• Nie Znaleziono Wyników

Liczni goście zgromadzeni w salonie powstali dla przywitania nowo przybyłych. Gdy odbywały się ceremonialne formalności przyjęcia, pan Pickwick miał czas obejrzeć zebra-nych i poczynić wnioski co do ich charakterów i zajęć. Był to rodzaj rozrywki, której chęt-nie się oddawał, jak i wielu innych wielkich ludzi.

Bardzo stara dama, w wysokim czepku i jedwabnej wypłowiałej sukni – ni mniej, ni więcej tylko matka pana Wardle’a – zajmowała honorowe miejsce po prawej stronie ko-minka. Liczne dowody, że w młodości otrzymała wychowanie takie, jakie powinna była otrzymać, i że później nie sprzeniewierzyła się tym zasadom, porozwieszane były na ścia-nach w postaci robótek wykonanych w zamierzchłych czasach, haftowanych landszaftów z tejże epoki i czerwonego jedwabnego sznura do kociołka z nieco nowszego okresu. Ciot-ka-panna, dwie młode panienki i pan Wardle, ugrupowani dokoła starej damy, współza-wodniczyli w okazywaniu jej nieustających względów. Jedna trzymała jej akustyczną trąb-kę, druga pomarańczę, trzecia flakonik z pachnidłami, sam zaś pan Wardle starannie po-prawiał poduszki, na których była wsparta.

Z drugiej strony kominka siedział stary gentleman, obdarzony uprzejmą postawą i łysą głową. Był to wikary z Dingley Dell; koło niego mieściła się jego żona, zacna stara kobie-ta, której czerstwa twarz i ożywione rysy zdawały się świadczyć, że jeżeli była wysoce biegła w wyrabianiu rozmaitych kordiałów, jak przystoi na dobrą gospodynię, to znała się również i na właściwym ich użyciu. Mały człowieczek, właściciel głowy podobnej do jabłka, rozmawiał w kącie ze starym tłustym gentlemanem, a dwaj czy trzej inni starcy i tyleż starych pań siedziało sztywno i nieruchomo na krzesłach, litośnie spoglądając na pa-na Pickwicka i jego towarzyszy podróży.

– Matko! – rzekł pan Wardle, mocno natężając głos – pan Pickwick.

– Och! – zawołała stara dama, potrząsając głową – nie słyszę.

– Pan Pickwick, babciu! – głośno krzyknęły razem dwie młode panny.

– A! – odrzekła stara dama – to wszystko jedno. I tak niewiele dba o taką starą kobietę jak ja, jestem tego pewna.

– Zapewniam panią – powiedział pan Pickwick, ujmując rękę starej damy i mówiąc tak głośno, że aż łagodna twarz jego nabrała szkarłatnej barwy – zapewniam panią, iż nic mnie tak nie zachwyca jak oglądanie, na czele tak pięknej rodziny, osoby w jej wieku, która przy tym wygląda tak młodo i zdrowo.

– Ach! – zaczęła znowu stara dama po krótkim milczeniu – wszystko to bardzo pięknie, jestem tego pewna, ale nic nie słyszę.

– Babcia jest teraz źle usposobiona – rzekła łagodnie miss Izabela Wardle – ale po nie-jakim czasie będzie rozmawiać z panem.

Pan Pickwick okazał znakiem swą gotowość uwzględnienia ułomności wieku; potem odwrócił się i przyjął udział we wspólnej rozmowie.

– Śliczne mieszkanie! Cudna okolica! – zawołał.

– Prześliczna! – powtórzyli panowie Snodgrass, Tupman i Winkle.

– O! Pochlebiam sobie! – odrzekł pan Wardle.

– Panie – rzekł właściciel głowy podobnej do jabłka – nie ma lepszego gruntu w całym hrabstwie Kent. Doprawdy, panie, że nie ma. Jestem tego pewny, że nie ma!

I spojrzał dokoła z miną triumfującą, jak gdyby ktoś zaprzeczał mu gwałtownie i jak gdyby on zmusił go do milczenia.

– Nie ma lepszego gruntu w całym hrabstwie Kent – po krótkiej pauzie powtórzył wła-ściciel głowy podobnej do jabłka.

– Wyjąwszy Mullins – wygłosił uroczyście tłusty gentleman.

– Mullins! – wykrzyknął pierwszy z głęboką pogardą.

– To bardzo piękna ziemia – dodał inny tłusty gentleman.

– O! Piękna! – dorzucił trzeci tłusty gentleman.

– Wszyscy o tym wiedzą – nadmienił zamaszysty gospodarz. Właściciel głowy podob-nej do jabłka spojrzał z powątpiewaniem dokoła, ale znalazłszy się stanowczo w mniejszo-ści, przybrał minę zapoznanej wyższości i nie powiedział nic więcej.

– O czym mówią? – zapytała stara dama jedną ze swych wnuczek głosem mocno pod-niesionym, gdyż według zwyczaju głuchych nie mogła wyobrazić sobie, by ją mógł kto usłyszeć inaczej.

– O gruntach, babciu.

– Co mówią o gruntach? Czy co się stało?

– Nie, nie. Pan Miller mówi, że nasze grunta są gorsze aniżeli w Mullins.

– Któż to utrzymuje? – zapytała dama z oburzeniem. – Miller jest samochwał, imperty-nent, powiedzcie mu to ode mnie.

Wypowiedziawszy to zdanie stara dama podniosła się i spojrzała surowo na delikwenta, nie wątpiąc ani na chwilę, iż mówiła tak, że wszyscy mogli ją słyszeć.

– No! No! – zawołał pan Wardle usiłując, naturalnie, zmienić temat rozmowy. – Co powie pan o wiście, panie Pickwick?

– Lubię tę grę nade wszystko, ale proszę, byś jej pan nie aranżował dla mnie jedynie.

– O! Zapewniam pana, że moja matka bardzo lubi wista. Prawda, matko?

Stara dama, która co do tego punktu była nierównie mniej głucha, odpowiedziała twier-dząco.

– Joe! Joe! – zawołał stary gentleman. – Joe! Przeklęty chłopak!... A! Jesteś! Przygotuj stoły do gry.

Flegmatyczny młodzieniec postawił dwa stoły; jeden do wista, drugi do „pół do dwuna-stej”. Do wista zasiedli: pan Pickwick, stara dama, pan Miller i tłusty gentleman. Reszta towarzystwa zajęła się drugą grą.

Wist prowadzony był z całą ścisłością i powagą, jakich wymaga ten uroczysty akt, któ-ry, według naszego zdania, niewłaściwie i krzywdząco nazwano grą. Ale przy okrągłym stole weselono się tak hałaśliwie, iż to przeszkadzało widocznie kombinacjom pana Mille-ra. Nieszczęśliwy ten człowiek, nie mogąc zająć się grą, jak by należało, popełniał błędy nie do przebaczenia, wzbudzając w wysokim stopniu gniew tłustego gentlemana i w tej samej mierze dobry humor starej damy.

– Aha! – zawołał pan Miller zwycięskim tonem, biorąc siódmą lewę. – Myślę, że nie można by lepiej zagrać; niepodobna było wziąć ani jednej lewy więcej.

Stara dama niedługo go pozostawiła w tym szczęśliwym przekonaniu.

– Miller powinien był bić dzwonkę – powiedziała – prawda, panie?

Pan Pickwick skłonił się twierdząco.

Nieszczęśliwy gracz odwołał się do swego partnera, mówiąc z powątpiewaniem:

– Czy tak, panie?

– Naturalnie – odpowiedział sucho tłusty gentleman.

– Bardzo tego żałuję – odrzekł Miller, zbity z tropu.

– W samą porę – mruknął jego partner.

– Dwa honory to czyni razem osiem – rzekł z powagą pan Pickwick.

Znowu rozdano karty.

– Czy może pan zrobić jeszcze jedną lewę? – zapytała stara dama.

– Mogę – odrzekł pan Pickwick. – Dubla, sympl i rober. – Nigdy nie widziałem takiego szczęścia! – zauważył pan Miller.

– Ani ja takich nędznych kart – dodał tłusty gentleman.

Nastąpiło uroczyste milczenie. Pan Pickwick był ożywiony, stara dama bardzo uważna, tłusty gentleman złośliwy, a pan Miller w ciągłej trwodze.

– Jeszcze jedna dubla, panie – rzekł pan Pickwick.

– Wiem o tym – odrzekł cierpko tłusty gentleman.

W ciągu drugiej partii, której rezultat był taki sam, pan Miller miał nieszczęście zrobić renons. Tłusty gentleman nie mógł dłużej powstrzymać swego gniewu. Stara dama, prze-ciwnie, słyszała coraz lepiej, gdy tymczasem pan Miller, zdawało się, był tak mało w swoim żywiole, jak delfin w klatce.

Gdy wista skończono, tłusty gentleman usunął się w kąt i tam przesiedział w najzupeł-niej szym milczeniu dwadzieścia siedem minut, po czym, wyszedłszy ze swego ustronia, podał panu Pickwickowi szczyptę tabaki ze wspaniałomyślnością człowieka, któremu mi-łość bliźniego nakazuje przebaczać doznane urazy.

Podczas tych wypadków gra przy okrągłym stole szła dalej wesołym trybem. Tymcza-sem utworzyły się nierozłączne pary: Izabela Wardle – pan Trudle, Emilia Wardle – pan Snodgrass; pan Tupman z ciotką-panną utworzyli także spółkę co do punktów i wzajem-nych grzeczności. Stary Wardle był u szczytu dobrego humoru. Prowadził bank tak prze-biegle, damy okazywały taką chęć wygrania, że grzmoty śmiechu rozlegały się prawie nie-ustannie. Była tam stara dama, ciągle płacąca najmniej za sześć kart. Wszyscy śmiali się z tego regularnie za każdym razem, a gdy stara dama, płacąc, krzywiła się, śmiano się jesz-cze głośniej. Wtedy twarz jej rozpromieniała się stopniowo i kończyło się na tym, że sama śmiała się w ogólnym chórze. Gdy ciotka-panna dostawała króla do damy, inne panny par-skały śmiechem, a ciotka-panna wpadała w bardzo zły humor, zaraz jednak czuła rękę pa-na Tupmapa-na ściskającą jej rękę pod stołem, i twarz jej wypogadzała się pa-natychmiast; po-tem przybierała minę, jakby chciała powiedzieć, że mariaż nie był bynajmniej tak daleki, jak sądzono.

Wtedy wszyscy znów śmiać się poczynali, zwłaszcza pan Wardle, którego każdy żart rozweselał przynajmniej w tym stopniu, co najmłodszych.

Pan Snodgrass tymczasem ciągle szeptał do ucha swojej partnerce coś wielce poetycz-nego, co skłoniło pewnego starszego gentlemana do robienia żartobliwych, acz nie pozba-wionych złośliwości uwag o dobieraniu sobie partnerów w kartach i w życiu, czemu towa-rzyszyły trącania łokciem i uśmiechy. Wesołość wzrastała jeszcze wskutek tego; szczegól-nie zaś cieszyła się żona wzmiankowanego gentlemana.

Pan Winkle od czasu do czasu rzucał żarty, dobrze znane w Londynie, które jednak były nowością na prowincji, a ponieważ wszyscy śmiali się z nich serdecznie i uważali je za doskonałe, pan Winkle jaśniał humorem i sławą.

Zacny duchowny spoglądał na te sceny z zadowoleniem, gdyż dobrego starca cieszył widok tylu szczęśliwych twarzy dokoła. Wesołość bowiem, choć hałaśliwa, szła z serca, nie z ust tylko, a na tym właśnie polega prawdziwa, szczera wesołość.

Wśród takich rozrywek wieczór upłynął szybko. Po prostej, lecz posilnej wieczerzy ze-brano się wokół kominka, pan Pickwick oświadczył, że nigdy w życiu nie czuł się tak

szczęśliwy, nigdy nie był tak usposobiony do używania teraźniejszości, niestety tak szybko przemijającej.

– To właśnie – powiedział gościnny gospodarz, który umieściwszy się wygodnie w po-bliżu fotela matki, ujął jej rękę – to właśnie lubię. Najszczęśliwsze lata mego życia upły-wały przy tym starym kominku... Tak jestem do niego przywiązany, że każę rozpalać co wieczór ogień, chyba że upał czyni to niemożliwym. Stara matuchna, tu obecna, siadywała na tym małym taborecie, gdy jeszcze była dzieckiem. Prawda, matko?

Łzy, które napływają do oczu na niespodziewane wspomnienie dawnych czasów i mi-nionego szczęścia, spływały po policzkach starej damy, gdy z melancholijnym uśmiechem pochyliła głowę.

– Musi pan wybaczyć, panie Pickwick, że ciągle mówię o tej starej dziurze – podjął po krótkiej pauzie gospodarz. – Ale kocham ją nade wszystko i nie znam innej; stare domy i pola są dla mnie jak żywi przyjaciele, i kościółek obrosły bluszczem również... Nasz do-skonały przyjaciel napisał o nim wiersz, gdy przyjechał do nas po raz pierwszy. Panie Snodgrass, czy ma pan co w szklance?

– Pełno, dziękuję – powiedział ów gentleman, którego poetycka ciekawość została sil-nie podrażniona ostatnim zdasil-niem opowiadającego. – Przepraszam pana, ale pan wspo-mniał o pieśni o bluszczu.

– Musi pan zapytać o to naszego przyjaciela siedzącego tam naprzeciw – powiedział gospodarz, pochyleniem głowy znacząco wskazując wikarego.

– Czy wolno mi powiedzieć, że pragnąłbym usłyszeć tę pieśń? – zapytał pan Snodgrass.

– Co, naprawdę? – zapytał wikary. – To taka drobnostka! Mogę tylko powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, że byłem wtedy bardzo młody. Ale jeżeli pan chce, może ją pan usłyszeć!

Odpowiedzią był oczywiście szmer zaciekawienia i stary gentleman zaczął, ponaglony przez żonę, recytować następujące wiersze:

BLUSZCZ

Dziwne to ziele ów bluszcz zielony, Co stare oplata mury!

Starannie strawę dobiera sobie W swej celi zimnej, ponurej!

Wszystko w proch zmienić, zetlić się musi, By mu do smaku przypadło,

A pleśń wiekowa, pleśń dawnych czasów — Najmilsze jego jadło.

Tam, gdzie już życie zgasło w popiele, Bluszcz pnie się. – Dziwne, dziwne to ziele!

Rzekłbyś, że leci, choć skrzydeł nie ma, Lecz serce jakież ma czułe!

Jak tuli, pieści swojego druha, Starego dęba gadułę!

Wesoło błyszczą mu liście szklane, Chociaż pełzanie go trudzi

–Lecz nic to – kiedyż otuli wszystkie Mogiły pomarłych ludzi.

Tam, gdzie Śmierć przeszła na swych wojsk czele, Bluszcz pnie się. – Dziwne, dziwne to ziele!

Mijają wieki, narody giną

I w grób się kładą miliony,

Ale bluszcz stary nie więdnie nigdy, Liść jego zawsze zielony.

Tuczy się stary bluszcz jadłem ruin, Przeszłością tuczy się krwawą:

Gdyż najdumniejszy twór ludzki w końcu Dla bluszczu tylko jest strawą.

I tam gdzie Czas w swym królował kościele, Bluszcz pnie się. – Dziwne to ziele!

Kiedy stary gentleman powtórzył wiersz po raz drugi, aby ułatwić panu Snodgrassowi notowanie, pan Pickwick nadał rysom swojego oblicza wyraz największego zainteresowa-nia. Gdy stary gentleman skończył dyktować, a pan Snodgrass schował notatnik do kiesze-ni, pan Pickwick oznajmił:

– Wybaczy pan, że pozwolę sobie na zrobienie uwagi pomimo krótkiej znajomości.

Gentleman, jak pan, nie mógł, sądzę, pełniąc przez długie lata służbę bożą, nie zaobser-wować wielu scen i wydarzeń godnych zapamiętania.

– Niejedno, oczywiście, widziałem – odrzekł stary gentleman. – Ale ludzie i wypadki były, powiedziałbym, natury codziennej i domowej, gdyż sfera mego działania jest bardzo ograniczona.

– Sądzę, iż zanotował pan wypadek Johna Edmundsa, prawda? – zapytał pan Wardle, którego pożerała chęć wyciągnięcia na słowa przyjaciela ku zbudowaniu nowych gości.

Stary gentleman wolno pochylił głowę na znak potwierdzenia i już chciał zmienić te-mat, gdy głos zabrał pan Pickwick:

– Proszę mi wybaczyć, ale czy wolno mi zapytać, kto to był John Edmunds?

– Właśnie to miałem na końcu języka – dodał gorąco pan Snodgrass.

– Nie wywinie się pan – powiedział jowialnie gospodarz. – Wcześniej czy później bę-dzie pan musiał zaspokoić ciekawość tych gentlemanów. Radzę skorzystać z miłej sposob-ności i opowiedzieć to zaraz.

Stary gentleman uśmiechnął się pogodnie i wysunął nieco swój fotel; całe towarzystwo zbliżyło krzesła, zwłaszcza pan Tupman i ciotka-panna (możliwe, że słuchanie sprawiało im pewną trudność); gdy podano trąbkę starej damie, a pana Millera (który zasnął podczas recytowania wierszy) zbudzono ze snu wymownym kuksańcem, który wymierzył mu eks-partner, tłusty gentleman, stary pan bez dalszych wstępów zaczął poniższe opowiadanie, któremu pozwoliliśmy sobie nadać tytuł:

POWRÓT SKAZAŃCA

– Kiedym po raz pierwszy przybył do tego miasteczka – powiedział stary gentleman – to jest równo przed 25 laty, najgorzej notowanym między moimi parafianami był człowiek nazwiskiem Edmunds, który dzierżawił małą fermę niedaleko stąd. Był to ponury, zatwar-działy leniuch i rozpustnik, okrutny i zawzięty z natury. Z wyjątkiem kilku leniwych i nie-spokojnych włóczęgów, z którymi łaził po polach lub zalewał pałę w piwiarni, nie miał przyjaciół ani znajomych. Nikt nie chciał mówić z tym drabem, wielu się go bało, a wszy-scy nienawidzili go. Kto żyw – unikał Edmundsa.

Człowiek ten miał żonę i jednego syna, który, gdym tu przybył, liczył około 12 lat.

Trudno wyobrazić sobie ogrom cierpień tej kobiety oraz pogody i pokory, z jaką je znosiła, wreszcie troskliwości, z jaką wychowywała chłopca. Niech Bóg wybaczy mi moją po-dejrzliwość, jeżeli nie ma ona litości, ale mocno wierzę, że człowiek ów przez wiele lat systematycznie usiłował złamać serce swej żony. Ale ona znosiła wszystko ze względu na

malca i jakkolwiek wielu wyda się to dziwne, ze względu na ojca. Chociaż bowiem był to brutal i okrutnie się z nią obchodził, kochała go niegdyś, a wspomnienie, czym był wtedy dla niej, budziło w jej zbolałym sercu cierpliwość i powolność, uczucia obce wszystkim stworzeniom ludzkim z wyjątkiem niewiast.

Byli ubodzy. Nie mogło być inaczej, skoro człowiek ów wybrał taki sposób postępowa-nia. Ale ciągła i nieustanna praca tej kobiety, od rana do nocy, w świątek i w piątek, bro-niła ich od ostatecznej nędzy. Za trudy te otrzymywała nędzne wynagrodzenie... Ludzie, którzy mijali ich dom wieczorem, a czasami późną nocą, opowiadali, że słyszeli jęki i szlochy nieszczęśliwej kobiety oraz odgłosy razów. Nieraz dobrze już po północy chłop-czyna pukał do drzwi sąsiada, wysłany przez matkę, która chciała go ochronić przed pijaną furią nieprzytomnego ojca.

Przez cały ten czas nieszczęśliwa ta kobieta chodziła stale do naszego kościółka, cho-ciaż często nie mogła ukryć śladów znęcań i razów męża. Regularnie każdej niedzieli, z rana i po południu, zajmowała tę samą ławkę. Chłopiec siadał przy niej i chociaż oboje odziani ubogo, o wiele gorzej niż sąsiedzi, od których byli w gorszej sytuacji, zawsze wy-glądali czysto i schludnie. Każdy miał przyjacielski ukłon i uprzejme słówko dla „biednej pani Edmunds” i często, gdy po nabożeństwie zatrzymywała się, by zamienić z kimś kilka słów w alei brzostowej, prowadzącej do drzwi kościoła, albo z dumą i miłością matczyną patrzyła na swego chłopaka, bawiącego się opodal z towarzyszami, jej stroskane oblicze jaśniało wyrazem głębokiej wdzięczności. Miała wówczas uśmiech, jeżeli nie wesoły, to w każdym razie zawsze spokojny i pogodny.

Upłynęła pięć czy sześć lat. Chłopak wyrósł na silnego i dorodnego młodzieńca. Czas, który wzmocnił delikatne członki chłopca i nadał męski wygląd jego kształtom, zgiął po-stać matki i osłabił jej kroki. Ale ramię, w którym powinna była znaleźć oparcie, nie pod-trzymywało jej. Oblicze, które powinno było ją rozweselać, nie zwracało się do niej. Zaj-mowała tę samą ławkę. Ale miejsce obok niej było puste. Biblia była przechowywana sta-rannie jak zawsze, odpowiednie miejsca zakreślone, kartki zagięte, ale nie miał kto czytać matce Pisma, więc łzy, ciężkie i obfite, padały na księgę i zalewały słowa przed oczyma biedaczki. Sąsiedzi byli uprzejmi, jak dawniej. Skończyły się jednak pogawędki w alei brzostowej... i radosne oczekiwanie szczęścia, które przyjść miało. Nieszczęśliwa kobieta nasuwała głębiej czepek na oczy i szybko odchodziła.

Czy mam wam powiedzieć, że młodzieniec, spoglądając wstecz na lata swego dzieciń-stwa (do czego zmuszały go pamięć i sumienie), wracając wspomnieniami do tych chwil, nie mógł sobie przypomnieć nic, co nie byłoby w ten czy inny sposób związane z długą se-rią ofiar dobrowolnych, jakie matka przyjmowała na siebie przez wzgląd na niego, z krzywdą i cierpieniem swoim... wszystko dla niego?! Czy mam państwu powiedzieć, że lekkomyślnie lekceważąc jej zbolałe serce, umyślnie nie pamiętając o niczym, co uczyniła dla niego, wdał się ze zdeprawowanymi i zepsutymi ludźmi i po wariacku, bez opamięta-nia, zanurzył się w życie, które miało przynieść wyrok śmierci jemu, a hańbę jej. Niestety!

Taka jest natura ludzka! Domyśliliście się tego, zanim wam powiedziałem.

Miara udręczeń i cierpień nieszczęśliwej kobiety miała się przepełnić. W okolicy po-pełniono kilka zbrodni. Sprawców nie wykryto, więc czelność ich wzrosła. Napad niezwy-kle śmiały i zuchwały wzmógł czujność. Złoczyńcy nie przewidzieli tego. Młody Edmunds został ujęty wraz z trzema towarzyszami. Schwytano go, aresztowano, stawiono przed try-bunał, osądzono na śmierć.

Dziki i przejmujący krzyk kobiety, który rozległ się w sali sądowej, gdy uroczyście przeczytano wyrok, dotychczas dźwięczy mi w uszach! Krzyk ten przejął strachem serce zbrodniarza. Nie dokonał tego sąd ani wyrok, ani pewność śmierci. Wargi, zaciśnięte aż do tej chwili z upartym gniewem, zadrżały i rozchyliły się teraz wbrew jego woli. Twarz

na-brała ziemistej barwy. Nogi ugięły się pod zbrodniarzem, aż zwalił się na ławę oskarżo-nych.

W pierwszym przystępie rozpaczy zbolała matka upadła u moich nóg, gorąco błagając Wszechmocnego, który dotychczas ratował ją w każdym nieszczęściu, aby zabrał ją z tego świata udręki i bólu w zamian za życie jej syna. Potem nastąpił wybuch rozpaczy takiej, jakiej nigdy nie widziałem. Czułem, że od tej chwili serce w niej zamarło, ale nigdy nie usłyszałem z jej ust skargi...

Codziennie zjawiała się na dziedzińcu więziennym, gorąco i serdecznie usiłując zmięk-czyć syna. Widok ten był zaiste żałosny, bo wszystko okazało się daremne! Był wciąż po-nury, uparty, niewzruszony... Nawet niespodziewana wiadomość, że wyrok śmierci zamie-niono na 14 lat zesłania, ani na chwilę nie zmieniła jego ponurej zatwardziałości.

Codziennie zjawiała się na dziedzińcu więziennym, gorąco i serdecznie usiłując zmięk-czyć syna. Widok ten był zaiste żałosny, bo wszystko okazało się daremne! Był wciąż po-nury, uparty, niewzruszony... Nawet niespodziewana wiadomość, że wyrok śmierci zamie-niono na 14 lat zesłania, ani na chwilę nie zmieniła jego ponurej zatwardziałości.

Outline

Powiązane dokumenty