• Nie Znaleziono Wyników

Podróże i przygody.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Podróże i przygody."

Copied!
88
0
0

Pełen tekst

(1)

?<jz,na.rL

^tfyda/nsizictriza,,Kultura /Sztuka*

(2)

r. A.

1 .

' A

IL...

(3)

6

J,

\

f „> i

*

(4)

■■

- V — '

*/. s. - . ' \£si-S

■■

*»k&,

ł .

(5)

MÜNCHHAUSEN

PODRÓŻE I PRZYGODY

(6)
(7)

MÜNCHHAUSEN

PODRÓŻE I PRZYGODY

OPRACOWAŁA DLA MŁODZIEŻY

ZOFJA SAWICKA

LWÓW•WARSZAWA • POZNAŃ WYDAWNICTWO »KULTURA I SZTUKA«

LWÓW, KSIĘGARNIA AKADEMICKA — NEW-YORK, POUSH BOOK IMPORTING CO. INC.

(8)

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE.

COPYRIGHT BY WYDAWNICTWO »KULTURA I SZTUKA«

LWÓW (POLAND).

(9)

/

Przedmowa.

Talent naracyjny barona Münchhausena;pochodzącego z rodziny szlacheckiej, osiedlonej w Saksonji, stworzył osobny typ anegdo­ tycznego opowiadania z dziedziny przygód myśliwskich, wojennych lub podróżniczych.

Typ owych powiastek nacechowanych rubasznym humorem i pewną naiwną dobrodusznością kojarzy się ze znaną powszechnie słabostką myśliwych. Lubią oni bowiem opowiadać przygody, których byli bohaterami. Münchhausen obdarzony humorem, nie omieszkał tę swadę myśliwców wyzyskać w komiczny sposób, wując ją jako motyuźywa do swej satyry, jaką niewątpliwie są jego opowiadania?

Münchhausen urodził się w roku 1720 wBodenwerder, wksię­ stwie Hanowerskiem. Jako młodzieniaszek towarzyszył w charakterze pazia brunświckiemu księciu do Rosji, gdzie w roku 1737—38, brał udział w kampanji tureckiej. W uznaniu swych zasług został porucznikiem, apóźniej rotmistrzem, zrezygnował jednak z karjery wojskowej i osiadł w rodzinnych swych dobrach Bodenwerder z małżonką swoją Jakobiną Dunten.

Münchhausen wieczorami otoczony gronem sąsiadów i gości, lubił opowiadać swoje przygody i zawsze wdzięcznych znalazł słuchaczów.^

Posłuchajmyż przeto imy, jak to się wiodło baronowi Münch­

hausen na dalekim i szerokim świecie. Ba! nawet i w powietrzu i pod ziemią.

(10)
(11)

ROZDZIAŁ

L

Wspomnienia z dzieciństwa.

Zamek dziedziczny moich rodziców znajduje się w księstwie Lippe. Tam spędziłem swobodne lata mego dzieciństwa i stamtąd wyniosłem miłe i drogie wspomnienia. Mój ojciec podróżował wiele i podczas długichzimowych wieczorów, przy miłym ogniu kominka

opowiadał nam o swych przygodach.

W domu naszym mieszkali z mymi rodzicami także i krewni.

Jeden z tych, mój stryj, był dawniej pułkownikiem huzarów pod wodzą starego Fryca i odbył całą siedmioletnią wojnę. O przy­ godach wojennych opowiadał niezwykle zajmująco. Ażeby moi młodzi czytelnicy czasem mnie źle nie zrozumieli, zaznaczamprzy tej sposobności, że wszyscy członkowie mej rodziny z dziada, pra­ dziada, odznaczają sięniezwykłą prawdomównością. Nieznamy kłam­ stwa, ani przesady i od najwcześniejszej młodości wpajano mi za­ sadę prawdomówności. Nie było mi trudno do tej zasady się zasto­ sować, gdyż pomiędzy wszystkimi krewnymi miałem doskonałe przykłady, n. p. megostryja, owego pułkownika huzarów, o którym już wspomniałem, Był to człowiek, którego słowom było trzeba bez zastrzeżenia wierzyć, a kiedy o cudownych swych przygodach opowiadał, zaklinał się nadto na wszystkie świętości i zaprzysięgał się tak święcie, iż nawet cień niedowierzania w sercu słuchacza stłumionym być musiał. Co prawda, przyznać trzeba, iż chyba nie istniał drugi taki człowiek, któremu przydarzyły się podobne przy­ gody, jak członkom rodziny Miinchhausena. I tak n. p. jechał mój stryj pewnego razu wraz z starym Ziethenem na czele szwa­

dronu przez pewną równinę. Chodziło o wybadanie stanowiska nieprzyjaciela. Nagle pojawili się na wszystkich stronachnieprzyja­

cielscy kirasjerzy. Wówczas rzekł mój stryj do Ziethena:

Żałuj za grzechy, Skrusz się aż do łez, Bo to nasz kres.

(12)

Ziethen był, jak wiadomo, zawołanym czarownikiem i na słowa mego stryja uśmiechnął się tylko w swój dziwny sposób. Poczein rzucił swą wapienną fajkę w powietrze i w tej chwili szwadron huzarów, mój stryj i Ziethen zamienienili się w las świerków. Nie­

przyjaciele nadjechali ze wszystkich stron i klęli w niebogtosy, kiedy huzarzy zniknęli im z oczu. Przejeżdżając przez las pokłuli się o ostre ciernie, które sięwszędzie znajdowały. Były to bowiem ostrogi huzarów. Nie znalazłszy nikogo, kirasjerzy oddalili się, a Ziethen, widząc, że nie grozi niebezpieczeństwo, zamienił swoje wojsko na nowo w huzarów; poczem powrócono do obozu.

Wkrótce potem toczyła się jedna z najkrwawszych bitew. Możecie sobie wyobrazić, moi czytelnicy, jak często męczyliśmy stryja,aby nam ową przygodę opowiadał.

Można sobie łatwo wyobrazić, że, słysząc te albo owe przy­ gody, dobre i złe, pełne chwały i godne uwagi, które się przy­ trafiły wszystkim moim krewnym, i we mnie powstała nieprzez­

wyciężona ochota przeżyć coś także, a nie nadarzała się do tego nigdzie lepsza sposobność, jak w podróży. Coprawda niejedna przygoda zdarzyła mi się także i na łowach, lecz są to tylko igraszki dziecinne wobec tego, co przeżyłemw podróży. Zpewno­ ścią każdy mi uwierzy, że pobudzony opowiadaniami przygód mego ojca i moich krewnych, pragnąłem koniecznie wydostać się w świat i już jako chłopaczek prosiłembezustannie mych rodziców, aby mi pozwolili, udać się w podróż. Mój stryj pułkownikhuzarów, mówił do mnie mrukliwie, kiedy mu wspomniałem o podróży.

—Chłopcze, co tobie tampo świecie? Ty jesteśprzecież jeszcze w procesie z gęsiami, tego bowiem, co ci rośnie pod nosem i co ty nazywasz wąsem, to one domagają się jako puchu.

Lecz chociaż wszyscy się śmieli, nie byłem jednak zaam- barasowany. Prosiłem dalej i nie ominąłem żadnej okoliczności, aby dobijać się o pozwolenie na wyprawę w świat. Jak wszystko, o co człowiek się usilnie stara, tak i owo pozwolenie uzyskałem

— w końcu.

Matka i ciotunia były wprawdzie przeciwne temu, lecz plan mój przygotowałem tak zręcznie, iż musiały się zgodzić na niego.

Odwiedził nas bowiem pewien krewnyze strony matki, który jako urzędnik holenderski dużo się obracał na obczyźnie, zwłaszcza na azjatyckiem wybrzeżu przebywał przez czas dłuższyi tęsknił jeszcze często za wspaniałemi jego okolicami. Kiedy zaś słyszał, jak ja się napiterałem, aby i mnie wolno było zwiedzić owe dzikie krainy, szukać przygód z krwiożerczymi zwierzętami rzekł:

(13)

— Kuzynie Münchhausen, dajcie mi chłopaka zesobą. Wybie­ ram się obecnie w podróż doCejlonu, powrócę jednak niebawem.

Najpóźniej za dwa lata przybędę znów do domu. Wasz syn zatem będzie miał sposobność, poznać świat, a wy będziecie przez ten czas mieli spokój. A zatem podajcie rękę na zgodę, i niech chło­

piec jedzie ze mną.

Na to powstał w domu okropnylament, lecz mój ojciec zdawał się skłaniać ku prośbie urzędnika holenderskiego, gdyżbezustanne moje naleganie sprzykrzyło mu się porządnie. Ostatecznie prze­

łamałem wszelkie lody, gdy naraz ozwała się matka:

— Sądzę, że chłopiec jest za słaby i nie przetrzymawcale tak ciężkiej podróży.

W tej właśnie chwili wszedł do pokoju służący, któryzachował się tak niezgrabnie, iż wylał mi na plecy dzbanekgorącej herbaty, którą niósł na podstawie. Rozgniewany skoczyłem z krzesła i wy­

mierzyłem słudze, który niegdyś służył przy gwardji, porządny policzek. Policzek ten musiał być dość mocny, gdyż twarz służą­

cego obróciła się w tył i mimo wszelkichwysiłków nie było możli­ wem, skręcić jej ku piersiom. Od tego czasu zabierał ojciec służą­

cego tego z sobą zawsze na łowy, i musiał on postępowaćzawsze w tyle myśliwych i patrzyć, cosię w tyle dzieje. Ja zaś wykazałem tem dowód takiej siły, iż nawet matka rzekła mi:

— Ciebie nie odważy się nikt zaczepiać, jedź zatem w imię Boże.

Podróż ta, w którą potem się wybrałem, sprawiła mi dużo uciechy i do dziś dnia przypominam sobie z radością różne przy­

gody, które mi się w niej przydarzyły. Narazie opowiemprzygody na polowaniu i na wojnie.

(14)

ROZDZIAŁ II.

Przygody na polowaniu.

Znajdowałem się w sile wieku i dużo wiatru przewiało mi już przez głowę, gdy naraz napadło mnie coś w rodzaju tego, co An­

glicy nazywają spleenem. Znaczy to, że wszelkie rozrywki nudziły mnie i nic nie zdołało mnie zająć. Łowy nie sprawiały mi więcej uciechy, przydarzyły mi się już bowiem rzeczy, o których inni myśliwi nawet nie marzą! Miałem ogara, ^który był niezwykle wprawny. Pies ten nawet sam wychodził na polowanie, i w tym celu zawieszono mu u prawego boku nabitą fuzję, a ogon przy­ wiązano do kurka fuzji. Tak biegał ogar przez bory, a skoro na­

potkał zająca, strzelał go i przynosił mi godo domu. Moja stajnia, psiarnia i zbrojownia była urządzona tak wybornie, jak to sobie tylko wyobrazić można u tak zawołanego myśliwca, i jez'dz'ca, za jakiego uchodziłem w całej okolicy, tak że nie będę o tem szcze­ gółowo się rozwodził. Oprócz owego ogara, który był wybornym a tak niezwykłym strzelcem, miałem jeszcze legawca, mogącego uchodzić poprostu za cud swego rodzaju. Na polowaniu był on niestrudzony i tak czujny, iż każdy mi go zazdrościł. Nawet nocą nie zaniedbywał swego zawodu i urządziłem rzecz tak, że zawie­ szałem mu na ogonie latarkę i tak ścigałem z nim zwierzynę.

O karności tego zwierzęcia, także słów kilka opowiem. Było to po mojem weselu wówczas, gdy powróciłem z mych podróży i jako stateczny rolnik uprawiałem kapustę w domu. Pewnego dnia rzekła do mnie żona, iż chętnie cliciałaby wyjechać na polowa­ nie. Z największą chęcią zgodziłem się na to iwyjechałemnatych­

miast do lasu, aby coś wytropić. Nie trwało też długo a już mój pies, który mi naturalnie towarzyszył, zatrzymałsię przed gromadą kur. Dałem mu więc odpowiednie wskazówki i nawróciłem do mej żony, która z kilku myśliwymi oraz naganiaczami jechała w tyle. Dojechałem aż do mego zamku, nie napotkałem jednak nikogo. Zaniepokojony tem powróciłemdo lasu. Naraz mniej więcej

(15)

w połowie drogi usłyszałem płaczliwy głos, który zdawał się wy­ chodzić z pod ziemi. Nie ujrzałem jednak nikogo, chociaż ogląda­

łem się w około. Za to poznałem głos mej żony, wychodzący niby głęboko z pod ziemi. Zbadałem ziemię na owem miejscu jak naj­ dokładniej i zauważyłem w końcu opuszczoną kopalnię węgli. Do tej kopalni wpadłażona moja wraz ze swymi towarzyszami. Cwałem pognałem ku najbliższej wiosce i sprowadziłem górników. Po długiej, usilnej pracy udało sięw końcu nieszczęśliwych wydobyć z kopalni. Pomimo, że wpadli na dziewięćdziesiąt stóp w głąb ziemi, nie odnieśli okaleczeń, nabawili się tylko okropnego strachu.

Oczywiście, że tego dnia straciliśmy już chęć do polowania a szanowni czytelnicy pojmą też, że zapomniałem także całkiem o moim psie, któremu to kazałem strzedz kuropatw.

Następnego dnia musiałem sięudać wpodróż, z której dopiero po ezternastu dniach powróciłem. Zaledwie przybyłem do domu, zauważyłem nieobecność Djany, tak nazywał się ów legawiec, za­ cząłem więc wypytywać się o niego. W zamku jednak nikt nic nie wiedział o psie, sądzili bowiem wszyscy, że zabrałem go ze sobą. Wówczas pomyślałem sobie: »Czyli pies strzeże jeszcze kur, jak mu to przed czternastu dniami przykazałem?« Natychmiast wsiadłem na konia i pognałem do owego miejsca. I naturalnie!

Pies stał jeszcze zgłodniały i zbiedzony. Kazałem mu przyskoczyć, a kiedy pies rozkaz ten wykonał, podleciało całe stado kur, tak, żc za jednym strzałem zastrzeliłem 25 sztuk. Pies był jednakowoż tak wygłodniały, iż musiałem go wsadzić na konia i zawieść do domu. Już po upływie czternastu dni był na nogach, tak, iż przy jego pomocy zdołałem rozwiązać zagadkę, której bez niego nie byłbym potrafił sobie nigdy wytłomaczyć.

Tropiłem bowiem przez dwa dni zająca, który psu ciągle zmykał i tak zręcznie pomimo ściganie się wywijał, iż nie było możliwem do niego wypalić. Nie wierzyłem przez całe me życie w czary, i byłem zawsze zdania, że każda rzecz jest naturalną;

lecz sprawa z owym zającem przeszła miarę mych rozumowań.

Kiedy nareszcie przy pomocy mego psa udało ml się wypalić do zająca i zastrzelić go, ujrzałem coś niezwykłego. Zając ten miał wprawdzie czery nogi, jak każdy inny, lecz oprócz tego jeszcze czteri nogi na grzbiecie. Kiedy więc jedne nogi już się zmęczyły, przewracał się i na wypoczętych czterech popędził tem szybciej.

Nigdy w życiu już nie ujrzałem podobnego zająca, i chyba mogę to śmiało twierdzić, że złapanie tegoż zwierzęcia zawdzię­ czam sprawności mej Djany. Pies ten tak długo biegał w mej

(16)

służbie, aż w końcu ubiegł sobie nogi i stał się jamnikiem. Ale i jako jamnik odznaczył się niezwykle.

A teraz próbka mej przytomności umysłu podczas polowania ! Pewnej nocy nie mogłem zasnąć i dlatego wstałem i stanąłem przy oknie, z którego widok był na ogród zamkowy. W ogrodzie tym znajdował się staw i spostrzegłem, że staw ten pokryty był dzikiemi kaczkami, jakby je kto nasiał. Wówczas obudziła się we mnie żyłka myśliwska, z pospiechem porwałem fuzję i pobiegłem czemprędzej do stawu. Niebawem stanąłem nad jego brzegiem i wyszukałem sobie swój łup. Naraz zauważyłem, że w pospiechu zapomniałem krzemienia do zapalenia prochu. Co czynić wtakiem położeniu? Gdybym pobiegł do zamku, straciłbym dużo czasu, a kto wie dokąd by tymczasem kaczki już uleciały. Na szczęście wpadł mi dobry pomysł. Przyłożyłem fuzję do lica, otworzywszy wpierw panewkę, i uderzyłem się pięścią w oko. Wyprysnął mi z oka ogień i iskry, od których zapalił się proch na panewce a tak silnym wystrzałem zabiłem dziesięć kaczek, dwa łabędzie i trzy wodne kurki. Widzicie więc, kochani czytelnicy, co zaw­ dzięczam mej przytomności umysłu. Druga przygoda potwierdzi to dowodnie.

Pewnego razu przybyłem podczas polowania nad jezioro, i uj­ rzałem z jaki tuzin kaczek, lecących niedaleko nademną, tak, iż były widoki, że kilku celnymi strzałami byłbym kilka z nich za­ strzelił. Jakże się jednak przeraziłem, gdy spostrzegłem, iż miałem przy sobie tylko jedną kulę. Nie było czasu do zastanawiania się.

Naraz skoczyła mi, jak zwykle w takich okolicznościach, wspaniała myśl do głowy. Przywiązałem do kuli długi powrózek i ukryłem się w rogoży. Kaczki leciały niebawem, jak sobie tego właśnie życzyłem, wszystkie w prostej linji jedna za drugą. Cichutko skie­

rowałem strzelbę ku ostatniej kaczce i trafiłem ją tak szczęśliwie, że kula przeszła przez wszystkie, i kaczki wisiały jak perły na sznurze. W ten sposób zatem zrobiłem dobry połów i wesoło po­ wróciłem do domu.

Niedługo potem przydarzył mi się podobny przypadek, który jednak był jeszcze dziwniejszy o tyle, iż nie miałem wcale amu­

nicji przy sobie. Przeszukawszy swą torbę znalazłem kawał tłustej słoniny, którą zawsze nosiłem zimą przy sobie, aby potrzeć nią moją strzelbę i ochronić ją przed rdzą. Przywiązałem ów kawałek słoniny szybko do powrózka i rzuciłem do wody. Kaczki przy­ płynęły do tego miejsca i chciwie, jak zwyczajnie kaczki, połknęła pierwsza z nich słoninę. Wskutek swej gładkości słonina prze­

dostała się zwykłą drogą przez żołądek i wyszła tylnym końcem

(17)

kaczki do wody. Ujrzała to druga kaczka i połknęła również sło­

ninę, poczem słonina tak samo jak pierwszej dostała się przez żołądek do wody, gdzie ją pochwyciła trzecia kaczka. W ten sposób kawałek słoniny przechodził od kaczki do kaczki, aż cały tuzin znajdował się znów na sznurze. Wówczas pociągnąłem za powró­

zek i miałem tak samo jak i przy pierwszej przygodzie piękny sznur kaczek. Tym razem jednak kaczek było więcej. Owiązałem więc sobie sznur kilka razy około ramion, piersi i pleców i udałem

się w drogę powrotną. Lecz kaczki, przestraszone niespodzianem złapaniem ich zaczęły silnie bić skrzydłami. Ruch skrzydeł był coraz szybszy i niebawem zauważyłem, że ptaki wraz ze mną uno­ siły się w powietrze. Niejeden byłby tym niespodzianym zwrotem rzeczy zatrwożony i byłby stracił głowę. Mnie coś podobnego jednak przytrafić się nie mogło. Sterowałem długimi połami mego kożucha polowego, trzymając się zawsze kierunku mego zamku.

I tak przylecieliśmy nad dach mego domu. Wówczas skręcałem jednej kaczce po drugiej kark i tak powoli spadałem coraz niżej, aż w końcu wpadłem kominem na kominek, na którym ku memu szczęściu nie było ognia. Kucharz mój był zachwycony, gdy w kominek przyniosłem mu smaczną pieczeń wraz z mą osobą.

Ze stadem kuropatw poszło mi nieomal tak samo jak zkaczkami.

Kupiłem sobie nową strzelbę i wypróbowałem ją na polu. Przy tem powystrzelałem wszystkie naboje. Naraz z pod mych stóp uniosło się stado kuropatw. Oczywiście pierwszą moją myślą było, jakby kilka z nich dostać na stół. Kuropatwy usiadły za pewien krzak a ja prędko naładowałem moją strzelbę. Zamiast kuli wło­

żyłem pospiesznie stępel zaostrzony na przodzie. Następniepowsta­

łem i czekałem aby kuropatwy podleciały, co niebawem się też stało. Odciągnąłem kurek i przestrzeliłem stęplem siedm kuropatw.

Bawiąc później w Rosji, napotkałem w lesie ogromnego wilka.

Nie mając przy sobie broni, gdyż wyszedłemtylkonaprzechadzkę, popadłem w niemały kłopot. Ukryłem się jednak szybko w wy- próchniałym pniu, który znajdował się w pobliżu i czekałepi na wilka, który węsząc i wyjąć, szedł za moim tropem. W pniu tym była dziura od sęka, kiedy więc wilk zaczął okrążać pień, uchwy­

ciłem go za ogon i przyciągnąwszy wilka z całej siły do drzewa, zacząłem ogonem kręcić jak katarynarz korbą. Moi czytelnicy mogą sobie wyobrazić, jak okropnie wilk wył i jak skakał, aby się z mych rąk wydostać. Lecz ja nie puściłem wilka, aż ten od bólu nawpół oszalał. Potem puściłem go nagle i jak strzała wilk pobiegł w niedostępny gąszcz lasu.

(18)

Po kilku dniach napotkałem znów groźnego wilka — i to w takiej chwili, gdy byłem bez broni. Wyszczerzając zęby, stała bestja przedemną i sądziłem, że ostatnia godzina moja wybiła.

Przytomnos'ć umysłu jednak i pewna doza humoru nie opuszciła mnie i w tej ciężkiej chwili. Rzekłem więc do wilka:’

— No, czy znów będziemy tak cośkolwiek? — i przytem robiłem ręką ruch kręcenia korby katarynki. Wilk widząc to schował ogon pomiędzy nogi, zawrócił i pierzchnął jak opętany Historja o wilku przypomina mi zdobycie pięknej skóry lisiej, która leży w mej bibliotece i gości zadziwia tem, że niemadziury od kuli. Piękną tę skórę zdobyłem w następujący sposób:

Napotkałem na polowaniu w lesie lisa i zacząłem się zastana­ wiać nad sposobem, w jakiby zdobyć jego skórę bez przedziura­ wienia jej kulą. Wpadł mi wówczas taki pomysł do głowy. Mia­ łem w mej torbie myśliwskiej, nie wiem dlaczego, długi, gwóźdź i włożyłem go ostrzem ku przodowi do fuzji. Tak pędziłem za lisem i wypatrzyłem sobie tę chwilę, gdy lis zpodniesionym ogo­ nem, przebiegał około drzewa. Wówczas wystrzeliłem, gwóźdź przeszedł przez ogon i przygwoździł lisa do drzewa. Wtenczas wziąłem karbacz do ręki i zbliżywszy się do lisa, przeciąłem mu nożem na czole skórę na krzyż. Następnie zacząłem go smagać biczem i to tak długo, aż lisowi stało się nieswojo w swej skórze i on otworem, który mu wyciąłem na łbie, wyskoczył ze swej skóry. Lis uciekł, a ja dostałem skórę, którą jeszcze dzisiaj się szczycę.

Innego razu byłem znów w lesie. Nie miałem jednak przy sobie broni, ponieważ wyszedłem tylko na to, aby popatrzeć na drzewo, czy mi go dużo nie wykradziono? Naraz ujrzałem wilka biegnącego ku mnie. Wówczas było bowiem jeszcze dużo wilków w Niemczech, przeszły bowiem przez granicę rosyjską podczas zimy i grasowały tu po swojemu. Co miałem z krwiożerczą bestją począć, będąc całkiem bezbronnym? Taki myśliwy jednak, jak ja, nie czuje nigdy strachu. Szedłem śmiało wilkowi naprzeciw, który z rozwartą paszczęką do mnie przyskoczył. Wówczas wepchnąłem mu pięść przez paszczę do wnętrza, złapałem za wnętrzności i prze­

wróciłem wilka tak jak się przewraca rękawiczkę, rzuciłem na ziemię i pozostawiłem swemu losowi.

Wkrótce po opowiedzianych tu przygodach, przytrafiło mi się pewne zdarzenie które chciałbym moim czytelnikom opo­ wiedzieć. Zobaczyłem w lesie łanię, która z swem jeleniątkiem blisko mnie przebiegła. Strzeliłem, lecz stało się to, co mi się nigdy dotąd nie przytrafiło i co mi się w całem życiu już nigdy

(19)

chyba nie zdarzy, to jest: chybiłem! Mimoto jednak jelenię tylko uciekło a łania stała, jakby wryta. Przybliżyłem się do niej, aby zbadać dziwny ten objaw i stwierdziłem, że była ślepa i trzymała ogon jelenięcia w pysku. Ślepa łania dała się więc wodzić swemu dziecku, trzymając w pysku tegoż ogon; ogon ten zaś przestrzeli­

łem i dlatego nie wiedziała ona dokąd się udać. Złapałem nieba­ wem jelenię, uchwyciłem za ustrzelony kawałek ogona i zapro­ wadziłem tak łanię na podwórze mego zamku.

Groźnemi zwierzętami są odyńce. Pewnego razu napotkałem w lesie jednego z nich i nie byłem znów ani na zaczepkę anina obronę przygotowany. Z wielkim trudem udało mi się ukryć się za drzewo, w które odyniec uderzył z taką siła, iż kły jego utkwiły w drzewie i to tak, że nietylko nie mógł ich wyciągnąć napowrót, ale nawet końce ich widoczne były na drugiej stronie drzewa.

Wówczas już wiedziałem co zrobić. Czemprędzej wyszukałem ka­ mień i rozbiłem końce kłów jak ćwieki, tak, iż odyniec musiał zostać przj» drzewie. Potem pobiegłem do pobliskiej wsi, spro­ wadziłem ludzi, którzy związali zwierza i przyprowadzili do domu.

Pewnego razu znów wystrzeliłem wszystek ołów. Wtem naraz ujrzałem jelenia, który był bodaj najwspanialszym, jakiego widzia­

łem kiedykolwiek. Ten spoglądał na mnie drwiącym wzrokiem, jakby wiedząc, że nie mam już amunicji i wskutek tego nic mu uczynić nie mogę. Zrobił on jednak rachunek bez gospodarza czyli bez mej przytomności umysłu. Miałem bowiem w mej torbie myśliwskiej garść wiśni, które pozostały mi od śniadania. Te zjad­ łem szybko nasypując zarazem proch do fuzyi i pestki wiśni na­

ładowałem' zamiast kuli. Ten ładunek wystrzeliłem do jelenia, trafiwszy go akuratnie pomiędzi rogi. Zwierzę zatoczyło się wpraw­ dzie, jakby ogłuszone strzałem, lecz mimo to uciekło.

Po dwu latach polowałem znów w tej okolicy, tym razemjed­

nak zaopatrzony w amunicję. Wówczas także napotkałem jelenia, w którym poznałem na pierwszy rzut oka tego samego, którego to postrzeliłem pestkami wiśni. I cóż spostrzegłem? Oto jeleńmiał pomiędzy rogami piękne drzewko wiśniowe; około dziesięć stóp wysokie, obwieszone obfitym owocem. Pestki więc zeszły i wydały owe wspaniałe drzewko. Oczywiście zastrzeliłem bez wahania owe niezwykłe zwierzę, Miałem w taki sposób obok wybornej pieczeni także smaczny deser wiśniowy.

Na zakończenie jeszcze jedna przygoda myśliwska. Byłem pew­

nego razuw Polsce na łowach i dnia tego zwielkiempowodzeniem dużo już strzelałem. Kiedy nadszedł wieczór, w który z powodu

(20)

ciemności trzeba było zaprzestać strzelaniny, nie miałem jużtakże więcej amunicji przy sobie. Wówczas napadł mnie ogromny nie­ dźwiedź, wobec którego nie pozostałomi nicinnego, jakczemprę­

dzej szukać ocalenia na najbliższem drzewie. Na dolemruczał nie­ dźwiedź i było widocznem że miś ma ochotę wdrapać się na drzewo.

Przy wdrapaniu się na drzewo wypadł mi nóż z pochwy, tak że byłem całkiem bez broni. Z westchnienim spoglądałemza ostrem narzędziem, które tkwiłow śnieguprzy drzewie. Nareszcie przyszła mi zbawienna myśl, która tym razem ocaliła mi życie. Miałem przy sobie butelkę myśliwską napełnioną wodą i tę wylałem stru­

mieniem wprost na ostrze noża. Ogromny mróz, jaki w tym dniu panował, sprawił, iż woda natychmiastzamarzła iw kilku minutach utworzył się nad mym nożem słup lodowy, który sięgał aż do najniższych gełęzi drzew. Wówczas pochwyciłem ów lodowy trzo­ nek bez trudu, przy nim wisiał mój nóż.

Niebawem też wdrapał się niedźwiedź na drzewo. Był jedna­ kowoż niemałozdziwiony, gdy przywitałem gogwałtownemi i szyb- kiemi jak piorun pchnięciami, tak iż martwy spadł wkrótce z drzewa na śnieg.

Widzicie, drodzy czytelnicy, jeżeli ktoś przeżyje takie przy­ gody, wtenczas stanie mu się życie obojętne i nudne i człowiek taki tęskni za urozmaiceniami. Gdzież zaś miałem urozmaicenia takiego szukać? Naraz przyniósł mi goniec wiadomość, że cesa­ rzowa rosyska,rozpoczęła wojnę z Turkami i poszukuje szlachciców, którzy jako oficerowie mają być przydzieleni do armji. Natych­ miast ułożyłem sobie mój plan. Uporządkowałem moje sprawy domowe, w postanowieniu, że udam się do Rosji i zgłoszę się tam do służby wojskowej.

(21)

ROZDZIAŁ m.

W drodze do Rosji.

Postanowienie moje było krótkie. Uważałem że wyleczę się z mego smutnego usposobienia, jeżeli wstąpię do służby wojennej i czemprędzej wybiorę się do Rosji. Przy mem męstwie, odwadze i celnem strzelaniu, powinien byłem zdobyć sobie chwałę, czesc i dużo łupu wojennego.

Było to zimą i uważałem porę tę za najstosowniejszą do po­

dróży do Rosji. Wiedziałem to bowiem z opisu wielu podróżują­

cych, że drogi w Niemczech, w Polsce, w Kurlandji i w Liwodji zimą nadają się o wiele lepiej do podróży jak porą letnią. Jecha­

łem konno, gdyż według moich doświadczeń jest tonajlepszy spo­

sób podróżowania, jeżeli tylko koń i jeździec stosująsię do siebie.

Wówczas bowiem podróżny nie jest zniewolony przy każdej kar­ czmie się zatrzymywać.

Na nieszczęście nie zaopatrzyłem się dostatecznie w ciepłą odzież i wskutek tego cierpiałem od zimna, czem bardziej zbliża­

łem się do północy. Dzień i noc jechałem przez ogromną rów­ ninę. Nie było nigdzie widać wioski albo człowieka. Na całej prze­ strzeni, jak tylko dojrzeć okiem była ziemia niby ukryta pod śnieżystą pościelą i nie mogłem znaleźć ani drogi ani ścieżki.

Po trzydniowej takiej jeździe byłemw końcu zmęczony. Zsiad­

łem zatem z konia i przywiązałem go do pręta sterczącego ze śniegu na kształt suchej gałązki. Aby się zabezpieczyć od jakiegoś napadu, wyjąłem z siodła moje wyborne pistolety z fabrykibroni Kuchenreutera, włożyłem je do kieszeni i położyłem się następnie obok konia. Niebawem zawładnął mną głęboki sen i nie obudzi­ łem się rychlej, aż mi słońce zajrzało do oczu. Lecz jakie było moje przerażenie, gdy ujrzałem się wśród krzyżów i mogił na jakimś cmentarzu. Nie mogłem wcale zrozumieć, co się stało i bezustannie oglądałem się wokoło. Konia mego nie było widać a ja leżałem na ziemi. Naraz usłyszałem w powietrzu głośne rże-

, 17

(22)

nie a kiedy spojrzałem do góry, ujrzałemmego konia uwiązanego do chorągiewki na wieży kościoła. Wówczas zrozumiałem co się stało. Cała wioska była zakurzona śniegiem, w nocy jednakpowie­ trze się odmieniło i śnieg podemną stopniał. We śnie spadałem coraz niżej a w końcu leżałem na ziemi. To zaś, co uważałem w ciemności za gałązkę i do czego przywiązałem mego konia, było w rzeczywistości chorągiewką wieży kościelnej.

Nie namyślałem się długo, wziąłem pistolety do ręki i już pierwszym strzałem przestrzeliłem linę mego konia, który spadł z dachu, nie poniósłszy żadnych uszkodzeń i tak dostałem go napowrót.

Odtąd moja podróż odbywała się bez dalszych przygód, aż przybyłem nad rosyjską granicę. Tam panuje zwyczaj jeżdżenia sankami a ponieważ jest moja zasada: jaki krąj, taki obyczaj, kupiłem sobie także małe sanki, do których zaprzężony był żwawy konik i jechałem wesoło będąc sam sobie woźnicą, do Peters­

burga.

Znalazłem się w pośrodku ogromnego boru, gdy naraz spo - strzegłem, że ściga mnie ogromny wilk.

Jako doświadczony myśliwy wiedziałem, że wilki zimą są tra­ pione strasznym głodem i rzucają się na każdego człowieka lub zwierzę, którego napotkają. Smagałem więc mego konia z całych sił, aby uciec przed drapieżnym zwierzem. Wszelkie moje usiło­

wania były jednak daremne. Nie pozostawało mi nic innego, jak poddać się swemu losowi. Położyłem się jak długi na moje sanki i puściłem konia kłusem.

Wilk natomiast w swej chciwości nie ujrzał mnie wcale, lecz przeskoczył przezemnie i wyżarł koniowi niebawem cały zadek.

Biedny koń w swoim bólu biegł coraz chyżej, a kiedy się nieco podniosłem, spostrzegłem, że wilk się już po części wżarł wkonia.

Zaledwie to spostrzegłem, zacząłem go strasznie smagać biczem.

Ten niespodziewany napad spowodował, iż drapieżnik coraz silniej parł naprzód. Koń, który tymczasem już zdechł, upadł na ziemię, a w miejscu tegoż siedział wilk w uprzęży.Teraz używałem bez litości bata i kłusem pognałem do Petersburga, dokąd ku zdumieniu wszystkich, którzy chyba po razpierwszy ujrzeli podobny zaprząg, niebawem dojechałem.

Nie mam zamiaru pisać dużo o Petersburgu, gdyż o nim dosyć naczytać się można w innych książkach. Natomiast opowiemmym czytelnikom żarty i anegdoty, które się zdarzyły pomiędzy tam­

tejszą szlachtą. Upłynęło ocywiście dużo czasu, nim wstąpiłem do

(23)

armji, i tych kilka miesięcy użyłem na to, aby wśród arystokra - tycznego towarzystwa się bawić, o ile, tylko było mi możliwe.

Przepędziłem niejedną noc przy kartach i przy kieliszku. Zimno, panujące w tym kraju oraz sposób życia tamtejszyęh mieszkańców, sprawiają, iż butelka odgrywa w kółkach towarzyskich poważną rolę. Napotkałem tam ludzi, którzy pod względem picia wykazali poprostu mistrzowstwo. Lecz wszyscy nie zdołali dorównać pew - nemu generałowi, który ze mną jadał w pewnym hotelu. Generał ten stracił w wojnie z Turkami górną część czaszki. Dlatego usprawiedliwiał się zawsze, jeżeli ktoś, obcy zasiadł przy nas, , iż zatrzymuje kapelusz na głowie. Przy kapeluszu tym bowiem przy - mocowana była srebrna płyta, która zakrywała dziurę w czaszce . Generał wypił zwykle kilka butulek wina z wódką, poczem za- kóńczył butelką rumu, a mimo to nie okazał najmniejszych obja - wów upicia. Rzecz ta przechodziła wszelką miarę możliwości. Nie wezmę też za złe czytelnikom, jeżeli rzecz ta nie wyda im się wiarygodną, gdyż mnie zdawało się początkowo tak samo, iż to jest niemożliwe. Przez długi czas nie umiałem sobie tego wytło- maczyć, aż w końcu zagadka rozwiązała się sama.

Od czasu do czasu podnosił generał nieco swój kapelusz.

Spostrzegłem to, ale nie myślałem sobie nic przytem. Było to bowiem naturalnem, że staremu zrobiło się pod kapeluszem ciepło i że z tego powodu nieco chłodził swe czoło. W końcu jednak zauważyłem, że wraz z kapeluszem podnosił też ową srebrną płytę i wówczas spostrzegłem, że równocześnie wylatywała para od na­ pojów, które wypił i że ta para jako chmura przejrzysta unosiła się w powietrzu..

Teraz zagadka była rozwiązana. Spostrzeżenia moje opowie­

działem niektórym z mychprzyjaciół, dodawszy zarazem, że skoro nadejdzie wieczór, stwierdzę słuszność mych spostrzeżeń. W tym celu usiadłem z mą fajką obok generała i zapaliłem w chwili, gdy przewietrzał swój kapelusz, parę alkoholu. Wówczas przedstawiało się nam niezwykłe widowisko. W jednej chwiliobróciła sięchmura parna w słup ognisty a część, którasię znajdowała jeszcze pomię­

dzy włosami, tworzyła jasne światło. Moją próbę oczywiście zau­ ważył także generał, lecz nie gniewał się wcale z tego powodu, lecz przeciwnie, pozwolił mi niejednokrotnie powtórzyć ją, bawiąc się niezwykłym swoim wyglądem.

Nie opowiadałem jeszczedotąd, że od megostryja, pułkownika, który od starego Zietena nauczył się rozmaitych sztuczek czaro­

dziejskich, obok innych rzeczy nauczyłem się. także zrobić się niezmiernie małym.

(24)

Przy pewnej uczcie pozwoliłem sobie na żart, że zmniejszyłem się do wielkości jednej stopy i tak zmniejszony wsiadłem do próżnej wazy od polewki. Czytelnicy mogą łatwo sobie wyobrazić zdumienie gości, gdy nagle otworzyłem wieko wazy, zdjąłem uprzejmie kapelusz i rzekłem: Dobry wieczór państwu! — i wy- drapałem się z naczynia.

Mógłbym opowiedzieć jeszcze dużo interesujących przygód, które mi się w owym czasie przydarzyły, lecz opowieść moja stałaby się zbyt rozwlekłą. Przeto podam tu tylko niektóre.

Pewnego razu 'szedłem ulicami Petersburga, gdy nagle spo­

strzegłem, iż ścigał mnie wściekły pies. Jakwiadomo wywierawielkie zimno i nadmierne ciepło wpływ na wściekliznę u psów i tak zdarzyło się, iż w owym czasie znajdowało się w Petersburgu bardzo dużo owych niebezpiecznych zwierząt.

Nie mogłem się oczywiście bronić przed owym psem i ucieka­ łem, co się zowie. Pies był mi jednak ciągle na piętach. Aby szybciej uciekać zrzuciłem mój żakiet i skryłem się do domu.

Pies rzucił się istotnie jak wściekły na żakiet, kąsał i szarpał go, ile tylko mu się chciało. Później kazałem memu służącemu, aby żakiet ów przyniósł i zawiesił w mej garderobie.

Następnego dnia przeraziłem się okropnie, gdyż mój Jan, który miał mi przynieść inne ubranie, wypadłz garderoby z okrzykiem:

— Panie baronie! Wasz żakiet jest wściekły!

Myślałem, że raczej sługa jest wściekły. Nie było jednak tak, gdyż rzecz się miała, jak opowiadał.

Kiedy bowiem wszedłem do garderoby, zauważyłem, iż wszy­

stkie moje ubrania były porozrzucane ijposzarpane na kawałki.

Ukąszenie wściekłego psa istotnie zaraziło mój ^żakiet. Wpadłem właśnie do garderoby, gdy rzucił się na nowy surdut galowy i w straszny sposób darł go i szarpał. Jakkolwiek utrata tych rzeczy była mi niezmiernie przykrą, pocieszyłem się jednak tem, że otrzymałem w podarunku pięknego konia i w tensposób strata się wyrównała.

Byliśmy bowiem na polowaniu w pewnym pięknym majątku.

Panie zasiadły już do herbaty a panowie zeszli na podwórze, aby obejrzeć konie szlachetnej krwi, który nadesłał zarząd stadniny.

Ja zaś zostałem w pokoju i bawiłem panie. Nagle usłyszeliśmy z dołu wołania o pomoc. Pobiegłem szybko po schodach na dół i zastałem konia tak rozjuszonego, iż nikt nie odważył się do niego zbliżyć, albo na niego wsiąść. Najśmielsi zwykle jeźdźcy stali zatrwożeni zdała i troska uwydatniała się w twarzy wszy­ stkich.

(25)

Ja natomiast nie namyślałem się ani chwili, lecz jednym zręcz­

nym skokiem wskoczyłem na wierzchowca. Tem zatrwożyłem rumaka i próbując mych wypróbowanych sztuczek, dostałem go zupełnie w swoją moc. Wskutek tego kon stał się spokojny i po­ słuszny. Aby paniom pokazać że koń jest zupełnie oswojony i wten sposób spędzić wszelką obawę z twarzy ich zmusiłem rumaka, iż otwartem oknem wskoczył do pokoju. Tu jechałem to stępa, to kłusem w około stołu, a w końcu wskoczyłem z koniem na stół zastawiony herbatą. Tam pokazałem towarzystwu wszystkie moje sztuczki, czem damysię niezwykle bawiły. Mój rumak skakał tak wybornie, .iż_ ani jednej filiżanki lnie potłukł. Z tego_powodu zyskałem u dam i u~hrabiegdtakifcuznanie, iż ®Sbia ofiarował mi konia

w.

podarunku z życzeniem, abym go użył na wojnie przeciwko Turkom, która miałz się niebawem pod dowództwem hrabiego Muennicha rozpocząć. Wyraził przy tem nadzieję, że zaszczytów i sławy na nim zdobyć powinienem nie mało.

Lepszego podarunku nie mogłem sobie oczywiście życzyć, i uważałem to za dobry znak, iż otrzymałem go właśnie przed rozpoczęciem wojny, gdzie miałem okazać zdolność jako żołnierz.

Koń był tak okazały, śmiały i żywy, iż przypomniał mi naj­ lepsze rumaki historyczne. Przedewszystkiem wspominałem zawsze Bucefała, rumaka Aleksandra Wielkiego, i jeżeli siedziałem na mym koniu przypominały mi się tem żywiej obowiązki prawego żołnierza. Wtenczas przyszły mi na myśl owe sławne czyny Ale­ ksandra Wielkiego, których ten bohater dokonał na polu bitwy i ja powziąłem zamiar naśladować go ze wszystkich sił. Czy tego dokonałem, niech osądzą czytelnicy sami po tem, co opowiem im w dalszym ciągu.

(26)

ROZDZIAŁ IV.

Na wojnie i w niewoli.

O ile tni się zdaje, wyprawiliśmy się na wojnę w tym celu, aby sławę Turcji, która poprzednio nieco ucierpiała, znów po­

dnieść. Udało się to zupełnie pod wodzą wielkiego dowódcy, o którym poprzednio już wspominałem. Odbyliśmy kilka wypraw wojennych, które wprawdzie były niezmiernie trudne, ale nam przyniosły zaszczyt i sławę.

Skromność żołnierska nie pozwala żołnierzowi niższej rangi,aby czynom swym przypisywał wielkie znaczenie. Honory i zaszczyty za bohaterstwa wojska otrzymuje zawsze tylko dowódca, albo jakiś książę, który zaledwo w paradzie lub też w sztucznych obozach ujrzy wojsko w szyku wojennym.

Nie chcę sobie zatem rościć praw do zdobytej chwały i opo­ wiadać, o ile przyczyniłem się do odniesionych zwycięztw. Lecz kilka wycieczek, które urządziłem z mym oddziałem huzarskim na własną rękę, uważam jednak jako moje niepodzielne dzieło, gdyż przy nich odznaczyłem się swem męstwem i roztropnością.

Pewnego razu zapędziliśmy Turków do Oczakowa. Ja byłem naturalnie przy straży przedniej, a tam walka była niezwykle za­ cięta. Dowodziłem pewnym oddziałem straży przedniej, który znaj­

dował się daleko w polu. Naraz spostrzegłem jak otuleni tumanem kurzu zbliżali się ku mnie nieprzyjaciele. Jak liczni oni byli ijakie mieli zamiary, było mi niewiadome. Byłbym mógł również otulić się w tumany pyłu, lecz tym sposobem nie byłbym się niczego dowiedział, a przedewszystkiem nie byłbym spełnił nadanego mi zadania, jakie mi wskazali moi przełożeni wysyłając mnie do prze­

dniej straży. Urządziłem się zatem inaczej. Kazałem mym jez'dzcom w lewo i w prawo się rozjechać, i narobić również możliwie dużo kurzawy. Sam zaś pojechałem naprzód wprost ku wrogom, aby im się dobrze przypatrzyć. Udało mi się to zupełnie, ponieważ wróg, widząc po naszej stronie ogromny tuman, zawrócił i uciekał

(27)

w nieładzie. To była odpowiednia chwila, aby napaść wroga. Roz­ prószyliśmy wojsko nieprzyjacielskie zupełnie, zadaliśmy mu stra­ szną klęskę, zapędziliśmy je do’ fortecy i ztamtąd nawet je wy­ pędziliśmy. Mój koń litewski biegł z największą szybkością za nieprzyjacielem. Skoro widziałem, jak nieprzyjaciele zmykali z za murów fortecy, uważałem za stosowne, zatrzymać się na rynku i zatrąbić na zgromadzanie się. Zatrzymałem mego konia, nie

mogłem jednak znaleźć ani trębacza ani jakiegoś innego z mych jeźdźców. — Czyliż jechali innemi ulicami lub dostali się w za­

sadzkę? — pomyślałem sobie. Uważałem jednak, że niemogli być daleko odemnie, przeto postanowiłem ich dogonić. W tym celu zbliżyłem się na mym zmęczonym już koniu do studni na rynku, aby się nieco pokrzepił. Koń pił bezustannie i tak gwałtownie, jakby pragnienia swego wcale ugasić nie mógł. Było to jednak całkiem naturalnem, kiedy się bowiem obróciłem, aby popatrzyć za mymi jeźdźcami, przedstawił mi się niezwykływidok. Cała tylna część konia wraz z krzyżem i udami była całkiem odcięta. Tak więc pił koń wodę pyskiem a w tyle wylatywała ona znów na nowo, nie pokrzepiając konia wcale. Siedziałem wówczasbezradny na nim i nie umiałem sobie tego wytłomaczyć. W twej chwili nadjechał mój stajenny i wypowiadając mi tysiąc powinszowań, opowiedział mniej więcej to: Kiedy pędziłem za nieprzyjacielem do miasta, spuszczono zwrodzoną kratę z taką siłą i szybkością, iż konia całkiem przecięła. Najprzód wtedy zaczęła tylna część konia, która pozostała po za kratą strasznie kopać nieprzyjaciół.

Potem owa połowa pobiegła na trawnik i tam się znajduje dotąd.

Natychmiast popędziłem na przedniej części konia na miejsce wskazane. Tam przywołałem konowała, który tylną część złączył z przednią żelazna obręczą. Ta jednakowoż nie trzymała dobrze.

Więc wynalazłem sposób, z którego później miałem więcej po­ żytku, [niż z mądrości konowała. Wziąłem więc cienkie gałązki wierzbiny i zeszyłem niemi po zdjęciu obręczy obie części konia.

Rzecz ta udała mi się nadzwyczajnie. Wierzbinawypuściła wskórze rumaka litewskiego korzenie i tak wyrosły w krótkim czasie piękne drzewka i liście. Tak więc miałem tę korzyść, że od tego czasu jechałem sobie pod zieloną altaną i było mi przyjemniena­

wet podczas największego upału. Że z tego powodu koledzy za­

zdrościli mi niemało, o tem i wspomnieć nie trzeba.

Pewnego razu oblegaliśmy wielką fortecę, której nazwę już za­

pomniałem, któż bowiem może wszystkie te dziwaczne nazwy tureckie spamiętać. Naszemu generałowi i dowódcy dużo zależało na tem, aby się dowiedzieć co się dzieje w fortecy? Wydawało

(28)

się jednak niemozlivem, aby ^ktoś zdołał się przedostać przez wszystkie straże i ufortyfikowania, gdyż nieprzyjaciele byli bardzo czynni. Oprócz tego nie było w naszej armji takiego żołnierza, któremu możnaby dać podobne polecenie. Mnie zaś sprawatanie dała ani chwili spokoju i postanowiłem dostać się do miasta za każdą cenę. Dzień i noc zajmowałem się tą sprawa i nawet na chwilę myśl ta mnie nie opuściła.

Pewnego dnia stałem przy baterji, gdy najlepsze nasze działo ustawiano przeciwko fortecyi obsypywano nieprzyjacielskie miasto gradem kul. Wtenczas wpadłem na niezwykły pomysł, który zaraz w mej gorliwości służbowej wykonałem.Właśnie wystrzelono jedną kulę i ja szybko skoczyłem na nią, w zamiarze przejechania się na niej do fortecy. Rzecz udała mi się bardzo dobrze i ujrzałem już nieprzyjacielskie linie i działa, ustawione zygzakiem. Lecz wówczas zadałem sobie pytanie: Cóż będzie dalej ? Do miasta się dostaniesz, lecz cóż stanie się z tobą potem i jak się z niego wydostaniesz? Turcy poznają w tobie zaraz szpiega ipotem czeka cię szubienica.

Przedstawiwszy sobie tak rzecz, skoczyłem czemprędzej na inną kulę, którą właśnie wystrzelono z miasta przeciwko naszym baterjom. Kula ta zaniosła mnie szczęśliwie do naszego obozu.

Nie przeprowadziłem wprawdzie planu mego w zupełności, mogłem jednak niektóre rzeczy komendantowi naszemu opowiedzieć. Ten wypowiedział mi za moją odwagę i energję swoje uznanie.

Przy tej okazji opowiem też, jak sprawny był mój koń w skoku. Mnie nie zdołały zatrzymać ani płoty anirowy. Wskutek tego wybierałem też zawsze najprościejszą drogę.

Sprawy wojenne pozwalały mi zawsze na oddawanie się mym ulubionym zajęciom. I tak ścigałem pewnego razu zająca. Zając biegł przez płoty, rowy, łąki i pola, a w końcu przeprawił się przez drogę wojskową. W tej chwili przejeżdżał właśnie powóz, w którym siedziały dwie panie, a w tyle kilka sług. Panie te uda­

wały się do naszego obozu, aby odwiedzić dowódcę. Mój rumak był w skoku i przeskoczył przez otwarte okna powozu tak, iż nie miałem nawet czasu zdjąć kapelusza aby pozdrowić panie i prze­

prosić za niezwykłe wtargnięcie. Przy obiedzie oficerskim opowia­

dały oczywiście panie o swej przygodzie, co wywołałodużo śmiechu i imię Miinchhausena było u wszystkich na ustach.

Innego razu znów byłem na polowaniu, była to bowiem jedyna przyjemność, której się można było podczas długiego oblężenia oddawać. Nadjechałem jednaknad bagno, które mi się początkowo nie wydawało zbyt szerokie. Postanowiłem więc je przesadzić

(29)

Podczas skoku zauważyłem jednak, będąc już na środku bagna, że jest ono za szerokie, aby mój koń mógł je przesadzić. Bez na­

mysłu więc skierowałem konia wstecz i odskoczyłem z nim z po­ wrotem nad brzeg. Teraz wziąłem więc nieco więcej zapędu. Lecz i tym razem nie doceniłem rozmiaru błotniska i tak wpadliśmy z koniem w błoto, zapadając coraz głębiej i głębiej. Poddałem się już swemu losowi i uważałem, że wypadnie mi marnie zginąć w błocie. Naraz przypomniało mi się, że mamprzecie bardzodużo siły w ręku. Ufając tej sile, złapałem się za włosy i wyciągnąłem siebie, oraz konia, którego ścisnąłem mocno nogami, z błota na suchy brzeg.

Mimo mą odwagę i roztropność i mimo szybkość i zręczność mego konia, podczas bitwy, we walce z niewiernymi Turkami nie wszystko udawało mi się tak, jak tego sobie życzyłem. Zostałem nawet w pewnej bitwie wzięty do niewoli. A następnie stało się coś, co jest gorsze od śmierci, sprzedano mnie bowiem jako nie­ wolnika, jak to jest w zwyczaju w Turcji.

Wytworny ielegancki Münchhausen był teraz poniżony,- i musiał wszystko cierpliwie znosić, co wrogowie z nim robili. Wprawdzie praca moja, którą jako niewolnik sułtański musiałem wykonywać, nie była ciężka ale przedewszystkiem przykra. Musiałem bowiem co rana wypędzić pszczoły sułtana na pastwisko i cały dzień strzedz iwieczorem znów zaganiać do pasieki. Brzęczące moje stado miałem w najlepszym porządku i znałem każdą pszczołę zupełnie dokładnie.

Pewnego wieczorazauważyłem, że jednej pszczołybrakło i spo­

strzegłem też, że dwa niedźwiedzie napadły ją, aby jej odebrać miód. Nie miałem przy sobie innej broni, tylko małą srebrną sie­ kierkę. Siekierkę tę nosili wszyscy niewolnicy i robotnicy sułtana u pasa, jako oznakę. Rzuciłem siekierką w napastników i osięgną- łem mym rzutem istotnie to, czego pragnąłem, gdyż niedźwiedzie natychmiast odstąpiły od pszczoły, która brzęcząc przyleciała do pasieki. Siekierka jednak trafiła jednegoz niedźwiedzi w łeb i iod­ skoczyła z taką siłą, że zatrzymała się dopiero na wschodzącym właśnie księżycu. Cóż miałem wobec tego począć? Jakimże spo­ sobem dostać siekierkę z księżyca. Nie mogłem się przecież po­ kazać przed sułtanem, nie mając tej oznaki. Skądż i dostać takiej drabiny, po której możnaby wejść na księżyc? Naraz przyszło mi na myśl, że turecka pszenica bardzo szybko rośnio i osięga nie­

zwykłą wysokość. Zasadziłem więcczemprędzej jedno ziarnko,które miałem w kieszeni kamizelki. Pszenica rosła bardzo szybko i oparła się kłosem o róg księżyca. Teraz byłem ocalony. Wdrapałem się

(30)

czemprędzej po pszenicy na księżyc i niebawem rozpocząłem po­ szukiwania za mą siekerką.

Lecz poszukiwanie to nie było łatwe. Na księżycu bowiem, jak to, drodzy czytelnicy, wiecie, wygląda wszystko srebrzysto. I jakże wobec tego znaleźć siekieikę, której z powodu tego, że była ze srebra, nie było wcale widać? Po długiem szukaniu znalazłem ją nareszcie na kupie plew. Uradowany schowałem siekierkę za pas i udałem się na miejsce, gdzie pszenica dosięgała księżyca. Jakież było jednak moje przerażenie, gdy spostrzegłem że pszenica wskutek gorąca uschła ! Było więc niemożliwem dostać się na dół.

Co wobec tego począć? Smutny siedziałem na księżycu, spoglą­ dając na ziemię, na która zejść nie mogłem. W końcu przyszła mi jednak dobra myśl do głowy. Ukręciłem sobie z plew, na któ­ rych znalazłem moją siekierkę powróz. Była to wprawdzie trudna praca i musiałem skupić całą moją sprawność, aby dzieła tego dokonać, nie spocząłem jednak, aż pracę swoją ukończyłem. Po­

wróz ten przywiązałem za róg księżyca i zacząłem się po nim spuszczać na ziemię. Jakie było jednak moje przerażenie, gdy zau­ ważyłem, że o całe pięć mil i kilka kroków był powróz mój za krótki, aby dosięgnąć ziemi. Nie można mnie posądzić, ażebym źle obliczył odległość księżyca od ziemi, wprawne moje oko nie mogło się pod tym względem omylić, lecz przyczyna była ta, iż księżyc znacznie ijuż wzniósł się wyżej na niebie od chwili, gdy zacząłem spuszczać się na niego na dół. Ale i z tego trudnego położenia wyratowała mnie moja pomysłowość. Pomyślałem sobie:

Poco znajduje się górny koniec powroza nademną ? Targnąłem go więc tak silnie, iż się zerwał i przywiązałem ten koniecdo dolnego końca. W ten spósob pomagałem sobie dalej i dalej. To ciągłe targanie i przywiązywanie rozkruszyło jednakowoż powróz i wisia-

łem jeszcze na milę ponad ziemią, gdy powróz się zerwał i spad- łem z chmur na ziemię, gdzie przez pewien czas byłem nawpół ogłuszony. Gdy ‘przyszedłem do przytomności, zauważyłem, że gwałtownem mojem spadnięciem wybiłem w ziemi dół na dwa siążnie głęboki. Znów byłem w niemałym kłopocie, w jaki sposób wydobyć się z tego dołu. Ale i w tem położeniu poradziłem sobie.

Miałem bowiem dość długie i mocne paznogcie. Tymiwykopałem sobie rodzaj schodów i tak wyszedłem wygodnie na światło dzienne.

Ta historja nauczyła mnie w przyszłości z niedźwiedziami, które chciwe na miód, często nagabywały moje pszczoły, postępować sobie w inny sposób. Nasmarowałem dyszel woza, obok którego codziennie pędziłem pszczoły, miodem i ukryłem się za krzakiem.

(31)

Moje obrachowanie nie omyliło mnie. Przywabiony zapachemmiodu pojawił się wkrótce ogromny niedźwiedź. Rozpoczął też natych­ miast oblizywać koniec dyszla. Miód smakował mu nieźle, i coraz chciwiej wdziewał się na drąg, tak że dyszel przechodził mu przez paszczę, żołądek i brzuch aż koniec znów się w tyle dyszla mego ukazał. Kiedy niedźwiedź zalizałsię tak daleko, przybiegłem czemprędzej i przetknąłem przez dziurę, gdzie się zwykle zakłada naszyjniki, kołek, tak iż miś nie mógł się cofnąć i zostawiłem tak zwierzę do drugiego dnia. Kiedy drugiego dnia przejeżdżał tam­

tędy sułtan, uśmiał się tak, iż jeden z niewolników musiał mu trzymać brzuch. To była moja ostatnia przygoda, która pń się przydarzyła na dworze sułtana gdyż nastał pokój i nastąpiła wy­

miana więźniów pomiędzy stronami wojującemi. W taki sposób przybiłem z kilku towarzyszami napowrót do Petersburga, lam udzielono mi zwolnienia i opuściłem Rosję.

Wówczas panowało na lądzie europejskim straszne zim"o, tak że nawet słońce nieco się zamroziło, i do dziś dnia trochę niedo­

maga. Z tego powodu wycierpiałem przy powrocie więcej niewy­

gód jak w poprzedniej podróży.

Wspaniały mój rumak litewski z altaną na plecach został w Turcji, pożyczyłem więc sobie w Petersburgu sanki wraz z końmi.

Na sankach tych pędziłem przez śniegiem pokrytą ziemię rosyjską ku Niemcom. Podczas tej podróży wjechałem pomiędzy dwa wy­ sokie wzgórza i przypomniałem pocztyljonowi, aby zatrąbił zwykłe sygnały. Było bowiem możliwe, że jakaś furmanka z przeciwnej strony nadjechała i zderzyć się z nami mogła. Pocztylion zadął z całej siły w róg. Nie wydobył jednakżadnego głosu. Na domiar złego jechał bardzo niepewnie. Sanki moje, były ogromnie ciężkie i obszerne, gdyż przedstawiały niemal cały dom. Była na nich

ogrzewalnia, komin i kominek, łóżko oraz sprzęty domowe. Naraz groziło całemu domowisku przewróceniem się. Ale i w tym wy­ padku wybawiła mnie moja przytomność umysłu od niechybnego wypadku, jak piorun wyskoczyłem z sani, podparłem z całej siły domek podróżny i w ten sposób uchroniłem go od upadku.

Niebawem, mój pocztylion zatrzymał się przed pewną karczmą i tam odpoczęliśmy przy płonącym kominie po trudach podróży.

Pocztylion zawiesił swój róg na gwoździu w pobliżu kominka i usiadł obok mnie, aby się również ogrzać. Lecz, słuchajcie, co się potem stało! Naraz zabrzmiał róg: »Teręg, teręg, tęg, tęg!<

Zdumieliśmyizastanawialiśmy się na tem, co tobyć może aż w końcu doszliśmy do tego, że pocztylion nie mógł poprzednio zagrać dla­ tego, iż głosy wszyskie zamarzły w rogu, leraz zaś przy ciepłem

(32)

kominku, rozgrzał się róg i głosy wszystkie ozwały się długim dźwiękiem gdyż pocztyłion poprzednio dość długo dął w róg.

Usłyszeliśmy więc różne melodje, a między innemi »Marsz, marsz, Dąbrowski, Pije Kuba do Jakuba, Bracia rocznica, Hej tam w karczmie za stołem, a na końcu: Już księżyc zeszedł, psy się uśpiły i ktoś tam klaszcze za borem.« Na tem kończyły się moje przygody podczas tej wyprawy iniebawem przybiłem /drów i we­

soły do domu, gdzie miałem czas opowiadać, to co przeżyłem w tym czasie, według przysłowia: »Kto podróż odbędzie, umie też opowiadać dużo.«

Znajdzie się wiele takich podróżnych, którzy w domu opowia­ dają historję niewiarygodne. Z tego to powodusłuchacze i czytel­

nicy często nie dowierzają, czy opowiadane lub opisane przygody istotnie się zdarzyły. Gdyby się jednak wśród mych czytelników ktoś znalazł, coby nie wierzył prawdziwościmych opowiadań, temu byłbym zmuszony powiedzieć, że mam litość dla niego, obrazić mnie tem bowiem nie mógłby wcale. Zanadto silnie sam jestem przekonany o swej prawdomówności.

1

A

28 \ \

(33)

ROZDZIAŁ V.

Na wyspie Cejlon.

Opowiem obecnie moje przygody podczas mej podróży do Cejlonu a te są jeszcze dziwniejsze niż te, którewydarzyły mi się pierwej. Rozpoczynam moje opowiadanie od podróży w latach młodzieńczych, kiedym to, jak już wspominałem, pojechał tam w towarzystwie mego wuja.

Udaliśmy się najpierw do Amsterdamu, gdyż mieliśmy od władz holenderskich, którym wówczas podlegał Cejlon, otrzymać niektóre ważne zlecenia. Podczas podróży nic szczególnego nam się nie przydarzyło, oprócz strasznej burzy, o której jednak kilka słów wypada mi powiedzieć.

Orkan pochwycił nas, gdyśmy zarzucili kotwicę przed pewną wyspą, aby zaopatrzeć się w drzewo iwodę a szalałtak gwałtow­

nie, iż wyrwał masę drzew i mimo ich ciężar rzucił je wysoko w powietrze. Były to drzewa olbrzymie, wicher uniósł je tak wy­ soko, iż wyglądały jak małe piórka, które czasem latają w po­

wietrzu.

Kiedy burza już się uspokoiła, upadło każde drzewo właśnie na to samo miejsce, skąd je wiatr wyrwał. Wskutek tego nie po­ zostało po całem spustoszeniu ani śladu.

Tylko jedno drzewo, na którem w chwili szalejącego orkanu siedział mężczyzna z kobietą, zrywając ogórki, które w tych stro­

nach rosną na drzewach, stanęło w nieco pochyłej postawie.

Kiedy powstała wichura, pouciekali mieszkańcy wyspy wraz z swym władcą, »kacykiem*, z mieszkań, ponieważ obawiali się, że chaty ich mogłyby się zawalić i przydusić ich. Po skończonej burzy zaś wrócili z powrotem. W tej właśnie chwili spadło owe pochyłe drzewo i uderzyło kacyka, tak, iż na miejscu padł trupem.

Z tego byli mieszkańcy wyspy wielce uradowani, gdyż kacyk był bardzo okrutnym i niegodziwym władcą. W jego śpichlerzu

29

(34)

pleśniało zboże a lud nie miał co jeść, gdyż wszystkie swe plony mnsiał swemu kacykowi dawać jako daninę. Owej parze małżeń­ skiej, która siedziała na drzewie, był więc lud niemało wdzięczny, i oddałjej władzę książęcą. Poczciwi ci ludzie rządzili też dobrze i łagodnie, tak że wszyscy mieszkańcy bardzo byli zadowoleni.

Okręt nasz oczywiście byłuszkodzony burzą, zdołano go jednak wkrótce naprawić. Pożegnaliśmy się z owym dobrym kacykiem i jego żoną i udaliśmy się w dalsząpodróż. Po sześciu tygodniach stanęliśmy wreszcie u celu.

Tam, na Cejlonie, wśród cienistych palmi skał koralowych po­ dobało mi się bardzo i po niedługim czasie zdobyłem tam sobie przyjaciół. Jednym z nich był syn gubernatora, który usłyszawszy, iż chętnie poluję na zwierzynę, zaproponował mi, abym z nim poszedł na łowy. Chętnie się zgodziłem i tak opuściliśmy wkrótce mury miasta.

Syn gubernatora był to wielki, silny mężczyzna, przywykły już do gorącego klimatu, ja zaś pod wpływem tego gorąca cierpia­ łem niezmiernie, zmęczyłem się i pozostałemw tyle. Nadbrzegiem bystrej rzeki, którą spostrzegłem już zdała, postanowiłem usiąść i nieco odpocząć, gdy naraz usłyszałem jakiś głośny szmer. Od­

wróciłem się i spostrzegłem ogromnego lwa, który zmierzał wprost ku mnie, niby w zamiarze spożycia mnie na śniadanko. W mojej fuzji miałem tylko śrut na zające, a tem nie można lwa zastrze­ lić. Czasu na zastanawianie się też nie miałem. Tak więc po­ stanowiłem strzelić do lwa inarobić muprzynajmniej dużo strachu.

Widocznie wahałem się jednak zbyt długo i lew wpadł na mnie z przeraźliwym rykiem. Zwróciłem się do ucieczki. Ale któż opisze moje przerażenie, gdy spostrzegłem poza sobą otwartą paszczę krokodyla, który tymczasem wylazł z rzeki, aby mnie złapać.

Obok mnie była przepaść w której ujrzałem syczące węże i w taki więc sposób otoczony byłem literalnie ze wszech stron śmiercią.

Strwożony upadłem na ziemię na poły nieprzytomny.

Myśl, która jeszcze dziś napełnia mnie strachem, mówiła mi, że niebawem stanę się łupem owych strasznych potworów. Nagle usłyszałem jakieś dziwne głosy, a kiedy przyszedłem do siebie, ujrzałem ku mej wielkiej radości, iż lew w swej zapalczywości, w chwili gdy upadłem na ziemię, przeskoczył przezemnie wprost do paszczy krokodyla. Łeb jednej bestji tkwił w paszczy drugiej i obie usiłowały jak najspieszniej się rozłączyć.

Podniosłem się jednak jeszcze w stosownej chwili, wyciągnąłem mój kordelas i odciąłem jednym silnym zamachem łeb lwa, tak

30

(35)

iż tułów zbroczony krwią, zwalił się na ziemię. Łeb lwa zaś we pchnąłem jeszcze głębiej krokodylowi w paszczę, tak iż się za­

dusił. Odniosłem więc zupełne zwycięztwo nad dwoma strasznymi wrogami i mój przyjaciel serdecznie mi powinszował, kiedy nad­

szedł i ujrzał moje łupy. Zmierzyliśmy krokodyla i znaieźliśmy, iż długość jego wynosiła 30 stóp i 7 cali.

Gdy gubernatorowi opowiedzieliśmy naszą przygodę, wysłał zaraz furmankę i kilku ludzi celem przywiezienia łupu do miasta.

Ze skóry lwa zrobił mi kuśnierz piękne woreczki do tabaki, któ­

rymi obdarzyłem kilku moich znajomych na Cejlonie. Ostatnie z nich podarowałem burmistrzowi, który chciał mi za nie dać tysiąc dukatów, lecz ja grzecznie odmówiłem przyjęcia wynagro­

dzenia.

Skórę krokodyla wypchano i jest do dziś dnia jedna z godnych widzenia rzeczy w muzeum Amsterdamskiem. Stróż muzeum opo­ wiada każdemu, który zwiedza muzeum, ową historję.

Zanim odjechałem z Cejlonu, zdarzyła mi się mała przygoda z tamtejszym naczelnikiem policji. Gubernator bowiem wyprawił na moją cześć ucztę pożegnalną, i opowiadał dla ubawienia gości moje dziwne przygody. Przy tej sposobności ów naczelnik był na tyle bezczelnym, że śmiał wyrazić wątpliwość co do ich prawdzi­ wości. Czytelnicy zrozumieją, że taka śmiałość każdego honorowego człowieka boleśnie dotknąć musi.

Zaraz wyzwałem też śmiałka na pistolety i słuchałem obojętnie, gdy mi opowiadał, iż jest wybornym strzelcem, i że ma szczery zamiar wysłać mnie do krainy wieczności. Stanęliśmy naprzeciwko siebie, a kiedy on wystrzelił pierwszy, uczyniłem to samo i celo­

wałem tak wybornie, że moja kula trafiła jego kulę i wpędziła ją napowrót do pistoletu jego.

Wtenczas przekonał się mój przeciwnik, że jestem wybornym strzelcem, powiedział mi dużo komplimentów i pochlebstw, a tak rozetaliśmy się jako przyjaciele. Niezwykłe kule zaś do dziś dnia można oglądać u gubernatora Cejlonu.

3-1

(36)

ROZDZIAŁ VI.

Powtórna podróż morska.

Po mojej pierwszej wyprawie morskiej, nie wahali się rodzice, przy nadarzającej się okazji wysłać mnie znów do obcych krajów.

Tak więc wsiadłem w Portmouth na angielski okręt wojenny, na którym znajdowało się sto armat i tysiąc czterysta załogi.

Chciałbym przy tej sposobności opowiedzieć, co mi się w An­

glji przydarzyło, lecz zostawiam to na później. Jedną rzecz jednak która mnie niezmiernie ubawiła, opowiem w krótkości.

Miałem bowiem szczęście ujrzeć królaangielskiego, zajeżdżają­

cego z całym przepychem do gmachu parlamentarnego. Woźnica z ogromną brodą, w której wycięto wyraźnie herb angielski, sie­ dział z powagą na koźle i trzaskał batem, kreśląc nim tak wy­

raźnie pierwsze głoski imienia króla, iż z łatwością je było można przeczytać.

W podróży mojej do Ameryki nie zdarzyłomi się nic nadzwy­ czajnego, chyba że w oddaleniu 300 mil od potoku św. Waw­

rzyńca okręt nasz uderzył gwałtownie o jakiś przedmiot, który nam zdawał się być skałą podwodną. Mimo to wyrzuciwszy oło- wiankę nie dostaliśmy nawet na 500 sążni gruntu. Przypadek ten był jeszcze dziwniejszym otyle,iż maszt ukośnynaprzodzie okrętu połamał się na kawałki, wszystkie nasze maszty zostały strzaskane, a oprócz tego straciliśmy też ster okrętu. Jeden z marynarzy, który właśnie rozwijał żagle odleciał o jakie trzy mile, nim spadł do wody. Ocalił jednak swe życie, gdyż w chwili, gdy przelatywał w powietrzu, skoczył na przelatującego właśnie łabędzia. Łabędź upuścił się na wodę a marynarz trzymał się go za ogon tak długo aż wzięliśmy go na pokład okrętu.

Dalszym dowodem, jak gwałtowne było uderzenie okrętu, była ta okoliczność, iż załoga okrętu pomiędzy pokładami, była podrzu­ cona do góry tak silnie aż głowami uderzyła o posowę. Moja

(37)

głowa przy tem wtłoczyła się w brzuch i dużo czasu upłynęło nim przybrała swoją naturalną postawę napowrót.

Byliśmy jeszcze pod wpływem zdumienia z powodu niezbada­ nej przyczyny takiego uderzenia, gdy nagle spostrzegliśmy olbrzy - miego wieloryba, oburzonego tem, iż przerwaliśmy mu przyjemny sen wśród fal. Wieloryb ten machał tak gwałtownie ogonem, iż zmiótł nam prawie wszystek kurz z pokładu izłapał zębami gtówną kotwicę, która przywiązana była do steru. W ten sposób ciągnął nas z sobą o jakie 60 mil i to przy szybkości 10 mil na godzinę.

Byłby nas niezawodnie zaciągnął w najdalsze ‘strony, gdyby na szczęście nie przerwała się lina.

Kiedy po sześciu miesiącach wracaliśmy do Europy, znaleź­ liśmy na tem samem miejscu, gdzie zderzyliśmy się z wielorybem, olbrzyma tego płynącego na powierzchniwody. Był martwy. Miał on bez przesady półtorej mili długości. Nie było możliwem za­

brać go ze sobą na okręt. Wysłano zatem kilka łódek i odcięto mu głowę. Wówczas znaleźliśmy naszą kotwicę oraz 40 sążni liny, które tkwiły po lewej stronie paszczęki w wypróchniałym zębie.

To była jedyna przygoda, która mi się podczas jtej podróży przydarzyła, i która zasługuje na wzmiankę.

A jednak byłbym zapomniał opowiedzieć jeszcze jedno zda - rżenie, niezbyt przyjemne.

Kiedy bowiem po raz pierwszy jechałem okrętem, okręt się przedziurawił i woda dziurą tą lata się tak gwałtownie, iż wszy­

stkie nasze pompy nie były w stannie złemuzaradzić. Na szczęście spostrzegłem nieszczęście i znalazłem na dnie okrętu dziurę wiel­ kości stopy. Wetknąłem więc w nią rękę, którą obracałem tak szybko wkoło, iż dziurę całkiem zatkałem aż do tej chwili, gdy nadbiegł cieśla i szkodę naprawił.

33

(38)

ROZDZIAŁ VII.

We wnętrzu potwora.

Pewnego razu groziło mi na morzu Śródziemnem wielkie niebezpieczeństwo dla życia, gdy pięknego dnia kąpałem się blisko Marsylji w morzu. Wtem nadpłynęła ku mnie z otwartą paszczą jakaś olbrzymia ryba. Nie było czasu do namysłu a o ucieczce nie było i co myśleć. Uczyniłem się więc o ile to było możliwe jak najmniejszym,przyciągnąłem‘kolanado brodya rękoma objąłem kolana. Wtej postawie wemknąłem sięwłaśnie pomiędzy szczękami ryby do brzucha. Było tam niezwykle ciemno, ale wygodnie i Ciepło, . tak iż przynajmniej nie odczuwałem zimna. Zdaje mi się, że ryba odczuła niezwykłe gniecienie w żołądku i byłaby się chętnie mnie pozbyła. Pchnięciami i razami odegrałem w brzuchu ryby niejedną krotofilę. Najwięcej zaniepokoiłem ją tańcząc hornpipe. Wówczas ryba okropnie ryczała 'i podnosiła się nieomal pionowo z wody.

Z tego powodu zauważyli ją marynarze pewnego włoskiego okrętu, który tamtędy właśnie przejeżdżał. Ci zabili więc rybę harpunami i wciągnęli na okręt. Następnie naradzali się, w jakiby sposób przeciąć ją, by otrzymać jak najwięcej oleju. Ja rozumiałem po włosku, gdyż moje znajomości jeżyków są wogóle bardzorozległe.

W niemałym więc byłem strachu, gdy słyszałem rozmowy mary­ narzy włoskich. Było bowiem bardzo możliwe, że przy tej robocie i mnie przeciąć mogą.

Usadowiłem się na samym środku brzucha, tak iż przynajmniej pierwsze cięcia niemogły mnie dosięgnąć. Ponieważ zaś w brzuchu z jakie dwanaście ludzi by się wygodnie pomieściło, więc musia- łyby to być ogromne noże, gdyby mnie dosięgły.

Teraz rozpoczęło się rozcinanie ryby i niebawem ukazał się pierwszy promyk światła w mojem więzieniu. Wówczas zacząłem krzyczeć na całe gardło:

— Kochani ludzie, jestem zamknięty tu w rybie, wybawcie mnie z tego więzienia.

(39)

Marynarze byli oczywiścieniezmiernie zdumieni, gdy wbrzuchu ryby usłyszeli głos ludzki. Zdumienie ich było jednak jeszcze większe, gdy zwiększonym wkrótce otworem wyszedł nagiczłowiek, To właśnie ja nim byłem.

Opowiedziałem marynarzom moją przygodę, której słuchali z niezwykłem zdumieniem.

Podano mi potem nieco jadła i napitku i pokrzepiony tak wykąpałem się w morzu, co mi bardzo posłużyło. Nie byłem zbyt oddalony od brzegu, więc popłynąłem tam i znalazłem niebawem mąodzież. Według mego obliczenia przebyłem w brzuchuwieloryba około dwóch do trzech godzin.

35

(40)

ROZDZIAŁ VH!.

Inna przygoda na morzu.

Podczas mej niewoli u sułtana tureckiego wyjeżdżałem często na łódce na morze Marmara, skąd miałem wspaniały widok na Carogród a zwłaszcza na budowle sułtańskie, iście przepyszne.

Pewnego razu przyglądałem się piękności i wspaniałości nieba.

Wówczas ujrzałemjakiś okrągły przedmiot, podobuy do kuli bilar­

dowej, a na tym przedmiocie przywieszone było coś, czego nie mogłem rozeznać. Nie wychodzę nigdy bez fuzji lütichskiej, miałem więc ją przy sobie. Nie zastanawiając się więc wypaliłem do okrągłego przedmiotu nie wskórawszy jednak nic. Strzeliłem więc jeszcze raz dwiema kulami, ale znów bez skutku. Trzeci strzał zrobił w owym przedmiocie małą dziurę tak że zacząłon powoli spuszczać się na dół.

Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy obok mej barki upuścił się olbrzymi balon większy od kościoła św. Pawła w Londynie.

Do balonu zaś przywiązany był elegancki, pięknie ozdobiony wóz, w którym siedział jakiś mężczyzna. Obok mężczyzny, który wy­ glądał na Francuza, leżało pół upieczonej owcy. Z każdej kieszeni owego mężczyzny zwieszały się złotełańcuszkiz brelokami, w których znajdowały się portrety dam i panów. Przy każdej dziurce od guzika przywieszony był medalik złoty, z których każdy miał wartość conajmniej stu dukatów. Na każdym palcu miał ów dziwak kosztowny pierścień brylantowy. Kieszenie surdutanapełnione były sakiewkami złotych pieniędzy, tak że pod ich ciężarem mężczyzna niemal się uginał. Uważałem, że ów człowiek musiałcoś wielkiego dokazać, inaczej bowiem nie mógłby otrzymać tyle podarków, którymi niezawodnie były owe kosztowności.

Mimo tylu bogactw i kosztowności zrobił w chwili gdy obok barki stanął, niezwykle przykrą minę, tak iż nie mógł słowa przemówić. Po chwili jednak opanował się i opowiedział mi, co następuje: — Balon ten zbudowałem sobie sam, lecz odważyłem

36

(41)

się kilkakrotnie wsiąść do niego i wznosić się w powietrze. Przed mniej więcej 7 do 8 dniianic wzniosłem się w Cornwalles. wAnglji i zabrałem ze sobą owcę, aby w powietrzu przed zgromadzoną publicznością pokazać rozmaite sztuczki. Na nieszczęście obrócił się wiatr i popędził balon miast na ląd ku morzu. Przez kilka dni bujałem więc nad morzem wśród niemałegostrachu. Było dla mnie szczęśliwą okolicznością, iż nie wykonałem z owcą zamierzanych sztuczek. Po trzech dniach doznałem bowiem takiego głodu, iż musiałem ją zabić. Znajdowałem się wówczas wysoko ponad księżycem i zbliżałem się do słońca, do którego dopędził mnie wiatr tak blisko, iż słońce najbardziej paliło, a więc tam, gdzie balon mój nierzucał cienia. I tampołożyłem owcę. W trzyćwierci godziny była owca zupełnie upieczona. Tą więc pieczenią dotąd się żywiłem.“

Obcy poródnik napowietrzny obejrzał się następnie po okolicy, a ujrzawszy pałac sułtański, był niemało zdziwiony, gdyż sądził, że znajdował się zupełnie w innej stronie. — Urwał mi się po­

wrózek — tak opowiadał w dalszym ciągu — od wentyla, którym mogłem wypuszczać powietrze. Gdybywięc pan nie był przestrzelił balonu, byłbym chyba do sądnego dnia bujał pomiędzy ziemią a niebem.

Wóz podarował obcy podróżnik wspaniałomyślnie memu wioślarzowi, a niezwykłą pieczeń rzucił do morza. Balon byłpodarty na strzępy, ale wobec swego bogactwa nie ubolewał nad tem obcy wcale, gdyż nie było to dla niego wielkim uszczerbkiem.

Ir

Cytaty

Powiązane dokumenty

I to jest ka- tastrofalne, jeśli chodzi o rozwój wiedzy, bo najciekawsze projekty rodziły się tam, gdzie nie było sztucznych ramek, zamkniętych terenów, tylko taka osmotyczna

Dziedzictwo obok mnie – poradnik zarządzania dziedzictwem w gminach, zespół redakcyjny: Aleksandra Chabiera, Anna Kozioł, Bartosz Skaldawski, Narodowy Instytut Dziedzictwa,

„Ateneum” było trybuną młodych (drukowało między innymi Miłosza, Jastruna i Piętaka), ale było też pismem autorskim, na którym bardzo wyraźny ślad odciskała

Pismem z dnia 25 stycznia 2021r. organ poinformował stronę o zebraniu pełnego materiału dowodowego. Xxxxx działa na podstawie zezwolenia znak: xxxxxxxxxx z dnia

Arcus znajdował się obok muzeum, przez ścianę.. Kiedy upadł w latach osiemdziesiątych, to przebito ścianę i

„Sześć tapczanów Lwowa” autorstwa Jana Strękowskiego jest opowieścią o powstawaniu w latach 1930 – 1946 we Lwowie Panoramy Plastycznej Dawnego Lwowa, jej dalszych losach, aż

Jeżeli zgadnie i usłyszy “TAK” może zadać kolejne pytanie, jeżeli usłyszy “NIE”, kolejka przechodzi na kolejną osobę?. Gramy do momentu, aż każdy zgadnie co ma wypisane

4 Ważnym – jeśli nie najważniejszym – tematem twórczości Krog jest ciało, które staje się gwarantem obecności czło‑.. wieka