• Nie Znaleziono Wyników

.NS 1 (1136).

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share ".NS 1 (1136)."

Copied!
40
0
0

Pełen tekst

(1)

.NS 1 (1136). W arszawa, dnia 3 stycznia 1904 Tom X X III.

T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y N AUK OM P R Z Y R O D N I C Z Y M .

P R E N U M E R A T A „W S Z E C H Ś W IA T A 11.

W W a r s z a w i e : rocznie rub. 8> kw artalnie rub. 2.

Z p r z e s y łk ą p o c z t o w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.

Prenumerować można w Redakcyi W szechśw iata i we w szystkich księgarniach w k raju i zagranicą.

R edaktor W szechśw iata przyjm uje ze spraw ami redakcyjnem i codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.

A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A N r . 118.

rozpoczynającym się dw udziestym trzecim roku swego istnienia W szechśw iat prag n ie utrzy m ać się n a stanow isku o rg an u p rzy ro d n i­

ków polskich. Chce, żeby w nim odzw ierciedlały się w szystkie sp ra­

wy, zajm ujące przyrodników wogóle, a badaczów polskich w szcze­

gólności. Nie od dzisiaj m yśl ta kieruje usiłow aniam i naszego pism a, a jakkolw iek nie m ożem y się poszczycić doskonałością rezu ltató w d o ty ch ­ czasowych zabiegów , k u jej urzeczyw istnieniu podjętych, nie w ątpim y, że przyszłość, m oże niedaleka, pozwoli nam oglądać owoc naszej pracy. W isto ­ cie bowiem dążenia naukow e w ykazują u nas ciągłe, choć powolne, postępy i tru d n o b y było w yobrazić sobie dzisiejsze nasze społeczeństwo pozbawio- nem lite ra tu ry książkowej; i peryodycznej we w szystkich gałęzi ach wiedzy i um iejętności.

Myśl naukow a polska zaczyna rozw ijać skrzydła do lotów sam odzielnych.

Jesteśm y w tej chw ili naocznym i św iadkam i, ja k za jej spraw ą potężnym w strząśnieniom ulega kunsztow ny gm ach dotychczasow ych, najbardziej za ­ sadniczych poglądów n a m ateryę. Na w szystkich polach działalności b a ­ dawczej sp o ty k am y zasłużone im iona rodaków naszych. W zrastają zastępy czytelników książki naukow ej.

W szechśw iat nie przeceniał nigdy swego znaczenia i nie przypisyw ał sobie roli przew odniej. Ma jednak praw o żądać uzn an ia dla swego c h a ra k ­ te ru w iernego i bezstronnego pośrednika pom iędzy w arsz ta ta m i nauki a spragnioną jej posiewu rzeszą. Niemniej otw arcie przypom ina, że nigdy nie m iał najdalszego n aw et udziału w żadnej robocie, niezgodnej z niepo­

kalan ą czystością i surow ą pow agą nauki.

Od p o czątk u swego istn ien ia pismo nasze prow adziło ciężką walkę

z brakiem środków m atery aln y ch . Cofnąć się jed n ak przed trudnościam i

nie pozw alała m u w iara w doniosłość społeczną jego zadań. Z w iarą tą

rozpoczyna rok now y i z n ią zw raca się o poparcie do swych czytelników ,

nie w ątp iąc o ich życzli wości.

(2)

P rzeciągły świst. P udło w agonu konw ul- syjnie drgać zaczyna i tem po postukiw ali kół o szyny staje się coraz silniejsze. W oknie m ignął obraz sm ukłego ciem nego kom ina fabrycznego. N apraw o i nalewo zaczyna­

ją tłoczyć się zabudowania. To... Kielce.

W rozdole długa zielona plam a. Na tle jej nieco unoszą się dość rzadko rozsiane p stre kanciaste k o n tu ry kam ienic. Gdzieniegdzie w ystrzeli do góry „drapacz n ieb a“ p rzy ­ słonięty do krępego korpusu fabryki. J e d ­ na zaledwie filigranow a wieżyca odcina się od tła nieba, a obok niej mniej śmiało u n o ­ si się przysadzista dzwonnica. W ięc takie są Kielce? S tacy a. Z giełk i zamieszanie tow arzyszy zabiegom rzeszy podróżnej oko­

ło w ydobycia siebie i tobołków z pudel w a­

gonowych. K ażdy śpieszy opuścić klatkę do przewożenia ludzi z udziałem pary, by dopaść coprędzej w ehikułu. Pow ierzyw szy | się przew odnictw u bluzy niebieskiej znajdu- } jem y się niebaw em znow u w klatce, m niej­

szej jed n a k niż poprzednia, i to do tyła, że nie decydujem y się dać swobody położenia kończynom, a oparcia plecom w obawie, byśm y nie byli powodem rozszycia się arki kołowej, nieobliczonej oczywiście na tęższą, a m ającą pochop do w ygody zaw artość.

Przed szybami k aretki przem ykają się „ka- | m ienice“. W ehikuł jedn ak z tak ą w erw ą j tańczy po bruku, że niepodobna kojarzyć wrażeń. Stajem y u kresu u trząsan ia się.

U sunąw szy z powierzchni swej nieuniknio­

ne, acz niekoniecznie niezbędne dodatki, n a ­ byte w podróży, i zadawszy pracę narządom traw ien ia w ym ykam y się „na m iasto Ulice w yglądają jak by dopiero wczoraj świeżo a naprędce zostały w ykrojone. K am ienie

M 1 b ruk u jeszcze nie zdążyły się w y­

zbyć kanciastości. K upki cegieł spojone w niepozorne kam ienicz­

ki spraw iają wrażenie czasowego um eblowania ulicy. W szystko to szare lub p stre i niby naprędce łatane, jakby nie obeschłe jeszcze należycie na słońcu. M ijając jed- nę z u lic z e k dobiegających z p ra ­ wej strony do ulicy kolejowej, spostrzegam y w końcu m ury świą­

tyni. Skierow ujem y się w tam tę stronę. N a w ypukłym placu podm urow anie poszczerbione w p aru miejscach wschodami ug n iata korab fary. U jednego jej rogu rozsiadła się krępa dzwonnica. Nieco opodal, gdyby na straży u wejścia, na podm urow a­

niu przykucnęła kapliczka. Szlakiem z płyt

„m arm uru" kroczym y ku wejściu i stajem y pod po krytą m alowidłam i naw ą kościoła.

P strość barw rozprasza uwagę i zniew ala do odruchowego rozglądania. W trakcie tego w półcieniu niedaleko od wejścia n a tle ścia­

ny spostrzegam y zarysy płaskorzeźby. Po zbliżeniu się przekonyw am y się, że jest to postać Bogarodzicy w ykuta z błyszczu oło­

wiu. J e s t to zabytek z czasów świetniejsze­

go rozw oju kopalnictw a. Trzy takie posągi są w gub. kieleckiej, a tablica umieszczona obok jednego z nich, mianowicie w K ar- czówce, opiewa:

R o k u ty sią c szesset czterdzieści szostego W ilią M atki B o sk iey G ru d n ia dnia siodm ego T rz y b y ły G rana w ielk ie w ykopane

W G órze M ach new ski, ale ta k nazw ane N ajsw iiętsza M atka, A ntoni, B a rb a ra T u d la K orczów ki w spaniała Ofiara A to za B isk u p stw a P io tra G ębickiego K ra k o w sk ie y K a te d ry X ięc ia S iew ierskiego S ta ro sta C zechow ski k az ał ich obrobić B y tem i S tatu a m i K ościoły ozdobić W K ielcach K a te d rz e M a ry a zostaie W B orkow icach A ntoni to Pism o zeznaie H ila ry M ala ze W s i N iew achlow a On to w ynalazł Masz w ieść co do słow a X ia d z A n d rz ey K u zn ia rsk i G w ardyan tu te y sz y Z A rchiw um ułożył te szesnascie W ie rsz y .

Tablica ta, umieszczona w bocznej nawie- kapliczce, jest w takim stanie, że niedługo stanie się nieczytelną. W gorszym jest po­

sąg—podnóże usiane jest sześciankami błysz­

czu; pochodzi on z licznych brózd, ręką

j

w andala w posągu w ydłubanych. Cała ka-

J pliczka, zaśmiecona i obdarta, jest dosadnym

(3)

W SZ E C H ŚW IA T 3 obrazem, ja k u nas byw ają cenione pam iątki.

Niedaleko stąd m am y d ru g i tego obraz. Na górze Machnowskiej, gdzie owe bryły ołowiu były znalezione, staraniem mieszkańców sta­

nął skrom ny poińniczek ku przekazaniu po­

tomności o ciekawem zdarzeniu i imieniu jego sprawcy, H ilarego Mali. Dziś na tern miejscu tylko gruzy podw aliny znajdujemy.

Szczątki tablicy obok w kaw ałkach, poryso­

wane, nurzają się w kurzu. U płynie jeszcze trochę czasu, a wrosłe w ziemię znikną zu­

pełnie z powierzchni, albo zabiegliwa wie­

śniaczka użyje je na podm urów kę do pieca wraz z resztą szczątków pom nika. A jest to jeden z bardzo niewielu zabytków, jakie ręka ludzka zostaw iła świadomie k u upa­

m iętnieniu dziejów kopalnictw a. Tylko cm entarzyska pracy kopalnianej, jakie n a­

potykam y w tej okolicy: wzgórza podzioba- ne raz po razie dołam i czy to od zapadnię­

tych świetników, czy od szybów próbnych, w arpy (kupy skały jałowej wyrzuconej z szy­

bu) porosłe zielskiem, niekiedy trochę krusz­

cu z w arpy wyzierającego, świadczą o lep­

szych czasach ty ch odłogiem dziś leżących łysin. Dziś tylko kopcące niebo kom iny pieców w apiennych są jedynem i przedsta­

wicielami przem ysłu, w górach, otaczających Kielce, biorącego strawę.

Szereg długich szyj widzimy z rozm ai­

tych stron m iasta. Cztery przysiadły się tuż pod m iastem u niewielkiej, mocno nad ­ werężonej, poobdzieranej w wielu miejscach i świecącej nagiem i skałam i góry. To Ka- dzielnia. Z nana je s t dobrze każdemu kielcza- ninowi. Starszym pokoleniom służyła za cel niedzielnych wycieczek za miasto. Uczniacy,

„przeskrobaw szy“, w jej jaskiniach chowali się od kary, lub ci, którym przygody R obin­

sona K rnzoe spać nie dawały, układali plan wędrówki w nieznane kraje. Tu też D yga­

sińskiego rówieśnicy daninę nastrojow i wie­

ku składali. N a jej um ajonych zielenią ja ­ łowca zboczach „na traw ie1' odbywały się pikniki i m ajówki. Bo też wspaniale usy­

tuow ana je s t ta niepozorna góra. Tuż pod m iastem położona otw iera widok wspaniały:

z jednej strony rozściela się panoram a Kielc, zielonej plam y w nizinie, w któ rą zostały wciśnięte grupy domów i św iątyń. Na lewo ku północy nizina wydym a się w pokaźną górę, na której oparte o siny las rozparły

się m ury klasztorne Karezówki, z pośród których w ym yka się pod niebo wieżyca ko- ściołka. Na zachodzie siną smugą snuje się pasmo górskie, obrosłe borem. A i sa­

m a góra niepozornością grzeszy tylko zda­

ła. J u ż gdy po ścieżynie od szosy pnie­

my się wśród czepiających się odzieży ram ion jałowcow ych krzaków, widok roz­

ścielający się przed naszemi oczyma co­

raz bardziej się urozm aica. G dy stanie­

my na najw yższym jej punkcie wśród grupy skał, stanow iących kraw ędź polany we­

w nętrznej, spostrzegam y dopiero, że w raże­

nie, jakie sprawia, nie może służyć za charak­

terystykę góry. G dy od wejścia z szosy (ze strony południowo-wschodniej) góra stopnio­

wo się podnosi z ponad pola, z innych stron, przeciwnie, uryw a się ścianami pionowemi.

Oprócz tego w środku zam iast spodziewa­

nych cyplów skalnych—polana nieckowato wgłębiona w górę o wolnym spadzie ku północy, gdzie, nie tam ow ana ścianą skał, otrzym uje wylot. W taki sposób góra na- ogół m a postać podkowy, a jeszcze lepiej — kształt diiny. Brzegi tej podkowy są moc­

no poszarpane robotam i górniczemi; stąd kilka poziomów tarasow ato do siebie się ma­

jących. Pow ierzchnia góry jest dziwnie niejednakowa; w jednem miejscu czujemy pod nogami g ru n t zupełnie miękki, w innem zaledwie nikłą w arstew kę ziemi rodzajnej, a tu lub owdzie sterczy szczera skała. J e ­ żeli się przyjrzym y ścianom skał, zjawisko w tej chwili staje się zrozumiałe. M amy tu niby przekrój górnych warstw góry. Ściana cała składa się jak b y z dużych kafli skal­

nych porozcinanych szparami; szczeliny te nie są puste wypełnia je glina. Niekiedy są wąskie, ledwie dostrzeżone, w innem miejscu tw orzą już istotną studnię; wreszcie tu lub owdzie skała zawiera całą olbrzymią lukę, wypełnioną gliną- Zw ykle od takich wgłębień w dół w skałę wżera się kanał, który ju ż to się zwęża, już rozszerza, zmie­

niając kierunek, załamując się. Od wierz­

chu k anał w ypełnia glina, niekiedy jednak po paru zakrętach, staje się wolnym od niej i wtedy, zajrzawszy, przekonyw am y się, że jest to loch n a tu ra ln y ' o ścianach wytapeto- w anych kalcytem i dnie czerwoną gliną wy- słanem. W łaśnie na południowo-zachod­

niej ścianie skały jeden taki kanał rzuca się

(4)

4 W S Z E C H ŚW IA T JM® 1 w oczy. Jeżeli pójdziem y wzrokiem za je ­

go biegiem spostrzeżem y, że w dole w yra­

sta w paszczę jaskini. Pozbieraw szy końce szat w garście i uw olniw szy się od kapelu­

sza, zgięci, a raczej zwinięci na podobień­

stwo try lo bita wślizgujem y się do o tchłan i.

M rok i chłód nas otacza. Nogi więzną w grzęzkiem błocie, a za kołnierzem czujemy chłodną kroplę, któ ra ju ż zdążyła zdradziecko się wślizgnąć pod odzież. P rzy m igocącem św ietle zapałki usiłujem y rozpoznać zarysy jask in i, jed n a k narazie napróżno; zaledwie niew ielką plam ę świetlną w idzim y nad so­

bą; reszta stropu ginie w m roku. Pow oli oko zaczyna przenikać ciemności. Zdajem y sobie spraw ę, że w ypukły strop „m arm uro­

w y 1' u brzegów podm yty, a na całej po­

w ierzchni sączący w tysiącu kropelek wodę w apienną ciągnie się, ub ran y w m ałe i w ię­

ksze stalak ty ty , dalej pod poziom pokładu, n a którym stoim y i że nogi nasze grzęzną w nam ule. W p a rty weń kij dopiero na głę­

bokości conajm niej łokcia spotyka skałę tw ardą. Niemal pośrodku jask in i natrafiam y na d ó ł—stąd m iał być w yjęty ogrom ny „ka­

pelusz" szpatu (szpat w apienny = kalcyt).

B y ł to oczywiście stalagm it. Niewielkie stalagm iciki o postaci grzyba odwróconego, całe z k alcy tu prętow ego, m ożna n apotkać tu lub owdzie w glinie. W kilku m iejscach ja sk in i m rok zdaje się być gęstszy, niżeli w innych. Skierow ujem y się poom acku w tam tę stronę. S trop coraz bardziej się pochyla, wreszcie zaw adzam y oń włosami.

Schyleni posuw am y się dalej i w łazim y w gardziel... ku ry tarza. Stuknąw szy zkolei kilkak ro tnie m łotkiem , w jednem m iejscu otrzym ujem y dźwięk odm ienny. P rz y jrz a ­ wszy się skale, spostrzegam y, że jest w tem m iejscu in n a —spękana i p ły to w ata. Z abie­

ram y się do niej i niebaw em w yłam ujem y okazałą płytę, której dolna pow ierzchnia usia­

na je st m isternie ugrupow anem i w gw iazd­

ki i „szczotki1' kryształkam i. Zachęceni tą pierw szą zdobyczą, usiłujem y przeniknąć wzrokiem m roki k u ry ta rz a podziem nego, ale napróżno. N iestety, nie m ożem y i w in n y sposób zadośćuczynić palącej nas ciekaw o­

ści—k u ry tarz staje się ta k wąski, że trzeb a chyba posiadać gibkość g a d u i skupić się w jed n y m tylko wym iarze, by się tu p rze­

ślizgiwać. ■ W ycofujem y się tedy do g ro ty

i zaw ieram y z nią bliższą znajomość; w jed­

nym. z jej rogów w głębi znajdujem y drugi kury tarz, tak samo jedn ak najeżony niedo­

godnościam i podróży. Pow ierzchnia jego ścian, pokryta naciekiem kalcytow ym , w nie­

któ ry ch miejscach je s t ciekawie in k ru sto ­ wana: ze stropu zwisają sople; w m iarę po ­ chylania się stropu i zbliżania się do kierun­

ku prostopadłego kora kalcytow a staje się donioślejszą, a powierzchnia jej usadzona sterczącemi wierzchołkam i rom boedrów kal­

cytu. G rupy te krystaliczne okryte są rdzawo - czerwonym m atem osadu, co nadaje im pew­

ną powagę w yglądu w porów naniu z bły­

skotliw ą grą św iatła takich sam ych gdzie­

indziej zgrupow ań, wdzięczących się poły­

skliwą powierzchnią. B rak św iatła dzien­

nego nie daje nam możności dokładniejszego wejrzenia w szczegóły tego wspaniałego utw oru, przem yśliwając więc nad pokona­

niem przeszkody, wpadam y na m yśl szuka­

nia wychodni, co tem bardziej je s t praw do­

podobne, że grotę oddziela od św iatła dzien­

nego niezbyt grub a ściana skały, ja k to m ożna wnosić z jej położenia od wejścia, a k u ry tarz m a kierunek ku miejscom eks- ploatacyi skały. W istocie w jednem m iej­

scu, u podnóża odkrywki, przysłoniętą nieco rum ow iskiem znajdujem y wychodnię k u ry ­ tarza, k tó ry tu rozdym a się, jak b y postano­

wiwszy zaprezentow ać nam dekoracyę swych ścian w całej okazałości. N adom iar m am y tu i przecięcie inkrustacyi kalcytowej, które nas poucza, że zaczyna się ona prom iennem i w yrostam i zrostków prętow ych kalcytu, dol- nem i końcam i w yrastających z bezkształtne­

go przyw arstku na skale tw ardej. Z akoń­

czenia zrostków sterczą ku w nętrzu k u ry ta ­ rza w postaci owych właśnie romboedrów.

W niektórych m iejscach spostrzegam y, że k ry ształy prętow e k alcytu w yrastają z ziar­

nistej zbitej m asy krystalicznej, nadzianej białem i kulkam i. D ają się one wyłuszczyć.

Zupełnie okrągłe o matowej powierzchni zdają się jak by z najczystszego cukru w y­

krojone; inne znów o powierzchni chropawej m ienią się tysiącem smug św ietlnych. T a niespodzianka zniew ala nas bliżej rozejrzeć się po górze. K roczym y od łom u do łomu.

W ysokie ściany niekiedy o w yraźnie zazna­

czonym biegu, jak b y w arstw w p ły ty spra­

sowanych, pstrzą się drzew iastem i ry su n k a ­

(5)

JS6 1 W SZ EC H ŚW IA T 5 mi. Te „ d en d ry ty “ w odziann żelaza—drze­

wiaste postaci nacieku, jak i zostawiła woda prześlizgująca się po szczelinie, której ścianę ongi stanow iła ta powierzchnia skały.

Niekiedy spostrzegam y w tw ardej skale w y­

rwę, wgłębienie wypełnione czerwoną gliną.

Od w yrw y najczęściej idzie w głąb żyła kal- cytowa.

Całe zbocza góry po k ry te są skałam i syp- kiemi. Niekiedy spotykam y tu te same ciemno-czerwone gliny, częściej jednak pia­

sek żółtawy. W paru miejscach piasek ma dziwny wygląd. Zam iast barw y żółtej, czer­

wonawej staje się biały. Po bliższem w ej­

rzeniu spostrzegam y, że nie jest jednostaj­

n y —w arstw y o drobnem okrągłem ziarnie z blaszkami białemi, podobnemi do miki, prześciełają się—kaolinem? Czyżby to isto t­

nie m iał być kaolin? W śród glin, na wapie­

niu?!... Dalej w jam ie spostrzegam y jakąś dziwną z w yglądu skałę. Na oko, zdaleka, powiedzielibyśmy... siarka? Biorąc do ręki, przekonyw am y się, że z siarką nic wspólne­

go nie ma. A jed nak w ygląd jej nic nam nie mówi. Za to kw as solny zniewala skałę samę do przemówienia. Syk burzącej się powierzchni powiada nam, że m am y do czy­

nienia z węglanem. Id ąc dalej, u podnóża góry dochodzimy do pieca. Tuż w obszer­

nym łomie ścielą się ogromne głazy, odwa­

lone od prostopadłej ściany skały. W tw a r­

dej skale, "gdyby olbrzym ia ran a w zdrowem ciele, luka —„studnia" w ypełniona czerwoną plastyczną gliną. Je st ona bardzo podobna do nam ułu w jaskini, daleko jednak m ię­

ksza, i daje się urabiać w palcach ja k ciasto.

Te gliny czerwone, jak b y laterytow e, pia­

sek o dziw nym wyglądzie, kaolin, rum ow i­

sko wapienne, wszystko to odziewające zbo­

cza góry, w ypełniające „studnie" i jaskinie... [ jak b y płaszczem zew nętrznym okrywające,

odgradzające od atm osfery w ygląda tak, | jak b y miało jakiś ściślejszy związek z w a­

pieniem samym. N adom iar dowiadujem y się, że w studniach, gniazdach glin czerwo­

nych znajdow ano galenę. Okazy zaświad­

czyły, że się nie mylono. Isto tn ie są to ty ­ powe sześciany łupliwości m inerału, z w ierz­

chu zamulone gliną, w przełam aniu ukazu- | jące charakterystyczną błyszczącą m etalową j schodkow atą powierzchnię. Skierow ujem y ; się ku polance, którąśm y zaraz na wstępie

j

oglądali z -cypla skał. B udka, którąśm y wśród polany spostrzegli, okazała się skła­

dem... kaolinu. Białe kupy tego m inerału leżą obok i otaczają w ylot szybu. W głębi jest cały pokład tej kopaliny. Bielutka, ja k masło rozłażąca się w palcach, składa się z drobniutkich błyszczących blaszek. Na- kryt? (krystaliczna odm iana kaolinu). Leży wśród piachów. Niekiedy, w olny od kw ar­

cu, zbiera się w gniazda, popstrzone tu lub owdzie rdzaw em i plam ami. Częściej w ystę­

puje w arstw am i i mocno je st kwarcem za­

nieczyszczony. Piacli, tow arzyszący m u, ze swej strony jest mniej lub więcej zakropio­

ny kaolinem. J e s t to zatem ławica, w k tó ­ rej kaolin z kwarcem się prześciełają i m ie­

szają w najrozm aitszych proporcyach. Pod poziomem obfitującym w kaolin następuje piasek rdzawy, prześciełany gliną. J e st on mocno napojony wilgocią, okresami tworzy się tu „ kurza w ka“. Dalej w dół, ku w ylo­

towi polany z pośród ściany skał i wyboisk, widzimy czerwoną kupę sterczącą obok do­

łu. To znów... żelaziak brunatny. Duże porow ate o warstwowej budowie bryły leżą jedna na drugiej. W arstew ki o niepraw i­

dłowym układzie m ają rozm aite zabarwienie i konsystencyę. Jedne zupełnie ciemne o g ra ­ natow ym odcieniu, inne wiśniowe, to znów rdzawo żółte.

(DN)

J ó z e f Siom a.

ATOMY A DYNAMIDY.

W ciągu kilku lat ostatnich w literaturze fizycznej wysunęła się na plan pierwszy kw estya promieni katodalnych. Poszuki­

wania w tej dziedzinie, prowadzone z go­

rączkowym , rzec można, zapałem, doprow a­

dziły, ja k wiadomo, do odkrycia wielu fa k ­ tów zadziwiających, które rzuciły całkiem nowe światło na istotę m ateryi, wyw ołując konieczność rewizyi wielu dotychczasowych poglądów. Aczkolwiek samych badań by­

najm niej nie m ożna uważać za ukończone, a wyniki, otrzym ane przez różnych bada- czów są niezawsze.zgodne ze sobą, niekiedy zaś wręcz sprzeczne, jednakże powoli z chao­

su tego zaczynają się ju ż w yłaniać teorye

(6)

6 W S Z E C H ŚW IA T No 1 ogólne, które z jednej strony dążą do usy­

stem atyzow ania i w ytłum aczenia nowych faktów , a z drugiej do w ysnuw ania z tych faktów now ych wniosków, dotyczących bu­

dowy m ateryi.

Je d n ą z; ciekaw ych prób tego rodzaju jest pogląd, który w ypow iada znany badacz na tem polu, fizyk niem iecki L enard, w rozpra­

wie, ogłoszonej świeżo w „Rocznikach fizy­

ki" ,). W łaściw ym przedm iotem samej roz­

praw y je s t zbadanie doświadczalne pochła­

niania, jakiem u ulegają prom ienie katodal- ne różnej prędkości; atoli ważność otrzym a­

nych wyników skłoniła au to ra do uzupełnie­

nia swej pracy zarysem teoretycznym , w któ­

rym usiłuje on, ja k sam powiada: zapomocą nowych w yobrażeń pow iązać w jednę całość to, czego nas uczą doświadczenia nad pro­

m ieniam i katod alnemi, z tem, co wiemy skąd­

inąd o budowie m ateryi. Celem niniejszego a rty k u łu jest zapoznanie czytelnika z „obra­

zem zjaw isk11, nakreślonym przez L e n a rd a — przew ażnie na podstaw ie faktów z dziedziny absorpcyi prom ieni katodalnych.

Rzeczą niezm iernie uderzającą w tej ab­

sorpcyi je s t to, że obok znacznych prędkości prom ieni katodalnych zachodzi stosunek sta­

ły pom iędzy zdolnością absorpcyjną a gę­

stością ośrodka pochłaniającego, i . to bez względu na jego stan skupienia i skład che­

miczny; to znaczy, że ilość prom ieni k a to ­ dalnych, pochłoniętych przez pewien dany ośrodek zależy w ty m razie jedynie i w y­

łącznie od ilości m ateryi, zaw artej w 1 cm3 tego ośrodka. Inn em i słowy gram w odoru i p laty n y , szkła i rtęci, pow ietrza i alkoholu, złota i soli kuchennej pochłania jednakow ą ilość prom ieni katodalnych, t. j. zatrzym uje jeden i ten sam procent owych nieznanych nam bliżej odjem nie elektrycznych drobinek, które w edług wszelkiego praw dopodobień­

stw a biegną w ty ch prom ieniach, a które L enard nazyw a ilostkam i elem entarnem i (elem entare Quanten).

D rugim faktem znam iennym je s t w zrost absorpcyi ze zmniejszaniem się prędkości prom ieni katodalnych, przyczem w obrębie prędkości niezbyt m ałych w zrost ten p ostę­

p u je bez porów nania prędzej, aniżeli odpo­

w iednie zm niejszanie się prędkości. T ak

j

A nnalen d e r P h y s ik 1903 Jsla 12 i 13.

np. prom ień katodalny o prędkości, równej prędkości św iatła, ulega pochłanianiu milion razy słabszemu, aniżeli prom ień o prędkości tylko 1 0 0 razy mniejszej: ilostki, biegnące z prędkością znaczną, bez porów nania ener­

giczniej torują sobie drogę przez ośrodek, aniżeli ilostki, poruszające się wolno, które m aterya zatrzym uje z wielką łatwością. J e d ­ nakże, w miarę posuwania się w stronę pręd ­ kości mniejszych, tempo, w którem w zrasta pochłanianie, szybko maleje. Dla prędko­

ści, równej 1/ 3tf prędkości światła, pochłania­

nie je s t ju ż tylko 5 razy większe, aniżeli dla prędkości, równej 1/ 70, a zacząwszy od pręd­

kości, rów nych l/ i00 prędkości światła, wiel­

kość absorpcyi zdąża do g ran icy stałej, nie­

zależnej od prędkości: ilostki, poruszające się bardzo powoli, m aterya pochłania w stop­

niu, niezależnym od ich prędkości: dwa pro­

mienie katodalne, z których jeden posiada prędkość 3 razy większą od drugiego, ulega­

ją praw ie jednakow ej absorpcyi, jeżeli pręd­

kości ich są wogóle nieznaczne, np. równe

7 ioo 1 V 3 oo prędkości światła.

Jednocześnie ze zwolnieniem tem pa wzro­

stu absorpcyi w m iarę oddalania się prędko­

ści promieni katodalnych od pi-ędkości świa­

tła, zaczyna słabnąć proporcyonalność po­

między wielkością absorpcyi a masą ośrodka pochłaniającego: m aterya, k tó ra prom ienie bardzo szybkie pochłania w stosunku pro ­ stym do swej ilości, wobec promieni mniej szybkich zaczyna różnicować się w tem zna­

czeniu, że rozm aite jej rodzaje, np. różne pierw iastki chemiczne, zaczynają ujaw niać zdolności absorpcyjne bardzo niejednakowe.

Ten wpływ jakości m ateryi na ilość pochła­

nianych przez nią promieni wzm aga się szybko ze zbliżaniem się ich prędkości do zera, i wkrótce owo cudowne w swej prosto­

cie praw o m asy staje się całkiem iluzorycz- nem. T ak np. w razie prędkości, równej Ysoo prędkości św iatła, 1 cm3 wodoru po­

chłania większą nieco ilość prom ieni k ato ­ dalnych, aniżeli 1 cm3 pow ietrza (pod tem samem ciśnieniem), gdy tymczasem na mo­

cy praw a masy pow inienby ich pochłonąć 14 razy mniej, jako 14 razy lżejszy. Tym sposobem m asa ośrodka, która je s t jedynym czynnikiem decydującym , g d y chodzi o po­

chłanianie prom ieni szybkich, zostaje ze­

pchn ięta na plan dalszy, gdy chodzi o ilost-

(7)

JM® 1

w s z e c h ś w i a t

ki, poruszające się powoli, a natom iast wy­

suwa się na miejsce naczelne jakość m ateryi.

W razie bardzo m ałych prędkości daje się zauważyć zależność całkiem innego rodzaju:

doświadczenie stw ierdza, że pod jednako- wem ciśnieniem rozm aite gazy ujaw niają w tym przypadku absorpcyę praw ie jed n a­

kową; pochłanianie byłoby więc tu uw aru n­

kowane raczej liczbą cząsteczek w jednostce objętości.

Zestawiwszy w krótkości główne pod sta­

wy doświadczalne, na których L enard oparł swoję konstrukcyę teoretyczną, przechodzi­

my teraz do przedstaw ienia tej konstrukcyi.

Atom y rozm aitych ciał przyrody zbudowa­

ne są ze składników identycznych, lecz wziętych w liczbie rozm aitej. Składniki te L enard nazyw a dynam idam i od w yrazu d y ­ nam is — siła, widząc w nich w każdym ra ­ zie środki pól siły elektrycznej. Liczba dy- namid, zawierających się w każdym atomie, jest proporcyonalna do jego ciężaru; liczba dynam id, zaw ierających się w każdem ciele m aterya lnem, je s t proporcyonalna do cięża­

ru tego ciała bez względu na to, czy jest ono pierwiastkiem chemicznym, czy też związ­

kiem, dowolnie skomplikowanym, tak że osta tecznie dwa ciała o ciężarze jednakow ym różnią się jedynie i wyłącznie ugrupowaniem swoich dynam id, nie zaś ich liczbą, która jest w obu jednakow a. Prócz tego zakłada­

my, że wszystkie dynam idy są jednakow o ciężkie i jednakow o bezwładne oraz że ża­

den sposób ich ugrupow ania nie może wpły­

nąć na zmodyfikowanie tych dwu własności.

Jeżeli przypuścim y, że i wobec promieni katodalnych wszystkie dynam idy zachowują się identycznie i nie w pływ ają na siebie wzajemnie, to w takim razie proporcyonal- ność pomiędzy m asą ośrodka a absorpcyą stanie się rzeczą sam ą przez się zrozumiałą.

W iemy atoli, że praw o m asy iści się tylko do pewnej granicy, mianowicie, że podlega­

ją mu jedynie prom ienie bardzo szybkie; za­

chodzi więc pytanie, jakie własności p rzypi­

sać należy dynam idom , aby wytłumaczyć zmianę, której ulega to prawo poza obrębem owej granicy.

J a k wiadomo, różne względy przem aw ia­

ją za tem, że wielkość średnicy ato m u —co- kolwiekbyśmy sądzili o jego budowie i po­

staci—w aha się pom iędzy jed ną milionową

a jedną 1 0 -io milionową częścią milim etra.

Zestawienie tych bardzo praw dopodobnych wym iarów z prędkościami prom ieni k ato ­ dalnych prowadzi do wniosku, że ilostka elementa-rna, biegnąca ze średnią prędko­

ścią, naogół przewierca na swej drodze setki i tysiące atomów, nie tracąc praw ie nic ze swej prędkości i nie doznając poważniejszej zmiany kierunku: prześlizguje się ona m ię­

dzy dynam idam i tych atomów, niby kula, w tłum niezbyt gęsty wystrzelona. Je d n a k ­ że, wobec istnienia absorpcyi, zmuszeni je ­ steśmy przyjąć, że pewien procent ty ch isto­

tek m aterya zatrzym uje, a procent ten daje właśnie m iarę wielkości pochłaniania. Naj- prostszem wyjaśnieniem mechanicznem tego faktu je s t przypuszczenie, że dynam idy, składające atom, posiadają pewne wym iary, że każda z nich przeciwstawia szeregom uderzających w nią istotek jakgdyby pewną tarczę, która nie przepuszcza dalej istotek, bezpośrednio na nią padających. Z faktu, że w różnych przypadkach różna liczba isto­

tek ulega zatrzym aniu, wnosimy o rozm ai­

tej wielkości tej tarczy, albo, mówiąc ogól­

niej, o rozmaitej wielkości „przekroju po­

chłaniaj ącego“ dynam idy, przyczem nic nas nie zmusza do przypisyw ania tem u przekro­

jow i by tu m ateryaluego, albowiem ilostki elem entarne mogą zatrzym yw ać się nieko­

niecznie wskutek uderzenia o przeszkodę m ateryalną, ale np. w skutek napotkania na swej drodze pola elektrycznego o odpowied- niem natężeniu.

Podłu g Lenarda, dokoła każdej dynam idy rozciąga się pole elektryczne, którego n atę­

żenie maleje w' m iarę oddalenia się od jej środka czyli jądra. W stosunku do ilostek elem entarnych, które biegną w prom ieniach katodalnych, działalność tego pola ujaw nia się w zatrzym yw aniu tych z pomiędzy ilo­

stek, które, natrafiwszy na nie, więzną w niem niejako i to więzną tem łatwiej, im prędkość ich jest mniejsza.

W yobraźm y sobie ścianę pochłaniającą z jakiejkolw iek m ateryi. J a k każde wogóle ciało, ściana ta składa się ze zgrupow anych w atom y dynam id, które mimo olbrzymią swą liczbę rozsiane są w niej niesłychanie rzadko, mniej więcej ta k rzadko, jak gwiaz­

dy w przestrzeni niebieskiej. Pole siły elek­

trycznej, rozciągające się dokoła każdej dy-

(8)

8 W S Z E C H ŚW IA T

nam idy, bardzo potężne w pobliżu jąd ra, słabnie w prawdzie w spółśrodkow o, ale mimo to sięga znacznie dalej, aniżeli wynosi od­

ległość jednej dynam idy od drugiej, innem i słowy, w pewnej odległości od jednej d y n a­

m idy czynne je s t nietylko w łasne jej pole, ale u jaw niają także swe działanie pola, po­

chodzące od w ielu dynam id sąsiednich.

Niech n a ścianę naszę pada snop prom ieni k atodalnych o prędkości bardzo znacznej.

Skutkiem wielkiego swego rozpędu ilostki elem entarne, w prom ieniach ty ch biegnące, łatw o to ru ją sobie drogę przez w szystką przestrzeń „m iędzydynam idow ą“, gdzie pole elektryczne nie je s t bardzo silne, i więzną w tych tylko m iejscach, gdzie pole to jest w yjątkow o potężne, a więc jedynie w bez- pośredniem sąsiedztw ie sam ych dynam id.

A zatem w tym razie zatrzym ana zostanie tylko tak a ilostka, k tó ra albo uderzy w sa­

rnę dynam idę, albo też której w ypadnie przebiedz tuż obok jakiegoś ją d ra . W obec niesłychanie rzadkiego rozsiania dynam id w p rzestrzen i—liczba jednostek, k tó ry m los ta k i przypadnie w udziale, je s t bardzo ogra­

niczona, a w skutek tego i zdolność absorp­

cyjna m ateryi wobec szybkich prom ieni k a ­ todalnych m usi być bardzo niewielka.

Z akładam y, że ilostki, biegnące bardzo szybko, m ianowicie posiadające prędkość rów ną prędkości św iatła lub nieco tylko m niejszą, przebijają swobodnie najsilniejsze naw et pola elektryczne, roztaczające się doko­

ła dynam id. Poniew aż jed n ak i te najszyb­

sze prom ienie katodalne ulegają pewnej choć bardzo słabej absorpcyi, przeto należy przypuścić, że owe ją d ra dynam id, czyli owe cen try siły elektrycznej posiadają pew ien przekrój, bezwzględnie nieprzenikliw y dla najszybszych naw et ilostek.

W yszliśm y z założenia, że, im dana sub- stancy a je s t gęstsza, tem więcej dynam id m ieści się w jednostce objętości. Jeżeli przypuścim y, że w szystkie dyn am id y są n ie­

tylko jednakow o ciężkie i bezw ładne, ale nadto, że posiadają jednakow y przekrój, to prostą* konsekw encyą takiego stan u rzeczy—

w przypadku bardzo szybkich prom ieni k a ­ todaln ych —będzie praw o m asy, t. j. ścisła proporcyonalność pom iędzy wielkością ab ­ sorpcyi a gęstością ośrodka p o chłaniające­

go. Rzeczywiście, im więcej je s t dynam id

w 1 cm 3 ośrodka, w ystaw ionego na działanie prom ieni katodalnych, tem większa liczba ilostek elem entarnych natrafia bezpośrednio n a nieprzenikliw e dla nich przekroje d y n a­

mid, a ponieważ w razie znacznych b a r­

dzo prędkości w szystkie inne ilostki przebi­

ja ją się swobodnie poprzez m iędzydynam i- dowe pola elektryczne, przeto w ostatecznym w yniku ilość prom ieni pochłoniętych będzie ściśle proporcyonalna do ilości dynam id, przecinając drogę biegnącym ilostkom, inne­

m i słowy, wielkość absorpcyi będzie ściśle proporcyonalna do m asy pochłaniającego ośrodka.

W yraziliśm y przypuszczenie, że promienie katodalne dynam id grzęzną niejako av polu elektrycznem , okalającem dynam idy, tem łatw iej, im pole to jest potężniejsze, t. j. im bliżej leży ją d ra dynam idy. Stąd w ynika, że, jeżeli przez d any ośrodek przepuścim y kilka kategoryj prom ieni katodalnych, róż­

niących się prędkością, to z pom iędzy p ro ­ mieni, posiadających prędkość św iatła, za­

trzym ane zostaną jedynie te, które napo tka­

ją na swej drodze przekroje rzeczywiste d y ­ nam id, gdy tymczasem z pom iędzy prom ieni mniej szybkich u tk n ą nietylko te, które uderzą w sam przekrój dynam idy ale i w szystkie te, którym droga w ypada o tyle blizko dynam idy, że czynne tam pole elek­

tryczne w ystarcza do ich zatrzym ania. Oczy­

wiście, im prom ień porusza się wolniej, tem słabsze pole w ystarcza do zatrzym ania go w miejscu, tem dalej w bok przebiedz on m usi od jąd ra, by m ógł kontynuow ać swą podróż prostoliniow ą, tem większa liczba ilostek elem entarnych ulega pochłonięciu, tem w iększa jest w artość absorpcyi. Przez

| analogię do przekroju rzeczywistego dy n a­

m idy nazwiem y przekrojem pochłaniającym dynam idy przekrój idealnej kuli, zakreślonej dokoła ją d ra promieniem, rów nym odległo­

ści, na której pole elektryczne ujaw nia n a ­ tężenie, w ystarczające do zatrzym ania p ro ­ m ieni katodalnych danej prędkości.

Podobnież jak stałość przekroju rzeczyw i­

stego dynam idy w arunkow ała t. zw. praw o m asy, t. j. ścisłą proporcyonalność pom iędzy wielkością absorpcyi a gęstością ośrodka w przyp adk u prędkości, blizkich prędkości św iatła, ta k teraz w zrastanie przekroju po­

chłaniającego dynam idy w arunkuje w zrost

(9)

No 1 W SZ EC H ŚW IA T 9 absorpcyi ze zmniejszaniem się prędkości

promieni. M e dość na tem: koncepcya prze­

krojów pochłaniających, zależnych od n atę­

żenia pola elektrycznego dokoła dynamid, zdolna je s t w ytłum aczyć nam w sposób za­

daw alający i wszystkie pozostałe fakty za­

sadnicze z dziedziny absorpcyi prom ieni ka­

todalnych.

Ponieważ, ja k o tem była już mowa, pole elektryczne sięga dalej, niż wynosi odległość pomiędzy dwiema sąsiedniemi dynam idam i, przeto w razie ciągłego zm niejszania się prędkości i jednoczesnego zwiększania się przekroju pochłaniającego m usi nastąpić wreszcie tak a chwila, kiedy przekroje po­

chłaniające sąsiednich dynam id zaczną czę­

ściowo zachodzić jeden na drugi, czyli po­

kryw ać się wzajemnie. W obec takiego po­

kryw ania się wzajem nego pew na część czyn­

nego pola elektrycznego m usi zmarnować się zupełnie, albowiem przez dodawanie się geom etryczne pól, należących do dwu d y ­ namid, niektóre części tych pól znoszą się wzajemnie. W skutek tego, począwszy od owej chwili, sum a ogólna przekrojów po­

chłaniających zacznie zwiększać się znacz­

nie wolniej, aniżeli zwiększała się dotąd—

nastąpi nagły zw rot w sposobie wzrastania absorpcyi.

Łatw o zauważyć, że jednocześnie z tym zw rotem w ystąpi inne jeszcze zjawisko, zna­

ne nam ju ż ze strony doświadczalnej, m iano­

wicie zacznie ujaw niać się odstępstwo od praw a m asy. D ynam idy są wszystkie iden­

tyczne bez w zględu na rodzaj cząsteczek chemicznych, w których się unoszą, ale w sam ych cząsteczkach rozróżniam y dwa czynniki charakterystyczne dla danego g a­

tu n k u m ateryi: objętość cząsteczkowa i cię­

żar cząsteczkowy. Poniew aż liczba d y n a­

mid jest, ja k wiemy, ściśle proporcyonalna do ciężaru, przeto wobec w zrastania prze­

krojów pochłaniających ze zmniejszaniem się prędkości prom ieni chwila, w której roz­

poczyna się ich stykanie się wzajemne, na­

stąpi oczywiście tem później im więcej bę­

dzie m iejsca do rozporządzenia w cząsteczce, innem i słowy, w spom niany zw rot w prze­

biegu absorpcyi n astąp i tem później, t. j. dla tem mniejszej prędkości prom ieni, im m niej­

szą m a w artość stosunek pomiędzy ciężarem cząsteczkowym a objętością cząsteczkową.

Z n a tu ry rzeczy wielkość absorpcyi jest uw arunkow ana całością przekroju pochła­

niającego ogólnego. Otóż, dopóki w czą­

steczce je st tyle miejsca, że przekroje po­

chłaniające dynam id m ogą—ze zmniejsza­

niem się prędkości—rosnąć swobodnie, do­

póty całkow ity przekrój pochłaniający rów ­ na się sumie arytm etycznej tych przekro­

jów, a że suma ta w różnych ciałach jest proporcyonalna do liczby dynam id, więc i absorpeya w różnych ciałach okazuje się proporcyonalną do m asy ośrodka. Z chwilą jednak, gdy przekroje pochłaniające oddziel­

nych dynam id, wypełniwszy cząsteczkę, za­

czynają pokryw ać się wzajemnie, przekrój pochłaniający całkow ity zaczyna rosnąć wol­

niej od ich sumy arytm etycznej, a ponieważ chwila owa następuje dla jednych ośrodków wcześniej, dla innych p ó źn iej—zależnie od wartości stosunku pomiędzy objętością czą­

steczkową a ciężarem cząsteczkowym—prze-

| to łatw o zrozumieć, że dla mniejszych pręd­

kości promieni wielkość absorpcyi w róż­

nych ośrodkach przestaje być proporcyonal­

na do masy: w ośrodkach, dla których sto­

sunek ów jest większy, p u n k t zw rotny w y­

stępuje później, a w skutek tego i absorpeya będzie większa. Doświadczenie potwierdza w zupełności ten wniosek. T ak np. w wo­

dorze, dla którego stosunek powyższy (obli­

czony na podstawie tarcia wewnętrznego) jest najw iększy, wynosi bowiem 6 , 0 , zw rot w przebiegu absorpcyi następuje najpóźniej, zaś w argonie, dla którego stosunek ten jest najm niejszy (0,7), zwrot następuje najwcze­

śniej .

Grdy z dalszem zm niejszaniem się prędko­

ści zachodzenie przekrojów pochłaniających postąpi tak daleko, że nie pozostanie już między niemi żadnych absolutnie przerw w obrębie cząsteczki, natenczas przekrój po­

chłaniający, k tóry cząsteczka przeciwstawia biegnącym ilostkom elem entarnym , zrów ny­

wa się z przekrojem samej cząsteczki. Od tej więc chwili absorpeya w zrastać ju ż nie może z dalszem zmniejszaniem się prędkości promieni, albowiem i tak ju ż żaden z nich nie przedostaje się na dru gą stronę cząstecz­

k i—w szystkie więzną w jej międzydynami- dalnych polach elektrycznych. K ażda mo­

lekuła ośrodka stanow i teraz jednę nieprze-

nikliw ą tarczę; przez ośrodek przechodzą je-

(10)

1 0 W S Z E O fiŚ W IA T A !e 1

dynie te ilostki, które w biegu swym nie n a­

trafią na żaden przekrój cząsteczkowy, tak j

że procent prom ieni pochłoniętych, a więc | i wielkość absorpcyi, zależy teraz w yłącz­

nie od sam y przekrojów cząsteczkowych ośrodka.

Tym sposobem, podług teoryi L enarda, su­

m a przekrojów cząsteczkow ych daje nam m iarę wielkości absorpcyi dla prom ieni k a­

todalnych o prędkościach nieznacznych, skąd w ynika, że i odw rotnie wielkość tej absorpcyi wyznacza sumę przekrojów czą­

steczkowych. Ale wartość tej sum y znana nam jest skądinąd, m ianowicie z teoryi cy- netycznej gazów. Otóż faktem niezm iernie uderzającym je s t to, że na przekroje cząste­

czek różnych ciał otrzym ujem y z dośw iad­

czeń nad absorpcyą w artości, bardzo zbliżo­

ne do tych, jakie nam daje teory a cynetycz- n a gazów.

R ozpatrując dynam idę jak o cen tru m pola elektrycznego, przypisaliśm y tem u centrum pew ną objętość nieprzenikliw ą, a zatem i pew ien nieprzenikliw y przekrój, k tó ry na- ! zwaliśm y przekrojem rzeczyw istym dynam i- J dy. W ielkość tego przekroju nie może być, I oczywiście, większa od wielkości najm niej- J szego przekroju pochłaniającego, t. j. prze­

kroju, k tóry w arunkuje pochłanianie n a j­

szybszych prom ieni katodalnych. Z w a rto ­ ści tego pochłaniania w ynika, że sum a w szystkich przekrojów pochłaniających, k tó ­ re ujaw niają w ty ch w arunkach dynam idy, zaw arte w 1 cm 3 w odoru pod 1 mm ciśnie­

nia, nie przenosi 0,0000006 cm2, że więc su ­ m a przekrojów rzeczyw istych m usi być jesz­

cze mniejsza. Z drugiej stron y podług ba­

dań nad tarciem w ew nętrzem , sum a prze­

krojów cząsteczkowych tegoż w odoru w y n o ­ si około 13 cm'2. Zestaw ienie ty ch liczb z niektórem i danem i teoryi cynetyeznej pro- wadzi do wniosku, że średnica dynam idy nie przenosi jednej dziesięciomi 1 iardowej mm (średnica cząsteczki w odoru rów na się kilku m ilionow ym mm), zaś przestrzeń, zajęta w da nem ciele p rzyrody przez dynam idy, t, j. jed y n a istotnie nieprzenikliw ą część te ­ go ciała, nie przenosi w żadnym razie jednej miliardowej części jego objętości. W 1 m 3 najgęstszego z ciał—p laty n y mieści się n a j­

wyżej „m ilim etr .sześcienny d y n a m id 1'. W i­

dzim y więc, że nie bez pewnej podstaw y

przyrów naliśm y rozsianie dynam id do roz­

siania ciał niebieskich w przestrzeni między - planetowej.

W szystko, co dotąd powiedzieliśmy o dy­

nam id ach, Lenard wyprowadza jedynie z ba­

dań nad absorpcyą prom ieni katodalnych rozmaitej prędkości. B y nie wpaść w sprzecz- [ ność z doświadczeniem, jakiego nam dostar­

czają inne dziedziny fizyki, przypisuje on dynamidom ruch: każda dynam ida lub każ­

da cząstka dynam idy m ogłaby np. składać się z p ary ilostek elem entarnych, obdarzonej ruchem obrotowym '); w razie odległości pom iędzy elem entami, równej 1 0 —11 cm, licz­

ba obrotów takiej pary na sekundę w ynosi­

łaby 2 0 '-°, a zapas energii cynetycznej tego ruchu w ew nętrznego dynam id przenosiłby sto milionów kaloryj na gram m ateryi.

S. Bouffał.

W A LK A Z KOMARAMI.

K tóż z nas nie doznał słusznego gniew u i oburzenia na kom ary, te drobne, dokuczli­

we istoty, które dają się ludzkości i zwierzę­

tom we znaki we wszystkich praw ie krajach

j globu ziemskiego, od okolic podbieguno­

wych aż do równika? Ile pięknych, ciepłych wieczorów letnich one nam zatruw ają, o j a ­ ką nieraz przypraw iają bezsenność!

Słusznie więc od dawien daw na kom ary uw ażane były przez ludzi za najnieznośniej­

sze, dokuczliwe istoty.

Lecz oto niedawno z nowym zarzutem przeciwko tym owadom w ystąpiła nauka:

kom ary uznane zostały za roznosicieli i sze- rzycieli m alaryi. Odtąd ju ż nietylko gnie­

w am y się na kom ary za ich dokuczliwość, lecz boimy się jako wrogów naszego zdro­

wia, a naw et życia.

Nie od rzeczy więc będzie zaznajomić czy­

telników naszych z tem i środkam i walki, jakie w różnych krajach przeciw komarom podjęto i jak ie dobrym zostały uwieńczone skutkiem .

') P o d tym w zględem obraz L e n a rd a zbliża

się, ja k to zaznacza sam au to r, do h ypotezy a to ­

mów w irow ych lo rd a Kei vina.

(11)

.Ne 1 W SZ EC H ŚW IA T 11 W praw dzie oskarżenie w sprawie szerze- I

nia m alaryi dotyczy nie wszystkich gatunków komarów, ale tycli tylko mianowicie, k tó ­ re przew ażnie zamieszkują, k raje o klimacie ciepłym, u nas zaś zjaw iają się tylko zrzad- ka i gdzieniegdzie; tem niemniej i m ieszkań­

ców naw et północy spraw a „kom arow a 11 po­

winna bardzo obchodzić. Podróżnicy, któ­

rzy zwiedzali północną tajgę, albo Laplan- dyę, podają zdum iewające opisy chm ar tych drobnych owadów, jakie tam zjaw iają się w przeciągu krótkiego lata. Zw ierzęta dzi­

kie i domowe zagryzane bywają przez nie na śmierć, o ile nie zdążą zawszasu opuścić zagrożonych przez roje komarów nieprzej­

rzanych gęstw in leśnych.

AV L aplandyi pow ietrze tak byw a „wy- pełnione“ kom aram i, że oddychać poprostu bez siatki ochronnej nie można; za każdym oddechem w padają one grom adnie do ust i do otworów nosowych.

Jedynie siatki zwilżone dziegciem są w s ta ­ nie uchronić tw arze i ręce laplandczyków od bolesnych ukąszeń; w niskich zaś swoich chatach p odtrzym ują oni stale gęsty dym, od którego nieprzyzw yczajony cudzoziemiec m usiałby się zadusić.

Z czasów wojen am erykańskich istnieją opisy, podług których wojsko więcej cier­

piało od komarów, niż od uzbrojonych wrogów. Na noclegach żołnierze zmuszeni byli wykopyw ać sobie doły w ziemi i wsu­

wać do nich głowy, przysypując je z w ierz­

chu ziemią.

Chroniąc się od komarów podczas wojny krym skiej żołnierze chowali się zupełnie do worków.

Opisy podróżników po Ameryce środko­

wej m alują nam barw nie tę istną klęskę, za jak ą uw ażają powszechnie kom ary am ery­

kańskie, z hiszpańska nazwane moskitami.

Nic więc dziwnego, że od najdaw niejszych czasów różni badacze silili się nad w ynale­

zieniem środka, skutecznego na tę plagę skrzydlatą.

Zwalczać kom ary można i należy we wszystkich fazach ich rozwoju, jako larwy, jako poczwarki i wreszcie jako owady

dorosłe, uskrzydlone.

Co do larw i poczwarek, to bardzo długo uważano je za istoty niedostępne dla żadne­

go w pływ u człowieka, gdyż, ja k wiadomo,

lęgną się one i rozw ijają w różnych zbiorni­

kach w odnych—w jeziorach, rzekach, sta­

wach, sadzawkach, kałużach i t. p. N aj­

nowsze jednak obserwacye (prof. K arola

j

Sajó) przem aw iają za tem, że kom ary nasze w okresie rozm nażania unikają większych zbiorników wody, a poszukują przeciwnie

! mniejszych, czasowych; lęgną się więc nie

1 w jeziorach i rzekach, lecz w drobnych k a ­ łużach, ściekach, beczkach i t. p., wogóle w pobliżu siedzib ludzkich.

W obec tego w ydaje się rzeczą wcale m o­

żliwą opanować te źródła komarów. D la­

czego kom ary lęgną się w takich właśnie niewielkich zbiornikach wody i w pobliżu mieszkań ludzkich, także nie trudno sobie wytłumaczyć.

W większych wodach siedlą się zwykle inne zwierzęta, ja k ryby, owady drapieżne, skorupiaki, tępiące jaja, larw y i poczwarki komarów; przy tem wody te, ja k np. jeziora, nie mówiąc ju ż o rzekach większych, nie obfitują tak w szczątki organiczne, uleg a­

jące rozkładowi, którem i żywią się larw y komarów; szczątków tych przeciwnie wielka ilość znajduje się w czasowych kałużach,

| ściekach, rynsztokach i t. p. To też bez przesady powiedzieć można, że drobne te zbiorniki wody byw ają niekiedy literalnie

j

wypełnione larw am i i poczwarkam i ko­

marów.

Bardzo szczegółowe badania i obserwacye robiono nad rozw ijaniem się komarów w beczkach z przechowyw aną wodą desz­

czową.

W r. np. 1896 dr. O. L u gger przefiltrował całą ilość wody z jednej beczki i naliczył w niej ni mniej ni więcej jak 17'259 ja j, larw i poćzwarek kom ara; za innym razem w ten sam sposób znalazł on tam 19110 m łodych postaci tego owada.

To też dziwić się nie można, że naw et w takich miejscowościach, gdzie wcale w po­

bliżu niema wód stojących natu raln ych ani bagien, mimo to całe chm ary kom arów unie­

m ożliwiają poprostu pobyt latem w parku lub ogrodzie: lęgną się one m iliardam i w wo­

dzie utrzym yw anej przez ogrodników do po­

lew ania roślin.

W ypływ a stąd pierwszy środek walki

z komarami: usuw anie kałuż, rynsztoków

płynących, ścieków, beczek i t. p. zbiorni-

(12)

1 2 W S Z E C H Ś W IA T J\fo 1

ków, przecho wy wu jącycli czasowo wodę, albo też sztuczne tępienie w nich rozw ijają­

cych się komarów.

Dokonać tego m ożna w dw ojaki sposób.

Popierw sze—nie pozw alając larwom i po- czwarkom doczekać się stan u dojrzałości i wylecieć ze zbiornika w postaci uskrzydlo­

nej. Poniew aż zaś, podług najnow szych ob- serw acyj, kom ar potrzebuje n a całkow ity swój rozwój od jajk a aż do „pełnoletności“

przynajm niej 1 0 dni, nie należy przeto n i ­ g dy pozwalać na przechow yw anie wody np.

w beczkach dłużej nad tydzień; po upływ ie tego czasu należy wodę całkow icie w ylać i beczkę przez 24 godziny dokładnie w y su ­ szyć. Suszenie to jest niezbędne, gdyż la r ­ wy i poczwarki kom arów m ogą w nieznacz­

nej naw et wilgoci przez dw a d n i obyć się bez wody i pozostać przy życiu; dopiero cał­

kow ite wyschnięcie środow iska zabija je ostatecznie.

D rugi, jeszcze lepszy, bo pew niejszy i mniej kłopotliw y sposób polega na rady- kalnem niszczeniu w szystkich żyw ych istot, zam ieszkujących dany zbiornik wody.

Osiągnąć zaś to m ożna w dość prosty spo­

sób. Należy tylko pow ierzchnię w ody p rzy ­ kryć cieniutką w arstw ą n a fty . W tym celu w ystarczy do wody wlać kilka lub k ilk an a­

ście kropel n afty (zależnie od ilości wody), któ ra praw ie m om entalnie sam a rozejdzie się po całej pow ierzchni wody. Poniew aż zaś tak larw y jako i poczw arki kom arów m uszą co chwila w ypływ ać na pow ierzchnię wody dla zaczerpnięcia świeżego do oddy­

chania powietrza, niezawodnie zetkną się tam z naftą, k tó ra je podusi.

N afta przechowuje się na pow ierzchni w o­

dy w postaci cieniutkiej błony, mieniącej się tęczowemi barw am i, dość długo i u latn ia się bardzo powoli, a dopóki się zupełnie nie ulotni, ani jeden kom ar z wody w ylęgnąć się nie może.

Dr. Ham er, znany entom olog am erykań­

ski, zaobserwował, że n a fta dodana do m a­

łej ilości wody, zabija nietylko larw y i po­

czwarki, ale również świeżo złożone jajk a oraz owady, które się ju ż przedtem w ylęgły, lecz jeszcze wodnego środow iska opuścić nie zdołały.

Przeciw kom arom daleko lepiej je s t u ży ­ wać n a fty nieoczyszczonej, k tó ra znacznie

wolniej ulatnia się, niż oczyszczona. J e s t zresztą tańsza. Rzecz prosta, że latem , pod-

! czas dni gorących i suchych ulatnianie się i n a fty odbywa się znacznie prędzej, niż na wiosnę, w jesieni, kiedy jest chłodniej i w il­

gotniej. To też najczęściej trzeba odnawiać n a ftę latem . J a k mało ekspensyw ny jest sposób walki z kom aram i zapomocą n afty , najlepiej świadczy następujący opis prof. K.

Sajó.

„W ogrodzie swoim miałem dwie zużyte beczki od nafty, przeznaczone na przecho­

w yw anie wody do polewania kw iatów . J e d ­ na z nich była już stara, od trzech la t do tego celu używana; druga zaś—nowa, jesz­

cze przesiąknięta naftą. W przeciągu całe­

go la ta tw orzyła się w tej ostatniej na p o­

w ierzchni wody ju ż w godzinę po napełnie­

niu jej wodą, cieniutka, m ieniąca się barw a­

mi tęczy w arstew ka nafty , i ona to w y star­

czała, bez wszelkiej ludzkiej interw encyi, by zapobiedz całkowicie rozwojowi w beczce kom arów. W drugiej zaś beczce, w której ju ż n a fty nie było ani śladu, po każdorazo- wem w yczerpaniu z niej wody, wysuszeniu i ponownem napełnieniu niezwłocznie zja­

w iała się liczna młódź kom arow a11.

Otóż tak ą samę metodę, zapomocą nafty, stosować m ożna i sztucznie względem n a tu ­ ralnych (małych) zbiorników wody.

W Am eryce na tej drodze osiągnięto już pożądane skutki 1).

Rzecz prosta, że jednocześnie z kom aram i skazuje się tym sposobem na zagładę i wszel­

kie inne żywe tw ory, zamieszkujące w odę—

ow ady i ryby.

Do picia dla bydła i ptastw a również wo­

da ta k a zapraw iona naftą je s t niezdatna.

Przedew szystkiem zwracać należy uw agę na drobne, tw orzące się po długich desz­

czach kałuże, nie wysychające naw et po upływ ie tygodnia. Dopiero zupełne wy­

schnięcie w ody w kałuży daje nam gwaran- cyę, że m łódź kom arów uległa zagładzie.

') J a k k om unikuje prof. X . Sajó, w n ie k tó ­ ry c h sta n ac h A m ery k i północnej zapom ocą n a fty uw olniono się odrazu w p rzeciąg u je d n e g o lata od tej p lag i, k tó ra tam niezm iernie lu d zi tra p iła . D o rów nież d o b ry ch rez u ltató w pod ty m w zglę­

dem doszło tow arzystw o (T aw n Im p ro v em en t So- ciety), k tó re się zaw iązało w N ow ym Y o rk u w ce­

lu u zd ro w o tn ien ia m iasta.

(13)

Ne 1 W SZECH ŚW IA T 13 W razie zaś częściowego przechowania się i

wilgoci, w pozostającem po kałuży błocie larw y i poczwarki, w oczekiwaniu na nowy j deszcz, przetrzym ać m ogą brak wody i po­

karm u w przeciągu mniej więcej długiego czasu.

Wogóle do rozw oju swego kom ary w y­

m agają bardzo małej ilości wody—w szklan­

kach, kieliszkach, różnych pudełkach bla­

szanych, w alających się niekiedy na śmie­

tnikach, a zaw ierających w sobie wodę deszczową. Owszem, takie w łaśnie przy­

godne m iniaturow e „sadzaw ki 11 pożądane są dla rodu kom arów, gdyż tu nie zagraża ich potom stw u ani drapieżny owad wodny, ani żarłoczna ryba, polujące na bezbronne lar­

wy i poczwarki z zawziętością.

T a olbrzym ia m asa owadów, któ ra p rz e ­ śladuje turystów w hotelach weneckich i zmusza ich do uciekania się ku nadzwy­

czajnym środkom obronnym , ja k np. wzno­

szeniu szczególnych barykad i bud nad łóż­

kami, świadczy najwymowniej, że owady te lęgną się w m ałych przygodnych zbiorni­

kach wody słodkiej, nie zaś w większych n aturalnych, któ ry ch tam przecież niema.

W praw dzie istniało przez długi czas przy­

puszczenie, szczególniej rozpowszechnione wśród pospólstwa weneckiego, że kom ary lęgną się tam w wodzie słodkiej. S kru pu ­ latne jed n ak badania naukowe przypuszcze­

nie to ostatecznie obaliły.

R ozprow adzanie n a fty po powierzchni wody może być dokonywane rozm aitem i sposobami. W niektórych miejscowościach, m ianowicie w okolicach błotnistych używ a­

no w ty m celu sikaw ki rozpryskującej.

Gdzieindziej używano konewek ogrodni­

czych, lub też innych zwyczajnych naczyń domowych.

W ogóle spraw a ta jest dość łatw a, gdyż n a fta sam a przez się bardzo łatw o i prędko rozpływ a się jednostajnie po wodzie.

Oczywiście gdzie są wielkie bagna, tam pierwszą rzeczą być m usi drenow anie, i do­

piero do tej wody, k tó ra już nie może być tym sposobem odprowadzona, stosować na­

leży naftę.

Oprócz n a fty używ ać można w tym sa­

m ym celu i innych, roślinnych, olejów o ile oczywiście one są tańsze. Dr. H ow ard uży­

wał np. dziegciu i olejku kreozotowego—wy­

niki jed n ak nie były tak pomyślne, jak od nafty.

W łoscy uczeni, ja k Celli i Casagrandi zale­

cają inny środek na wytępienie młodzi ko­

marów, mianowicie jednę z farb anilino­

wych t. z w. „L arycith 111“, żółtej barwy.

Środek ten posiada szczególne własności za­

bijania wszelkich zwierząt wodnych zim no­

krw istych, a zatem owadów i ryb, nieszko­

dliwy jedn ak jest zupełnie dla zwierząt cie- płokrw istych; może więc bezpiecznie być stosowany, na wodach przeznaczonych do pojenia koni, bydła i ptastw a.

Środek ten jedn ak jest jeszcze o tyle no­

wym, że należałoby go w praktyce lepiej wypróbować.

Oprócz tego istnieją jeszcze—przede- wszystkiem w handlu am erykańskim , ponie­

waż w alka z kom aram i najlepiej i najracyo- nalniej prowadzona jest w Am eryce—inne środki, kosztowniejsze wprawdzie lecz zato skuteczniejsze jeszcze od nafty. Do takich środków zaliczyć np. należy olej ,,Phinotas“, w rozcieńczeniu naw et Vi 2 ooo najniezawod- niej zabijający w wodzie wszelkie owady.

(DN)

K azim ierz Kulwieć.

CHRYSTYAN D O PPLE R .

Dnia 29 listo p ad a r. z. upłynęło sto la t od u rodzenia C hr. D o p p lera , je d n eg o z najw iększych fizyków i astrofizyków X IX -g o stulecia, o d k ry w ­ cy sły n n ej zasady, noszącej jego imię.

U rodzony w S alzb u rg u 29 listo p ad a r. 18 0 3 D o p p ler rozpoczął sw ę k a ry e rę akadem icką w ro ­ k u 1 8 2 9 ; m ianow any profesorem w P ra d z e cze­

skiej (1 8 3 5 ) i n astęp n ie w W ie d n iu (1850), zm arł on młodo 17 m arca r. 18 5 3 podczas podróży do W en ecy i. W y b itn ie jsz e sw e p rac e opublikow ał w P ra d ze ; na posiedzeniu k rólew skiej czeskiej akadem ii um iejętności 25 m aja 1 8 4 2 roku od­

czytał rozpraw ę „o zab arw ien iu prom ieni gw iazd podw ójnych i k ilk u , innych niebieskich układów g w iez d n y ch ", rozpraw ę, k tó ra rozgłosiła jego imię.

W rozpraw ie te j w ykazał, że ciało dźwięczące w y d aje w e w szystkich innych je d n ak o w y ch w a­

ru n k ac h dźw ięki, k tó ry ch ton zależy je d y n ie od

odległości tego ciała od nas; fa k t te n rozciągnął

n a zjaw isk a św ietln e i w niósł, że św iatło ciała

św iecącego, zn ajdującego się w ruchu, u w ydatnia

zm iany odległości te g o ciała od obserw atora. Ta

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jako całość fabryka nie istnieje” (Podróż, s. Użycie kategorycznej formy „tak być musiało” wskazuje, że narratorka nie wie, jak było w rzeczywistości, a tylko zakłada,

Historia filozofii — zgodnie z zamierzeniem Autora — jest połykana przez środowisko humanistyczne, a także przez inteligencję z innych kręgów, kiedy trzeba robić

Jeżeli jakieś dane em ­ piryczne przemawiają przeciw jednej lub drugiej teorii, powstały konflikt traktuje się jako dowód na to, że teoria nie stosuje się do sytuacji,

Jest pycha udziału w czymś wielkim, nawet, gdy się było tylko biernym statystą.. Oczywistą też jest pycha wywyższania się nad tych, którzy, wedle naszego dzisiejszego

Kiedy dziecko przejawia trudne zachowania zwykle odczuwamy frustrację, bezsilność, obawę, że coś jest nie tak, skoro ono się tak zachowuje.. Zdarza się, że

Udowodnij, że pole trójkąta można obliczyć mnożąc promień okręgu opisanego przez połowę obwodu trójkąta spodkowego.. Rozwiązania należy oddać do piątku 2 października

Rozwiązania należy oddać do piątku 5 kwietnia do godziny 14.00 koordynatorowi konkursu panu Jarosławowi Szczepaniakowi lub przesłać na adres jareksz@interia.pl do soboty 6

dynamiczne – zmiana prędkości ruchu ciała (ciało zwalnia, przyspiesza lub zmienia kierunek ruchu) 4. Skutki oddziaływań.. a) statyczne – zmiana kształtu lub