsiadłem do samochodu, poje- chałem szukać. Znalazłem. Mój za- stępca wraz z traktorzystą pili na umór w wiejskim sklepie. Kazałem odwieźć ich samochodem, sam odpro- wadziłem ciągnik. Na drugi dzień przedstawiłem sprawę całej, załodze.
Mój wniosek — Kazimierz od dzisiaj przestaje być brygadzistą
Patrzę po ludziach, unikają mego wzroku, niektórzy wychodzą Ktoś z
Kult siły
Tutejsze środowisko miało olbrzymi kult siły fizycznej. Dziecko któro nie bardzo wiedziało, kim był Kościuszko, na pamięć znało nazwiska l sukcesy największych osiłków w okolicy W naszym gospodarstwie zaliczał się do nich niewątpliwie m ó j woźnica. Chłop o wadze 120 kilogramów, wysoki po- nad 2 metry — rzoczywiście nie miał równego sobie. Na szczęście, natura — za co jestem Jej do dziś ogromnie wdzięczny — obdarzyła mnie słuszną raczej budową dala i niezłą siłą. P o stanowiłem i te dodatkowe atrybuty wykorzystać. Okazja nadarzyła się nie- długa Kobiety sortowały zW^nlakl.
Zauważyłem, źe jedna z gabll ma dwa zęby mocno wygięte w dół 1 prze- cina kartofle. Powiedziałem do woźni- cy:
— A wyprostuj te gable, dla pana to przecież drobiazg.
Podskoczył raz — próbował nogą, a szprychacz kamieniem — nie wycho- dziło.
— E j że — stwierdziłem — coś ml się widzi, to ta wasza siła to postrach na dzieci;..
Wziąłem gable do rąk, powoli. Jeden za drugim przez kolano, wyprostowa- łem zęby. Nigdy nikt Jeszcze nie spra- wił ml takiej owacji. A po okolicy poszła wieść: gable w rękach pro- stuje-.
Powtarzałem sobie często: trzeba żyć z takim ludźmi, jacy są. Aby żyć, pracować, trzeba Ich poznać, zrozu- mieć, zbliżyć się. Po ostatnich wyda- rzeniach mogłem Już spróbować. Za- glądałem da mieszkań. W jednym z baraków spotykam rodzinę: mąt, żona.
troje dzied. Po drugiej stronie miesz- ka 30-letnla kobieta z 3-letnlą córecz- k ą
— Gdzie mąt?
— Nie mam..,
Okazuje się. te jest ta.. druga żona.
Co ciekawsze cała ta dziwna rodzina tyla zgodnie, wspólnie uprawiała działki przy za grodów e, mąt, gdy rą- bał drzewo łub nosił wodę, robił to dla obu.
Potępiać tego nie miałam prawa, wyczulam jednak, te obie kobiety są zupełnie i'7.tleżnionc od wspólnego męża. Matce 3-letniej córeczki zapro- ponowałem .stulą pracę w oborze. Mia- ła niezły zarobek przez cały rok. Kto wie, czy fakt ten nie pomógł m w równym przynajmniej stopniu, co g*n» . W sąsiednim baraku pokój z kuch- nią zajmowały dwa małżeństwa — oj- ciec z matką oraz syn z żoną. Ta żona jakoś zupełnie nie pasowała mi do tego środowiska. Okazuje się. że przy- wiózł ją z miasta wojewódzkiego, gdzie służył w wojsku. Była żoną kolegi.
Ponieważ Jednak mąż miał jeszcze dwa lata służby, a mój. hrubieszowink, kończył — przyjechała z nim. Dziew- czyna po Technikum Handlowym cho- dziła do pracy w pole, gdy tymcza- sem w gospodarstwie nie było komu prowadzić kiosku spożywczego. Długo nic mogłem" namówić j e j jednak na funkcję sprzedawczyni. Pracowała krótka Przy pierwszym remanencie wyszło poważne, manka Okazało się przy tym, że pani ta udekła z mias- ta nie tyle od męża. ile od kary wię- zienia za defraudację—
Nazajutrz chrzciny
Inna rodzina: małżeństwo w którym żona starsza o lat 15. Chłopak miejsco- wy, po wojsku, nie miał nic, ona — jako tako zagospodarowana, dorabiała krawiectwem. Stołował się, zadomowił i ożenił. Po pewnym czasie do kraw- cowej przyjechała młoda siostra. Aku- rat wyszedł z więzienia jeden z pra- cowników (3 lata za pobicie milicjan- ta) — pobrali się. W P G R nie na- leży da rzadkości, że dwie. a czasem trzy rodziny prowadzą wspólne gospo- darstwa Przy zgodnym współżyciu łatwiej podzielić czas między prace w gospodarstwie, na działce i w kuchni.
Szwagrowie o których mówię, pro- wadzili takie właśnie wspólne Gospo- darstwo. W pierwszym małżeństwie urodziło się dziecko. Zaproszono mnie PH chrzciny.
Podczas mero pobytu była to pierw- sza tego typu uroczystość. Szczerze, mówiąc, na wspomnienie chrzcin me-- go poprzednika zrobiło mi się zimno w- krzyżu.
W przeddzień uroczystości szwagro- wie zabili wieprzka, jak każe też tra- dycja, mocno przy tym popili. W no- cy wpada do mnie młodsza z sióstr, blaga o ratunek.
— Panie kierowniku, mąż dostał białej gorączki, wszystkich pozabija..!
Cóż było robić — poszedłem.
Na środku kuchni połówka wieprzka oblana naftą — wokół potłuczone bu- telki z wódką (zakupy na chrzciny), po tym wszystkim zaś tańczy pijany go- spodarz—
O dziwo, moje perswazje pomogły, rozebrał się. poszedł spać.
A nazajutrz — chrzciny.
Iść czy nie iść?
Ostatecznie wytłumaczyłem sobie, żo Jeśli ktoś ma ochotę, może znaleźć ku temu sto okazji. Nie pójdę — zrozu- mieją to Jako pogardę albo strachy Jedno złe i drugie nlo najlepsze.
Poszedłem—
W progu wita mnie orkiestra, rżnąc marsza, aż barak drży w posadach.
Przez dwa pokoje ustawione stoły, * na nich stosy kiełbas palcem napycha- nych (pyszne!), chleba I bardzo, bardzp.
dużo wódki. Kieliszków wówczas nie używano, piliśmy szklankami w tem- pie. które po godzinie zwala z nfli najsilniejszego Nie jestem ułomkiem?
ani abstynentem, szybko jednak mu- siałem spasować. Ob tańczy lem, jak ka- że zwyczaj, matkę chrzestną i poszed- łem. Myślałem po drodze, że chyb*
najgorszo mam Jut poza sobą. *koro siewy zrobione w terminie, ludzie n » pouciekali, a Ja zdrów I cały — c h o i
dalibóg — pijany L.
C z e s ł a w K l c p n c U Na podstawie wspomnień Jednego z POR-Aw.
4