• Nie Znaleziono Wyników

Spokojna samotność Dingley Dell, obecność tylu osób płci pięknej, pomoc i serdeczna opieka, jakie okazywano panu Tupmanowi – wszystko to wpłynęło na rozwinięcie zarodka i wzrost słodkiego uczucia, które natura zasiała w jego łonie, a które zdawało się obecnie skupiać na jednym miłym przedmiocie. Młode panny były piękne, obejście ich ujmujące, charaktery nadzwyczaj miłe, ale w ich latach nie można mieć pretensji do godności ru-chów, do postawy noli me tangere, do majestatu wzroku, który zdaniem pana Tupmana wyróżniał ciotkę-pannę wśród wszystkich kobiet, na jakie zerkał kiedykolwiek. Widoczne było, że dusze ich są sobie pokrewne, że w ich naturach było coś sympatyzującego z sobą, jakaś tajemnicza zgodność uczuć. Imię ciotki-panny wyrwało się pierwsze z ust pana Tu-pmana, gdy ranny upadł na trawę; rozdzierający jej krzyk najpierw obił mu się o uszy, gdy go prowadzono do domu. Ale czy wzruszenie to było wynikiem zwykłej kobiecej czułości i wrażliwości, które by równie zamanifestować się mogły wobec każdego innego, czy też wyrwało je uczucie bardziej namiętne, gorętsze, które on jeden między śmiertelnikami zdołał rozbudzić w tym sercu? Takie to wątpliwości dręczyły umysł pana Tupmana, leżą-cego na sofie, i takie to wątpliwości postanowił rozwiązać bezzwłocznie i raz na zawsze.

Był wieczór. Izabela i Emilia przechadzały się z panem Trundle’em; stara głucha dama usnęła w swym fotelu; jednostajne chrapanie pyzatego chłopca dolatywało z odległej kuchni; służące gapiły się przy bramie, flirtując w sposób bardzo pierwotny z kilkoma wiejskimi drągalami. Interesująca para siedziała w salonie, na wszystko obojętna, marząc tylko o sobie, podobna do pary rękawiczek z jagnięcej skóry, razem złożonych i zwinię-tych.

– Zapomniałam o moich biednych kwiatkach – szepnęła ciotka-panna.

– Niech je pani teraz podleje – odrzekł pan Tupman przekonywająco.

– Może wieczorne powietrze zaszkodzi panu?– szepnęła czule miss Rachela.

– Nie! Nie! – zawołał pan Tupman wstając. – Owszem, to mi pomoże. Pozwoli pani, bym jej towarzyszył?

Interesująca dama starannie poprawiła szarfę, na której zawieszona była ręka młodzień-ca, i razem poszli do ogrodu.

W jednym z jego końców znajdowała się altana z kapryfolium, jaśminu i innych won-nych roślin, jeden z tych miłych przytułków, jakie właściciele ogrodów wznoszą dla wy-gody pająków.

Ciotka-panna wzięła w altanie wielką konewkę i już zamierzała wyjść, gdy pan Tupman zatrzymał ją i posadził koło siebie na ławce.

– Miss Wardle – rzekł z westchnieniem.

Ciotkę-pannę opanowało tak mocne drżenie, że kamyki znajdujące się przypadkowo w konewce poczęły stukać o dno, jak w grzechotce.

– Miss Wardle – powtórzył pan Tupman – pani jesteś aniołem.

– Panie Tupman! – zawołała Rachela poczerwieniawszy jak jej konewka.

– Tak – mówił dalej wymowny pickwickczyk – wiem o tym... aż nadto... na moje nie-szczęście.

– Wszystkie kobiety są aniołami, powiadają mężczyźni – odpowiedziała żywo Rachela.

– Więc czym jest pani? Do czego mam panią porównać? Gdzie jest kobieta podobna do pani? Gdzie znajdę takie rzadkie połączenie wysokich zalet i piękności? Gdzie mam szu-kać? Ach!

Tu pan Tupman zatrzymał się i uścisnął rękę trzymającą za ucho szczęśliwą konewkę.

Trwożliwa heroina odwróciła nieco głowę, mówiąc słabym głosem:

– Mężczyźni to tacy zwodziciele.

– Tak jest, ma pani słuszność – zawołał pan Tupman – ale nie wszyscy... istnieje jedna przynajmniej istota, która nigdy się nie zmieni! Istota, która by uważała się za szczęśliwą, gdyby poświęcić mogła całe swe życie uszczęśliwieniu pani. Istota ta, która żyje, patrząc na panią, oddycha tylko uśmiechem pani! Istota, która tylko dla pani znosi ciężkie brzemię życia!

– Czyżby istota taka istniała? – powiedziała dama.

– Może istnieć! – przerwał ognisty Tupman. – Istnieje! Oto ona, panno Wardle – i za-nim dama zdążyła odgadnąć jego zamiary, upadł na kolana u jej stóp.

– Panie Tupman, wstań pan! – zawołała Rachela.

– Nigdy! – odpowiedział z mocą. – O! Rachelo! – I pochwycił jej rękę, która upuściła konewkę, i przycisnął ją do ust.

– O! Rachelo! Powiedz, że mnie kochasz!

– Panie Tupman – szepnęła młoda niegdyś osoba, odwracając głowę – zaledwie mam siłę odpowiedzieć panu... ale... ale pan mi nie jest obojętny.

Gdy pan Tupman usłyszał to słodkie wyznanie, natychmiast pośpieszył spełnić to, do czego go natchnęło namiętne wzruszenie i co każdy spełnia w podobnych okolicznościach (przynajmniej tak sądzimy, bo z tego rodzaju sprawami nie jesteśmy obeznani), zerwał się, objął kibić czułej dziewicy i wycisnął na ustach mnóstwo pocałunków. Po przyzwoitym oporze dama poddała się im tak biernie, iż nie wiadomo, ile by pan Tupman tych pocałun-ków nawyciskał, gdyby Rachela nagle nie drgnęła bez żadnej tym razem afektacji, i nie krzyknęła, przerażona:

– Panie Tupman! Widzą nas, podglądają!

Pan Tupman odwrócił się. Za nim stał pyzaty chłopiec, najzupełniej nieruchomo, wy-trzeszczywszy na altankę wielkie, okrągłe oczy, ale z twarzą tak pozbawioną wszelkiego wyrazu, że najzręczniejszy fizjonomista nie zdołałby dopatrzeć się w niej ani zdziwienia, ani ciekawości, ani żadnej z namiętności wzruszających serca ludzkie. Pan Tupman patrzył na pyzatego chłopca, pyzaty chłopiec patrzył na pana Tupmana, a im dłużej pan Tupman studiował kompletną nieruchomość jego rysów, tym mocniej przekonywał się, że zaspany młody człowiek nic nie widział albo też nie pojmował tego, co widział. W tym przekona-niu zapytał go z wielką stanowczością:

– Co tu robisz?

– Kolacja na stole, sir – brzmiała szybka odpowiedź.

– Od dawna tu jesteś? – spytał pan Tupman, patrząc na niego ostro.

– Przyszedłem przed chwilą – odrzekł pyzaty chłopiec.

Pan Tupman przyjrzał mu się badawczo. Chłopiec nie mrugnął okiem, twarz mu nie drgnęła.

Pan Tupman podał ramię ciotce-pannie i poszli ku domowi. Pyzaty chłopiec za nimi.

– Nie widział – szepnął pan Tupman.

– Nie! – powiedziała ciotka-panna.

Poza nimi dał się słyszeć lekki szmer, podobny do tłumionego śmiechu, pan Tupman żywo obrócił się. Nie... to nie mógł być pyzaty chłopiec. Na twarzy jego nie było śladu wesołości i w ogóle żadnego innego wyrazu oprócz wyrazu żarłoczności.

– Zapewne spał, idąc tu – szepnął pan Tupman.

– Nie ma najmniejszej wątpliwości – odrzekła ciotka-panna, po czym oboje poczęli się śmiać.

Jednak mylili się. Raz tylko w życiu letargiczny młodzieniec nie spał. Czuwał on, czu-wał najzupełniej i wszystko widział.

Podczas wieczerzy nikt nie silił się na podtrzymanie rozmowy. Stara dama poszła spać, Izabela Wardle zajęła się wyłącznie panem Trundle’em, ciotka-panna Tupmanem, a myśli panny Emilii Wardle zdawały się być zajęte jakimś dalekim przedmiotem. Może błądziły około pana Snodgrassa.

Jedenasta i dwunasta godzina wybijały kolejno, a gentlemani nie wracali jeszcze z Mu-ggletonu. Niepokój malował się na wszystkich twarzach. Może ich napadnięto i obrabo-wano?.. Czy nie należałoby wysłać im naprzeciw ludzi z latarniami? Czy może?.. Słuchaj-cie! Otóż i oni! Dlaczego tak się spóźnili? Jakieś głosy nieznajome! Kto by to mógł być?

Wszyscy rzucili się do kuchni, gdzie wylądowali wędrowcy, i od pierwszego rzutu oka po-znali rzeczywisty stan rzeczy.

Pan Pickwick z rękami w kieszeniach i kapeluszem nasuniętym na bakier, oparty o fo-tel, kołysząc głową od prawej strony ku lewej, produkował całą serię uśmiechów najsłod-szych i najbardziej uprzejmych w świecie, ale bez widocznego powodu. Stary pan Wardle, z twarzą szczególnie rozpromienioną, ściskał rękę nieznajomego gościa, bełkocząc coś o wiecznej przyjaźni. Pan Winkle, trzymając się skrzynki zegara, przywoływał słabym gło-sem zemstę niebios na każdego, kto by mu doradzał iść spać. Na koniec pan Snodgrass osunął się na krzesło, a każdy rys jego wyrazistej twarzy nosił piętno najokropniejszej i najgłębszej rozpaczy, jaka tylko może się malować w rysach ludzkich.

– Co się stało? – zapytały trzy damy.

– Nic, nic – odrzekł pan Pickwick – wszyscyśmy... w dobrym... stanie, prawda... War-dle?.. żeśmy... w dobrym stanie?..

– Tak, w niezłym – odrzekł gospodarz. – Moje kochane... Oto mój przyjaciel, pan Jin-gle, przybył... w odwiedziny...

– Panie!... – zapytała Emilia z niepokojem – co się stało panu Snodgrassowi?

– Nic zupełnie – odrzekł pan Jingle. – Obiad w klubie – wesołe towarzystwo – wyborne śpiewki – stare porto – stare bor-deaux – dobre, bardzo dobre. Wino – pani – wino.

– To nie wino – wybełkotał pan Snodgrass poważnym tonem – to łosoś. (Trzeba wie-dzieć, że w podobnych wypadkach to nigdy nie jest wino).

– Czy nie lepiej, żeby panowie poszli spać? – powiedziała pokojówka Emma. – Po dwu służących odniesie każdego z panów do jego pokoju.

– Nie pójdę spać! – zawołał pan Winkle z mocą.

– Żaden żywy człowiek nie odniesie mnie! – rzekł nieustraszony pan Pickwick, a potem znów począł się uśmiechać jak przedtem.

– Hura! – wybełkotał słabo pan Winkle.

– Hura! – powtórzył pan Pickwick, po czym zdjął kapelusz i rozpłaszczył go na podło-dze, a pochwyciwszy okulary cisnął je na kuchnię; po dokonaniu tego szczęśliwego żartu począł się znów śmiać jak szalony.

– Przynieście nam jeszcze jedną... butelkę! – zawołał pan Winkle, zaczynając bardzo donośnym głosem, a kończąc bardzo cicho. Ale powoli głowa zaczęła mu się chylić ku piersiom, raz jeszcze powtórzył swe niezłomne postanowienie, że nie pójdzie spać, wybeł-kotał melancholijne ubolewanie z powodu tego, że rano nie dokończył starego Tupmana, po czym usnął głęboko. W takim stanie zaniesiony został do sypialnego pokoju przez

dwóch olbrzymów, pod bezpośrednim dozorem pyzatego chłopca, któremu w chwilę po-tem pan Snodgrass powierzył swoją osobę, pan Pickwick przyjął ramię pana Tupmana i znikł spokojnie, uśmiechając się słodziej niż kiedykolwiek. Pan Wardle pożegnał swą ro-dzinę tak czule i patetycznie, jak gdyby rozstawał się z nią, by iść na rusztowanie; wyrzą-dził panu Trundle’owi ten zaszczyt, że pozwolił się odprowadzić po schodach, i oddalił się, czyniąc bezowocne wysiłki, by nadać sobie minę uroczystą i poważną.

– Co za gorsząca scena! – zawołała ciotka-panna.

– Niesmaczna! – odrzekły młode damy.

– Okropna! Okropna! – rzekł pan Jingle uroczystym tonem. (Wypił przynajmniej półto-ra półto-raza więcej od swych towarzyszy).

– Okropny widok! Bardzo okropny!

– Miły człowiek! – rzekła cicho ciotka-panna do pana Tupmana.

– I przystojny – szepnęła Emilia Wardle.

– O! bardzo przystojny – dodała ciotka-panna. Pan Tupman pomyślał o wdówce z Ro-chester i zasępił się. Następne pół godziny rozmowy nie mogło go uspokoić. Nowy gość mówił wiele, ale zawsze ilość jego anegdot nie dorównywała ilości komplementów. Pan Tupman czuł, że papiery jego spadały, w miarę jak wzrastały względy dla pana Jingle’a.

Uśmiech jego był wymuszony, wesołość udana, a gdy w końcu przyłożył do poduszki roz-palone skronie, pomyślał z okrutną rozkoszą, iż chciałby trzymać w tej chwili głowę pana Jingle’a pomiędzy rzeczoną poduszką a materacami.

Niezmordowany pan Jingle obudził się nazajutrz wcześnie i podczas gdy towarzysze je-go spali jeszcze, zmęczeni wczorajszą hulanką, z wielkim skutkiem zajął się rozwesela-niem towarzystwa przy śniadaniu. Usiłowania jego w tym względzie były tak szczęśliwe, iż stara dama kazała sobie powtórzyć przez akustyczną trąbkę dwie czy trzy lepsze aneg-doty i doprowadziła nawet łaskawość swą do tego, iż głośno powiedziała ciotce-pannie, że on (pan Jingle) jest bardzo miłym łobuzem. Inni członkowie rodziny najzupełniej podzie-lali to zdanie.

W pogodne dni letnie stara dama miała zwyczaj chodzić co rano do altany, w której pan Tupman odznaczył się tak znakomicie. Rzecz odbywała się w sposób następujący: naj-pierw pyzaty chłopak przynosił z sypialni starej damy kapelusz, a raczej czarny, atłasowy kapiszon, i ciepły, wełniany szal, potem zaś mocną laskę z wygodną rączką. Następnie sta-ra dama włożywszy, jak należy, szal i kapelusz, z jedną ręką opartą na lasce, drugą na sta- ra-mieniu pyzatego pazia, szła wolnym krokiem ku altanie, gdzie przez pół godziny rozko-szowała się świeżym powietrzem, po czym chłopiec przychodził znowu, by odprowadzić ją do domu.

Stara dama lubiła porządek i punktualność, a ponieważ od trzech lat pielgrzymka ta od-bywała się bez najmniejszego naruszenia ustanowionych prawideł, zdziwiła się więc nie-mało w ów poranek, o którym właśnie mowa, gdy ujrzała, że pyzaty chłopiec, zamiast ciężkim swym krokiem opuścić altanę, obejrzał się uważnie na wszystkie strony, po czym przystąpił do niej na palcach z miną nadzwyczaj tajemniczą.

Stara dama była bojaźliwa, jak prawie wszystkie stare damy, pierwszą więc jej myślą było, że pyzaty chłopiec zamyśla popełnić jakiś okropny gwałt, by wydrzeć jej trochę drobnych pieniędzy, które miała przy sobie. Chciała wołać ratunku, ale wiek i niemoc od dawna pozbawiły ją możności krzyczenia. Poprzestała więc na śledzeniu ruchów swego pazia z głębokim strachem, który bynajmniej nie zmniejszył się, gdy chłopak podszedł do niej i krzyknął do ucha wzruszonym, jej zaś wydawało się, że groźnym głosem:

– Pani!

Otóż tak się właśnie zdarzyło, iż w tym samym czasie pan Jingle przechadzał się nie-daleko altanki i także usłyszał ten wykrzyknik – Pani! – zatrzymał się więc, by słuchać dalej. Trojakiego rodzaju powody nakazywały mu tak postąpić. Naprzód, nie miał żadnego

zajęcia, a był ciekawy, po wtóre, nie miał żadnych skrupułów, po trzecie, ukryty był za krzakami. Zatrzymał się więc i słuchał.

– Pani! – krzyknął powtórnie pyzaty chłopak.

– Co takiego, Joe? – zapytała stara dama, cała drżąc. – Wiesz, że zawsze byłam dobra dla ciebie. Zawsze dobrze obchodziłam się z tobą, Joe! Nigdy nie miałeś wiele do roboty, a jadła zawsze pod dostatkiem.

Zręczna ta przemowa dotknęła najczulszej strony pyzatego chłopca. Odpowiedział z uczuciem:

– Wiem o tym.

– A więc dlaczego tak mnie przestraszasz? Czego chcesz? – mówiła dalej stara dama, nabierając odwagi.

– Chcę, żeby pani zadrżała.

Szczególny to sposób przekonywania o wdzięczności, a ponieważ stara dama z pewno-ścią nie pojmowała, jak można tą drogą dojść do takiego rezultatu, więc czuła, że strach jej wzmaga się znowu.

– Czy wie pani, com widział w tej altanie wczoraj wieczorem? – zapytał pyzaty chło-pak.

– Boże, zlituj się! Cóż takiego? – zawołała stara dama, przerażona uroczystą miną py-tającego.

– Gentleman z przewiązaną ręką całował!...

– Kogo, Joe? Kogo? Spodziewam się, że nie żadną służącą.

– Gorzej jeszcze! – krzyknął pyzaty chłopiec do ucha starej damie.

– Żadną z moich wnuczek?

– Gorzej jeszcze!

– Gorzej jeszcze? Joe! – krzyknęła stara dama, która była tego zdania, że całowanie jej wnuczki jest największą okropnością, jakiej mężczyzna dopuścić się może. – Więc kogo, Joe? Chcę wiedzieć!

Szpieg spojrzał badawczo dokoła, a potem krzyknął do ucha starej damie:

– Miss Rachelę!

– Co? – zapytała stara. – Mów głośniej. – Miss Rachelę! – krzyknął pyzaty chłopiec.

– Moją córkę?!

Joe odpowiedział całym szeregiem znaków potwierdzających, co nadało jego policz-kom ruch falisty.

– I ona pozwoliła na to? – zawołała stara dama.

– Sama go całowała! Widziałem – rzekł pyzaty chłopiec z przebiegłą miną.

Gdyby pan Jingle ze swej kryjówki mógł dostrzec wyraz twarzy starej damy, kiedy usłyszała powyższe słowa, prawdopodobnie nagły wybuch śmiechu zdradziłby jego obec-ność. Ale słyszał tylko urywki gniewnych frazesów, jak to:

– Bez mego pozwolenia!... W takich latach... O, biedna ja stara!... Mogła poczekać, aż umrę! – Potem usłyszał ciężkie kroki

pyzatego chłopca, który oddalił się pozostawiając starą damę samą.

Być może, iż wyda się to dziwne, niemniej jednak faktem jest, że pan Jingle w pięć mi-nut po swym przybyciu do Manor Farm w głębi swej duszy postanowił opanować bez-zwłocznie serce ciotki-panny. Był dość dobrym obserwatorem, aby dostrzec, że jego swo-bodne obejście nie budziło odrazy w pięknym przedmiocie jego ataków, a podejrzewał mocno, że ciotka-panna posiada najpożądańszą ze wszystkich doskonałości: mały, nieza-leżny majątek. Gwałtowna potrzeba wyparowania w ten lub ów sposób rywala natychmiast przyszła mu na myśl, bezzwłocznie więc postanowił działać w tym kierunku.

Fielding mówi, że mężczyzna jest ogniem, a kobieta hubką i że książę ciemności upodobał sobie w zbliżaniu ich. Pan Jingle wiedział, że młodzi ludzie są dla ciotek-panien

tym, czym iskra dla prochu, i postanowił zaraz na miejscu zrobić próbę wybuchu. Rozmy-ślając nad sposobami wykonania tego ważnego postanowienia, wysunął się ze swego ukry-cia i pod osłoną krzaków powrócił niepostrzeżony do domu. Los zdawał się stanowczo sprzyjać jego zamiarom. Widział, jak pan Tupman i inni gentlemani zagłębiali się w ogród, wiedział, że młode panny wyszły razem po śniadaniu: teren był zatem wolny.

Drzwi salonu były otwarte, pan Jingle wsunął przez nie głowę i zajrzał do wnętrza.

Ciotka-panna robiła pończochę. Kaszlnął: ciotka-panna podniosła oczy i uśmiechnęła się.

Wahanie nie leżało bynajmniej w charakterze pana Jingle’a; przyłożył więc tajemniczo palec do ust, wszedł do salonu i zamknął drzwi za sobą.

– Miss Wardle – rzekł z udanym zapałem – przebacz pani tę śmiałość – krótka znajo-mość – nie ma czasu na ceremonie – wszystko odkryto!...

– Panie! – zawołała ciotka-panna bardzo zdziwiona, wątpiąc nawet, czy pan Jingle jest przy zdrowych zmysłach.

– Ts! – szepnął pan Jingle z teatralnym gestem. – Pyzaty chłopak – twarz mazgajowata – oczy okrągłe – łotr!...

Tu potrząsnął wyraziście głową – a ciotka-panna zadrżała ze wzruszenia.

– Jak sądzę, pan mówi o Joe’em – rzekła, wysilając się na spokój.

– Tak, pani. Przeklęty ten Joe! – Pies zdradliwy ten Joe! – opowiedział starej damie – stara dama rozgniewana – zła, zawzięta! – altanka – Tupman – uściski – pocałunki. – O pani! O!

– Panie Jingle! – zawołała ciotka-panna – jeżeli przyszedł pan tu, by mnie znieważać...

– Bynajmniej! Wcale nie! – Słyszałem historię, przyszedłem uprzedzić panią o niebez-pieczeństwie, ofiarować usługi, zapobiec plotkom. Oto wszystko... Pani poczytuje to za zniewagę, wynoszę się...

I wykręcił się na pięcie, jakby dla wykonania pogróżki.

– Cóż mam począć? – zawołała biedna ciotka, zalewając się łzami. – Mój brat będzie piorunował!

– Naturalnie.

– O, panie Jingle, co tu począć?

– Powiedz pani, że tłustemu chłopcu śniło się – odrzekł pan Jingle.

Promień otuchy rozjaśnił myśli ciotki-panny, gdy usłyszała tę radę. Pan Jingle dostrzegł to i umiał z tego skorzystać.

– Ba, ba! Rzecz bardzo prosta: chłopak nicpoń – miła kobieta – chłopaka oćwiczą – pa-ni dadzą wiarę, kopa-niec afery... Wszystko się ułoży.

Czy prawdopodobieństwo uniknięcia skutków tego odkrycia nie w porę było tak przy-jemne dla ciotki-panny, czy też gorycz jej smutków złagodziła się, gdy nazwano ją miłą kobietą, dość że zwróciła do rozmówcy swą twarz z wyrazem wdzięczności i okrytą lek-kim rumieńcem.

Przebiegły gentleman westchnął głęboko, utkwił na kilka chwil wzrok w twarzy ciotki-panny, wpatrywał się w nią melo dramatycznie, po czym szybko odwrócił oczy.

– Pan, zdaje się, jest nieszczęśliwy, panie Jingle – rzekła dama żałosnym głosem. – Czy mogę panu okazać moją wdzięczność tym, że zapytam o przyczynę jego smutku, by mu przynieść ulgę?..

– Ach! – zawołał pan Jingle, powtórnie spojrzawszy melodramatycznie. – Ulżyć!

Ulżyć! Gdy miłość pani otoczyła człowieka niegodnego takiego szczęścia! Człowieka, któ-ry nawet teraz ma niegodny zamiar pozyskania względów siostrzenicy anioła. Ale nie! To mój przyjaciel, nie chcę odsłaniać wad jego. Miss Wardle, żegnam panią!

I kończąc ten monolog, najgładszy, jaki kiedykolwiek wygłosił, pan Jingle przyłożył do oczu resztki chustki, o której już raz wspomnieliśmy, i zwrócił się ku drzwiom.

– Zatrzymaj się pan, panie Jingle – rzekła z mocą ciotka-panna.

– Pan zrobiłeś aluzję do pana Tupmana. Wytłumacz się pan.

– Nigdy! – zawołał pan Jingle teatralnym tonem. – Nigdy!

I by przekonać, że nie chce, by go wypytywano, wziął krzesło i siadł tuż koło ciotki-panny.

– Panie Jingle – zaczęła znowu ciotka-panna – błagam pana, zaklinam, byś mi odkrył ogromną tajemnicę otaczającą pana Tupmana.

– Ach! – zawołał pan Jingle, wlepiając wzrok w twarz ciotki-panny – co za widok!

Cudna istota! Ofiara! Brudna chciwość!

Przez kilka sekund zdawał się walczyć ze wzruszeniami różnorakiej natury, potem rzekł

Przez kilka sekund zdawał się walczyć ze wzruszeniami różnorakiej natury, potem rzekł

Outline

Powiązane dokumenty