• Nie Znaleziono Wyników

– Czy to są ruchomości twego gubernatora? – zapytał Weller swego syna na trzeci dzień po przytoczonej poprzednio rozmowie, gdy Sam z kufrem i torbą zjawił się na dziedzińcu oberży „Pod Bykiem” w Whitechapel. – Jakiś ty domyślny! – odparł pan Weller młodszy, składając swe brzemię i siadając na nim. – Gubernator zaraz tu przybędzie.

– Zapewne dorożką? – odrzekł ojciec.

– A tak! Za osiem pensów może przecież kupić sobie to, że go dwie mile trząść będą bezlitośnie – odparł syn. – Jak się ma macocha?

– Szczególnie, Sammy, szczególnie – odrzekł Weller poważnie. – Niedawno zabrnęła pomiędzy metodystów i stała się diabelnie pobożna. To istota zanadto dobra dla mnie.

Czuję, że nie jestem jej godzien.

– Ha! – zawołał Sam. – Zbyt wielka skromność z twojej strony.

– Tak jest! – odparł ojciec, westchnąwszy. – Zajmuje się teraz jakimś nowym wynalaz-kiem: dorośli ludzie rodzą się niby drugi raz. Zdaje mi się, że nazywa to nowym życiem.

Bardzo bym chciał zobaczyć, Sammy, jak ten wynalazek funkcjonuje. Bo gdyby twoja macocha naprawdę na nowo się narodziła, zaraz oddałbym ją do mamki. Wiesz, co one zrobiły niedawno? – ciągnął pan Weller po chwili milczenia, przykładając wielokrotnie palec do nosa – wiesz, co one zrobiły niedawno?

– Nie wiem; a co? – odparł Sam.

– Urządziły uroczystą herbatkę. Raz staję przed naszą oberżą i widzę małą kartkę z na-pisem: „Bilety po dwa szylingi, zgłaszać się do komitetu. Pani Weller, sekretarz”. Wcho-dzę do domu. Komitet zasiada w pokoju od dziedzińca.

Czternaście kobiet! Chciałbym, żebyś je usłyszał, Sammy! Wydawały zarządzenia, uchwalały podatki, kontrybucje i tym podobne bzdury. Dobrze. Macocha twoja namawiała mię, bym poszedł na posiedzenie; poszedłem licząc na to, że zobaczę coś śmiesznego. Pła-cę za bilet. W piątek o szóstej wieczorem wybieram się z żoną, ubrawszy się galanto.

Przychodzimy na pierwsze piętro; tam przygotowano filiżanek na jakieś trzydzieści osób. Gromada kobiet poczyna szeptać spoglądając na mnie, jak gdyby nigdy dotąd nie widziały gentlemana w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat i odpowiedniej tuszy. Wtem słyszę wielki ruch na schodach. Ukazuje się chudy, długi jegomość z czerwonym nosem, w białej chustce na szyi i wyśpiewuje: – Oto idzie pasterz odwiedzić swą wierną trzodę. – Następnie zjawia się jegomość tłusty, biały i uśmiecha się jak małpa. – Pocałunek pokoju – powiada pasterz i całuje wszystkie kobiety po kolei. Gdy skończył, zaczyna to samo czer-wononosy. Wtedy przychodzi mi na myśl, że i ja mogę zrobić to samo, zwłaszcza że koło mnie siedzi dama szczególnie przystojna. Ale wtem zjawia się herbata i twoja macocha, która dotąd była zajęta na dole jej przyrządzaniem. Więc zaczęto śpiewać hymn, a potem pić i jeść; ale jak pić i jeść! Chciałbym, byś widział, jak pasterz obrabiał szynkę i ciasta.

Czerwononosy także nie był z tych, których chciałbyś mieć na wikcie za ileś tam na mie-siąc. Dobrze. Załatwiwszy się z pożywieniem, znowu beczą hymn, potem pasterz zaczyna kazanie. Kazanie piękne, zważywszy zwłaszcza, iż miał już niewątpliwie początki nie-strawności po szynce i ciastach. Wtem zatrzymuje się, ryczy: Gdzie jest grzesznik? Gdzie jest nędzny grzesznik? – Wszystkie kobiety spoglądają na mnie i poczynają wzdychać. To wydało mi się dziwne, ale jeszcze nic nie mówiłem. Po chwili kaznodzieja zatrzymuje się znów, wpatruje się we mnie i mówi: Gdzie jest grzesznik? Gdzie jest nędzny grzesznik? – Kobiety zaczynają znów wzdychać, tylko dziesięć razy głośniej. Mnie zaczyna już trochę rozpierać oburzenie, robię więc parę kroków naprzód i mówię: – Mój przyjacielu, czy to do mnie stosujesz tę obserwację? – A on zamiast przeprosić mnie, jak to się praktykuje między gentlemanami, staje się jeszcze bardziej bezczelny. Nazywa mnie naczyniem, Sammy, naczyniem zatracenia i jakoś tam jeszcze, tak że aż krew się we mnie całkiem wzburzyła. Wydzielam mu wtedy dwa czy trzy szturchańce, tyleż z drugiej strony czerwo-nonosemu, potem wynoszę się. Wtedy to chciałbym, byś słyszał wrzaski kobiet, Sammy, gdy wyciągały pasterza spod stołu... – Ale oto i gubernator we własnej osobie.

Rzeczywiście pan Pickwick wysiadł z powozu i wchodził na podwórze.

– Piękny poranek, panie – powiedział pan Weller starszy.

– Bardzo piękny! – odparł pan Pickwick.

– Rzeczywiście bardzo piękny – dodał jakiś rudowłosy jegomość z wścibskim nosem i niebieskimi okularami. Wygramolił się z powozu jednocześnie z panem Pickwickiem. – Pan jedzie do Ipswich?

– Jadę – odpowiedział pan Pickwick.

– Szczególny zbieg okoliczności. Ja również tam jadę!

Pan Pickwick ukłonił się.

– Ma pan miejsce na zewnątrz?

Pan Pickwick skłonił się znów.

– Boże wielki! To szczególne! Ja także mam miejsce na imperiale – powiedział czer-wonowłosy jegomość, który miał minę ważnego, sprytnego, tajemniczego człowieka (miał również zwyczaj mówiąc pochylać głowę, jak to robią ptaki), uśmiechnął się, jak gdyby udało mu się zrobić odkrycie, które uszczęśliwi cały świat.

– Miło mi, że będę w towarzystwie pana – powiedział pan Pickwick.

– A! – zawołał nowo przybyły. – To doskonale się składa dla nas obu, prawda? Towa-rzystwo, widzi pan, towarzystwo to... to rzecz zupełnie odmienna od samotności, prawda?

– Jest to prawda, której niepodobna zaprzeczyć – powiedział pan Weller, mieszając się do rozmowy z miłym uśmiechem. – Nazywam to jasnym postawieniem kwestii, jak po-wiedział hycel, kiedy kucharka zarzuciła mu, że nie jest gentlemanem.

– A! – powiedział czerwonowłosy gentleman, przyglądając się Wellerowi od stóp do głowy. – Czy to pański przyjaciel?

– Właściwie nie – powiedział pan Pickwick przyciszonym głosem. – To mój służący, ale pozwalam mu na pewną swobodę w zachowaniu. Mówiąc między nami, to wielki ory-ginał i dumny jestem z niego.

– A! – powiedział czerwonowłosy gentleman. – To rzecz gustu... Ja osobiście nie lubię nic oryginalnego. Nie widzę po prostu potrzeby, by istniało coś oryginalnego. Pozwól pan, że zapytam o nazwisko?

– Oto mój bilet wizytowy – odpowiedział filozof, którego poczynała bawić wścibskość nieznajomego.

– A! – rzekł rudowłosy, chowając bilet – pan Pickwick. Bardzo mi miło. A to mój bilet, panie. Nazywam się Magnus. Prawda, że to piękne nazwisko?

– Bardzo piękne – odrzekł pan Pickwick, tłumiąc śmiech.

– A przy tym mam i imię bardzo piękne: Piotr, Piotr Magnus. To dźwięczy pięknie.

– Bardzo pięknie.

– Szczególne są zwłaszcza litery początkowe: P. M, post meridiem. Gdy się śpieszę, podpisuję się nieraz na listach do dobrych znajomych po prostu „popołudnie”. To bardzo bawi moich znajomych.

Wtem wszedł stajenny z oznajmieniem, że dyliżans gotów.

– A rzeczy moje już włożone? – zapytał pan Magnus.

– Włożone, panie.

– I czerwona torba?

– I torba, panie.

– I druga torba, w pasy?

– Jest w walizie.

– I paczka w szarym papierze?

– Pod kozłem.

– I skórzane pudło na kapelusze?

– I to jest.

– Więc siadaj pan – rzekł pan Pickwick.

– Za pozwoleniem pana – powiedział pan Magnus – za pozwoleniem pana, panie Pic-kwick! Nie mogę wyjechać w tym stanie niepewności! Z zachowania się tego człowieka wnioskuję, że pudła nie ma w powozie!

Solenne zapewnienia oberżysty nie zyskały wiary u pana Magnusa, musiano wyciągnąć skórzane pudło spod wszystkich pakunków i dopiero wtedy przekonał się, że rzeczywiście zostało włożone do wozu. Kiedy już się upewnił co do losu swego nakrycia głowy, ogar-nęły go nagle złe przeczucia, że zapomniano o czerwonej torbie, następnie, że ukradziono pasiastą torbę, a wreszcie, że paczka w szarym papierze rozwiązała się. W końcu, kiedy się naocznie przekonał o bezpodstawności każdego ze swych przypuszczeń, zgodził się wleźć na imperiał, przy czym oznajmił, że teraz, kiedy wszystko już w porządku, czuje się zado-wolony i szczęśliwy.

– Trochę pan nerwowy, co? – spytał pan Weller senior patrząc, jak pan Magnus gramoli się na dach dyliżansu.

– Tak... zawsze boję się o drobiazgi... Ale teraz jest mi już dobrze... zupełnie dobrze!

– To całe szczęście – odrzekł pan Weller. – Sammy, dopomóż swemu panu wsiąść!

Drugą nogą, panie, tak! Teraz podaj mi pan rękę! Hop! Musiałeś pan być lżejszy, gdyś był przy piersi u matki!

– To bardzo prawdopodobne! – wesoło powiedział pan Pickwick, siadając.

– Skacz na kozioł, Sammy – powiedział Weller. – No, William, otwieraj! Uwaga na sklepienie, panowie! Na głowy, jak się to mówi! Starczy, William! – i dyliżans ruszył w kierunku Whitechapel, ku radości całej gawiedzi tej gęsto zaludnionej dzielnicy.

– Niezbyt miłe sąsiedztwo – powiedział Sam, dotykając ręką kapelusza, od czego zwy-kle zaczynał rozmowę ze swoim panem.

– Rzeczywiście, Samie! – powiedział pan Pickwick, patrząc na ciasne i ruchliwe ulicz-ki, którymi przejeżdżali.

– Dziwne to, proszę pana – ciągnął Sam – że nędza i ostrygi zawsze idą w parze.

– Nie rozumiem cię, Sam! – powiedział pan Pickwick.

– Chcę powiedzieć, proszę pana – tłumaczył się Sam – że im biedniejsza dzielnica, tym większe wydaje się zapotrzebowanie na ostrygi. Proszę, niech pan spojrzy. Prawie w każ-dym domu stragan z ostrygami. Ulica jest formalnie zapchana nimi. Mam wrażenie, że kiedy nędza bardzo dokuczy komu, to wybiega on z mieszkania i z rozpaczy objada się ostrygami.

– Oczywiście – powiedział Weller starszy. – Tak samo jest z marynowanym łososiem.

– To bardzo ciekawe fakty. Nigdy nie zauważyłem ich dotąd – powiedział pan Pic-kwick. – Na pierwszym postoju zaraz to sobie zanotuję.

Tymczasem dojechali do rogatki przy Mile End. Przez dalsze dwie czy trzy mile pano-wała głęboka cisza, po czym pan Weller starszy, odwracając się do pana Pickwicka, po-wiedział:

– A taki szczupak to dobrze sobie żyje.

– Kto? – spytał pan Pickwick.

– Szczupak.

– Co pan rozumie przez słowo szczupak? – zapytał Piotr Magnus.

Stary mówi o wartowniku przy rogatce – wyjaśnił Weller młodszy.

– A! rozumiem! – powiedział pan Pickwick. – Bardzo ciekawe życie. Bardzo urozma-icone! Bardzo wygodne!

– Wszystko to są ludzie zniechęceni do życia – powiedział pan Weller senior.

– A? – spytał pan Pickwick.

– Tak jest. Odsunęli się od świata i żyją na rogatkach. Trochę dlatego, że szukają sa-motności, a trochę, żeby mścić się na ludziach przez pobieranie myta.

– Jak Boga kocham! – zawołał pan Pickwick. – Nigdy nie przyszło mi to do głowy.

– Fakt, proszę pana – powiedział Weller. – Gdyby to byli gentlemani, powiedzieliby-śmy, że to mizantropi, ale tak – mówi się po prostu: szczupaki.

Takimi rozmowami, posiadającymi jednocześnie czar rozrywki i pożytku, łagodził pan Weller uciążliwość podróży trwającej większą część dnia. Tematów do rozmowy nigdy nie zabrakło, gdyż jeżeli nawet w elokwencji pana Wellera następowała pauza, natychmiast wypełniały ją gorące domagania się pana Magnusa, który pragnął poznać historię życia wszystkich towarzyszów podróży, przy czym na każdym postoju wyrażał obawę o los dwóch torb, skórzanego pudła na kapelusze i paczki w szarym papierze.

Przy głównej ulicy Ipswich, po lewej stronie drogi, parę kroków za otwartym placykiem przed ratuszem, znajduje się oberża znana szeroko i daleko jako oberża „Pod Wielkim Białym Koniem”. Nad głównymi jej drzwiami mieści się jego ogromny kamienny wizeru-nek, przedstawiający czworonożne to zwierzę z rozwianą grzywą i ogonem, podobne nieco do piwowarskiego konia, który dostał pomieszania zmysłów. Oberża ta słynna jest z tego, z czego słynie jakiś nagrodzony na wystawie wół albo zapisany w historii okolicy burak, albo olbrzymi wieprz – mianowicie ze swej potwornej wielkości. Posiada ona cały labirynt korytarzy i mnóstwo pokoi, wilgotnych i źle oświetlonych, tudzież taką samą ilość małych gabinetów. Tu właśnie zatrzymał się dyliżans i tu wysiedli pan Pickwick, Sam i pan Piotr Magnus.

– Czy pan zatrzyma się tu? – zapytał pan Magnus filozofa, zabrawszy wszystkie swe rzeczy.

– Tak jest, panie.

– Boże wielki! – zawołał pan Magnus. – Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się coś równie dziwnego! Ja także tu się zatrzymam. Spodziewam się, że będziemy razem jedli obiad?

– Z przyjemnością! Ale przedtem muszę się dowiedzieć, czy nie ma tu moich przyja-ciół. Garson – czy nie ma tu gentlemana nazwiskiem Tupman?

Korpulentny jegomość z serwetką sprzed tygodnia pod pachą i w pończochach z tej sa-mej epoki na nogach, nie śpiesząc się, przerwał swoje zajęcie, które można by określić ja-ko gapienie się na ulicę, i zwrócił się do pana Pickwicka. Przez chwilę przyglądał się gen-tlemanowi od stóp do głowy, po czym powiedział z emfazą:

– Nie.

– Ani gentlemana nazwiskiem Snodgrass? – pytał pan Pickwick.

– Nie.

– Ani pana Winkle’a?

– Nie.

– Przyjaciele moi jeszcze nie przyjechali – powiedział pan Pickwick. – Będziemy więc jedli obiad we dwóch. Proszę wskazać nam osobny pokój.

Na to uprzejme żądanie korpulentny człowiek kazał posługaczom wnieść bagaże gen-tlemanów, a minąwszy długi i ciemny korytarz, wprowadził ich do wielkiego, paskudnie umeblowanego pokoju, w którym mały ogienek na kominku robił bohaterskie wysiłki, by być wesołym, lecz tlił się zaledwie, poddając się smutkowi otoczenia. Po godzinie podano podróżnym kawałek ryby i porcję wołowiny, a gdy sprzątnięto ze stołu, pan Pickwick i pan Magnus przysunęli sobie krzesła do kominka i dla dogodzenia oberżyście zamówili butel-kę porto, najgorszego, jakie kiedykolwiek pili, ale za to za najwyższą cenę, jaką kiedykol-wiek zapłacili – a dla dogodzenia sobie uraczyli się grogiem.

Pan Magnus z natury był bardzo rozmowny, wpływ grogu zaś tak nań podziałał, że wy-powiedział wszystko, co miał na sercu. Nagadawszy się o sobie, swej rodzinie, stosunkach, przyjaciołach i interesach, pan Magnus przez kilka minut wpatrywał się w milczeniu w twarz pana Pickwicka, a potem zapytał wstydliwie:

– A teraz, jak pan myśli, po co tu przyjechałem?

– Daję panu słowo, iż nie potrafię tego odgadnąć; zapewne w jakimś interesie.

– Odgadł pan, ale niezupełnie. No, próbuj pan dalej!

– Wybaczy pan, ale doprawdy, że nie potrafię, choćbym myślał całą noc.

– No, no! Chi, chi! – zaśmiał się pan Magnus – co pan powie na to, gdy mu wyjawię, iż przyjechałem oświadczyć się pewnej damie! Chi! chi! chi! Co?

– Odpowiem – odrzekł nasz przyjaciel z najsłodszym uśmiechem – odpowiem, iż praw-dopodobnie powiedzie się panu.

– O! Panie Pickwick! Czy doprawdy pan tak myśli?

– Tak myślę.

– E! Żartuje pan!

– Nie, nie żartuję!

– Otóż powiem panu w sekrecie, iż i mnie się tak zdaje. Nawet powiem panu, chociaż jestem zazdrosny jak tygrys, że dama znajduje się tu, w tej oberży. – To mówiąc, pan Ma-gnus zdjął swoje szafirowe okulary, by mrugnąć okiem, po czym znowu je włożył.

– Więc dlatego – rzekł pan Pickwick z uśmiechem – wybiegał pan co chwila podczas obiadu?

– Ts!... Dlatego. Ale niegłupim iść do niej teraz.

– A to czemu?

– Nie można tak zaraz. Jutro będę miał więcej szans. W torbie podróżnej mam ubranie, a w pudle kapelusz, które, spodziewam się, sprawią wielki efekt.

– O!

– Tak, tak, panie. Nie wierzę, by kto mógł mieć taki frak i taki kapelusz!

Nastąpiło milczenie, pan Magnus pogrążył się w zadumie. Po chwili powiedział:

– To cudna istota! Mieszka osiemnaście mil stąd. Dowiedziałem się, że tu dziś przybę-dzie, i natychmiast postanowiłem skorzystać z tej okoliczności... Moim zdaniem, oberża jest bardzo odpowiednim miejscem, by niezamężnej kobiecie zrobić propozycję małżeń-ską. W czasie podróży kobieta bardziej odczuwa swe osamotnienie niż u siebie w domu.

Co pan o tym myśli?

– Myślę, że to bardzo możliwe – odparł zapytany.

– Ale proszę mi wybaczyć – rzekł pan Magnus. – Z natury jestem bardzo ciekawy; po co pan tu przyjechał? Rumieniec wystąpił na twarz pana Pickwicka.

– Powód mego tu przybycia – odpowiedział – wcale nie jest przyjemny. Przybyłem tu, by wykazać przewrotność i fałszywość osoby, w której honorze pokładałem całe zaufanie.

– Ach! To niemiła rzecz! To pewno dama! A, a! Łotrzyk z pana! łotrzyk! Ale nie odda-waj się pan rozpaczy. Ja wiem, co to znaczy być zdradzonym; zdarzyło mi się to już kilka razy.

– Dziękuję panu za współczucie w sprawie, którą uważa pan za przyczynę mego wzbu-rzenia – odrzekł filozof, kładąc swój zegarek na stole – ale...

– Nie, nie mówmy o tych przykrych rzeczach – przerwał pan Magnus, a potem spoj-rzawszy na zegarek, zawołał: – Boże! Już po północy! A ja jeszcze nie śpię! Jutro będę blado wyglądać! Która godzina u pana, panie Pickwick?

– Po dwunastej.

Przerażony tym, pan Magnus zadzwonił na służącą. Gdy wreszcie torba w pasy, torba czerwona, skórzane pudło na kapelusze i paczka w szarym papierze przetransportowane zostały do sypialni, właściciel ich wziął wykładany laką lichtarz i ruszył aż na koniec do-mu, a tymczasem pan Pickwick i taki sam lichtarz przeprowadzony został przez cały labi-rynt pogmatwanych korytarzy w przeciwną stronę oberży.

– Oto jest pokój pana – rzekła służąca.

Była to dość duża sala o dwóch łóżkach, w której palił się ogień – w każdym razie znacznie milsze miejsce pobytu, niż tego mógł się pan Pickwick spodziewać, sądząc po krótkich doświadczeniach poczynionych „Pod Wielkim Białym Koniem”.

– Rozumie się – rzekł pan Pickwick – że w tym drugim łóżku nikt nie śpi.

– Nikt, panie – odrzekła dziewczyna.

– Bardzo dobrze. Powiedz mojemu służącemu, iż go dziś nie potrzebuję. Jutro rano niech mi przyniesie gorącej wody.

Służąca wyszła, a pan Pickwick usiadł w fotelu i zamyślił się. Najpierw pomyślał o swoich przyjaciołach – kiedy się z nimi zobaczy? Potem myśli jego pobiegły do pani Marty Bardell. A od tej damy, oczywiście, powędrowały do brudnej kancelarii panów Do-dsona i Fogga. Od panów DoDo-dsona i Fogga skoczyły po przekątnej w sam środek historii o dawnym kliencie, potem wróciły „Pod Wielkiego Białego Konia” w Ipswich, co ostatecz-nie przekonało pana Pickwicka, że zasypia. Wstał więc i począł się rozbierać, ale nagle przypomniał sobie, że zostawił zegarek na stole w jadalni.

Był to ulubiony zegarek pana Pickwicka. Nosił go w zaciszu swojej kamizelki dłużej, niż chcielibyśmy mu to na tym miejscu wypominać. Myśl, że mógłby zasnąć nie słysząc jego tykania pod poduszką lub na pantofelku nad łóżkiem, nigdy nie powstała w jego gło-wie. Ponieważ było już późno, nie chciał dzwonić na służbę. Narzucił surdut, który zdjął przed chwilą, i wziąwszy lichtarz ostrożnie zaczął schodzić na dół.

Im więcej schodów mijał pan Pickwick, wydawało mu się, że jest ich tym więcej. Za każdym razem, gdy natrafiał na wąski korytarz i winszował sobie, że jest już na parterze, nowa kondygnacja schodów zjawiała się przed jego zdumionymi oczyma. Wreszcie trafił na kamienną sień – pamiętał, że przez nią wszedł do oberży. Przeszedł jeden korytarz po drugim. Zaglądał do każdego pokoju. Wreszcie, gdy już stracił nadzieję i postanowił dać pokój poszukiwaniom, otworzył drzwi pokoju, w którym spędził wieczór, i ujrzał swoją własność leżącą na stole.

Pan Pickwick triumfalnie schwycił zegarek i puścił się w powrotną drogę do sypialni.

Ale jeżeli schodzenie po schodach połączone było z wieloma trudnościami i niepewnością, to wchodzenie po nich było o wiele kłopotliwsze. Całe rzędy drzwi, przed nimi trzewiki rozmaitego autoramentu, wielkości i kształtu, krzyżowały się w rozmaitych kierunkach.

Kilkanaście razy pan Pickwick ostrożnie kręcił kluczem we drzwiach do jego drzwi po-dobnych, ale gdy z wewnątrz odpowiadano: – Ki diabeł? – albo: – Czego? – cofał się na palcach z prawdziwie cudowną szybkością. Już ogarniała go rozpacz, gdy nagle zatrzymał się przy drzwiach na wpół otwartych i zajrzał. Nareszcie! W pokoju stały dwa łóżka – do-skonale pamięta ich sytuację! a na kominku tlił się ogień. Świeca – nie była długa, gdy mu

ją wręczono – stopniała i zagasła właśnie w chwili, gdy wchodził. – Mniejsza o to – po-wiedział pan Pickwick. – Mogę się rozebrać przy ogniu kominka!

Łóżka stały na prawo i na lewo od drzwi. Od ściany dzieliło je wąskie przejście, akurat tak szerokie, by można było swobodnie wejść i rozebrać się – jeżeli ktoś wolał tę stronę.

Stało tam również trzcinowe krzesło. Zasunąwszy starannie firanki łóżka od zewnątrz, pan Pickwick przykucnął na twardym krzesełku i leniwie uwolnił się z trzewików i pończoch.

Następnie zdjął surdut, kamizelkę, chustkę na szyję i wyjąwszy ostrożnie szlafmycę wsu-nął ją sobie na głowę, wiążąc pod brodą tasiemki, które zawsze zdobią tę część garderoby.

Następnie zdjął surdut, kamizelkę, chustkę na szyję i wyjąwszy ostrożnie szlafmycę wsu-nął ją sobie na głowę, wiążąc pod brodą tasiemki, które zawsze zdobią tę część garderoby.

Outline

Powiązane dokumenty