• Nie Znaleziono Wyników

– Pewnego wieczora w zimie, w chwili gdy zmrok zapadał, można by było widzieć na drodze przechodzącej przez płaszczyznę Marlborough jednokonkę, a w tej jednokonce człowieka popędzającego swą zmęczoną klacz. Mówię, że można by było widzieć i nie ulega żadnej wątpliwości, że widziano by, gdyby tylko przechodziła tamtędy jakaś osoba, która by nie była ślepa. Ale było tak zimno, ciemno i słotno, że oprócz deszczu, który pa-dał, ani psa nie było na dworze. Jeżeliby jaki komiwojażer z tych czasów spotkał był tę małą jednokonkę z szarym pudłem i czerwonymi kołami, tę klacz bułaną, długonogą i ka-pryśną – od pierwszego rzutu oka powiedziałby, że powożącym tym ekwipażem był nie-zawodnie Tom Smart z wielkiego domu handlowego Bilson i Slum z Cateaton Street w City, ale ponieważ nie było tam żadnego komiwojażera w pobliżu, nikt więc nie wiedział, dlaczego Tom Smart, jego szara jednokonka, czerwone koła i kapryśna klacz jednostajnie kuśtykały teraz razem, zachowując tę tajemnicę, od której nikt by zresztą nie zmądrzał.

Nawet na tym smutnym świecie wiele jest miejsc nierównie weselszych aniżeli płaszczy-zna Marlborough, gdy wieje wiatr gwałtowny. Jeżeli dodacie do tego ponury wieczór zi-mowy, drogę błotnistą i nierówną, deszcz zimny i gęsty, i drogą doświadczenia sprawdzi-cie to na własnej osobie, to pojmiesprawdzi-cie całą siłę obrazu.

Wiatr nie wiał ani w oczy, ani z tyłu, chociaż i to już źle, ale w poprzek drogi, ukośnie pędząc deszcz, jak linie nakreślone w naszych zeszytach, byśmy należycie pochylali litery.

Gdy na chwilę przycichł, podróżnik poczynał sobie roić, że wycieńczony gwałtownością (wiatr, nie podróżnik) ustał na koniec. Ale puff! i znowu zaczynał ryczeć i świstać w od-dali, staczać się z pagórków, gnać po płaszczyźnie i przybliżając się ze wstrząsającą gwałtownością wirować dokoła bryczki i konia, ciskać w oczy i w uszy kłębami ostrego i zimnego deszczu, wilgotny i lodowaty swój oddech wdmuchiwać aż do szpiku kości, po-tem popędziwszy dalej ryczeć i gwizdać jakby naigrawając się z ludzkiej słabości i pysz-niąc się swoją potęgą.

Bułana klacz babrała się w błocie zwiesiwszy uszy i od czasu do czasu potrząsając gło-wą, zapewne dla wyrażenia wstrętu, jakim przejmowało ją w najwyższym stopniu nie-uprzejme zachowanie się żywiołów. Ale ciągle szła dobrym krokiem. Wtem usłyszawszy nadlatujący z dala wicher zatrzymała się nagle, rozstawiła cztery nogi i mocno oparła się o grunt, aby nie być zdmuchniętą. Widocznie wskutek specjalnej łaski opatrzności tak sobie

postąpiła, gdyż bryczka była lekka, Tom Smart tak drobny, a kapryśna klacz tak zmęczona, że raz pochwyceni przez huragan, wszyscy troje niezawodnie potoczyliby się jedno przez drugie aż do samych krańców ziemi albo tam, gdzie by ich wiatr zagnał. Otóż, przyjmując jedno czy drugie przypuszczenie, bardzo jest prawdopodobne, że w obu wypadkach ani kapryśna klacz, ani Tom Smart, ani szara jednokonka o czerwonych kołach nigdy by się już wówczas na nic zdać nie mogli.

– Na moje strzemiączka i moje faworyty! – zawołał Tom Smart (miewał on czasem brzydki zwyczaj klęcia) – na moje strzemiączka i moje faworyty! – zawołał Tom. – Jeśli to nie piękny czas, to niech mię diabli roztrzęsą!

Zapytacie mię, zapewne, dlaczego Tom Smart, który i tak już był dostatecznie roztrzę-siony, wyraził życzenie, by został raz jeszcze poddany podobnemu procesowi. Nie wiem dlaczego, wiem tylko, że Tom Smart tak się wyraził, a przynajmniej opowiadał memu wujowi, iż się tak wyraził, co na jedno wychodzi.

– Niech mnie diabli roztrzęsą – rzekł Tom Smart, a klacz parsknęła, jak gdyby najzu-pełniej podzielała to zdanie.

– No, stara! – zaczął znów Tom, głaszcząc jej szyję końcem bicza. – Niedaleko uje-dziemy tej nocy. Zatrzymajmy się lepiej w pierwszej z brzegu oberży. A więc, moja stara, im prędzej pobiegniesz, tym prędzej będzie koniec temu utrapieniu. Hej! Hej! Wio! Wio!

Czy kapryśna klacz do tego stopnia przywykła do głosu swego pana, iż zrozumiała jego myśli, czy też uważała, że zimniej jest stać na miejscu aniżeli iść, tego powiedzieć nie mo-gę, ale to pewna, że zaledwie Tom przestał mówić, podniosła uszy i poczęła biec. Kłuso-wała tak szybko i tak wstrząsała jednokonką, iż Tom co chwila oczekiwał, kiedy czerwone koła rozsypią się, a on sam wypadnie na rozmokłą ziemię. Chociaż dobrze powoził, nie był jednak w stanie wstrzymać jej biegu, aż do chwili, w której zmyślne stworzenie samo za-trzymało się przed oberżą na prawo od drogi, około dwóch mil od pagórków Marlborough.

Podróżny nasz, kładąc bicz i oddając lejce parobkowi stajennemu, uważnie wpatrywał się w dom. Był to dziwny stary budynek z małych kamieni ciosanych, ujętych w bloki składane na krzyż. Okna z ostrymi daszkami wychodziły na drogę, drzwi były niskie; aże-by wejść do domu, trzeba aże-było zejść pod ciemny ganek po dwóch dość stromych schodach, zamiast iść do góry, jak się to teraz praktykuje. Ale pomimo to oberża miała przyjemny wygląd; z okna w sali wybiegało wesołe światło, łyskające na drodze aż do przeciwległego płotu; i inne jeszcze światło, to drżące i słabe, to żywe i jasne, błyszczało spoza zasunię-tych firanek okna tejże sali; miła wskazówka, że paliło się na kominie. Rozpatrzywszy się w tych drobnych znamionach okiem doświadczonego podróżnika, Tom zeskoczył tak lek-ko, jak tylko mu pozwalały na wpół przemarzłe członki, i wszedł do domu.

Nie upłynęło kilka minut, a już siedział w sali naprzeciw bufetu koło dobrego ogniska, na które składała się mała miara węgla kamiennego i chrustu w takiej ilości, że można było zrobić zeń dziesięć bardzo przyzwoitych pęków. Paliwo to, nawalone do połowy kominka, skrzyło się, trzaskało i buchało z hałasem, który by wystarczył do rozgrzania serca każde-go rozsądnekażde-go – człowieka. Miłe to było, ale nie na tym koniec: oto zwinna, młoda dziew-czyna bystrooka i o zgrabnej nóżce, rozścielała na stole obrus doskonałej białości. Więcej jeszcze: Tom, z nogami w pantoflach, wspartymi na kominku, plecami zwrócony do otwartych drzwi, widział w zwierciadle nad kominkiem prześliczną perspektywę bufetu, z ponętnym szeregiem serów, szynek, wędlin i butelek ze złotymi napisami, słojów z mary-natami i konserwami, a wszystko ustawione było na półkach w sposób nadzwyczaj nęcący.

Otóż wszystko to było bardzo ponętne; ale jeszcze i nie na tym koniec, bo za bufetem za-siadła do herbaty ponętniejsza nad wszystko wdówka, przy najpiękniejszym małym sto-liczku obok najcudniejszego ognia, jaki sobie można wyobrazić, a wdówka ta, mająca za-ledwie czterdzieści osiem lat i o twarzy tak pociągającej jak bufet sam, była widocznie pa-nią i właścicielką oberży, najwyższą władzą wszystkich uroczych posiadłości. Na

nie-szczęście był i brzydki cień na tym pięknym obrazie, a mianowicie słuszny mężczyzna, bardzo słuszny, w brunatnawym surducie z ogromnymi metalowymi guzikami, z czarnymi wąsami i takimiż kręconymi włosami. Pił herbatę obok wdowy i jak można było odgadnąć bez wielkiej domyślności, znajdował się na prostej drodze do owładnięcia samą wdówką wmówiwszy w nią, by mu oddała na wieczne czasy przywilej zasiadania za tym bufetem.

Z charakteru Tom nie był bynajmniej ani cholerykiem, ani zazdrosnym, a jednak z tego czy z owego powodu, słuszny mężczyzna w brunatnym surducie wzburzył mu nieco żółć, która stanowiła także część jego jestestwa. Szczególnie gniewało go to, że od czasu do czasu dostrzegał w zwierciadle pewne czułości, niewinne, ale czułe, wymieniane między wdówką i słusznym mężczyzną, które były widocznym dowodem, że wysoki mężczyzna cieszył się względami damy, i to w stopniu odpowiadającym jego wzrostowi. Tom lubił gorący poncz, mogę nawet powiedzieć, iż go bardzo lubił, toteż upewniwszy się, że klacz jego ma dobry owies i dobrą podściółkę, podjadłszy sobie tak, że nie zostawił ani kawałka z doskonałej przekąski, którą mu wdówka przyrządziła własnymi rękami, zażądał szklanki grogu na próbę. Otóż, jeżeli było coś, co wdówka umiała przyrządzić lepiej niż wszystko inne, to był to właśnie ten artykuł. Pierwsza szklanka tak szczęśliwie przypadła do gustu Tomowi, iż nie omieszkał zażądać drugiej. Poncz gorący, panowie, jest to rzecz bardzo przyjemna we wszystkich okolicznościach; ale w tej starej sali, tak czyściutkiej, przed tak wesołym ogniem, przy szumie wichru hulającego na dworze tak, że aż trzeszczało wiąza-nie starego domu, Tom uznał swój poncz za bezwzględwiąza-nie doskonały. Zażądał trzeciej szklanki, potem czwartej, potem piątej; nie wiem z pewnością, czy nie kazał dać sobie jeszcze jednej po tej ostatniej. Jakkolwiek było, im więcej pił ponczu, tym bardziej oburzał się na słusznego mężczyznę.

„Co za piekielny bezwstyd! – pomyślał Tom w duchu. – Co ten pysk szkaradny ma tu do czynienia za tym ślicznym bufetem? Gdyby wdówka miała choć trochę dobrego smaku, niezawodnie znalazłaby sobie przystojniejszego chłopca”.

Tu oczy Toma przestały patrzeć w zwierciadło i zwróciły się ku szklance z ponczem.

Wychylił ją, bo poczynał być sentymentalny, i kazał podać sobie drugą.

Smart, moi panowie, zawsze odczuwał wielką skłonność do trybu życia właściwego oberżom. Od dawna już marzył o tym, jak by zasiadł za bufetem należącym do niego, w długim, zielonym surducie, aksamitnych spodniach z lampasami i butach z wykładanymi cholewami. Miał też wysoką ambicję prezydowania przy ucztach; sądził, że przemawiałby pięknie w sali jadalnej, będącej jego własnością, i że znakomity dawałby przykład współ-biesiadnikom pijąc nieustraszenie. Wszystko to nagle ujrzał w myśli, gdy pociągnął pon-czu przy kominku, i pon-czuł się rzetelnie oburzony na słusznego mężczyznę, który zdawał się być na drodze do pozyskania tego pięknego domu, podczas gdy on, Tom Smart, dziś był od niego dalej niż kiedykolwiek. Wskutek tego, zapytując sam siebie przy dwóch ostatnich szklankach, czy nie ma prawa pokłócić się ze słusznym mężczyzną o to, że tak wkradł się w łaski ciepłej wdówki, Tom Smart doszedł ostatecznie do tej konkluzji, niezbyt zadowa-lającej, że był biedakiem, którym pomiatano, którego prześladowano, i że najlepiej będzie, jeżeli sobie pójdzie spać.

Przystojna dziewczyna poszła przed Tomem po szerokich schodkach; ręką osłaniała świecę, by ją zabezpieczyć od przeciągu, który w starych budynkach, tak nieregularnych jak opisana oberża, znalazłby tysiąc sposobów do pohulania, nie mając wcale zamiaru zga-szenia świecy. A jednak świeca zgasła, co dało nieprzyjaciołom Toma Smarta powód do utrzymywania, że on, a nie wiatr, zgasił świecę i że pod pozorem zapalenia jej pocałował służącą. Tak czy owak, dość że świeca została na nowo zapalona i Tom został doprowa-dzony do apartamentu przygotowanego na jego przyjęcie. Młoda dziewczyna powiedziała mu dobranoc i zostawiła go samego.

Znalazł się w ogromnym pokoju. Łóżko mogło służyć dla całego batalionu; dwie dębo-we poczerniałe szafy mogłyby objąć bagaże niewielkiej armii; ale co najwięcej pociągnęło uwagę Toma, to szczególnego rodzaju fotel z wysokim oparciem, miną napuszoną, rzeź-biony w sposób najdziwaczniejszy, obity czerwonym adamaszkiem w wielkie liście, gdy nogi jego starannie były owinięte w małe czerwone worki, jak gdyby miał podagrę w sto-pach.

Innym razem Tom powiedziałby po prostu, że ze wszystkich niezwykłych foteli ten jest najbardziej niezwykły, ale w fotelu tym było coś – nie mógł powiedzieć, co mianowicie – coś, czego nigdy nie dostrzegł w żadnym meblu, coś, co przykuwało wzrok do niego. Tom siadł przy ogniu i więcej niż pół godziny trzymał oczy wlepione w ten fotel. Przeklęty sta-ry grat! Pomimo największych wysiłków, nie mógł jednak nie patrzeć na niego...

– Słowo daję – rzekł Tom, rozbierając się powoli i ciągle spoglądając na stary fotel, z tajemniczą miną stojący przy łóżku – nigdy w życiu nie widziałem nic tak dziwacznego;

nadzwyczajnie dziwny! – I zwiesił głowę z miną znamionującą wielką mądrość, i znów spojrzał na fotel; ale chociaż patrzał i patrzał, nic nie wypatrzył i nie zrozumiał. A więc wlazł do łóżka, okrył się ciepło i zasnął.

W pół godziny potem zerwał się ze snu, w którym widział mnóstwo słusznych męż-czyzn i szklanek z ponczem. Pierwszym przedmiotem, który się ukazał jego rozespanej wyobraźni, był ów dziwny fotel.

– Nie chcę patrzeć na niego – rzekł Tom do siebie, starannie mrużąc oczy i siląc się wmówić w siebie, że zaśnie powtórnie. Niepodobna! Mnóstwo najdziwaczniejszych foteli zaczęło tańczyć mu przed oczami, podnosić nogi, skakać, jeden przez drugi i broić tysiące podobnych figlów.

„Lepiej już widzieć jeden fotel rzeczywisty aniżeli dwa albo trzy tuziny urojonych” – pomyślał wysuwając głowę spod kołdry.

Przedmiot jego podziwu stał ciągle przed nim fantastycznie oświetlony drżącym ogniem kominka.

Tom ostro wpatrzył się w fotel i wkrótce dostrzegł, że zmienia on kształty. Rzeźba na grzbiecie przybrała rysy starczej i pomarszczonej twarzy ludzkiej, adamaszek w szerokie liście przeistoczył się w staroświecką kamizelkę, nogi wydłużyły się i obuły w czerwone pantofle – wreszcie sam fotel przedstawił się jako bardzo stary i bardzo brzydki gentleman z zeszłego wieku, trzymający się pod boki. Tom siadł na łóżku i przetarł oczy, by odpędzić złudzenie. Ale nie, fotel rzeczywiście był starym gentlemanem, i co więcej, począł mrugać spoglądając na Toma.

Tom, rozumie się, był śmiały, a oprócz tego miał w sobie pięć szklanek ponczu. Cho-ciaż zrazu nieco wypadł z równowagi, poczuł wkrótce, że żółć mu się burzy, gdy dostrzegł, że starożytny gentleman zerka na niego bezwstydnie. W końcu postanowił skończyć z tym i gdy tylko stara twarz poczęła szybciej mrugać, Tom rzekł tonem rozgniewanym:

– Po co, u licha, wyrabiasz wszystkie te grymasy?

– Bo mi się tak podoba, Tomie Smart – odrzekł fotel albo stary gentleman, jak chcecie.

I nie tylko, że nie przestał mrugać, ale jeszcze począł wyszczerzać zęby jak stara, zgrzy-biała małpa.

– Skąd znasz moje nazwisko, ty stary dziadku do orzechów? – zapytał Tom, nieco za-niepokojony, chociaż chciał udawać zucha.

– No, no, Tomie! Tak się nie mówi do solidnego hiszpańskiego mahoniu. Niech mię Bóg skarze! Nie godzi się tak traktować nawet prostego stołka olchowego.

– Nie miałem zamiaru ubliżać panu – odpowiedział nierównie pokorniejszym tonem.

– Dobrze! dobrze! – zawołał stary – wierzę temu, Tomie, wierzę.

– Panie!

– Znam całą twoją historię. Tomie, znam całą. Nie jesteś bogaty, Tomie.

– Prawda, ale skąd pan to wiesz?

– Mniejsza o to. Słuchaj, Tomie, ty za bardzo lubisz poncz.

Już Tom chciał oświadczyć, że od ostatnich swoich imienin nie brał kropli do ust, gdy oczy jego spotkały oczy fotela. Tom zarumienił się i zamilczał.

– Tomie! Wdówka to piękna kobiecina, smaczna kobiecina, co?

Mówiąc to, stary wywrócił oczy, mlasnął językiem i podniósł jedną ze swych kruchych nóg z miną tak rozpustną, iż Tomowi

nie w smak poszła podobna lekkomyślność, zwłaszcza w takim wieku.

– Tomie! – zaczął znowu stary gentleman – ja jestem jej opiekunem.

– Czy tak?

– Znałem jej matkę, Tomie, i babkę także. Szalała za mną. To ona uszyła mi tę kami-zelkę.

– Oho!

– I te pantofle także! – mówił dalej stary, podnosząc jeden ze swych worków. – Ale nie opowiadaj o tym, Tomie, nie chcę, by wiedziano, jak była do mnie przywiązana; mogłoby to doprowadzić do nieporozumień w rodzinie.

Mówiąc to, stary rozpustnik miał minę tak bezwstydną, że Tom twierdził później, iż bez żadnego wyrzutu sumienia usiadłby na nim.

~ Niegdyś szalały za mną kobiety. Niemało też piękności trzymałem na mych kolanach całymi godzinami. Cóż ty na to, Tomie?

Stary gaduła zamierzał mówić dalej, zapewne, by opowiedzieć którą z przygód swej młodości, gdy wtem dostał ogromnego napadu kaszlu.

„Dobrze ci tak, stary libertynie!” – pomyślał Tom, ale nie powiedział nic.

– Ach! – odjęknął wreszcie stary – teraz mię trapi choroba. Starzeję się, Tomie. Nie-dawno zrobiono mi szkaradną operację: wsadzono mi w grzbiet łatę. Była to okropna pró-ba. Tomie.

– Wyobrażam sobie – rzekł Tom Smart.

– Ale nie o to chodzi, Tomie; chcę, byś się ożenił z wdówką.

– Ja, panie?

– Ty.

– Niech Bóg błogosławi twoje białe włosy! – rzekł Tom (fotel zachował jeszcze część swego owłosienia). – Ale ona mnie nie zechce.

I Tom westchnął mimowolnie, bo pomyślał o bufecie.

– Eh, ba! – rzekł stary gentleman stanowczo.

– Nie! Nie! Tu inny wiatr wieje: jest tam jakiś przeklęty łotr, ogromnego wzrostu, z czarnymi faworytami!

– Tomie! – odpowiedział stary uroczyście. – On się z nią nigdy nie ożeni!

– O! Gdybyś był pan na dole, mój stary panie, to inaczej byś mówił.

– Ba, ba! Znam całą tę historię...

– Jaką historię?

– Całusy kradzione za drzwiami i tam dalej – odrzekł starzec spoglądając tak bezwstyd-nie, że aż krew w Tomie zawrzała, bo pytam się panów, czy jest coś wstrętniejszego niż to, że człowiek w tym wieku tak się wyraża zamiast zająć się czymś właściwszym.

– Wiem o tym, Tomie, niejedna robiła tak samo, ale koniec końców nic z tego nie wy-nikło.

– Pan musiał w swoim czasie widzieć ciekawe rzeczy?

– Może masz słuszność, Tomie – odpowiedział stary, wykrzywiwszy się w sposób wielce skomplikowany, potem zaś, westchnąwszy głęboko, dodał: – Niestety! Jestem ostatni z rodu.

– A miał pan liczną rodzinę? – zapytał Tom Smart.

– Było nas dwunastu zuchów, dobrze zbudowanych, a prostych jak głoska I. To nie to, co wasze teraźniejsze pokurcze. A przy tym tak nas wysztafirowano (chociaż nie powinien bym mówić tego o sobie), że aż serce się radowało.

– Cóż się stało z innymi?

Stary gentleman zasłonił sobie łokciem oczy i odpowiedział smutno:

– Pomarli, Tomie, pomarli! Ciężka wypadła nam służba, a nie wszyscy mieli moje zdrowie. Podostawali reumatyzmu w nogach i w rękach, tak że poodnoszono ich do kuchni i innych szpitali. Jeden z nich wskutek długiej służby i złego obchodzenia się tak się roz-trząsł, iż postanowiono go spalić; przykry to koniec, Tomie.

– Okropny! – potwierdził Tom Smart.

Stary gentleman zamilkł. Walczył, widocznie, z naporem uczuć, po chwili zaś tak przemówił:

– Nie o to chodzi, Tomie. Ten słuszny mężczyzna to łotr i awanturnik. Gdyby ożenił się z wdówką, sprzedałby zaraz wszystkie ruchomości i drapnąłby. Cóż by potem nastąpiło?

Zostałaby opuszczona, zrujnowana, a ja umarłbym z przeziębienia gdzieś na tandecie...

– Tak, ale...

– Nie przerywaj mi. Tomie. O tobie mam zupełnie inne zdanie. Wiem, że gdybyś raz osiedlił się w szynku, tobyś go już nie porzucił, dopóki by była choć jedna kropla do wypi-cia.

– Bardzo jestem panu wdzięczny za taką opinię.

– Dlatego też – mówił dalej stary gentleman dyktatorskim tonem – dlatego też ty się z nią ożenisz, a nie on.

– A któż mu w tym przeszkodzi? – zapytał Tom żywo.

– Mała okoliczność: on ma już żonę.

– Jakże tego dowiodę? – zawołał Tom, na wpół wyskakując z łóżka.

– On nie domyśla się, że w prawej kieszeni spodni znajdujących się w tej szafie jest list jego nieszczęśliwej żony, która go zaklina, by powracał i dał jeść swoim sześciorgu... za-pamiętaj to dobrze, Tomie, swoim sześciorgu dzieciom, samym niedorostkom jeszcze.

Gdy stary gentleman uroczyście domawiał te wyrazy, rysy jego stawały się coraz mniej wyraźne, a cała postać nikła z wolna. Oczy Toma jakby zaszły mgłą; staroświecka kami-zelka gentlemana przeistoczyła się w adamaszkową poduszkę, czerwone pantofle w worki, na koniec cała osoba przybrała postać starego fotela. W tej chwili ogień zgasł na kominku, a Tom Smart upadł na poduszki i zasnął głęboko.

Poranek wyrwał go z letargicznego snu, który nim owładnął po zniknięciu starego gen-tlemana. Usiadł na łóżku i przez kilka minut na próżno starał się sobie przypomnieć wyda-rzenia poprzedniego wieczora. Wtem wszystko stanęło mu w pamięci. Spojrzał na fotel.

Był to sobie zwykły, stary sprzęt gotycki, ponury i fantastyczny, ale trzeba było mieć wy-obraźnię nierównie bujniejszą aniżeli Tom, by dopatrzyć się w nim jakiegoś podobieństwa

Był to sobie zwykły, stary sprzęt gotycki, ponury i fantastyczny, ale trzeba było mieć wy-obraźnię nierównie bujniejszą aniżeli Tom, by dopatrzyć się w nim jakiegoś podobieństwa

Outline

Powiązane dokumenty