• Nie Znaleziono Wyników

Biblioteka Warszawska, 1894, T. 3

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Biblioteka Warszawska, 1894, T. 3"

Copied!
622
0
0

Pełen tekst

(1)

_ O G Ó L N E G O Z B I O R U T O M 2 1 5 . _ _

BIBLIOTEKA

WARSZAWSKA.

PISMO MIESIĘCZNE,

poświęcone naukom, sztukom i sprawom społecznym.

R o k 1 8 9 4 . — T o m III.

WARSZAWA.

A d r e s R e d a k c y i : u l i c a J a s n a N r 6.

(2)

^o^BOJieiio Ji,CH3ypoio.

BapuiaBa, 11 Itojia 1894 ro^a.

(3)

Zawiłowski mógł sobie powiedzieć, że i poetom przyśw ieca cza­

sem szczęśliwa gwiazda. Od chwili zaręczyn z panną, Castelli, przy­

chodziło mu wprawdzie często do głowy, że trzeb a będzie teraz pomy­

śleć o środkach na urządzenie domu i opędzenie wydatków, ta k ślubu, ja k i wesela, ale, będąc przedewszystkiem zakochanym i niej mając wo- góle jasnogov pojęcia o podobnych rzeczach, przedstaw iał sobie to w szystko tylko ja k jak ąś nową trudność życiową, którą należy prze­

zwyciężyć—złam ał zaś ich już tyle w życiu, że, ufając w swe siły, mniemał, że złamie i tę, ale nad sposobami dotychczas nie rozm yślał.

N atom iast rozm yślali za niego inni. S tary pan Zawiłowski, w którym, obok całego uznania dla geniuszów, nic nie mogło zachwiać w iary, iż każdy poeta musi mieć w głowie: „fiu, fiu!“, wezwał Połaniec­

kiego na osobną naradę i rzekł mu:

J a powiem otwarcie, że mi się ten chłopak spodobał, bo ojciec jego był z przeproszeniem wielki hultaj: nic, panie, tylko karty, kobie­

ty i konie!.. Doczekał się też za życia pokuty. A młody się w niego nie w dał—i nie tylko ujmy nazwisku nie przyniósł, ale chlubę. No, in­

ni nie bardzo mnie do togo przyzwyczaili, to też o nim, da Pan Bóg

*) P a trz z e s z y t czerw cow y „ B ib lio tek i.“

(4)

pożyć, nie zapomnę, ale i zaraz chciałbym dla niego coś zrobić, bo choć to daleki krew ny, ale krew ny i nazwisko to samo, a to grunt!

N a to Połaniecki odrzekł:

— Myśmy już o tem myśleli, tylko to trudna rzecz. Byle wspo­

mnieć o pomocy, to mu ambicya ta k bije do głowy, że najcierpliw sze­

go może do złości doprowadzić.

— Proszę... Ja k a ż to harda sztuka!—przerwał z widocznem zado­

woleniem pan Zawiłowski.

— Tak je s t.—On prowadzi księgi i korespondencyę w naszym domu od niedawna, ale szczerześmy go pokochali, więc obaj ze wspól­

nikiem sami zaofiarowaliśmy mu kredyt; powiedzieliśmy tak: weź kil­

k a tysięcy rubli na w ydatki i urządzenie domu, a oddasz nam w ciągu trzech lat z tego, co ci wpłynie za książkę. Nie chciał. Pow iedział nam, że ufa swojej narzeczonej, że je s t pewny, iż ona zastosuje się do niego—i nie chciał. Osnowski miał też ochotę ofiarować mu pomoc, aleśmy go powstrzymali, wiedząc, że to n a nic... To będzie trudna spraw a.

— Może też on coś ma?

— M a i nie ma. Teraz dopiero dowiedzieliśmy się, że mu po m at­

ce zostało kilkanaście tysięcy rubli, ale on z procentu utrzym uje ojca w domu dla obłąkanych i kapitał uważa za nienaruszalny. Że z niego nic nie weźmie, to pewna, bo, nim począł u nas urzędować, znosił tak ą biedę, że wprost głód marł, a nie ruszył ani grosza. To taki charak ter.

I zrozumie szanowny pan, dlaczego go ta k cenimy. On zdaje się coś teraz pisze i liczy, że z tego opędzi koszta urządzenia. Może być. T e­

raz jego nazwisko dużo znaczy.

— Gruszki na wierzbie!—rzek ł pan Zaw iłow ski.—Mówisz pan*

że jogo nazwisko dużo znaczy?—proszę!.. A le to gruszki n a wierzbie!

— Niekoniecznie—tylko, że to nie przyjdzie prędko.

— To z wami robił ceremonie, boście mu obcy, ale ja krewny.

Połaniecki potrząsnął głową:

— My mu obcy, ale dawniejsi znajomi od pana—i znamy go le- piej.

P a n Zawiłowski, nieprzywykły, żeby mu się ktokolw iek sprzeci­

w iał, począł ruszać swemi białemi wąsami i sapać z niezadowolenia.

Pierw szy też raz w życiu przyszło mu biedzić się o to, czy ktoś, komu on chce dać pieniędzy, raczy je przyjąć. Razem go to dziwiło, podoba­

ło mu się i gniewało go. Przypomniał sobie teraz to, o czem P o ła ­ nieckiemu nie wspominał, ile-to razy płacił był weksle za ojca młode­

go człow ieka—i jak ie weksle.—A oto jabłko padło ta k daleko od j a ­ błoni, że teraz był nowy i niespodziewany kłopot.

(5)

— No, rzekł po chwili: może to Bóg m iłosierny daje, że młodsze pokolenia ta k się zmieniają, bo dyabłu (lo nich: ani przystąp!..

Tu tw arz rozjaśniła mu się nagle ogromnie poczciwą radością.

Niewyczerpany optymizm, leżący na dnie jego duszy, znalazłszy re a l­

ny dowód na swe usprawiedliwienie, napełnił mu serce wesołemi wi­

dzeniami.

— Zgryź-że go tu, panie dyable, rzek ł,—kiedy to bestya ja k z k a ­ mienia!.. zdolne szelmy! zawzięte w robocie!—i charaktery!—ot co!

charaktery!

Tu wytrzeszczył oczy i, kręcąc głową, usta złożył na znak podzi­

wu, ja k do gwizdania, a po chwili dodał:

— Proszę!—i to w szlachcie!—Dalibóg, takem się nie spodziewał.

I mówiąc to, łudził sam siebie, albowiem on właśnie całe życie wszystkiego się spodziewał.

— Z daje się też, rzek ł Połaniecki, że nie będzie innej rady, tylko panna Castelli musi się do niego zastosować.

Lecz stary szlachcic skrzyw ił się nagle:

— To niby się gada! hm! Zastosuje się, nie zastosuje?—licho ją wie! Młoda, ja k to młoda, może i gotowa na wszystko, ale kto zaręczy, na ja k długo? A prócz tego, je s t tam ciotka i ten usłużny niebosz­

czyk, co to, ja k panie, huknie z pod ziemi, to i gadaj-że z nim!.. J a , dalibóg, cenię takich, co się dorobili m ajątku, ale, ja k kto wylazł z fol­

warku, nie ze dworu, a udaje, że mieszkał zawsze w pałacach, to mu się chce pałaców. I tak było ze starym Broniczem. N a próżności tam nie zbywało im obojgu i w takiej szkole chowała się młoda. Nic, pa­

nie, tylko wygody i zbytek. Ignacy ich pod tym względem nie zn a—

i pan nie znasz.—T aka, ot! (tu wskazał głową na córkę) poszła-by i na poddasze, jak b y raz dała słowo, ale tam, to może nie pójść łatwo.

— J a icli nie znam, rzekł Połaniecki, i różnie o nich słyszałem, a przez życzliwość dla Ignasia, chciałbym wiedzieć wreszcie, co o nich sądzić.

— Co o nich sądzić? J a znam je dawniej, a też nie bardzo wiem.

A no!—sądząc z tego, co gada sama Broniczowa—święte kobiety, p a­

nie,—najzacniejsze!.. I pobożne!—ho! za życia-by je kanonizować!..

A le to, widzisz pan, je s t tak: są u nas kobiety, które Boga i przykaza­

nia w iary noszą w sercu, a są też i takie, które sobie z naszej kato ­ lickiej relig ii robią katolicki sp o rt— i takie najgłośniej gadają i wy­

rasta ją , gdzie ich nie posiał. Ot, co jest!

— A, jak ą pan ma słuszność!—rzek ł,—śmiejąc się Połaniecki.

— Co? nie praw da?—sp y tał Zawiłowski. J a się napatrzył róż­

nym rzeczom w życiu... A le wróćmy do m ateryi. Masz tedy pan j a ­ ki sposób, żeby ten żbik przyjął pomoc, czy nie masz?

(6)

— T rzeba będzie coś obmyślić, ale w tej chwili nic mi do głowy nie przychodzi.

W tem panna H elena Zawiłowska, która, zajęta wyszywaniem na kanwie, milczała do tej chwili, jak b y nie słysząc rozmowy, podniosła nagle swe stalowe zimne oczy i rzekła:

— J e s t sposób bardzo prosty.

S tary szlachcic spojrzał na nią:

— Ot i znalazła! Cóż to za tak i prosty sposób?

— Niech papa złoży dostateczny k ap itał dla ojca pana Ignacego.

— To lepiej było ci nie radzić. J u ż ja dosyć w życiu zrobił dla ojca pana Ignacego, choć go nie chciałem na oczy widzieć, a teraz chciałbym coś zrobić dla samego pana Ignacego.

— Tak, ale jeśli jego ojciec będzie miał zabezpieczony do śm ier­

ci procent, to on san» będzie mógł rozporządzać tem, co ma po matce.

— A ja k mi Bóg uiily, prawda!—rzekł ze zdumieniem pan Z a- wiłowski. P atrz-że pan! Tośmy obaj uapróżno głowy łamali, a ona znalazła! J a k mi Bóg m iły—prawda!

— P a n i ma zupełną, słuszność, rzekł Połaniecki.

I spojrzał na nią, z ciekawością, lecz ona ju ż pochyliła swą obo­

jętną, i jakb y przedwcześnie zwiędłą tw arz nad robotą.

Wiadomość o takim obrocie spraw y ucieszyła mocno panią P o ła ­ niecką i Bigielów, a przytem d ała powód do rozmów o pannie H elenie Zawiłowskiej. Niegdyś m iała ona opinię panny zimnej i ceniącej nad wszystko formy; lecz opowiadano, że później przez ten chłód przedarło się do jej serca wielkie uczucie, któ re, zmieniwszy się w tragedyę, zmieniło również i tę niegdyś św iatow ą istotę na kobietę dziwną,, ode­

rw aną od ludzi, zamkniętą w sobie, zazdrosną o swój ból. N iektórzy wynosili jej wielką dobroczynność, ale jeśli istotnie była dobroczynną, to ta k skrycie, że nikt nic dobrze nie wiedział. Trudno też było ko­

mukolwiek się do niej zbliżyć, gdyż obojętność je j zbyt była podobną do dumy. Mężczyźni utrzymywali, że w obejściu jej je s t wprost coś po­

gardliwego, jakby nie mogła darować im, że żyją.

Zawilowski byl w Przytułow ie i wrócił dopiero w tydzień po ro z­

mowie starego z Połanieckim, to je s t wówczas, gdy szlachcic złożył już na imię jego ojca dwa razy większy kapitał, niż ów, k tó ry służył dotychczas na opłatę domu zdrowia. Dowiodziawszy się o tem, pole­

ciał dziękować i bronić się przed przyjęciom, lecz stary, czując pewny g run t pod nogami, zburczał go z miejsca:

A ty co masz tu do gadania, rzekł, kiedy j a dla ciebie nic nie zrobił?.. Tobie nic nie dałem, więc nie masz praw a przyjmować, albo nie przyjmować, a że mi się spodobało przyjść z pomocą choremu k re ­ wnemu, to każdomu wolno.

(7)

I rzeczywiście nie było na to nic do odpowiedzenia, więc skończy­

ło się na uściskach i wzruszeniu, w którem obaj ci, niedawno obcy so­

bie, ludzie, poczuli się napraw dę krewnymi.

N aw et i panna H elena okazyw ała „panu Ignasiow i” życzliwość, co zaś do starego pana Zawiłowskiego, ten, bolejąc skrycie nad tem, że nie ma syna, pokochał młodego człowieka serdecznie, i gdy w ty ­ dzień później pani Broniczowa, wpadłszy dla jakiegoś spraw unku do W arszawy, przyszła dowiedzieć się, co słychać z pedagrą, a zarazem, mówiąc o młodej parze, powtórzyła kilkakrotnie na większą chwałę

„Niteczki”, że wychodzi za człow ieka bez m ajątku, staruszek niecier­

pliwił się i zawołał:

Co mi tam pani mówisz! Bóg to raczy wiedzieć, kto robi lep­

szą p a rty ę naw et pod względem majątkowym, nie mówiąc już o in­

nych.

I pani Broniczowa, k tó ra zresztą znosiła wszystko od starego w eredyka, zniosła gładko naw et wzm iankę o „innych w zględach.“ N a ­ tom iast w pół godziny później rozpuściła dowoli skrzy dła wyobraźni.

Odwiedziwszy po drodze Połanieckich, opowiedziała im, że pan Zaw i- łowski formalnie przyrzekł jej uczynić ze swoich m ajątków pruskich ordynacyę dla „tego kochanego Ig n asia .“ Sama w yznała również, że pokochała „tego kochanego Ig n a sia “ ta k niepohamowanem m acierzyń- skiem uczuciem, iż chwilami zastępow ał w jej sercu Lola. W końcu wyraziła niezachwianą pewność, iż Teodor pokochał-by go nie mniej od niej i że dla obojga pamięć Lola stała-by się przez to mniej bo­

lesną.

Zawiłowski nie wiedział ani o tem, że w sercu pani Broniczowej zastąpił Lola, ani o wynalezionej przez nią ordynacyi. Spostrzegł je ­ dnak, iż jego stosunek do ludzi poczyna się zmieniać. W iadomość o owej ordynacyi m usiała się rozejść z piorunującą szybkością po mie­

ście, albowiem znajomi w itali go jakoś inaczej, a naw et koledzy biuro­

wi, ludzie uczciwi, poczęli z nim być mniej poufali. W róciwszy z P rz y - tułowa, musiał pójść w odwiedziny do wszystkich, którzy byli obecni na wieczorze zaręczynowym u Osnowskich, i szybkość, z ja k ą mu od­

dał wizytę ta k i naprzykład M aszko, św iadczyła również o tej zmianie stosunku. M aszko w pierwszych chwilach znajomości trak to w ał go trochę z góry. T eraz nie przestał wprawdzie być protekcyonalnym , ale ileż było życzliwej i przyjacielskiej poufałości w jogo obejściu, j a ­ ka wyrozumiałość naw et dla poozyi. Nie! Maszko nic. nie m iał prze­

ciw poezyi; wolał-by może, żeby wierszo Zawiłowskiego były w duchu odpowiedniejszym obozowi prawdziwie dobrze myślących ludzi, ale wo- góle na istnienie poezyi się zgadzał, a naw et ją pochwalał. Ł askaw e jogo usposobienie i dla poezyi, i dla poety widać było w jego spojrzę-

(8)

niu, w jego uśmiechu, w powtarzaniu co chwila: „ale owszem, owszem, ale bardzo!“ Zawiłowski, który był pod wieloma względami naiwny, lecz przytem wyjątkowo intelligentny, zrozumiał jed n a k , że w tem

wszystkiem je s t jakieś udawanie czegoś i pomyślał:

— Dlaczego ten, niby rozumny człowiek, tak pozuje, że to wi­

dać?

I tego samego dnia poruszył to pytanie w rozmowie u P o łan iec­

kich, u nich bowiem poznał był Maszkę.

— .la, gdybym pozował, rzekł, starałbym się tak robić, żeby się na tem nie poznali.

— Ci, którzy pozują, odpowiedział Połaniecki, liczą na to, żeclioć się ludzie na pozie poznają, w końcu przez samo lenistwo, lub brak od­

w agi cywilnej, zgodzą się na to, co poza ma w yrażać. To zresztą tru ­ dna rzecz. Czyś pan uważał, że kobiety, które się różują, tra c ą zwol­

na miarę w oku. Z pozowaniem je s t ta k samo. N ajiutelligentuiejsi t r a ­ cą miarę.

— Praw da, odpowiedział Zawiłowski, ja k również praw da i to, że ludziom można wszystko narzucić.

— Co do Maszki, mówił dalej Połaniecki: wie przytem, że się że­

nisz z panną, która uchodzi za zamożną; wie, żeście się polubili ze s ta ­ rym panem Zawiłowskim, i może chciał-by za pańską protekcyą zbli­

żyć się z nim. Maszko musi myśleć o przyszłości, bo mówiono mi, że spraw a o zwalenie testam entu, od której zależy jego los, nie stoi zbyt pomyślnie.

Ja k o ż tak było. Ów młody adwokat, występujący w obronie te ­ stam entu, okazywał aż nadto wiele zręczności, energii i uporu.

Lecz na tem skończyła się rozmowa o Maszce, albowiem pani M arynia poczęła się w ypytywać o Przytułów i jego mieszkańców, dla Zawiłowskiego zaś był to przedmiot niewyczerpany. W w yrazistem opowiadaniu ukazał się dwór przytułowski, z lipami przy drogach, d a­

lej cienisty ogród, staw y, trzciny, olszyny i na widnokręgu pas sosno­

wego la s u :—Krzemień, który był już zbladł w pamięci M aryni, stanął przed nią teraz, ja k żywy, i w tem chwilowem odżyciu tęsknoty pomy­

ślała, że kiedyś, kiedyś, poprosi Stacha, by ją zawiózł choć do W ąto- rów, do tego kościółka, w którym ją chrzcili i w którym pochowana była jej m atka. Może w tej chwili Krzem ień przypom niał się i P o ła ­ nieckiemu, albowiem, machnąwszy ręką, rzekł.

— To wszędzie na wsi to samo. Pam iętam , co mawiał B ukacki, że on lubił-by namiętnie wieś, ale pod warunkiem, żeby w domu był doskonały kucharz, duża biblioteka, ładno i intelligentne k o b iety —i że­

by nie potrzebował dłużej tam siedzieć na rok, ja k dwa dni.—I ja go rozumiem.

(9)

— A jednak, rzekła M arynia, ta k ci się chce mieć swój kaw ałek ziemi pod miastem?

— Żeby latem mieszkać u siebie, nie u Bigielów, ja k musimy uczynić w tym roku.

— A we mnie, rzekł Zawiłowski, ja k tylko jestem na wsi, odzy­

wają się jak ieś polne instynkta. Z resztą, moja narzeczona nie lubi niiasta, a to dla mnie dosyć.

— L in etk a napraw dę nie lubi miasta?—spytała z zajęciem Ma*

rynia.

— Bo to urodzona arty stk a. J a przecie także patrzę na naturę i odczuwam ją, ale ona pokazuje mi tak ie rzeczy, których sam nie umiał-bym dostrzedz. P rz ed paru dniami wybraliśmy się wszyscy do lasu, gdzie pokazyw ała mi naprzykład paprocie w słońcu. To tak ie ła ­ dne! N auczyła mnie także, że pnie sosen m ają, zwłaszcza w wieczor- neni oświetleniu, ton fioletowy. Ona otw iera mi oczy na kolory, k tó ­ rych przedtem nie widziałem, i ja k ja k a ś wróżka, chodząc po lesie, po­

kazuje mi nowe światy.

Połaniecki pomyślał, że wszystko to może dowodem artyzm u, ale może być również objawem mody i tego wmawianego w siebie po­

wszechnie zamiłowania do m alarstw a, a w niem do kolorytu, którem wojuje dziś byle panna, nie z miłości dla sztuki, ale dla popisu. Sam on nie zajmował się malarstwem, spostrzegł jednak, że dla światowych gąsek stało się ono w ostatnich czasach towarem, chętnie wystawianym na jarm arku próżności, albo, inaczej mówiąc, frazesem, mającym dowo­

dzić artystycznej kultury i artystycznej duszy.

Ale zachow ał te myśli dla siebie, Zawiłowski zaś mówił dalej:

— Ona przytem ogromnie lubi dzieci wiejskie! Mówi, że to takie doskonałe modele i mniej spospolitowaue, niż młode W łoszęta. J a k po­

goda, cały dzień jesteśm y na świeżem pow ietrzu i opaliliśmy się oboje.

Uczę się też grać w Tennis i robię wielkie postępy. To się zdaje łatwo, a z początku idzie trudno. P an Osnowski gryw a zapalczywie, żeby nie utyć. Trudno wypowiedzieć, co to za dobry i delikatny człowiek.

Połaniecki, który za czasów swego pobytu w Belgii upraw iał Tennis niemniej zapalczyw ie od pana Osnowskiego, począł się teraz chełpić swem doświadczeniem i rzekł:

— Żebym tam był, pokazał-bym wam, ja k się g ra w Tennis.

— Mnie, tak !—odpowiedział Zawiłowski; ale oni tam zresztą do­

skonale grają, zwłaszcza Kopowski.

— A , to pan Kopowski je s t w Przytułowie?—spytał Połaniecki.

— J e s t, odpowiedział Zawiłowski.

1 nagle obaj, spojrzawszy sobie w oczy, w jednej chwili odgadli, że obaj coś w iedzą—i umilkli. N a stała chwila ciszy i naw et zakłopo­

(10)

tania, albowiem pani M arynia zaczerw ieniła się niespodzianie, a nie umiejąc tego ukryć, czerw ieniła się coraz mocniej.

Zawiłowski, k tó ry rozumiał dotąd, iż je s t wyłącznym posiada­

czem tajem nicy, spostrzegł ze zdziwieniem jej rumieńce i zmieszał się również, następnie zaś, chcąc zakłopotanie zagadać, począł mówić po­

spiesznie:

Tak, Kopowski je s t w Przytułow ie. P a n Osnowski zaprosił go dlatego, że panna L ineta nie skończyła jego portretu, a później nie będzie na to czasu. Prócz tego, bawi tam krew na pana Osnowskiego, panna Ratkow ska, i myślę, że Kopowski o nią się sta ra . To bardzo mi­

ła i cicha panienka. W sierpniu wyjeżdżamy wszyscy do Schevenin- gen, bo te panie nie lubią Ostendy... Gdyby pan Zawiłowski nie był przyszedł z tak ą serdeczną pomocą memu ojcu, ja nie byłbym mógł po­

jechać, ale teraz mam rozw iązane ręce...

To rzekłszy, począł mówić z Połanieckim o swem stanowisku w biurze, którego nie chciał porzucać. Prosił natom iast, by, ze względu na wyjątkowe okoliczności, mógł otrzymać kilkomiesięczny urlop. Po- czem pożegnał się i wyszedł, albowiem pilno mu było do pisania listu do narzeczonej. Z a parę dni miał znów jechać do P rzytułow a, ale tymczasem pisywał, niekiedy naw et po dwa razy dziennie.

I przez drogę do swego m ieszkania układał sobie słowa listu, wiedział bowiem, że panna L ineta będzie czytała na współkę z panią Broniczową, że obie będą szukały w nim nietylko serca, ale skrzydeł, i że piękniejsze ustępy będą czytane pod sekretem pani Anecie, panu Osnowskiemu, a naw et pannie Ratkow skiej. A le nie brał tego za złe swojej ukochanej „Niteczce“—owszem, był jej wdzięczny, że się nim chlubi i dokładał wszystkich sił, by odpowiedzieć jej wysokiemu o nim wyobrażeniu. Nie gniew ała go również myśl, że ludzie będą wiedzie­

li, ja k ją kocha. „Niech wiedzą, że je s t kochana tak , ja k n ik t w świecie!“

Obok tego, myślał teraz trochę i o M aryni. Rumieńce jej wzru­

szyły go, widział w nich bowiem dowód przeczystej natu ry, k tó ra nie­

tylko sama nie była-by zdolną do złego, ale k tó rą nawet zło cudze za­

wstydza, uraża i trw oży. I porównywając j ą z Osnowską, zrozumiał, ja k a jedn ak przepaść może dzielić kobiety, pozornie blizkie sobie przez

położenie towarzyskie i poziom umysłowy.

Połaniecki zaś rzekł po wyjściu Zawiłowskiego:

— W idziałaś, że i Zawiłowski musiał czegoś dopatrzyć. T eraz nie mam już wątpliwości. Ślepy ten Osnowski!—ślepy!

P a n i M arynia zaś odpowiedziała:

— W łaśnie jego zaślepienie powinno ją ująć i powstrzymać. To byłoby okropne!

(11)

To nie „było-by“—to jest. W idzisz, szlachetne dusze płacą za ufność wdzięcznością, podłe—pogardą.

X X X I .

Dla pani M aryni słowa te były wielką otuchą, myśląc bowiem o swoich poprzednich niepokojach, mniemała zarazem, że Połaniecki uie powiedział-by nic podobnego, gdyby był zdolnym zawieść jej ufność.

Kie przypuszczała też, że człowiek inną może mieć m iarę ogólną, inną osobistą, i że w życiu co kro k napotyka się takie dwie różne miary.

Mówiła sobie, że dość je s t okazywać mężowi ufność bez granic, by go od wszystkiego powstrzymać, i z mniejszą obawą myślała teraz o bliz- kiem sąsiedztwie letniego domu pani K rasław skiej z domem Bigie- lów, w którym oboje z mężem mieli przepędzić lato. Łatw o bowiem by­

ło odgadnąć, że pani M aszkowa, k tó ra już się była przeniosła do domu matki, będzie z samych nudów częstym gościem u Bigielów. Maszko nie wysłał jej do K rzem ienia, nie chcąc się z nią na letnie miesiące rozłączać. Z W arszaw y, w której musiał zostać dla interesów, łatw o mu było codziennie dojeżdżać do żony, mieszkającej o godzinę od rogatek, tymczasem odległy Krzemień w yłączał możność podobnych wypraw.

Maszce, zakochanemu szczerze w żonie, obecność jej była potrzebna, jak o pokrzepienie, albowiem nadchodziły znów na niego ciężkie czasy.

Sama spraw a o zwalenie testam entu nie była jeszcze wcale stracona, nie brała jednak, z powodu sprężystości obrony, pomyślnego obrotu;

poczynała się przew lekać i ludzie poczęli o niej w ątpić—już zaś to sa­

mo było dla M aszki niemal klęską. K re d y t jego, który z początku spraw y ta k był odżył i rozkw itł, ja k jabłoń na wiosnę, począł się po­

wtórnie chwiać. Siedź, który był osobistym Maszki wrogiem i człowie­

kiem wogóle zawziętym, nietylko nie poprzestał na rozpuszczaniu w ie­

ści o złem położoniu swego współzawodnika, lecz postarał się, by w ąt­

pliwości co do pomyślnego zakończenia spraw y przedarły się i do p ra ­ sy. Poczęła się bezlitosna wojna praw na i osobista, M aszko bowiem starał się również szkodzić wszelkiemi siłami nieprzyjacielowi, a przy spotkaniach się z nim zachowywał się wprost wyzywająco. Nie przy­

nosiło mu to jed n ak korzyści. K re d y t staw ał się coraz trudniejszym, a wierzyciele, lubo spłacani dotąd regularnie, tracili ufność. Zaczęło się znów gorączkowe poszukiwanie pieniędzy w tym celu, by jednym długiem zepchnąć drugi i podtrzym ać opinię natychm iastowej w ypła­

calności. Maszko zużywał na to tyle intelligencyi i energii, że, gdyby uie zasadniczy fałsz w jego życiowych stosunkach, byłby z temi przy ­ miotami doszedł do sław y i wielkiego m ajątku.

(12)

Zw alenie testam entu mogło wszystko uratować, ale na to trzeba było czekać, a tymczasem wiązać rwące się tu i owdzie nici,—co było równie nie łatwem , ja k upokarzającem. Przyszło do tego, że w dwa ty ­ godnie po przeniesieniu się Połanieckich do Bigielów, gdy państw o M aszkowie przybyli do nich w odwiedziny, Maszko zmuszony był za­

żądać od Połanieckiego „przyjacielskiej usługi“—to jest, podpisania wekslu na kilka tysięcy rubli.

Połaniecki był z n atu ry człowiekiem uczynnym i raczej hojnym, ale miał swoją teoryę, która w spraw ach pieniężnych nakazyw ała mu być tru dn ym —i skutkiem tego podpisu odmówił, natom iast zaś uczę­

stow ał M aszkę swemi poglądami na kw estye pieniężne między przy­

jaciółm i.

— Grdy chodzi nie o obustrouny korzystny interes, rzekł mu, ale 0 usługę pryw atną, odmawiam podpisu z zasady; natom iast służę go­

tówką, o ile znajomy lub przyjaciel potrzebuje jej z powodu chwilowe­

go kłopotu, nie zaś z powodu rozpaczliwego położenia. W tym o sta t­

nim razie wolę zachować moją usłużność na później.

— To się znaczy, odrzekł sucho Maszko, że dajesz mi lekką n a­

dzieję wsparcia, gdybym zbankrutow ał.

— Nie. To się znaczy, że jeśli przyjdzie k atastro fa, wówczas, zaciągnąw szy u mnie pożyczkę, będziesz mógł schować to, co poży­

czysz, lub rozpocząć z owym kapitałem coś nanowo. Obecnie, rzucisz go ja k w przepaść, ze szkodą dla mnie, bez pożytku dla siebie.

Maszko obraził się.

— Mój drogi, rzekł: widzisz moje położenie w gorszem św ietle niż ja sam i niż je s t rzeczywiście. W łaśnie je s t to chwilowy kłopot 1 mały kłopot. Cenię twoje dobre chęci, ale dziś jeszcze nie oddał­

bym może moich widoków za twój gotowy m ajątek. T eraz zaś mam jeszcze jedną przyjacielską prośbę, mianowicie: żebyśmy nie mówili o tem więcej.

I obaj wrócili do pań: M aszko zły na siebie, że czegośkolwiek żądał, Połaniecki, że żądaniu odmówił. Jeg o teorya, iż w interesach pieniężnych należy być nieużytym, nieraz spraw iała mu podobne przy­

krości, nie mówiąc o szkodach, które mu w życiu przyniosła.

P rz y paniach jego zły humor powiększył się jeszcze z powodu porównania między panią M aszkową a M arynią. K u wielkiemu um ar­

twieniu Maszki, nic dotąd nie zwiastowało, by pani M aszkowa m iała zostać m atką, a co większa, zaufany lekarz, który znał ją od dzieciń­

stwa, począł wątpić, czy to kiedykolwiek nastąpi. N atom iast zachow a­

ła całą wysmukłość panieńskich kształtów i teraz zwłaszcza, w perka- lowej letniej sukni, w yglądała przy bardzo zmienionej i ociężałej M a­

ryni, nietylko ju k dziewczyna, ale ja k osoba młodsza o kilka lat. Po­

(13)

łaniecki, którem u się zdawało, że się już uporał z tym dziwnym pocią­

giem, jak i na niego w yw ierała, uczuł nagle, że ta k nie jest, że z powo­

du blizkiego sąsiedztwa, widując ją często, będzie coraz bardziej pod­

daw ał się jej fizycznemu urokowi.

Stosunek jego do żony stał się jednak od czasu zaręczynowego wieczoru Zawiłowskiego cieplejszy i M arynia była śmielsza, niż po­

przednio, to też teraz, po wyjściu Maszków, spostrzegłszy, że P o ła ­ niecki pożegnał się z M aszką zimniej, niż zwykle, i że wogóle był zły, spytała, czy się nie poróżnili.

Połaniecki nie miał zwyczaju mówić z nią o interesach, ale w tej chwili był niezadowolony ze siebie i uczuł ta k ą potrzebę wypowiedze­

nia tego, co mu ciążyło, ja k ą zawsze odczuwa człowiek, trochę egoista, m ający pewność, że znajdzie współczucie w oddauem mu sercu—więc rzekł:

— Odmówiłem Maszce pożyczki i szczerze ci powiem, że mi te­

raz przykro. On ma przed sobą jeszcze widoki ratunku, ale położenie jego je s t takie, że nim dojdzie do celu, może się przez lada przeszkodę przewrócić.—Ostatecznie, nigdy nie byliśmy z nim w przyjaźni, p ra ­ wie go nie lubię; razi mnie, gniewa, ale jed n ak życie stykało nas u sta ­ wicznie, a oprócz tego, ou oddał nam raz wielką przysługę. W praw ­ dzie oddawałoin i ja jemu usługi, ale teraz on znów ma nóż na gardle.

M arynia słuchała z przyjemnością tych słów, pomyślała bowiem, że gdyby Stach był napraw dę pod urokiem pani M aszkowej, to nie b y ł­

by pożyczki odmówił, a powtóre, w idziała w jego żalu dowód dobrego serca. Żal było i jej Maszków, ale, nie wniósłszy mężowi praw ie ża­

dnego posagu, nie śm iała go wprost prosić, by przyszedł im w pomoc, więc tylko spytała:

— Czy myślisz, że to musiało-by być stracone?

— Może tak , może nie, odpowiedział Połaniecki.

Poczem dodał z pewną chełpliwością:

— Odmówić to j a umiem. Bigiel ma większe serce.

— Tylko nie mówi T yś tak i poczciwy. N ajlepszy dowód, że ci to tak ie przykre.

— N aturalnie, że nie może być przyjemnie pomyśleć, że człowiek, choćby obcy, wije się tam, ja k wąż, z powodu kilku tysięcy rubli. J a wiem, o co chodzi. Maszko dał ostateczny term in na ju tro , przedtem szuka! wszędzie pieniędzy, ale szukał ostrożnie, nie chcąc robić hałasu ' przestraszać wierzycieli, a w ostateczności licząc na mnie. Otóż, wi- dzisz, ju tro nie zapłaci. Przypuszczam , że za kilka dni znajdzie jesz ­ cze tyle, ile mu potrzeba, ale tymczasem opinia jeg«» akuratności za­

chwieje się, a w położeniu, w jakiem je st, wszystko może być dla nie­

go zgubą.

(14)

P a n i M arynia poczęła patrzeć na męża, wreszcie rzekła z pewną nieśmiałością:

— A tobie byłoby to napraw dę trudno?

— Je śli chcesz prawdy, to wcale nie. J a mam tu naw et ze sobą książeczkę czekową, a wziąłem ją dlatego, żebym mógł zaraz zadatko­

wać, jeśli ja k ą ś kolonijkę upatrzę.

Poczem zaczął się śmiać:

— Ol rzekł: protekcya i współczucie dla dawnego adoratora! za­

czyna mi to daw ać do myślenia.

P an i M arynia również poczęła się śmiać, bo rada była, że rozja­

śniła tw arz męża, lecz, przecząc swoją wdzięczną główką, rzekła:

— Nie! to nie współczucie dla adoratora, tylko brzydki egoizm, bo sobie myślę, czy te parę tysięcy rubli w arte przykrości mojego Stacha.

W ówczas Połaniecki począł gładzić dłonią jej włosy.

— Ty jednak, rzekł: jesteś poczciwa kobiecinka z kościami.

Poczem spytał:

— No, więc decyduj: raz, dwa, trzy !—dać?

Ona nie odrzekła nic, tylko, ja k rozpieszczone dziecko, poczęła m rugać oczami na znak, żeby dać. Obojgu uczyniło się naraz wesoło—

jednakże Połaniecki ją ł udawać, że narzeka, i mruczeć:

— Oto co je s t być pod pantoflem. Włócz-że się tu człowieku po nocy i proś pana M aszki, żeby przyjął twoje pieniądze, dla tego, że tej oto rozpieszczonej figurze tak się podoba.

A jej serce zalewało się poprostu radością, że ją nazw ał „roz­

pieszczoną figurą.“—W szystkie jej dawne smutki, wszelkie niepokoje znikły, jak b y zaklęto temi słowami. Rozpromienione jej oczy p atrzy­

ły na męża z nieopisaną miłością.

Po chwili spytała:

— Czy to koniecznie zaraz musisz tam iść.

— N aturalnie. Maszko ju tro o ósmej jedzie do m iasta i będzie cały dzień latał.

— To każ sobie zaprządz biedkę B igiela.

— Nie! K siężyc świeci i niedaleko—pójdę piechotą.

To rzekłszy, pożegnał żonę i, zabraw szy ze sobą książeczkę z czo­

kami, poszedł. Po drodze myślał:

— Jednakow oż tę M arynię możnaby do rany przyłożyć. To takie złote stworzenie, że choćby człowiek chciał czasem zrobić jak ie szel­

mostwo—poprostu nie ma serca. D ał mi Bóg tak ą żonę, jakich mało na świecie.

I czuł w tej chwili, że ją kochał napraw dę. Czuł również, że mi­

łość sama w sobie, jako wzajemny pociąg isto t odmiennej* płci, nie je s t

(15)

jeszcze szczęściem, a źle skierowana może być naw et niedoli},; ale że natom iast naw et w yobraźnia ludzka nie potrafi wymarzyć większego szczęścia na świecie, ja k wielka i zarazem praw a miłość w małżeń­

stw ie.— „Nad to niemasz nic—mówił sobie Połaniecki: i pomyśleć, że to leży pod rękę, że to je s t przystępne dla każdego, że to rzecz jedynie dobrej i uczciwej woli, a ludzie depcą, po tym gotowym skarbie i po­

święcają spokój dla targan in y , a cześć dla bezczci!

T ak rozmyślając, doszedł do willi Maszków, której okna błyszcza­

ły, jak wielkie latarnie na ciemnem tle lasu. W szedłszy przez furtkę na oświecone księżycem podwórze i zbliżywszy się do ganku, ujrzał przez szyby przyległego do sieni pokoiku oboje Maszków, siedzących na nizkiej skręconej w ósemkę kanapce, przy której znajdow ał się sto­

lik z lampą. Maszko obejmował ramieniem stan żony, drugą zaś ręką, trzym ał jej dłoń, którą, to podnosił do ust, to zniżał, jak b y za coś dzię­

kował. N agle objął obu ramionami młodą kobietę, przyciągnął ją ku sobie i, przechyliwszy, począł namiętnie całować jej usta, ona zaś z rękom a, opuszczonemi bezwładnie na kolana, nie oddając mu pie­

szczot, ale też nie broniąc się, poddawała im się tak biernie, jakby by­

ła istotą, pozbawioną, zarówno woli, ja k krwi. P rzez chwilę Połaniecki

■widział tylko wierzch głowy M aszki, jego długie faw oryty, poruszają­

ce się od pocałunku—i na ten widok krew uderzyła mu do głowy.

Oblał go tak i sarn ukrop żądzy, ja k wówczas, gdy szukał tasiem ek od okrycia pani Osnowskiej— i tem bardziej palący, że spotęgowany całym szeregiem poprzednich pokus. Ten dziwny dla samego Połanieckiego czysto fizyczny pociąg, z którym oddawna walczył, odżył teraz z nie­

pohamowaną siłą. P rzez mgnienie oka zbudziły się w nim dzikie in- sty n k ta pierwotnego człowieka, który, na widok pożądanej kobiety w cudzem objęciu, wpada we wściekłość i gotów się o nią porwać za b a­

ry ze szczęśliwym współzawodnikiem. W raz z żądzą, zapiekła go za­

zdrość, nieprawa, nędzna i najniższa ze w szystkich rodzajów zazdro­

ści, bo czysto fizyczna, a jednak ta k nieokiełzana, że 011, który dopię­

ło co rozumował, iż tylko uczciwa miłość do żony może być praw dzi- wem szczęściem, podeptał-by w tej chwili to szczęście i tę miłość, byle módz podeptać M aszkę, a samemu chwycić w ram iona to wysmukłe ciało kobiece i pokryw ać pocałunkami tę tw arz lalki, bezmyślną i mniej piękną od tw arzy jego własnej żony.

Tymczasem ów widok przez szyby nietylko wzburzył go, ale stał urn się nieznośnym, więc poskoczywszy do drzwi, pociągnął gorączko­

wo za dzwonek—i myśl, że ów dźwięk, k tóry nagle rozległ się wśród ciszy, musiał przerwać m ałżeńskie pieszczoty, spraw iła mu jak ą ś dziką i złośliwą radość. Gdy służący otworzył drzw i, k a z ał się oznajmić,

(16)

sam zaś usiłował uspokoić się i ułożyć jako tako to, co m iał powie­

dzieć Maszce.

Po chwili Maszko wyszedł do niego, z tw arzy nieco zdziwioną.

— W ybacz, że przychodzę tak późno, rzekł Połaniecki, ale żona zburczała mnie za to, żem ci odmówił usługi, że zaś wiem, że w yjeż­

dżasz ju tro rano, przyszedłem dziś jeszcze, by tę sprawę załatwić.

N a tw arzy Maszki odbiła się tajemna radość. Domyślił się 011 od­

raził, że tak późne odwiedziny Połanieckiego mają ja k iś związek z ich poprzednią rozmową, nie spodziewał się jednak, że rzecz odraza pój­

dzie tak gładko.

— Proszę cię—rzekł. Żona moja jeszcze nie śpi.

I wprowadził go do tegoż samego pokoju, w którego w nętrze P o ­ łaniecki spoglądał przed chwilą przez szyby. P a n i M aszkowa, siedząc na tej samej kanapce, trzym ała w ręku nóż do rozcinania k a rte k i książkę, k tórą widocznio przed chwilą wzięła ze stolika. Zgaszona jej tw arz wydawała się spokojną, ale na policzkach widać było ślady świeżych pocałunków i usta m iała wilgotne, a oczy mgliste. W P o ła ­ nieckim znów zaw rzała krew i, mimo wszolkich wysiłków, by zacho­

wać się obojętnie, ścisnął ta k silnie podaną sobie rękę, że usta pani Maszkowej ściągnęły się, jak b y z bólu.

Jego zaś, z chwilą gdy dotknął jej ręki, mrowie przebiegło od stóp do głów. Było w samem jej podaniu dłoni coś tak biernego, że mimowoli przeleciało mu przez głowę, że ta kobieta nie je s t zdolną do żadnego oporu względem kogokolwiek, kto będzie miał odwagę i zu­

chwałość zdobyć się na prosty zamach.

Tymczasem Maszko począł mówić:

— W yobraź sobie, żeśmy obaj dostali burę: ty, żeś mi usługi od­

mówił, a ja , żem jej zażądał. Ty masz poczciwą żonę, ale i moja nie gorsza. Twoja wzięła mnie w obronę, a moja ciebie. Przyznałem się jej otw arcie do chwilowego kłopotu, a ona w yłajała mnie, żem tego od- razu nie uczynił. Oczywiście nie mówiła do mnie ja k praw nik, bo o tern nie ma pojęcia, alo koniec końcem powiedziała mi, żo pan P o ła ­ niecki słusznie mi odmówił, że trzeba wierzycielowi dać jak ąś pe­

wność i że tę pewność ona gotowa je s t dać na swojem dożywociu iw o- góle na wszystkiem, co je s t jej... W łaśnie dziękowałem jej za jej pocz­

ciwość w chwili, gdyś nadszedł.

Tu M aszko położył rękę na ram ieniu Połanieckiego:

— Mój kochany, rzekł: zgodzę się z tobą, źe tw oja pani jest naj­

lepsza w świecie istota, a zgodzę się tem bardziej, że mam świeży tego dowód, pod warunkiem jednak, iż mi przyznasz, żo moja nie gorsza. Nie powinno cię też dziwić, że chowam przed nią mojo kłopoty, bo dalibóg, dobrem gotów jestem się z takiem kochanem stworzeniem zawsze po­

(17)

dzielić, ale złe, tem bardziej chwilowe, zachowuję tylko dla siebie, i gdybyś jg, znał, tak ja k ja, tobyś się temu nie dziwił.

Połaniecki, który po-za całą pokusą, jaką dla niego była pani M aszkowa, nie miał wcale o niej wygórowanego pojęcia i bynajmniej nie uważał jej za zdolną do ofiar, pomyślał:

— Albo to je s t napraw dę dobra kobieta, i ja się mylę, albo Masz- ko okłamał j ą tak, iż istotnie uważa jego położenie za świetne, a kło­

pot za zupełnie chwilowy.

I głośno rzekł do niej:

— J a jestem człowiek ścisły w interesach, ale za kogo mnie pa­

ni ma, przypuszczając, że żądał-bym jak iejś pewności na m ajątku p a­

ni. Odmówiłem jedynie przez lenistwo i ogromnie się w stydzę,—od­

mówiłem dlatego, by w danym razie nie potrzebować jeździć do W a r­

szawy po nowe zapasy. W lato człowiek robi się leniuchem i egoistą.

A le wogóle chodzi o małą rzecz, i ludziom, którzy, ja k mąż pani, zaj­

mują się interesam i, takie kłopoty zdarzają się codziennie. N ieraz po­

trzebuje się pożyczki dlatego tylko, że własnych pieniędzy nie można na czas podnieść.

— I właśnie to mi się trafiło, rzekł Maszko, widocznie zadowo­

lony, że Połaniecki tak przedstaw ia sprawę jego żonie.

— Mama zajmowała się interesami, więc ja się na tem nie znam, w trąciła pani M aszkowa, ale dziękuje panu.

Połaniecki zaś począł się śmiać:

— W reszcie, co mi po pani poręczeniu. Przypuszczam na chwilę, ze zbankrutujecie, a przypuszczam w łaśnie dlatego, że nic podobnego państw u nie grozi: czy pani w yobraża sobie w takim razie mnie, pro­

cesującego panią i zabierającego jej dochody.

— Nie!—rzekła pani M aszkowa.

Połaniecki podniósł jej rękę do ust, ale przy wszelkich pozorach światowej grzeczności, wpił w nią usta ze w szystkich sił, a jednocze­

śnie wTe wzroku, którym na nią patrzył, była tak a namiętność, że ża­

dne wyznanie słowami nie zdołało-by jej więcej powiedzieć.

Ona zaś nie chciała dać poznać, że to rozumie, chociaż rozum iała dobrze, że ów pozór grzecznośei był dla męża, a moc pocałunku dla niej, rozumiała również, że się Połanieckiem u podoba, że jej piękność pociąga go,—najlepiej jednak rozumiała, że w tej chwili tryum fuje nad M arynią, o której urodę była jeszcze, jak o panna, zazdrosna, więc czu-

a przedewszystkiem głębokie zadowolenie miłości własnej.

Spostrzegła zresztą ju ż oddawna, że Połaniecki płonie przy niej --n ie była zaś naturą, ani tak uczciwą, ani ta k delikatną, by to mogło ją urazić lub zaboleć. Przeciwnie: budziła się w niej ciekawość, zajęcie i próżność. In sty n k t ostrzegał ją wprawdzie, że to je s t człowiek zu­

(18)

chwały, który w danym razie gotów je s t posunąć się za daleko—i myśl ta przejmowała j ą czasem obawą; ale gdy dotąd nie zdarzyło się jesz­

cze nic podobnego, sam a naw et obawa m iała dla niej pewien urok.

Tymczasem zaś rzek ła Połanieckiemu:

— Mama zawsze mówiła o panu, ja k o człowieku, którem u w każ­

dym wypadku można-by zaufać.

M ówiła to zwykłym sobie, wycedzonym głosikiem, co Połaniecki nieraz poprzednio wyśmiewał, ale teraz w szystko było w niej dla niego tem większą ponętą, więc, patrząc jej ciągle w oczy, rzekł:

— Niech i pani ta k myśli o mnie.

— Ufajcie-że sobie nawzajem, w trącił żartobliw ie Maszko, a j a pójdę do siebie przygotować co potrzeba i za chwilę sprawę zała­

twimy.

Połaniecki i pani M aszkowa zostali sami. N a jej tw arzy odbiło się pewne zakłopotanie, dla pokrycia którego poczęła poprawiać cie- nmik na lampie, on zaś zbliżył się szybko do niej i począł mówić:

— Będę szczęśliwy, jeśli i pani zechce tak samo myśleć o mnie.

J a jestem człowiek bardzo pani oddany, bardzo!.. Chciał-bym mieć choć przyjaźń pani... Czy mogę na nią liczyć?

— Tak.

— Dziękuję.

To rzekłszy, w yciągnął ku niej rękę, bo zresztą wszystko to, co mówił, zmierzało tylko do tego, by opanować je j dłoń. Ja k o ś pani M aszkowa nie śmiała mu jej odmówić, on zaś, chwyciwszy ją , oparł na niej usta po raz drugi, ale tym razem, nie poprzestając na jednym po­

całunku, począł j ą niemal pożerać. W oczach mu się zaćmiło. Chwila jeszcze, a byłby w zapam iętaniu chwycił i przyciągnął ku sobie tę po­

żądaną isto tę—tymczasem jednak w przyległym pokoju ozwały się skrzypiące bóty M aszki, co usłyszawszy, pierwsza pani M aszkowa po­

częła mówić spiesznie:

— Mój mąż wraca.

W tej chwili Maszko otworzył drzw i i rzekł:

— Proszę cię.

Poczein, zwróciwszy się do żony, dodał:

— K aż tymczasem przynieść herbaty, my zaraz wrócimy.

J a k o ż sam a spraw a nie zajęła wiele czasu. Połaniecki wypełnił czek i był koniec. A le M aszko poczęstował Połanieckiego cygarem i poprosił siedzieć, gdyż miał ochotę gawędzić:

— Znów walą się ua mnie kłopoty, rzekł: wybrnę, bo wybrnę.

Miałem nieraz do czynienia z większemi. Chodzi tylko o to, by słońce uprzedziło rosę i bym otworzył sobie jak iś nowy kredyt, lub jak ieś no­

we źródło dochodu przed ukończeniem spraw y i dla je j poparcia.

(19)

Połaniecki, cały wzburzony wew nątrz, słuchał tego początku zwierzeń z nieuwagą i żuł niecierpliwie cygaro. N agle przyszła mu j e ­ dnak niegodziwa myśl, że gdyby Maszko zginął z kretesem i żona jego stała-by się łatw iejszym jeszcze łupem.

W ięc spytał szorstko:

— Czyś ty pomyślał nad tein, co uczynisz, jeśli sprawę prze­

grasz.

— Nie przegram ,—rzekł Maszko.

— W szystko się zdarza—i sam najlepiej o tem wiesz.

— Kie chcę o tem myśleć.

— A jednak powinieneś.—rzekł Połaniecki z akcentem pewnej radości, której Maszko nie zauważył. — Co w takim razie zrobisz?

Maszko w sparł dłonie na kolanach i p atrząc ponuro w ziemię rzekł:

— W takim razie muszę opuścić W arszawę.

N astała chwila milczenia. Tw arz młodego adw okata staw ała się coraz posępniejszą — wreszcie zamyślił się i począł mówić:

— Niegdyś, za moich najlepszych czasów, znałem w Paryżu b a­

rona H irscha. Zetknęliśm y się kilk akro tnie i raz naw et wzięliśmy udział w jak iejś spraw ie honorowej. Czasem teraz, gdy mnie opadną zwątpienia, przypominam go sobie, bo on pozornie wycofał się z inte­

resów, a w gruncie rzeczy ma ich mnóstwo, zwłaszcza na wschodzie,

¿n am takich, którzy porobili przy nim m ajątki — bo tam ’pole otw arte na każdym kroku.

— Myślisz więc, że mógłbyś się do niego udać?

— Tak. A le prócz teg^o mogę sobie także w łeb strzelić...

Lecz Połaniecki nie wziął tej groźby poważnie. Z krótkiej tej rozmowy przekonał się o dwóch rzeczach: naprzód, że Maszko, mimo swej pozornej pewności, myśli często o możliwej ruinie, a powtóre, że na ta k i w ypadek ma nawet plan, może fantastyczny, ale gotowy.

Lecz Maszko otrząsnął się nagle z posępnych widzeń i rzekł:

— Moja siła zawsze leżała w tem, żem nigdy nie myślał o dwóch rzeczach na raz. D latego myślę wyłącznie o sprawie. Wiem, że tam ten

;° tr robi wszystko, żeby mnie zgubić w opinii, ale ja drwię z opinii 1 chodzi mi tylko o sądy. Gdybym się zarw ał przedwcześnie, mogło-by

i na nie źle wpłynąć. Rozumiesz? Uważano-by wówczas całą sprawę za rozpaczliwy wysiłek tonącego, który się chwyta czego może. Otóż

*ego nie chcę. D latego muszę uchodzić za człowieka stojącego na sil­

nych nogach. J e s t to smutna konieczność, ale nie wolno mi być teraz naw et oszczędnym, nie wolno zmniejszyć skali życia. J a k mnie widzisz, niam kłopotów po uszy, zresztą któż o tem lepiej wie od ciebie, k tóry nii dajesz pożyczkę. A jednak wczoraj jeszcze targow ałem W ybórz,

2

(20)

znaczny m ajątek w Rawskiem, jedynie dlatego, by moim wierzycielom i przeciwnikom zasypać piaskiem oczy. Powiedz mi, ty znasz dobrze starego Zawiłowskiego?

— Od niedawna. Poznałem go przez młodego.

— Aleś mu się podobał, bo on ogromnie podziwia ludzi ze szla- checkiemi nazwiskami, którzy robi)} m ajątki. Wiem, że on sam je s t własnym plenipotentem, ale się starzeje i gnębi go pedogra. J a mu podsunąłem kilka myśli — więc, gdyby ciebie o coś spytał — poleć mu mnie. Rozumiesz, że nie chcę dobrać się do jego kasy, chociaż jako pełnomocnik miałbym jakieś dochody, które-by ogromnie mi się p rzy ­ dały, ale głównie chodzi mi o to, by się rozgłosiło, żem został pełnomo­

cnikiem takiego milionera. Czy prawda, że on dla młodego chce zrobić ordynacyę z m ajątków poznańskich?

— Tak opowiada pani Broniczowa.

— To byłby dowód, że to niepraw da — ale w szystko na świecie je s t możliwe. W każdym razie i ten młody weźmie za żoną jak iś posag, a ja k o poeta niem a pewno najmniejszego pojęcia, ja k się z takiem i rze ­ czami obchodzić. Mógłbym mu również posłużyć radą i pomocą.

— Muszę ci w jego imieniu stanowczo odmówić, albowiem jego interesam i przyrzekliśmy się zająć w przyszłości my, to je s t ja i Bigiel.

Maszko zmarszczył się nieznacznie i odrzekł:-

— Mnie też nie chodzi o jego interesa, tylko o to, bym mógł lu­

dziom powiedzieć, że jestem pełnomocnikiem Zawiłowskiego, bo rozu­

miesz, że nim się wyjaśni, którego Zawiłowskiego, mój k re d y t może na tem tylko zyskać.

— Wiesz, że j a się nigdy nie wdaję w cudze spraw y, ale powiem ci szczerze, że dla mnie to byłaby straszna rzecz tak istnieć, tylko kredytem .

— Spytaj się największych milionerów w świecie, czy porobili m ajątki na innej podstawie.

— A ty spytaj wszystkich bankrutów, czy się nie zarwali z ta- kiejże przyczyny.

— Co do mnie, przyszłość to pokaże.

— T ak — rzekł w stając Połaniecki.

M aszko podziękował mu jeszcze za pożyczkę i obaj przeszli na herbatę do pani, która spytała:

— Cóż? spraw a ju ż załatwiona?

A Połaniecki, którego znów w strząsnął jej widok i który nagle przypomniał sobie, że przed chwilą powiedziała mu: „mąż w raca!"

jak b y ju ż współwinna, odpowiedział jej, nie zw ażając na Maszkę:

(21)

— Między mężem pani a mną, już załatw iona, między nami dwoj­

giem — jeszcze nie.

P ani Maszkowa, jakkolw iek miała krew chłodną, zmieszała się jednak, jak b y przestraszona jego zuchwalstwem, Maszko zaś spytał:

— J a k to?

— T ak-to — odpowiedział Połaniecki — że pani przypuszczała, iżbym był zdolnym żądać poręczenia na jej m ajątku — i tego nie mogę jej dotąd darować.

P ani M aszkowa spojrzała na niego swemi niewyraźnemi, szaremi oczyma, jak b y z pewnym podziwem. Zaimponowała jej jego śmiałość i przytomność umysłu, z jaką umiał nadać przyzwoity tow arzyski obrót swym słowom. W y d ał jej się przytem w tej chwili urodziwym m ężczy­

zną, bez porównania urodziwszym od jej męża.

— Przepraszam — rzekła.

— To nie pójdzie łatwo. Ani pani wie, ja k i ze mnie zawzięty i mściwy człowiek.

Wówczas odpowiedziała z pewną kokieteryą, ja k istota świadoma swego uroku i swej mocy:

— Nie wierzę.

On zaś siadł koło niej, i wziąwszy nieco niepewną ręką filiżankę, począł poruszać łyżeczką herbatę. O garniał go -coraz większy niepokój.

N ieraz przedtem nazywał panią Maszkowa, jeszcze za jej panieńskich czasów, rybą, a teraz czuł ciepło bijące przez lekkie ubranie od jej ciała i doznawał takiego w rażenia, jak b y go ktoś obsypywał skram i.

Znów przypomniały mu się jej słowa: „mąż w raca“ — i serce poczęło mu zapływ ać falami krwi, gdyż zdało mu się, że tak mogła ozwać się kobieta, już gotowa i przygotow ana na wszystko. J a k iś głos mówił mu w duszy:, „to je s t tylko kw estya sposobności!“ — i na tę myśl, rozkieł- znana jego żądza zmieniała się zarazem w ja k ą ś rozkiełznaną radość- P rzestał do reszty nad sobą panować. Przez chwilę począł szukać stopą jej stopy, lecz nagle samemu wydało się to zbyt grubom i pro- stackiem . Pow iedział sobie wreszcie, że gdy chodzi już tylko o czas i sposobność, trzeba umieć czekać. Przew idyw ał, że czqs przyjdzie, sposobność się znajdzie—i w dreszczach, jak ie go przejmowały na samą tę myśl,—odnajdował zapowiedź przyszłych palących uniesień.

Tymczasem było mu ciężko, musiał bowiem podtrzymywać ro z­

mowę zupełnie niezgodną ze swym nastrojem i odpowiadać Maszce, który wypytywał o przyszłe zam iary Zawiłowskiego, co do urządzenia sobie życia, i o rozm aite tym podobne rzeczy. W reszcie począł się że­

gnać, ale przed odejściem, zwróciwszy się do Maszki, rzekł:

— J a k ie ś psy opadały mnie po drodze, a zapomniałem laski; po­

życz mi swojej.

(22)

Żadne psy nie opadały go po drodze, ale cliodziło mu o pozostanie choć przez minutę sam na sam z panią Maszkową, to też gdy Maszko wyszedł, zbliżył się do niej szybko i ozwał się, jakim ś przytłumionym, nieswoim głosem:

— P an i widzi, co się zo mną dzieje?

Ona widziała istotnie jego wzburzenie, jego świecące żądzą oczy i rozdęte nozdrza—ogarnął ją nagle niepokój i obawa, lecz on pam iętał tylko jej słowa: „mąż w raca“, i jedno tylko poczucie: niech się stanie co chcel — i ten sam człowiek, który przed chwilą mówił sobie, że trzeb a umieć czekać, teraz, staw iając wszystko w mgnieniu oka na je ­ dną k a rtę , szepnął:

— J a panią kocham.

A ona s ta ła przed nim ze spuszczonemi oczyma, ja k b y ogłuszona i zmieniona w słup, pod wpływem tych słów, od których musiało się ju ż zacząć proste przeniewierstwo, a zatem nowa epoka w jej życiu.

O dw racała tylko nieco głowę, jakby pragnąc uniknąć jego wzroku.

N astało milczenie; słychać było tylko zdyszany nieco oddech P ołanie­

ckiego. Lecz w przyległym pokoju ozwaly się znów skrzypiące buty Maszki.

— Do jutra! — szepnął Połaniecki.

1 w tym szepcie było niemal coś rozkazującego. P a n i M aszkowa stała ciągle bez ruchu, ze spuszczonemi oczyma — ja k słup.

— Oto je s t laska — rzek ł Maszko. — J a ju tro rano wyjeżdżam do m iasta i wrócę dopiero wieczorem. Je śli będzie pogoda, to może państw o zechcecie odwiedzić moją pustelnicę.

— Dobranoc — rzekł Połaniecki.

i po chwili znalazł się na pustej, oświeconej przez księżyc, drodze.

Zdaw ało mu się, że wyskoczył z płomieni. Cisza nocy i lasu była czemś lak sprzecznem z jego wzburzeniom, że uderzyła go jak b y coś nadzwy­

czajnego. Pierw szem wrażeniem, ja k ie potrafił uświadomić, było po­

czucie, że skończyła się jego w ew nętrzna walka, skończyły się w aha­

nia, że mosty już spalone i że stało się. J a k iś glos wew nętrzny począł mu krzyczeć w duszy, iż stało się przedewszystkiem to, że je s t nędzni­

kiem, ale właśnie w tej myśli tkw iła jak aś desperacka ulga, albowiem mówił sobie, że skoro tak jest, więc musi zgodzić się na siebie, jako na nędznika, a w takim razie „niech w szystko przepada i niech w szystko dyabli biorą.“ Nędznik nie potrzebuje przynajm niej walczyć ze sobą i może dać sobie folgę. Tak jest! stało się i mosty spalone! Sprzenie­

wierzy się M aryni, zdepce jej serce, zdepce uczciwość, zdepce za­

sady, na których budował życie, ale wzamian będzie miał panią Ma- szkową! T eraz jedno z dwojga: albo ona oskarży go przed mężem i j u ­ tro nastąpi pojedynek— co jeśli się stanie — to niech się stanic! — albo

Cytaty

Powiązane dokumenty

ty duch, a ciemnościami był wróg jego Aryman; póki światła nie było, nie było cieniu i przeto nie było ciemności; zło nie powstało wpierw nim było

w ał się Aleksander G ąsiewski, który w ciągu lat przejął się bardzo metodą, jaką obserwował po-za kordonem, posługiwał się nią i staw ał się nieraz

ideału lo giczne go (m etafizycznego) praw

robionego dziś języka. Dajcie nam porządną rozwijający umysł naukę składni; ta myśl naszą rozjaśni, da rozum, który na straży czystości języka stanie i

W pierw szym peryodzie, który się z XII wiekiem już zam yka, juryzdykcya tylko kasztelańska (castellanatura) przechodzi w zakres sądow nictw a patrym onialnego z

Pani starościna oczy miała pil- zwrócone na zwierciadło, a własne jćj ręce pracowały nad mala- na JfJ5 którćj nie była kontenta, bo się rzucała i

Gdy wszystko było skończone, dopiero wówczas spojrzał na zegarek i odetchnął z ulgą. Miał jeszcze do odejścia kuryerów dwie godziny. ktoś śmiał, się

go, i do _ odmiennej ordynacyi Bodzanty biskupa k ra ­ kowskiego z 1359 roku (52). Spór ten, w którym szlachta postanowiła areszt położyć na wszystkich