.NS 1 (1136). W arszawa, dnia 3 stycznia 1904 Tom X X III.
T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y N AUK OM P R Z Y R O D N I C Z Y M .
P R E N U M E R A T A „W S Z E C H Ś W IA T A 11.
W W a r s z a w i e : rocznie rub. 8> kw artalnie rub. 2.
Z p r z e s y łk ą p o c z t o w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.
Prenumerować można w Redakcyi W szechśw iata i we w szystkich księgarniach w k raju i zagranicą.
R edaktor W szechśw iata przyjm uje ze spraw ami redakcyjnem i codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.
A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A N r . 118.
rozpoczynającym się dw udziestym trzecim roku swego istnienia W szechśw iat prag n ie utrzy m ać się n a stanow isku o rg an u p rzy ro d n i
ków polskich. Chce, żeby w nim odzw ierciedlały się w szystkie sp ra
wy, zajm ujące przyrodników wogóle, a badaczów polskich w szcze
gólności. Nie od dzisiaj m yśl ta kieruje usiłow aniam i naszego pism a, a jakkolw iek nie m ożem y się poszczycić doskonałością rezu ltató w d o ty ch czasowych zabiegów , k u jej urzeczyw istnieniu podjętych, nie w ątpim y, że przyszłość, m oże niedaleka, pozwoli nam oglądać owoc naszej pracy. W isto cie bowiem dążenia naukow e w ykazują u nas ciągłe, choć powolne, postępy i tru d n o b y było w yobrazić sobie dzisiejsze nasze społeczeństwo pozbawio- nem lite ra tu ry książkowej; i peryodycznej we w szystkich gałęzi ach wiedzy i um iejętności.
Myśl naukow a polska zaczyna rozw ijać skrzydła do lotów sam odzielnych.
Jesteśm y w tej chw ili naocznym i św iadkam i, ja k za jej spraw ą potężnym w strząśnieniom ulega kunsztow ny gm ach dotychczasow ych, najbardziej za sadniczych poglądów n a m ateryę. Na w szystkich polach działalności b a dawczej sp o ty k am y zasłużone im iona rodaków naszych. W zrastają zastępy czytelników książki naukow ej.
W szechśw iat nie przeceniał nigdy swego znaczenia i nie przypisyw ał sobie roli przew odniej. Ma jednak praw o żądać uzn an ia dla swego c h a ra k te ru w iernego i bezstronnego pośrednika pom iędzy w arsz ta ta m i nauki a spragnioną jej posiewu rzeszą. Niemniej otw arcie przypom ina, że nigdy nie m iał najdalszego n aw et udziału w żadnej robocie, niezgodnej z niepo
kalan ą czystością i surow ą pow agą nauki.
Od p o czątk u swego istn ien ia pismo nasze prow adziło ciężką walkę
z brakiem środków m atery aln y ch . Cofnąć się jed n ak przed trudnościam i
nie pozw alała m u w iara w doniosłość społeczną jego zadań. Z w iarą tą
rozpoczyna rok now y i z n ią zw raca się o poparcie do swych czytelników ,
nie w ątp iąc o ich życzli wości.
P rzeciągły świst. P udło w agonu konw ul- syjnie drgać zaczyna i tem po postukiw ali kół o szyny staje się coraz silniejsze. W oknie m ignął obraz sm ukłego ciem nego kom ina fabrycznego. N apraw o i nalewo zaczyna
ją tłoczyć się zabudowania. To... Kielce.
W rozdole długa zielona plam a. Na tle jej nieco unoszą się dość rzadko rozsiane p stre kanciaste k o n tu ry kam ienic. Gdzieniegdzie w ystrzeli do góry „drapacz n ieb a“ p rzy słonięty do krępego korpusu fabryki. J e d na zaledwie filigranow a wieżyca odcina się od tła nieba, a obok niej mniej śmiało u n o si się przysadzista dzwonnica. W ięc takie są Kielce? S tacy a. Z giełk i zamieszanie tow arzyszy zabiegom rzeszy podróżnej oko
ło w ydobycia siebie i tobołków z pudel w a
gonowych. K ażdy śpieszy opuścić klatkę do przewożenia ludzi z udziałem pary, by dopaść coprędzej w ehikułu. Pow ierzyw szy | się przew odnictw u bluzy niebieskiej znajdu- } jem y się niebaw em znow u w klatce, m niej
szej jed n a k niż poprzednia, i to do tyła, że nie decydujem y się dać swobody położenia kończynom, a oparcia plecom w obawie, byśm y nie byli powodem rozszycia się arki kołowej, nieobliczonej oczywiście na tęższą, a m ającą pochop do w ygody zaw artość.
Przed szybami k aretki przem ykają się „ka- | m ienice“. W ehikuł jedn ak z tak ą w erw ą j tańczy po bruku, że niepodobna kojarzyć wrażeń. Stajem y u kresu u trząsan ia się.
U sunąw szy z powierzchni swej nieuniknio
ne, acz niekoniecznie niezbędne dodatki, n a byte w podróży, i zadawszy pracę narządom traw ien ia w ym ykam y się „na m iasto Ulice w yglądają jak by dopiero wczoraj świeżo a naprędce zostały w ykrojone. K am ienie
M 1 b ruk u jeszcze nie zdążyły się w y
zbyć kanciastości. K upki cegieł spojone w niepozorne kam ienicz
ki spraw iają wrażenie czasowego um eblowania ulicy. W szystko to szare lub p stre i niby naprędce łatane, jakby nie obeschłe jeszcze należycie na słońcu. M ijając jed- nę z u lic z e k dobiegających z p ra wej strony do ulicy kolejowej, spostrzegam y w końcu m ury świą
tyni. Skierow ujem y się w tam tę stronę. N a w ypukłym placu podm urow anie poszczerbione w p aru miejscach wschodami ug n iata korab fary. U jednego jej rogu rozsiadła się krępa dzwonnica. Nieco opodal, gdyby na straży u wejścia, na podm urow a
niu przykucnęła kapliczka. Szlakiem z płyt
„m arm uru" kroczym y ku wejściu i stajem y pod po krytą m alowidłam i naw ą kościoła.
P strość barw rozprasza uwagę i zniew ala do odruchowego rozglądania. W trakcie tego w półcieniu niedaleko od wejścia n a tle ścia
ny spostrzegam y zarysy płaskorzeźby. Po zbliżeniu się przekonyw am y się, że jest to postać Bogarodzicy w ykuta z błyszczu oło
wiu. J e s t to zabytek z czasów świetniejsze
go rozw oju kopalnictw a. Trzy takie posągi są w gub. kieleckiej, a tablica umieszczona obok jednego z nich, mianowicie w K ar- czówce, opiewa:
R o k u ty sią c szesset czterdzieści szostego W ilią M atki B o sk iey G ru d n ia dnia siodm ego T rz y b y ły G rana w ielk ie w ykopane
W G órze M ach new ski, ale ta k nazw ane N ajsw iiętsza M atka, A ntoni, B a rb a ra T u d la K orczów ki w spaniała Ofiara A to za B isk u p stw a P io tra G ębickiego K ra k o w sk ie y K a te d ry X ięc ia S iew ierskiego S ta ro sta C zechow ski k az ał ich obrobić B y tem i S tatu a m i K ościoły ozdobić W K ielcach K a te d rz e M a ry a zostaie W B orkow icach A ntoni to Pism o zeznaie H ila ry M ala ze W s i N iew achlow a On to w ynalazł Masz w ieść co do słow a X ia d z A n d rz ey K u zn ia rsk i G w ardyan tu te y sz y Z A rchiw um ułożył te szesnascie W ie rsz y .
Tablica ta, umieszczona w bocznej nawie- kapliczce, jest w takim stanie, że niedługo stanie się nieczytelną. W gorszym jest po
sąg—podnóże usiane jest sześciankami błysz
czu; pochodzi on z licznych brózd, ręką
j
w andala w posągu w ydłubanych. Cała ka-
J pliczka, zaśmiecona i obdarta, jest dosadnym
W SZ E C H ŚW IA T 3 obrazem, ja k u nas byw ają cenione pam iątki.
Niedaleko stąd m am y d ru g i tego obraz. Na górze Machnowskiej, gdzie owe bryły ołowiu były znalezione, staraniem mieszkańców sta
nął skrom ny poińniczek ku przekazaniu po
tomności o ciekawem zdarzeniu i imieniu jego sprawcy, H ilarego Mali. Dziś na tern miejscu tylko gruzy podw aliny znajdujemy.
Szczątki tablicy obok w kaw ałkach, poryso
wane, nurzają się w kurzu. U płynie jeszcze trochę czasu, a wrosłe w ziemię znikną zu
pełnie z powierzchni, albo zabiegliwa wie
śniaczka użyje je na podm urów kę do pieca wraz z resztą szczątków pom nika. A jest to jeden z bardzo niewielu zabytków, jakie ręka ludzka zostaw iła świadomie k u upa
m iętnieniu dziejów kopalnictw a. Tylko cm entarzyska pracy kopalnianej, jakie n a
potykam y w tej okolicy: wzgórza podzioba- ne raz po razie dołam i czy to od zapadnię
tych świetników, czy od szybów próbnych, w arpy (kupy skały jałowej wyrzuconej z szy
bu) porosłe zielskiem, niekiedy trochę krusz
cu z w arpy wyzierającego, świadczą o lep
szych czasach ty ch odłogiem dziś leżących łysin. Dziś tylko kopcące niebo kom iny pieców w apiennych są jedynem i przedsta
wicielami przem ysłu, w górach, otaczających Kielce, biorącego strawę.
Szereg długich szyj widzimy z rozm ai
tych stron m iasta. Cztery przysiadły się tuż pod m iastem u niewielkiej, mocno nad werężonej, poobdzieranej w wielu miejscach i świecącej nagiem i skałam i góry. To Ka- dzielnia. Z nana je s t dobrze każdemu kielcza- ninowi. Starszym pokoleniom służyła za cel niedzielnych wycieczek za miasto. Uczniacy,
„przeskrobaw szy“, w jej jaskiniach chowali się od kary, lub ci, którym przygody R obin
sona K rnzoe spać nie dawały, układali plan wędrówki w nieznane kraje. Tu też D yga
sińskiego rówieśnicy daninę nastrojow i wie
ku składali. N a jej um ajonych zielenią ja łowca zboczach „na traw ie1' odbywały się pikniki i m ajówki. Bo też wspaniale usy
tuow ana je s t ta niepozorna góra. Tuż pod m iastem położona otw iera widok wspaniały:
z jednej strony rozściela się panoram a Kielc, zielonej plam y w nizinie, w któ rą zostały wciśnięte grupy domów i św iątyń. Na lewo ku północy nizina wydym a się w pokaźną górę, na której oparte o siny las rozparły
się m ury klasztorne Karezówki, z pośród których w ym yka się pod niebo wieżyca ko- ściołka. Na zachodzie siną smugą snuje się pasmo górskie, obrosłe borem. A i sa
m a góra niepozornością grzeszy tylko zda
ła. J u ż gdy po ścieżynie od szosy pnie
my się wśród czepiających się odzieży ram ion jałowcow ych krzaków, widok roz
ścielający się przed naszemi oczyma co
raz bardziej się urozm aica. G dy stanie
my na najw yższym jej punkcie wśród grupy skał, stanow iących kraw ędź polany we
w nętrznej, spostrzegam y dopiero, że w raże
nie, jakie sprawia, nie może służyć za charak
terystykę góry. G dy od wejścia z szosy (ze strony południowo-wschodniej) góra stopnio
wo się podnosi z ponad pola, z innych stron, przeciwnie, uryw a się ścianami pionowemi.
Oprócz tego w środku zam iast spodziewa
nych cyplów skalnych—polana nieckowato wgłębiona w górę o wolnym spadzie ku północy, gdzie, nie tam ow ana ścianą skał, otrzym uje wylot. W taki sposób góra na- ogół m a postać podkowy, a jeszcze lepiej — kształt diiny. Brzegi tej podkowy są moc
no poszarpane robotam i górniczemi; stąd kilka poziomów tarasow ato do siebie się ma
jących. Pow ierzchnia góry jest dziwnie niejednakowa; w jednem miejscu czujemy pod nogami g ru n t zupełnie miękki, w innem zaledwie nikłą w arstew kę ziemi rodzajnej, a tu lub owdzie sterczy szczera skała. J e żeli się przyjrzym y ścianom skał, zjawisko w tej chwili staje się zrozumiałe. M amy tu niby przekrój górnych warstw góry. Ściana cała składa się jak b y z dużych kafli skal
nych porozcinanych szparami; szczeliny te nie są puste wypełnia je glina. Niekiedy są wąskie, ledwie dostrzeżone, w innem miejscu tw orzą już istotną studnię; wreszcie tu lub owdzie skała zawiera całą olbrzymią lukę, wypełnioną gliną- Zw ykle od takich wgłębień w dół w skałę wżera się kanał, który ju ż to się zwęża, już rozszerza, zmie
niając kierunek, załamując się. Od wierz
chu k anał w ypełnia glina, niekiedy jednak po paru zakrętach, staje się wolnym od niej i wtedy, zajrzawszy, przekonyw am y się, że jest to loch n a tu ra ln y ' o ścianach wytapeto- w anych kalcytem i dnie czerwoną gliną wy- słanem. W łaśnie na południowo-zachod
niej ścianie skały jeden taki kanał rzuca się
4 W S Z E C H ŚW IA T JM® 1 w oczy. Jeżeli pójdziem y wzrokiem za je
go biegiem spostrzeżem y, że w dole w yra
sta w paszczę jaskini. Pozbieraw szy końce szat w garście i uw olniw szy się od kapelu
sza, zgięci, a raczej zwinięci na podobień
stwo try lo bita wślizgujem y się do o tchłan i.
M rok i chłód nas otacza. Nogi więzną w grzęzkiem błocie, a za kołnierzem czujemy chłodną kroplę, któ ra ju ż zdążyła zdradziecko się wślizgnąć pod odzież. P rzy m igocącem św ietle zapałki usiłujem y rozpoznać zarysy jask in i, jed n a k narazie napróżno; zaledwie niew ielką plam ę świetlną w idzim y nad so
bą; reszta stropu ginie w m roku. Pow oli oko zaczyna przenikać ciemności. Zdajem y sobie spraw ę, że w ypukły strop „m arm uro
w y 1' u brzegów podm yty, a na całej po
w ierzchni sączący w tysiącu kropelek wodę w apienną ciągnie się, ub ran y w m ałe i w ię
ksze stalak ty ty , dalej pod poziom pokładu, n a którym stoim y i że nogi nasze grzęzną w nam ule. W p a rty weń kij dopiero na głę
bokości conajm niej łokcia spotyka skałę tw ardą. Niemal pośrodku jask in i natrafiam y na d ó ł—stąd m iał być w yjęty ogrom ny „ka
pelusz" szpatu (szpat w apienny = kalcyt).
B y ł to oczywiście stalagm it. Niewielkie stalagm iciki o postaci grzyba odwróconego, całe z k alcy tu prętow ego, m ożna n apotkać tu lub owdzie w glinie. W kilku m iejscach ja sk in i m rok zdaje się być gęstszy, niżeli w innych. Skierow ujem y się poom acku w tam tę stronę. S trop coraz bardziej się pochyla, wreszcie zaw adzam y oń włosami.
Schyleni posuw am y się dalej i w łazim y w gardziel... ku ry tarza. Stuknąw szy zkolei kilkak ro tnie m łotkiem , w jednem m iejscu otrzym ujem y dźwięk odm ienny. P rz y jrz a wszy się skale, spostrzegam y, że jest w tem m iejscu in n a —spękana i p ły to w ata. Z abie
ram y się do niej i niebaw em w yłam ujem y okazałą płytę, której dolna pow ierzchnia usia
na je st m isternie ugrupow anem i w gw iazd
ki i „szczotki1' kryształkam i. Zachęceni tą pierw szą zdobyczą, usiłujem y przeniknąć wzrokiem m roki k u ry ta rz a podziem nego, ale napróżno. N iestety, nie m ożem y i w in n y sposób zadośćuczynić palącej nas ciekaw o
ści—k u ry tarz staje się ta k wąski, że trzeb a chyba posiadać gibkość g a d u i skupić się w jed n y m tylko wym iarze, by się tu p rze
ślizgiwać. ■ W ycofujem y się tedy do g ro ty
i zaw ieram y z nią bliższą znajomość; w jed
nym. z jej rogów w głębi znajdujem y drugi kury tarz, tak samo jedn ak najeżony niedo
godnościam i podróży. Pow ierzchnia jego ścian, pokryta naciekiem kalcytow ym , w nie
któ ry ch miejscach je s t ciekawie in k ru sto wana: ze stropu zwisają sople; w m iarę po chylania się stropu i zbliżania się do kierun
ku prostopadłego kora kalcytow a staje się donioślejszą, a powierzchnia jej usadzona sterczącemi wierzchołkam i rom boedrów kal
cytu. G rupy te krystaliczne okryte są rdzawo - czerwonym m atem osadu, co nadaje im pew
ną powagę w yglądu w porów naniu z bły
skotliw ą grą św iatła takich sam ych gdzie
indziej zgrupow ań, wdzięczących się poły
skliwą powierzchnią. B rak św iatła dzien
nego nie daje nam możności dokładniejszego wejrzenia w szczegóły tego wspaniałego utw oru, przem yśliwając więc nad pokona
niem przeszkody, wpadam y na m yśl szuka
nia wychodni, co tem bardziej je s t praw do
podobne, że grotę oddziela od św iatła dzien
nego niezbyt grub a ściana skały, ja k to m ożna wnosić z jej położenia od wejścia, a k u ry tarz m a kierunek ku miejscom eks- ploatacyi skały. W istocie w jednem m iej
scu, u podnóża odkrywki, przysłoniętą nieco rum ow iskiem znajdujem y wychodnię k u ry tarza, k tó ry tu rozdym a się, jak b y postano
wiwszy zaprezentow ać nam dekoracyę swych ścian w całej okazałości. N adom iar m am y tu i przecięcie inkrustacyi kalcytowej, które nas poucza, że zaczyna się ona prom iennem i w yrostam i zrostków prętow ych kalcytu, dol- nem i końcam i w yrastających z bezkształtne
go przyw arstku na skale tw ardej. Z akoń
czenia zrostków sterczą ku w nętrzu k u ry ta rza w postaci owych właśnie romboedrów.
W niektórych m iejscach spostrzegam y, że k ry ształy prętow e k alcytu w yrastają z ziar
nistej zbitej m asy krystalicznej, nadzianej białem i kulkam i. D ają się one wyłuszczyć.
Zupełnie okrągłe o matowej powierzchni zdają się jak by z najczystszego cukru w y
krojone; inne znów o powierzchni chropawej m ienią się tysiącem smug św ietlnych. T a niespodzianka zniew ala nas bliżej rozejrzeć się po górze. K roczym y od łom u do łomu.
W ysokie ściany niekiedy o w yraźnie zazna
czonym biegu, jak b y w arstw w p ły ty spra
sowanych, pstrzą się drzew iastem i ry su n k a
JS6 1 W SZ EC H ŚW IA T 5 mi. Te „ d en d ry ty “ w odziann żelaza—drze
wiaste postaci nacieku, jak i zostawiła woda prześlizgująca się po szczelinie, której ścianę ongi stanow iła ta powierzchnia skały.
Niekiedy spostrzegam y w tw ardej skale w y
rwę, wgłębienie wypełnione czerwoną gliną.
Od w yrw y najczęściej idzie w głąb żyła kal- cytowa.
Całe zbocza góry po k ry te są skałam i syp- kiemi. Niekiedy spotykam y tu te same ciemno-czerwone gliny, częściej jednak pia
sek żółtawy. W paru miejscach piasek ma dziwny wygląd. Zam iast barw y żółtej, czer
wonawej staje się biały. Po bliższem w ej
rzeniu spostrzegam y, że nie jest jednostaj
n y —w arstw y o drobnem okrągłem ziarnie z blaszkami białemi, podobnemi do miki, prześciełają się—kaolinem? Czyżby to isto t
nie m iał być kaolin? W śród glin, na wapie
niu?!... Dalej w jam ie spostrzegam y jakąś dziwną z w yglądu skałę. Na oko, zdaleka, powiedzielibyśmy... siarka? Biorąc do ręki, przekonyw am y się, że z siarką nic wspólne
go nie ma. A jed nak w ygląd jej nic nam nie mówi. Za to kw as solny zniewala skałę samę do przemówienia. Syk burzącej się powierzchni powiada nam, że m am y do czy
nienia z węglanem. Id ąc dalej, u podnóża góry dochodzimy do pieca. Tuż w obszer
nym łomie ścielą się ogromne głazy, odwa
lone od prostopadłej ściany skały. W tw a r
dej skale, "gdyby olbrzym ia ran a w zdrowem ciele, luka —„studnia" w ypełniona czerwoną plastyczną gliną. Je st ona bardzo podobna do nam ułu w jaskini, daleko jednak m ię
ksza, i daje się urabiać w palcach ja k ciasto.
Te gliny czerwone, jak b y laterytow e, pia
sek o dziw nym wyglądzie, kaolin, rum ow i
sko wapienne, wszystko to odziewające zbo
cza góry, w ypełniające „studnie" i jaskinie... [ jak b y płaszczem zew nętrznym okrywające,
odgradzające od atm osfery w ygląda tak, | jak b y miało jakiś ściślejszy związek z w a
pieniem samym. N adom iar dowiadujem y się, że w studniach, gniazdach glin czerwo
nych znajdow ano galenę. Okazy zaświad
czyły, że się nie mylono. Isto tn ie są to ty powe sześciany łupliwości m inerału, z w ierz
chu zamulone gliną, w przełam aniu ukazu- | jące charakterystyczną błyszczącą m etalową j schodkow atą powierzchnię. Skierow ujem y ; się ku polance, którąśm y zaraz na wstępie
joglądali z -cypla skał. B udka, którąśm y wśród polany spostrzegli, okazała się skła
dem... kaolinu. Białe kupy tego m inerału leżą obok i otaczają w ylot szybu. W głębi jest cały pokład tej kopaliny. Bielutka, ja k masło rozłażąca się w palcach, składa się z drobniutkich błyszczących blaszek. Na- kryt? (krystaliczna odm iana kaolinu). Leży wśród piachów. Niekiedy, w olny od kw ar
cu, zbiera się w gniazda, popstrzone tu lub owdzie rdzaw em i plam ami. Częściej w ystę
puje w arstw am i i mocno je st kwarcem za
nieczyszczony. Piacli, tow arzyszący m u, ze swej strony jest mniej lub więcej zakropio
ny kaolinem. J e s t to zatem ławica, w k tó rej kaolin z kwarcem się prześciełają i m ie
szają w najrozm aitszych proporcyach. Pod poziomem obfitującym w kaolin następuje piasek rdzawy, prześciełany gliną. J e st on mocno napojony wilgocią, okresami tworzy się tu „ kurza w ka“. Dalej w dół, ku w ylo
towi polany z pośród ściany skał i wyboisk, widzimy czerwoną kupę sterczącą obok do
łu. To znów... żelaziak brunatny. Duże porow ate o warstwowej budowie bryły leżą jedna na drugiej. W arstew ki o niepraw i
dłowym układzie m ają rozm aite zabarwienie i konsystencyę. Jedne zupełnie ciemne o g ra natow ym odcieniu, inne wiśniowe, to znów rdzawo żółte.
(DN)
J ó z e f Siom a.
ATOMY A DYNAMIDY.
W ciągu kilku lat ostatnich w literaturze fizycznej wysunęła się na plan pierwszy kw estya promieni katodalnych. Poszuki
wania w tej dziedzinie, prowadzone z go
rączkowym , rzec można, zapałem, doprow a
dziły, ja k wiadomo, do odkrycia wielu fa k tów zadziwiających, które rzuciły całkiem nowe światło na istotę m ateryi, wyw ołując konieczność rewizyi wielu dotychczasowych poglądów. Aczkolwiek samych badań by
najm niej nie m ożna uważać za ukończone, a wyniki, otrzym ane przez różnych bada- czów są niezawsze.zgodne ze sobą, niekiedy zaś wręcz sprzeczne, jednakże powoli z chao
su tego zaczynają się ju ż w yłaniać teorye
6 W S Z E C H ŚW IA T No 1 ogólne, które z jednej strony dążą do usy
stem atyzow ania i w ytłum aczenia nowych faktów , a z drugiej do w ysnuw ania z tych faktów now ych wniosków, dotyczących bu
dowy m ateryi.
Je d n ą z; ciekaw ych prób tego rodzaju jest pogląd, który w ypow iada znany badacz na tem polu, fizyk niem iecki L enard, w rozpra
wie, ogłoszonej świeżo w „Rocznikach fizy
ki" ,). W łaściw ym przedm iotem samej roz
praw y je s t zbadanie doświadczalne pochła
niania, jakiem u ulegają prom ienie katodal- ne różnej prędkości; atoli ważność otrzym a
nych wyników skłoniła au to ra do uzupełnie
nia swej pracy zarysem teoretycznym , w któ
rym usiłuje on, ja k sam powiada: zapomocą nowych w yobrażeń pow iązać w jednę całość to, czego nas uczą doświadczenia nad pro
m ieniam i katod alnemi, z tem, co wiemy skąd
inąd o budowie m ateryi. Celem niniejszego a rty k u łu jest zapoznanie czytelnika z „obra
zem zjaw isk11, nakreślonym przez L e n a rd a — przew ażnie na podstaw ie faktów z dziedziny absorpcyi prom ieni katodalnych.
Rzeczą niezm iernie uderzającą w tej ab
sorpcyi je s t to, że obok znacznych prędkości prom ieni katodalnych zachodzi stosunek sta
ły pom iędzy zdolnością absorpcyjną a gę
stością ośrodka pochłaniającego, i . to bez względu na jego stan skupienia i skład che
miczny; to znaczy, że ilość prom ieni k a to dalnych, pochłoniętych przez pewien dany ośrodek zależy w ty m razie jedynie i w y
łącznie od ilości m ateryi, zaw artej w 1 cm3 tego ośrodka. Inn em i słowy gram w odoru i p laty n y , szkła i rtęci, pow ietrza i alkoholu, złota i soli kuchennej pochłania jednakow ą ilość prom ieni katodalnych, t. j. zatrzym uje jeden i ten sam procent owych nieznanych nam bliżej odjem nie elektrycznych drobinek, które w edług wszelkiego praw dopodobień
stw a biegną w ty ch prom ieniach, a które L enard nazyw a ilostkam i elem entarnem i (elem entare Quanten).
D rugim faktem znam iennym je s t w zrost absorpcyi ze zmniejszaniem się prędkości prom ieni katodalnych, przyczem w obrębie prędkości niezbyt m ałych w zrost ten p ostę
p u je bez porów nania prędzej, aniżeli odpo
w iednie zm niejszanie się prędkości. T ak
jA nnalen d e r P h y s ik 1903 Jsla 12 i 13.
np. prom ień katodalny o prędkości, równej prędkości św iatła, ulega pochłanianiu milion razy słabszemu, aniżeli prom ień o prędkości tylko 1 0 0 razy mniejszej: ilostki, biegnące z prędkością znaczną, bez porów nania ener
giczniej torują sobie drogę przez ośrodek, aniżeli ilostki, poruszające się wolno, które m aterya zatrzym uje z wielką łatwością. J e d nakże, w miarę posuwania się w stronę pręd kości mniejszych, tempo, w którem w zrasta pochłanianie, szybko maleje. Dla prędko
ści, równej 1/ 3tf prędkości światła, pochłania
nie je s t ju ż tylko 5 razy większe, aniżeli dla prędkości, równej 1/ 70, a zacząwszy od pręd
kości, rów nych l/ i00 prędkości światła, wiel
kość absorpcyi zdąża do g ran icy stałej, nie
zależnej od prędkości: ilostki, poruszające się bardzo powoli, m aterya pochłania w stop
niu, niezależnym od ich prędkości: dwa pro
mienie katodalne, z których jeden posiada prędkość 3 razy większą od drugiego, ulega
ją praw ie jednakow ej absorpcyi, jeżeli pręd
kości ich są wogóle nieznaczne, np. równe
7 ioo 1 V 3 oo prędkości światła.
Jednocześnie ze zwolnieniem tem pa wzro
stu absorpcyi w m iarę oddalania się prędko
ści promieni katodalnych od pi-ędkości świa
tła, zaczyna słabnąć proporcyonalność po
między wielkością absorpcyi a masą ośrodka pochłaniającego: m aterya, k tó ra prom ienie bardzo szybkie pochłania w stosunku pro stym do swej ilości, wobec promieni mniej szybkich zaczyna różnicować się w tem zna
czeniu, że rozm aite jej rodzaje, np. różne pierw iastki chemiczne, zaczynają ujaw niać zdolności absorpcyjne bardzo niejednakowe.
Ten wpływ jakości m ateryi na ilość pochła
nianych przez nią promieni wzm aga się szybko ze zbliżaniem się ich prędkości do zera, i wkrótce owo cudowne w swej prosto
cie praw o m asy staje się całkiem iluzorycz- nem. T ak np. w razie prędkości, równej Ysoo prędkości św iatła, 1 cm3 wodoru po
chłania większą nieco ilość prom ieni k ato dalnych, aniżeli 1 cm3 pow ietrza (pod tem samem ciśnieniem), gdy tymczasem na mo
cy praw a masy pow inienby ich pochłonąć 14 razy mniej, jako 14 razy lżejszy. Tym sposobem m asa ośrodka, która je s t jedynym czynnikiem decydującym , g d y chodzi o po
chłanianie prom ieni szybkich, zostaje ze
pchn ięta na plan dalszy, gdy chodzi o ilost-
JM® 1
w s z e c h ś w i a tki, poruszające się powoli, a natom iast wy
suwa się na miejsce naczelne jakość m ateryi.
W razie bardzo m ałych prędkości daje się zauważyć zależność całkiem innego rodzaju:
doświadczenie stw ierdza, że pod jednako- wem ciśnieniem rozm aite gazy ujaw niają w tym przypadku absorpcyę praw ie jed n a
kową; pochłanianie byłoby więc tu uw aru n
kowane raczej liczbą cząsteczek w jednostce objętości.
Zestawiwszy w krótkości główne pod sta
wy doświadczalne, na których L enard oparł swoję konstrukcyę teoretyczną, przechodzi
my teraz do przedstaw ienia tej konstrukcyi.
Atom y rozm aitych ciał przyrody zbudowa
ne są ze składników identycznych, lecz wziętych w liczbie rozm aitej. Składniki te L enard nazyw a dynam idam i od w yrazu d y nam is — siła, widząc w nich w każdym ra zie środki pól siły elektrycznej. Liczba dy- namid, zawierających się w każdym atomie, jest proporcyonalna do jego ciężaru; liczba dynam id, zaw ierających się w każdem ciele m aterya lnem, je s t proporcyonalna do cięża
ru tego ciała bez względu na to, czy jest ono pierwiastkiem chemicznym, czy też związ
kiem, dowolnie skomplikowanym, tak że osta tecznie dwa ciała o ciężarze jednakow ym różnią się jedynie i wyłącznie ugrupowaniem swoich dynam id, nie zaś ich liczbą, która jest w obu jednakow a. Prócz tego zakłada
my, że wszystkie dynam idy są jednakow o ciężkie i jednakow o bezwładne oraz że ża
den sposób ich ugrupow ania nie może wpły
nąć na zmodyfikowanie tych dwu własności.
Jeżeli przypuścim y, że i wobec promieni katodalnych wszystkie dynam idy zachowują się identycznie i nie w pływ ają na siebie wzajemnie, to w takim razie proporcyonal- ność pomiędzy m asą ośrodka a absorpcyą stanie się rzeczą sam ą przez się zrozumiałą.
W iemy atoli, że praw o m asy iści się tylko do pewnej granicy, mianowicie, że podlega
ją mu jedynie prom ienie bardzo szybkie; za
chodzi więc pytanie, jakie własności p rzypi
sać należy dynam idom , aby wytłumaczyć zmianę, której ulega to prawo poza obrębem owej granicy.
J a k wiadomo, różne względy przem aw ia
ją za tem, że wielkość średnicy ato m u —co- kolwiekbyśmy sądzili o jego budowie i po
staci—w aha się pom iędzy jed ną milionową
a jedną 1 0 -io milionową częścią milim etra.
Zestawienie tych bardzo praw dopodobnych wym iarów z prędkościami prom ieni k ato dalnych prowadzi do wniosku, że ilostka elementa-rna, biegnąca ze średnią prędko
ścią, naogół przewierca na swej drodze setki i tysiące atomów, nie tracąc praw ie nic ze swej prędkości i nie doznając poważniejszej zmiany kierunku: prześlizguje się ona m ię
dzy dynam idam i tych atomów, niby kula, w tłum niezbyt gęsty wystrzelona. Je d n a k że, wobec istnienia absorpcyi, zmuszeni je steśmy przyjąć, że pewien procent ty ch isto
tek m aterya zatrzym uje, a procent ten daje właśnie m iarę wielkości pochłaniania. Naj- prostszem wyjaśnieniem mechanicznem tego faktu je s t przypuszczenie, że dynam idy, składające atom, posiadają pewne wym iary, że każda z nich przeciwstawia szeregom uderzających w nią istotek jakgdyby pewną tarczę, która nie przepuszcza dalej istotek, bezpośrednio na nią padających. Z faktu, że w różnych przypadkach różna liczba isto
tek ulega zatrzym aniu, wnosimy o rozm ai
tej wielkości tej tarczy, albo, mówiąc ogól
niej, o rozmaitej wielkości „przekroju po
chłaniaj ącego“ dynam idy, przyczem nic nas nie zmusza do przypisyw ania tem u przekro
jow i by tu m ateryaluego, albowiem ilostki elem entarne mogą zatrzym yw ać się nieko
niecznie wskutek uderzenia o przeszkodę m ateryalną, ale np. w skutek napotkania na swej drodze pola elektrycznego o odpowied- niem natężeniu.
Podłu g Lenarda, dokoła każdej dynam idy rozciąga się pole elektryczne, którego n atę
żenie maleje w' m iarę oddalenia się od jej środka czyli jądra. W stosunku do ilostek elem entarnych, które biegną w prom ieniach katodalnych, działalność tego pola ujaw nia się w zatrzym yw aniu tych z pomiędzy ilo
stek, które, natrafiwszy na nie, więzną w niem niejako i to więzną tem łatwiej, im prędkość ich jest mniejsza.
W yobraźm y sobie ścianę pochłaniającą z jakiejkolw iek m ateryi. J a k każde wogóle ciało, ściana ta składa się ze zgrupow anych w atom y dynam id, które mimo olbrzymią swą liczbę rozsiane są w niej niesłychanie rzadko, mniej więcej ta k rzadko, jak gwiaz
dy w przestrzeni niebieskiej. Pole siły elek
trycznej, rozciągające się dokoła każdej dy-
8 W S Z E C H ŚW IA T
nam idy, bardzo potężne w pobliżu jąd ra, słabnie w prawdzie w spółśrodkow o, ale mimo to sięga znacznie dalej, aniżeli wynosi od
ległość jednej dynam idy od drugiej, innem i słowy, w pewnej odległości od jednej d y n a
m idy czynne je s t nietylko w łasne jej pole, ale u jaw niają także swe działanie pola, po
chodzące od w ielu dynam id sąsiednich.
Niech n a ścianę naszę pada snop prom ieni k atodalnych o prędkości bardzo znacznej.
Skutkiem wielkiego swego rozpędu ilostki elem entarne, w prom ieniach ty ch biegnące, łatw o to ru ją sobie drogę przez w szystką przestrzeń „m iędzydynam idow ą“, gdzie pole elektryczne nie je s t bardzo silne, i więzną w tych tylko m iejscach, gdzie pole to jest w yjątkow o potężne, a więc jedynie w bez- pośredniem sąsiedztw ie sam ych dynam id.
A zatem w tym razie zatrzym ana zostanie tylko tak a ilostka, k tó ra albo uderzy w sa
rnę dynam idę, albo też której w ypadnie przebiedz tuż obok jakiegoś ją d ra . W obec niesłychanie rzadkiego rozsiania dynam id w p rzestrzen i—liczba jednostek, k tó ry m los ta k i przypadnie w udziale, je s t bardzo ogra
niczona, a w skutek tego i zdolność absorp
cyjna m ateryi wobec szybkich prom ieni k a todalnych m usi być bardzo niewielka.
Z akładam y, że ilostki, biegnące bardzo szybko, m ianowicie posiadające prędkość rów ną prędkości św iatła lub nieco tylko m niejszą, przebijają swobodnie najsilniejsze naw et pola elektryczne, roztaczające się doko
ła dynam id. Poniew aż jed n ak i te najszyb
sze prom ienie katodalne ulegają pewnej choć bardzo słabej absorpcyi, przeto należy przypuścić, że owe ją d ra dynam id, czyli owe cen try siły elektrycznej posiadają pew ien przekrój, bezwzględnie nieprzenikliw y dla najszybszych naw et ilostek.
W yszliśm y z założenia, że, im dana sub- stancy a je s t gęstsza, tem więcej dynam id m ieści się w jednostce objętości. Jeżeli przypuścim y, że w szystkie dyn am id y są n ie
tylko jednakow o ciężkie i bezw ładne, ale nadto, że posiadają jednakow y przekrój, to prostą* konsekw encyą takiego stan u rzeczy—
w przypadku bardzo szybkich prom ieni k a todaln ych —będzie praw o m asy, t. j. ścisła proporcyonalność pom iędzy wielkością ab sorpcyi a gęstością ośrodka p o chłaniające
go. Rzeczywiście, im więcej je s t dynam id
w 1 cm 3 ośrodka, w ystaw ionego na działanie prom ieni katodalnych, tem większa liczba ilostek elem entarnych natrafia bezpośrednio n a nieprzenikliw e dla nich przekroje d y n a
mid, a ponieważ w razie znacznych b a r
dzo prędkości w szystkie inne ilostki przebi
ja ją się swobodnie poprzez m iędzydynam i- dowe pola elektryczne, przeto w ostatecznym w yniku ilość prom ieni pochłoniętych będzie ściśle proporcyonalna do ilości dynam id, przecinając drogę biegnącym ilostkom, inne
m i słowy, wielkość absorpcyi będzie ściśle proporcyonalna do m asy pochłaniającego ośrodka.
W yraziliśm y przypuszczenie, że promienie katodalne dynam id grzęzną niejako av polu elektrycznem , okalającem dynam idy, tem łatw iej, im pole to jest potężniejsze, t. j. im bliżej leży ją d ra dynam idy. Stąd w ynika, że, jeżeli przez d any ośrodek przepuścim y kilka kategoryj prom ieni katodalnych, róż
niących się prędkością, to z pom iędzy p ro mieni, posiadających prędkość św iatła, za
trzym ane zostaną jedynie te, które napo tka
ją na swej drodze przekroje rzeczywiste d y nam id, gdy tymczasem z pom iędzy prom ieni mniej szybkich u tk n ą nietylko te, które uderzą w sam przekrój dynam idy ale i w szystkie te, którym droga w ypada o tyle blizko dynam idy, że czynne tam pole elek
tryczne w ystarcza do ich zatrzym ania. Oczy
wiście, im prom ień porusza się wolniej, tem słabsze pole w ystarcza do zatrzym ania go w miejscu, tem dalej w bok przebiedz on m usi od jąd ra, by m ógł kontynuow ać swą podróż prostoliniow ą, tem większa liczba ilostek elem entarnych ulega pochłonięciu, tem w iększa jest w artość absorpcyi. Przez
| analogię do przekroju rzeczywistego dy n a
m idy nazwiem y przekrojem pochłaniającym dynam idy przekrój idealnej kuli, zakreślonej dokoła ją d ra promieniem, rów nym odległo
ści, na której pole elektryczne ujaw nia n a tężenie, w ystarczające do zatrzym ania p ro m ieni katodalnych danej prędkości.
Podobnież jak stałość przekroju rzeczyw i
stego dynam idy w arunkow ała t. zw. praw o m asy, t. j. ścisłą proporcyonalność pom iędzy wielkością absorpcyi a gęstością ośrodka w przyp adk u prędkości, blizkich prędkości św iatła, ta k teraz w zrastanie przekroju po
chłaniającego dynam idy w arunkuje w zrost
No 1 W SZ EC H ŚW IA T 9 absorpcyi ze zmniejszaniem się prędkości
promieni. M e dość na tem: koncepcya prze
krojów pochłaniających, zależnych od n atę
żenia pola elektrycznego dokoła dynamid, zdolna je s t w ytłum aczyć nam w sposób za
daw alający i wszystkie pozostałe fakty za
sadnicze z dziedziny absorpcyi prom ieni ka
todalnych.
Ponieważ, ja k o tem była już mowa, pole elektryczne sięga dalej, niż wynosi odległość pomiędzy dwiema sąsiedniemi dynam idam i, przeto w razie ciągłego zm niejszania się prędkości i jednoczesnego zwiększania się przekroju pochłaniającego m usi nastąpić wreszcie tak a chwila, kiedy przekroje po
chłaniające sąsiednich dynam id zaczną czę
ściowo zachodzić jeden na drugi, czyli po
kryw ać się wzajemnie. W obec takiego po
kryw ania się wzajem nego pew na część czyn
nego pola elektrycznego m usi zmarnować się zupełnie, albowiem przez dodawanie się geom etryczne pól, należących do dwu d y namid, niektóre części tych pól znoszą się wzajemnie. W skutek tego, począwszy od owej chwili, sum a ogólna przekrojów po
chłaniających zacznie zwiększać się znacz
nie wolniej, aniżeli zwiększała się dotąd—
nastąpi nagły zw rot w sposobie wzrastania absorpcyi.
Łatw o zauważyć, że jednocześnie z tym zw rotem w ystąpi inne jeszcze zjawisko, zna
ne nam ju ż ze strony doświadczalnej, m iano
wicie zacznie ujaw niać się odstępstwo od praw a m asy. D ynam idy są wszystkie iden
tyczne bez w zględu na rodzaj cząsteczek chemicznych, w których się unoszą, ale w sam ych cząsteczkach rozróżniam y dwa czynniki charakterystyczne dla danego g a
tu n k u m ateryi: objętość cząsteczkowa i cię
żar cząsteczkowy. Poniew aż liczba d y n a
mid jest, ja k wiemy, ściśle proporcyonalna do ciężaru, przeto wobec w zrastania prze
krojów pochłaniających ze zmniejszaniem się prędkości prom ieni chwila, w której roz
poczyna się ich stykanie się wzajemne, na
stąpi oczywiście tem później im więcej bę
dzie m iejsca do rozporządzenia w cząsteczce, innem i słowy, w spom niany zw rot w prze
biegu absorpcyi n astąp i tem później, t. j. dla tem mniejszej prędkości prom ieni, im m niej
szą m a w artość stosunek pomiędzy ciężarem cząsteczkowym a objętością cząsteczkową.
Z n a tu ry rzeczy wielkość absorpcyi jest uw arunkow ana całością przekroju pochła
niającego ogólnego. Otóż, dopóki w czą
steczce je st tyle miejsca, że przekroje po
chłaniające dynam id m ogą—ze zmniejsza
niem się prędkości—rosnąć swobodnie, do
póty całkow ity przekrój pochłaniający rów na się sumie arytm etycznej tych przekro
jów, a że suma ta w różnych ciałach jest proporcyonalna do liczby dynam id, więc i absorpeya w różnych ciałach okazuje się proporcyonalną do m asy ośrodka. Z chwilą jednak, gdy przekroje pochłaniające oddziel
nych dynam id, wypełniwszy cząsteczkę, za
czynają pokryw ać się wzajemnie, przekrój pochłaniający całkow ity zaczyna rosnąć wol
niej od ich sumy arytm etycznej, a ponieważ chwila owa następuje dla jednych ośrodków wcześniej, dla innych p ó źn iej—zależnie od wartości stosunku pomiędzy objętością czą
steczkową a ciężarem cząsteczkowym—prze-
| to łatw o zrozumieć, że dla mniejszych pręd
kości promieni wielkość absorpcyi w róż
nych ośrodkach przestaje być proporcyonal
na do masy: w ośrodkach, dla których sto
sunek ów jest większy, p u n k t zw rotny w y
stępuje później, a w skutek tego i absorpeya będzie większa. Doświadczenie potwierdza w zupełności ten wniosek. T ak np. w wo
dorze, dla którego stosunek powyższy (obli
czony na podstawie tarcia wewnętrznego) jest najw iększy, wynosi bowiem 6 , 0 , zw rot w przebiegu absorpcyi następuje najpóźniej, zaś w argonie, dla którego stosunek ten jest najm niejszy (0,7), zwrot następuje najwcze
śniej .
Grdy z dalszem zm niejszaniem się prędko
ści zachodzenie przekrojów pochłaniających postąpi tak daleko, że nie pozostanie już między niemi żadnych absolutnie przerw w obrębie cząsteczki, natenczas przekrój po
chłaniający, k tóry cząsteczka przeciwstawia biegnącym ilostkom elem entarnym , zrów ny
wa się z przekrojem samej cząsteczki. Od tej więc chwili absorpeya w zrastać ju ż nie może z dalszem zmniejszaniem się prędkości promieni, albowiem i tak ju ż żaden z nich nie przedostaje się na dru gą stronę cząstecz
k i—w szystkie więzną w jej międzydynami- dalnych polach elektrycznych. K ażda mo
lekuła ośrodka stanow i teraz jednę nieprze-
nikliw ą tarczę; przez ośrodek przechodzą je-
1 0 W S Z E O fiŚ W IA T A !e 1
dynie te ilostki, które w biegu swym nie n a
trafią na żaden przekrój cząsteczkowy, tak j
że procent prom ieni pochłoniętych, a więc | i wielkość absorpcyi, zależy teraz w yłącz
nie od sam y przekrojów cząsteczkowych ośrodka.
Tym sposobem, podług teoryi L enarda, su
m a przekrojów cząsteczkow ych daje nam m iarę wielkości absorpcyi dla prom ieni k a
todalnych o prędkościach nieznacznych, skąd w ynika, że i odw rotnie wielkość tej absorpcyi wyznacza sumę przekrojów czą
steczkowych. Ale wartość tej sum y znana nam jest skądinąd, m ianowicie z teoryi cy- netycznej gazów. Otóż faktem niezm iernie uderzającym je s t to, że na przekroje cząste
czek różnych ciał otrzym ujem y z dośw iad
czeń nad absorpcyą w artości, bardzo zbliżo
ne do tych, jakie nam daje teory a cynetycz- n a gazów.
R ozpatrując dynam idę jak o cen tru m pola elektrycznego, przypisaliśm y tem u centrum pew ną objętość nieprzenikliw ą, a zatem i pew ien nieprzenikliw y przekrój, k tó ry na- ! zwaliśm y przekrojem rzeczyw istym dynam i- J dy. W ielkość tego przekroju nie może być, I oczywiście, większa od wielkości najm niej- J szego przekroju pochłaniającego, t. j. prze
kroju, k tóry w arunkuje pochłanianie n a j
szybszych prom ieni katodalnych. Z w a rto ści tego pochłaniania w ynika, że sum a w szystkich przekrojów pochłaniających, k tó re ujaw niają w ty ch w arunkach dynam idy, zaw arte w 1 cm 3 w odoru pod 1 mm ciśnie
nia, nie przenosi 0,0000006 cm2, że więc su m a przekrojów rzeczyw istych m usi być jesz
cze mniejsza. Z drugiej stron y podług ba
dań nad tarciem w ew nętrzem , sum a prze
krojów cząsteczkowych tegoż w odoru w y n o si około 13 cm'2. Zestaw ienie ty ch liczb z niektórem i danem i teoryi cynetyeznej pro- wadzi do wniosku, że średnica dynam idy nie przenosi jednej dziesięciomi 1 iardowej mm (średnica cząsteczki w odoru rów na się kilku m ilionow ym mm), zaś przestrzeń, zajęta w da nem ciele p rzyrody przez dynam idy, t, j. jed y n a istotnie nieprzenikliw ą część te go ciała, nie przenosi w żadnym razie jednej miliardowej części jego objętości. W 1 m 3 najgęstszego z ciał—p laty n y mieści się n a j
wyżej „m ilim etr .sześcienny d y n a m id 1'. W i
dzim y więc, że nie bez pewnej podstaw y
przyrów naliśm y rozsianie dynam id do roz
siania ciał niebieskich w przestrzeni między - planetowej.
W szystko, co dotąd powiedzieliśmy o dy
nam id ach, Lenard wyprowadza jedynie z ba
dań nad absorpcyą prom ieni katodalnych rozmaitej prędkości. B y nie wpaść w sprzecz- [ ność z doświadczeniem, jakiego nam dostar
czają inne dziedziny fizyki, przypisuje on dynamidom ruch: każda dynam ida lub każ
da cząstka dynam idy m ogłaby np. składać się z p ary ilostek elem entarnych, obdarzonej ruchem obrotowym '); w razie odległości pom iędzy elem entami, równej 1 0 —11 cm, licz
ba obrotów takiej pary na sekundę w ynosi
łaby 2 0 '-°, a zapas energii cynetycznej tego ruchu w ew nętrznego dynam id przenosiłby sto milionów kaloryj na gram m ateryi.
S. Bouffał.
W A LK A Z KOMARAMI.
K tóż z nas nie doznał słusznego gniew u i oburzenia na kom ary, te drobne, dokuczli
we istoty, które dają się ludzkości i zwierzę
tom we znaki we wszystkich praw ie krajach
j globu ziemskiego, od okolic podbieguno
wych aż do równika? Ile pięknych, ciepłych wieczorów letnich one nam zatruw ają, o j a ką nieraz przypraw iają bezsenność!
Słusznie więc od dawien daw na kom ary uw ażane były przez ludzi za najnieznośniej
sze, dokuczliwe istoty.
Lecz oto niedawno z nowym zarzutem przeciwko tym owadom w ystąpiła nauka:
kom ary uznane zostały za roznosicieli i sze- rzycieli m alaryi. Odtąd ju ż nietylko gnie
w am y się na kom ary za ich dokuczliwość, lecz boimy się jako wrogów naszego zdro
wia, a naw et życia.
Nie od rzeczy więc będzie zaznajomić czy
telników naszych z tem i środkam i walki, jakie w różnych krajach przeciw komarom podjęto i jak ie dobrym zostały uwieńczone skutkiem .
') P o d tym w zględem obraz L e n a rd a zbliża
się, ja k to zaznacza sam au to r, do h ypotezy a to
mów w irow ych lo rd a Kei vina.
.Ne 1 W SZ EC H ŚW IA T 11 W praw dzie oskarżenie w sprawie szerze- I
nia m alaryi dotyczy nie wszystkich gatunków komarów, ale tycli tylko mianowicie, k tó re przew ażnie zamieszkują, k raje o klimacie ciepłym, u nas zaś zjaw iają się tylko zrzad- ka i gdzieniegdzie; tem niemniej i m ieszkań
ców naw et północy spraw a „kom arow a 11 po
winna bardzo obchodzić. Podróżnicy, któ
rzy zwiedzali północną tajgę, albo Laplan- dyę, podają zdum iewające opisy chm ar tych drobnych owadów, jakie tam zjaw iają się w przeciągu krótkiego lata. Zw ierzęta dzi
kie i domowe zagryzane bywają przez nie na śmierć, o ile nie zdążą zawszasu opuścić zagrożonych przez roje komarów nieprzej
rzanych gęstw in leśnych.
AV L aplandyi pow ietrze tak byw a „wy- pełnione“ kom aram i, że oddychać poprostu bez siatki ochronnej nie można; za każdym oddechem w padają one grom adnie do ust i do otworów nosowych.
Jedynie siatki zwilżone dziegciem są w s ta nie uchronić tw arze i ręce laplandczyków od bolesnych ukąszeń; w niskich zaś swoich chatach p odtrzym ują oni stale gęsty dym, od którego nieprzyzw yczajony cudzoziemiec m usiałby się zadusić.
Z czasów wojen am erykańskich istnieją opisy, podług których wojsko więcej cier
piało od komarów, niż od uzbrojonych wrogów. Na noclegach żołnierze zmuszeni byli wykopyw ać sobie doły w ziemi i wsu
wać do nich głowy, przysypując je z w ierz
chu ziemią.
Chroniąc się od komarów podczas wojny krym skiej żołnierze chowali się zupełnie do worków.
Opisy podróżników po Ameryce środko
wej m alują nam barw nie tę istną klęskę, za jak ą uw ażają powszechnie kom ary am ery
kańskie, z hiszpańska nazwane moskitami.
Nic więc dziwnego, że od najdaw niejszych czasów różni badacze silili się nad w ynale
zieniem środka, skutecznego na tę plagę skrzydlatą.
Zwalczać kom ary można i należy we wszystkich fazach ich rozwoju, jako larwy, jako poczwarki i wreszcie jako owady
dorosłe, uskrzydlone.
Co do larw i poczwarek, to bardzo długo uważano je za istoty niedostępne dla żadne
go w pływ u człowieka, gdyż, ja k wiadomo,
lęgną się one i rozw ijają w różnych zbiorni
kach w odnych—w jeziorach, rzekach, sta
wach, sadzawkach, kałużach i t. p. N aj
nowsze jednak obserwacye (prof. K arola
j
Sajó) przem aw iają za tem, że kom ary nasze w okresie rozm nażania unikają większych zbiorników wody, a poszukują przeciwnie
! mniejszych, czasowych; lęgną się więc nie
1 w jeziorach i rzekach, lecz w drobnych k a łużach, ściekach, beczkach i t. p., wogóle w pobliżu siedzib ludzkich.
W obec tego w ydaje się rzeczą wcale m o
żliwą opanować te źródła komarów. D la
czego kom ary lęgną się w takich właśnie niewielkich zbiornikach wody i w pobliżu mieszkań ludzkich, także nie trudno sobie wytłumaczyć.
W większych wodach siedlą się zwykle inne zwierzęta, ja k ryby, owady drapieżne, skorupiaki, tępiące jaja, larw y i poczwarki komarów; przy tem wody te, ja k np. jeziora, nie mówiąc ju ż o rzekach większych, nie obfitują tak w szczątki organiczne, uleg a
jące rozkładowi, którem i żywią się larw y komarów; szczątków tych przeciwnie wielka ilość znajduje się w czasowych kałużach,
| ściekach, rynsztokach i t. p. To też bez przesady powiedzieć można, że drobne te zbiorniki wody byw ają niekiedy literalnie
j