• Nie Znaleziono Wyników

Nużące przygody dnia poprzedniego tak oddziałały na nerwy pana Pickwicka, iż znala-złszy się w łóżku, w pięć minut zasnął głębokim snem. Obudziły go dopiero nazajutrz świetlne promienie wschodzącego słońca, które wdarłszy się do sypialni zdawały się czy-nić mu wyrzuty.

Pan Pickwick nie był leniwy: jak dzielny wojownik wyskoczył ze swego namiotu-łóżka.

– Cudny krajobraz – zawołał w uniesieniu, otwierając okno. – O! kto raz widział taki krajobraz, czyż może przystać na to, by żyć, nie widząc nic codziennie oprócz cegieł i bru-ku? Czy podobna istnieć na miejscu, gdzie siano można widzieć tylko w stajni, roślinność tylko na dachu, krowy tylko na szyldach? Czyż można wlec życie w takim miejscu? Pytam się, czy można wytrzymać takie istnienie?

Przez długi czas zadając sobie, obyczajem wszystkich wielkich poetów, takie pytanie w samotności, pan Pickwick wysunął głowę za okno i spojrzał dokoła.

Ostry, a zarazem przyjemny zapach siana tylko co skoszonego dochodził aż do niego.

Tysiączne kwiaty w ogrodzie napełniały balsamiczną wonią powietrze; zielona łąka błysz-czała od rosy i każde źdźbło połyskiwało, poruszane lekkim wietrzykiem. Wreszcie ptaki śpiewały, jakby każda łza poranna była dla nich źródłem natchnienia. Przypatrując się te-mu pan Pickwick wpadł w słodką i tajemniczą zadumę.

– Hej! hej!

Dźwięki te przywoływały go do rzeczywistego życia. Wzrok jego zwrócił się nagle w prawo i nic nie odkrył. Więc skierował się w lewo, ale na próżno błądził w przestrzeni.

Śmiałym okiem zmierzył firmament, ale nie stamtąd go wołano. Na koniec uczynił to, co pospolity umysł uczyniłby od razu: spojrzał prosto w ogród i zobaczył pana Wardle’a.

– Jak się pan miewa? – zapytał wesoły gospodarz. – Piękny poranek, prawda? Cieszę się, żeś pan wstał tak rano. Ubieraj się pan, czekam tu na niego.

Pan Pickwick nie potrzebował, by go zapraszano dwa razy. W dziesięć minut był gotów i stał już przy starym gentlemanie.

– Co to będzie? – zapytał widząc, że gospodarz uzbrojony jest w strzelbę, a druga leży tuż koło niego na trawie.

– Przyjaciel pański i ja – odrzekł pan Wardle – chcemy przed śniadaniem strzelać do wron. Jest on doskonałym strzelcem, prawda?

– Słyszałem, że mówił o tym, ale nigdy nie widziałem, by co trafił.

– Ale dlaczego nie przychodzi? – zapytał pan Wardle i zawołał: – Joe!Joe!

Wkrótce ujrzano wychodzącego z domu pyzatego chłopca, który pod orzeźwiającym wpływem poranka był zaspany tylko w trzech czwartych.

– Idź, zawołaj gentlemana – rzekł mu jego pan. – I powiedz mu, że znajdzie mnie z pa-nem Pickwickiem w lasku. Pokażesz mu drogę, rozumiesz?

Joe oddalił się, by wykonać to zlecenie, a pan Wardle, niby jaki drugi Robinson Cruzoe, wyprowadził pana Pickwicka za ogród, zabrawszy z sobą obie strzelby.

– Jesteśmy na miejscu – rzekł po kilku chwilach, zatrzymując się wśród alei. Było to zresztą zbyteczne wyjaśnienie, gdyż ciągłe krakanie biednych wron najdokładniej wska-zywało miejsce ich pobytu.

Stary gentleman położył jedną strzelbę na ziemi, a drugą nabił...

– A otóż i nasi! – rzekł pan Pickwick. Rzeczywiście z daleka ukazali się pan Tupman, pan Snodgrass i pan Winkle, gdyż Joe, nie wiedząc, którego mianowicie z tych trzech gen-tlemanów miał sprowadzić, osądził w swej głębokiej mądrości, iż dla zapobieżenia omył-kom najlepiej będzie, gdy zawoła wszystkich

trzech razem.

– Chodźże pan, chodź! – wołał stary gentleman na pana Winkle’a – Taki znakomity strzelec, jak pan, powinien był być gotów od dawna, nawet i dla tak drobnej zwierzyny.

Pan Winkle odpowiedział wymuszonym uśmiechem i strzelbę dla niego wyznaczoną podniósł z wyrazem twarzy, który by przystał raczej wronie obdarzonej darem jasnowi-dzenia i dręczonej myślą o gwałtownym bliskim zgonie. Może to była obojętność, ale w każdym razie niezwykle podobna do upadku na

duchu.

Stary gentleman dał znak i dwóch obdartych chłopaków zaczęło z wolna gramolić się na drzewo.

– Po co te dzieci? – spytał ostro pan Pickwick. Był nieco zaniepokojony. Nie był w stu procentach pewny, czy to nie panująca na wsi nędza, o której tyle słyszał, zmuszała te biedne dzieci, by służyły za cel niedoświadczonym sportowcom.

– Do rozpoczęcia zabawy – odrzekł ze śmiechem pan Wardle.

– Do czego? – nalegał pan Pickwick.

– Mówiąc po prostu, do płoszenia wron.

– Tylko tyle?

– Zadowolony pan?

– Najzupełniej.

– Doskonale. Mam zaczynać?

– Jeżeli pan łaskaw – rzekł pan Winkle rad, że zyskuje na czasie.

– Usuńcie się nieco! No! Teraz!...

Jeden z chłopców krzyknął, potrząsając gałąź, na której znajdowało się gniazdo, i w tej samej chwili około tuzina młodych wron, którym przerwano hałaśliwą rozmowę, rzuciło się naprzód, by zobaczyć, o co chodzi. Stary gentleman w odpowiedzi wystrzelił. Jeden z ptaków upadł, inne odleciały.

– Podnieś, Joe – rzekł stary gentleman. Pyzaty chłopak wystąpił, a twarz jego wypogo-dziła się niby do uśmiechu, niejasne zarysy pasztetu z młodych wron zamigotały mu w wyobraźni.

Podniósłszy ptaka, już się śmiał rzeczywiście, bo ten był tłusty i pulchny.

– Teraz kolej na pana, panie Winkle – rzekł stary gentleman, nabijając strzelbę po raz drugi. – Strzelaj pan!

Pan Winkle wystąpił naprzód i zmierzył. Pan Pickwick i jego towarzysze cofnęli się mimowolnie, pewno dla ukrycia się przed gradem wron, które niezawodnie padną od nisz-czącego śrutu ich towarzysza. Nastąpiła uroczysta chwila, potem krzyk, trzepotanie skrzy-deł, lekki szczęk...

– A to co? – zawołał stary gentleman.

– Nie wystrzeliło? – zapytał pan Pickwick.

– Nie wypaliło – odrzekł pan Winkle, który strasznie pobladł, zapewne wskutek dozna-nego zawodu.

– To szczególne – rzekł stary gentleman biorąc strzelbę. – To się nigdy nie wydarzyło.

Ale cóż to? Nie widzę ani śladu pistona!

– No, proszę! – zawołał pan Winkle – zupełnie o nim zapomniałem...

Poprawiono to drobne przeoczenie. Pan Pickwick znów usunął się, pan Tupman stanął za drzewem, pan Winkle zrobił z determinacją krok naprzód, oburącz przytrzymując strzelbę. Chłopiec krzyknął: zerwały się cztery wrony, pan Winkle podniósł broń; rozległ się strzał, a potem krzyk, ale w niczym niepodobny do krakania wrony. Oto pan Tupman uratował życie wielu niewinnym ptakom, przyjąwszy we własne ramię część naboju.

Trudno opisać zamieszanie, jakie nastąpiło wskutek tego; trudno opowiedzieć, jak pan Pickwick w pierwszych chwilach wzruszenia nazwał pana Winkle’a nędznikiem, jak pan Tupman leżał rozciągnięty na trawie, jak pan Winkle, trwogą zdjęty, ukląkł przy nim, jak pan Tupman w gorączce wymieniał rozmaite imiona kobiet, otwierał to jedno, to drugie oko i znowu obydwa zamykał. Scena ta tak trudna jest do opisania, jak trudne jest przed-stawienie samego nieszczęśliwego rannego, stopniowo przychodzącego do siebie, widzą-cego, jak mu przewiązują ranę chustkami, wolnym krokiem powracającego do domu i wspartego na ramionach swych zaniepokojonych przyjaciół.

Panie znajdowały się na progu, oczekując przybycia panów na śniadanie. Ponad wszystko jaśniała ciotka-panna, uśmiechała się i dawała znaki, by szli prędzej. Widocznie nie wiedziała o tym, co zaszło. Biedna istota! Są chwile, w których nieświadomość jest prawdziwym dobrodziejstwem. Zbliżano się coraz bardziej...

– Co się stało temu małemu staruszkowi? – zapytała półgłosem miss Izabela Wardle.

Ciotka-panna nie zwróciła uwagi na te wyrazy, sądziła, że chodzi o pana Pickwicka, po-nieważ w jej oczach pan Tracy Tupman był młodzieńcem. Patrzyła na jego lata przez szkła pomniejszające.

– Tylko się nie trwóżcie – rzekł pan Wardle do córek. Małe grono mężczyzn tak okrą-żyło pana Tupmana ze wszech stron, iż

nie można było jeszcze rozpoznać natury wypadku.

– Nie przestraszcie się! – zawołał znowu pan Wardle o kilka kroków bliżej.

– Co się stało? – krzyknęły razem wszystkie damy.

– Panu Tupmanowi zdarzył się mały przypadek, to wszystko. Ciotka-panna krzyknęła przeraźliwie, zamknęła oczy i padła na wznak na ręce dwóch młodych miss.

– Kropcie jej twarz zimną wodą! – zawołał stary gentleman.

– Nie! Nie! – szepnęła ciotka-panna. – Już się czuję lepiej. Bello... Emilio... chirurga!

Raniony! Czy żyje?... Ach! ach! ach!

I ciotka-panna, znów krzyknąwszy przeraźliwie, dostała ataku nerwowego nr 2.

– Uspokój się, pani – rzekł pan Tupman, do łez prawie rozczulony takim współczuciem dla jego cierpień. – Droga pani, uspokój się!

– To jego głos! – zawołała ciotka-panna i gwałtowne symptomaty ataku nerwowego nr 3 nastąpiły bezzwłocznie.

– Niech się pani nie przeraża, błagam cię, najdroższa pani – rzekł znowu pan Tupman rzewnym głosem. – Jestem bardzo lekko raniony, zapewniam panią.

– Więc pan żyje? – zawołała histeryczna ciotka. – O, powiedz pan, żeś nie umarł!

– Nie pleć głupstw, Rachelo! – zawołał pan Wardle, trochę może zbyt brutalnie, jak na tę pełną poezji scenę. – Po cóż u diabła ma mówić, że nie umarł?

– Nie, nie umarłem...

A do ucha dodał: – O! Miss Rachelo!

Wzruszona dama jego myśli podała mu rękę. Razem weszli do salonu. Pan Tracy Tu-pman przycisnął lekko do ust rękę, której nie cofnięto, a potem padł na kanapę.

– Czy panu niedobrze? – zapytała miss Rachela znowu zaniepokojona.

– Nic, to nic, zaraz będzie lepiej – odrzekł pan Tupman, zamykając oczy.

– Śpi – szepnęła ciotka-panna (od dwudziestu sekund pan Tupman miał zamknięte oczy). – Śpi, drogi Tupman.

Pan Tupman skoczył na równe nogi.

– O! Powtórz, pani, raz jeszcze te słowa – zawołał. Kobieta zadrżała.

– Przecież pan ich nie słyszał – rzekła wstydliwie.

– O! Słyszałem – odrzekł pan Tupman z ogniem. – Powtórz, pani, te słowa, jeżeli chcesz, bym wyzdrowiał, powtórz!

– Ts!... – zawołała dama.

Pan Tracy Tupman rzucił się znów na kanapę. Do pokoju wszedł pan Wardle z chirur-giem.

Obejrzano ramię, przewiązano ranę, uznawszy ją za bardzo lekką. Po zaspokojeniu w ten sposób umysłów zajęto się śniadaniem. Wesołość znów zajaśniała na wszystkich twa-rzach. Tylko pan Pickwick był milczący i zamyślony. Wątpliwość i nieufność malowały się w jego wyrazistych rysach, jego wiara w pana Winkle’a była wstrząśnięta porannymi wypadkami.

– Czy gra pan w krykieta? – zapytał nagle pan Wardle pana Winkle’a.

W każdym innym wypadku pan Winkle odpowiedziałby twierdząco, ale rozumiejąc de-likatność swego położenia odpowiedział skromnie:

– Nie.

– A pan? – wesoło zapytał pan Snodgrass starca.

– Dawniej grywałem, teraz już nie. Chociaż jednak nie gram, ależę zawsze do klubu.

– Wszak to dziś podobno ma być rozegrana wielka partia między dwoma przeciwnymi obozami: Muggleton i Dingley Dell? – rzekł pan Pickwick.

– Tak jest – odpowiedział gospodarz – pójdziemy tam, co?

– Owszem – odrzekł pan Pickwick – lubię bardzo przypatrywać się zabawom, którym można oddawać się bez niebezpieczeństwa i przy których niezręczność ludzka nie naraża życia istot podobnych sobie.

To rzekłszy pan Pickwick zrobił wymowną pauzę i ostro spojrzał na pana Winkle’a, który nie mógł bez drżenia wytrzymać przenikliwego wzroku swego mentora. Pan Pic-kwick mówił dalej:

– Zdaje mi się, iż najwłaściwiej będzie powierzyć naszego rannego przyjaciela opiece dam.

– Nie możecie umieścić mnie w lepszych rękach – rzekł pan Tupman.

– Niepodobna! – dodał pan Snodgrass. Ułożono się więc tak, że pan Tupman pozostanie w domu pod dozorem dam, a męska część towarzystwa pod dowództwem pana Wardle’a pójdzie popatrzeć na walkę, która wyrwała Muggleton z ospałości i napełniła Dingley Dell gorączkowym wzruszeniem.

Było tylko dwie mile do tego miejsca. Droga szła pomiędzy cienistymi drzewami.

Rozmowa toczyła się głównie o pięknych krajobrazach ukazujących się kolejno, a pan Pickwick, znalazłszy się na wielkiej ulicy w Muggleton, żałował prawie, że podróż trwała tak krótko.

Wszystkie osobistości, których geniusz obdarzony jest jakimi takimi wiadomościami z geografii, wiedzą niewątpliwie, iż miasto Muggleton posiada radę miejską, burmistrza, obywateli i wyborców, zażywających przez parlament określonych przywilejów korpora-cji. Ktokolwiek by zaś zechciał przejrzeć odezwy burmistrza do mieszkańców lub adresy mieszkańców do burmistrza, lub burmistrza i mieszkańców do rady miejskiej, lub

burmi-strza, mieszkańców i rady miejskiej do parlamentu, ten dowiedziałby się z nich o tym, co by powinien był dawno wiedzieć, a mianowicie, że Muggleton jest miastem starożytnym i lojalnym, łączącym gorliwość dla zasad chrystianizmu ze stałym przywiązaniem do ustaw handlowych. Na dowód tego burmistrz, rada miejska i inni mieszkańcy w rozmaitych cza-sach przedstawili sześćdziesiąt osiem petycji o zezwolenie na sprzedaż beneficjów

kościelnych, osiemdziesiąt sześć petycji o wzbronienie sprzedaży ulicznej w dniu nie-dzielnym, tysiąc czterysta dwadzieścia petycji o zniesienie handlu niewolnikami w Ame-ryce i takąż samą ilość petycji przeciw wszelkiemu mieszaniu się prawodawstwa do spraw przeciążania dzieci pracą w fabrykach angielskich.

Pan Pickwick, znalazłszy się na wielkiej ulicy tego świetnego grodu, spoglądał na sceny roztaczające się przed jego oczami z ciekawością połączoną z zainteresowaniem.

Rynek miał kształt czworoboku, w którego środku wznosiła się wielka oberża. Ogrom-ny jej szyld przedstawiał przedmiot bardzo zwyczajOgrom-ny w dziedzinie sztuk piękOgrom-nych, ale niezmiernie rzadko spotykany w naturze, a mianowicie niebieskiego lwa z trzema łapami w powietrzu, kołyszącego się na środkowym pazurze czwartej łapy. W pobliżu widać było biuro towarzystwa ubezpieczeń od pożarów i lombard, magazyny handlarza zbożem i han-dlarza płótnem, sklep siohan-dlarza, hanhan-dlarza wódek, korzennika i sklep z obuwiem. Ten ostatni odznaczał się tym, że był przystosowany do sprzedawania kapeluszy, czapek, ubra-nia, bawełnianych parasoli i rozmaitych pożytecznych wiadomości. Stał tu prócz tego mały dom z czerwonej cegły, z niewielkim brukowanym podwórzem, o którym każdy wiedział, że należy do adwokata. Był tam inny jeszcze dom, także z czerwonej cegły, nad którego drzwiami zawieszona blacha miedziana bardzo czytelnym pismem objaśniała, że dom ten należy do chirurga. Kilku młodych ludzi szło na plac, gdzie miano grać w krykieta, a dwóch czy trzech kupców, stojących na progu swych sklepów, widocznie miało wielką chętkę udać się w to samo miejsce, co zresztą, według wszelkich pozorów, mogli zrobić nie tracąc wielkiej liczby kupujących.

Pan Pickwick już się był zatrzymał, by robić spostrzeżenia, które potem zamierzał spi-sać, ale ponieważ towarzysze jego zeszli z głównej drogi, pośpieszył wraz z nimi na plac boju. Tu, oprócz przyrządów do gry, znajdowały się dwa namioty mające służyć za miej-sce wypoczynku i posiłku dla stron wojujących. Ale gra jeszcze nie rozpoczęła się. Dwaj czy trzej dingleydellczycy i tylu muggletończyków zabawiało się przerzucaniem od nie-chcenia piłek z ręki do ręki. Kilku innych jegomościów, ubranych jak oni w słomiane ka-pelusze, flanelowe kurtki i białe spodnie (strój ten upodabniał ich do amatorów-mularzy), przechadzało się przed namiotem, ku któremu pan Wardle poprowadził swe towarzystwo.

Kilka tuzinów „Jak się masz?” powitało starego gentlemana; jednocześnie nastąpiło ge-neralne podniesienie kapeluszy słomianych z widocznie zaraźliwym pochyleniem flanelo-wych kurtek, gdy pan Wardle przedstawił sflanelo-wych gości jako gentlemanów z Londynu, pra-gnących gorąco być obecnymi przy uroczystościach dnia tego, które, nie wątpi o tym, zy-skają ich uznanie.

– Sądzę, że najlepiej będzie, gdy panowie pójdą pod namiot – rzekł ogromnie tłusty mężczyzna, którego ciało zdawało się być olbrzymią półsztuką flaneli, nawiniętą na parę poduszek.

– Tam będzie panom nierównie wygodniej – dodał inny gentleman, tak potężnych jak pierwszy rozmiarów i podobny do drugiej półsztuki tejże flaneli.

– Panowie bardzo łaskawi – odrzekł pan Pickwick.

– Tędy – zaczął znów stary gentleman – tu najlepsze miejsce. – I poszedł naprzód, sa-piąc jak koń dychawiczny.

– Pyszna gra – szlachetne zajęcie – doskonałe ćwiczenie – wyborne!

Takie okrzyki doszły uszu pana Pickwicka, gdy wchodził pod namiot, a pierwszym przedmiotem, który ukazał się jego oczom, był jego przyjaciel z dyliżansu w Rochester,

te-raz perorujący z zapałem ku niemałemu zadowoleniu i zbudowaniu wybranego kółka elity Muggleton. Ubrany był trochę lepiej i nosił buty. Ale to był nieomylnie on.

Nieznajomy natychmiast poznał swych przyjaciół. Podbiegł, schwycił za rękę pana Pic-kwicka, zaciągnął go na krzesło ze zwykłą sobie żywością, gadając bez przerwy, jakby urządzenie tej zabawy było jego dziełem i zasługą.

– Tędy! Tędy! Będzie tu siarczyście wesoło! Kadzie piwa – góry wołowiny – beczki musztardy – świetny dzień – siadaj pan – rozgość się – cieszę się, że pana widzę – bardzo się cieszę.

Pan Pickwick usiadł, panowie Winkle i Snodgrass poszli również za wskazaniem swego tajemniczego przyjaciela. Pan Wardle oglądał go z milczącym zdumieniem.

– Pan Wardle, nasz przyjaciel – rzekł pan Pickwick do nieznajomego.

– Przyjaciel panów? – wykrzyknął nieznajomy. – O, kochany panie! Jakże się pan ma?

Przyjaciele naszych przyjaciół są... Niechże uścisnę pańską dłoń!

Wygłaszając te frazesy nieznajomy pochwycił rękę pana Wardle’a z ogniem dawnej za-żyłości, potem cofnął się parę kroków, jakby chciał lepiej przypatrzyć się jego twarzy i po-stawie, potem znów uścisnął pana Wardle’a jeszcze serdeczniej niż za pierwszym razem.

– Skąd się pan tu wziąłeś? – zawołał pan Pickwick z uśmiechem, w którym życzliwość walczyła ze zdziwieniem.

– Skąd? Mieszkam „Pod Koroną” w Muggleton. Spotkałem towarzystwo. Flanelowe kurtki – białe pantalony – butersznyty – smażone cynadry – dzielni chłopcy – dzielni!

Pan Pickwick znał dość dobrze stenograficzny styl nieznajomego, by wywnioskować z tej gadaniny, szybkiej i bez związku, że w ten czy ów sposób zaznajomił się z muggietoń-czykami i że następnie, także we właściwy sobie sposób, udało mu się otrzymać zaprosze-nie. Zadowoliwszy swą ciekawość pan Pickwick poprawił okulary i począł przypatrywać się grze, która już się zaczęła.

Muggleton miało pierwszeństwo, a zainteresowanie było ogromne, gdyż dwaj najzna-komitsi gracze ze słynnego klubu w Muggleton: pan Dumbkins i pan Podder, stanęli uro-czyście z kijami w ręku przy swych bramkach. Pan Luffey, duma i ozdoba Dingley Dell, wybrany został na przeciwnika straszliwego Dumbkinsa, a pan Struggies miał stawić czoło niezwyciężonemu Podderowi. Inni gracze rozeszli się po placu dla łapania piłek i każdy z nich przyjął odpowiednią postawę, to jest oparł ręce o kolana i pochylił się jak do zabawy, gdy chłopcy skaczą jeden przez drugiego. Wszyscy klasyczni gracze tak stają. Panuje na-wet ogólne przekonanie, iż w innej postawie niepodobna dojrzeć piłki.

Sędziowie ustawili się za bramkami, liczący punkty gotowi byli do zapisywania. Nastą-piła głęboka cisza. Pan Luffey cofnął się o kilka kroków w tył poza bramkę i przez kilka sekund trzymał piłkę pod prawym swym okiem. Dumbkins czekał na piłkę ze szlachetną dufnością i śledził poruszenia Luffeya.

– Baczność! – krzyknął pan Luffey i w tejże chwili piłka jak błyskawica wyleciała mu z ręki. Roztropny Dumbkins pilnował się: chwycił ją na koniec kija i przerzucił ponad gło-wami otaczających graczy, którzy byli właśnie pochyleni dość głęboko, by pozwolić piłce przelecieć nad sobą.

– Punkt – punkt – jeszcze – rzucić – dalej – spalony – drugi – nie – tak – nie – jest, jest.

To były okrzyki, które nastąpiły po uderzeniu, dzięki któremu muggietończykom zapi-sano dwa punkty.

Podder uzbierał dość laurów, by ustroić nimi siebie i cały Muggleton. Przytrzymywał podejrzane piłki, przepuszczał złe, chwytał dobre i odbijał je w rozmaitych kierunkach. In-ni gracze byli zgorączkowaIn-ni i zmęczeIn-ni; rzucający piłki zmieIn-niali się i rzucali je, aż im ręce opadały; tylko Dumbkins i Podder byli nie zmęczeni. Kiedy który ze starszych panów próbował zatrzymać piłkę, przewijała mu się ona między nogami lub wymykała z rąk. Gdy usiłował ją schwycić który ze zręcznych graczy, piłka uderzyła go w nos i z podwójną

mo-cą odskakiwała wysoko, a oczy nieszczęśliwca napełniały się łzami, na czoło zaś wystę-pował pot przerażenia. Podług rachunku Dumbkinsa i Poddera, Muggleton miał czterdzie-ści pięć, gdy tablica dingleydellczyków była biała jak ich twarze; różnica była zbyt wielka, by można było myśleć o odegraniu się. Na próżno impetyczny Luffey, na próżno rozna-miętniony Struggies robili wszystko, co umiejętność i wprawa dyktowały, by zdobyć pole – nic nie pomagało. Dingley Dell zmuszone było uznać Muggleton za zwycięzcę.

Przez cały ciąg gry nieznajomy w zielonym fraku jadł, pił i gadał bez przerwy. Przy

Przez cały ciąg gry nieznajomy w zielonym fraku jadł, pił i gadał bez przerwy. Przy

Outline

Powiązane dokumenty