• Nie Znaleziono Wyników

– Mniejsza o to, skąd i jak dowiedziałem się o tej historii – zaczął stary. – Gdybym chciał ją opowiedzieć w takim porządku, w jakim do mnie doszła, musiałbym zacząć od środka, a doszedłszy do końca wrócić do początku. Wystarczy, że wiele wypadków roze-grało się w moich oczach. O innych wiem, że rzeczywiście miały miejsce, i żyją jeszcze ludzie, którzy je pamiętają.

Na ulicy Wielkiej, w dzielnicy Borough, koło kościoła św. Jerzego, po tej samej stronie co kościół, stoi, jak to przeważnie wszyscy wiedzą, najmniejsze z naszych więzień za dłu-gi, Marshalsea. Chociaż w ostatnich czasach bardzo się zmieniło i niczym nie przypomina brudnego kanału, jakim było przedtem, to nawet w tej zmienionej postaci stanowi małą pokusę dla dziwaków i małą pociechę dla uwięzionych. Osądzony na śmierć zbrodniarz ma tyle powietrza i ruchu w Newgate, co niewypłacalny dłużnik w Marshalsea.

Może to moje dziwactwo, a może nie umiem oddzielić tego miejsca od dawnych wspomnień związanych z nim, ale nie znoszę tej dzielnicy Londynu. Ulica jest szeroka, sklepy obszerne, turkocą przejeżdżające wozy, dzwonią kroki przechodniów, panuje tu hałas jak w handlowej dzielnicy, od rana do nocy, a jednak pomimo to jest tu martwo i niemiło. Ubóstwo i rozpusta przylgnęły do gwarnych ulic. Nędza i nieszczęście gnieżdżą się w niskim gmachu więziennym. Coś ponurego i smutnego zawisło nad tą dzielnicą – przynajmniej w moich oczach – i nadaje jej koloryt brudu i opuszczenia.

Wiele par oczu, które od dawna zakrył już grób, patrzało na tę ulicę wesoło, po raz pierwszy przeszedłszy wrota Marshalsea: rozpacz bowiem rzadko kiedy idzie w parze z pierwszym ciosem wymierzonym przez zły los. Człowiek ufa nie wypróbowanym przyja-ciołom, pamięta, że często ofiarowywali mu się z pomocą, kiedy niczego od nich nie po-trzebował. Ma nadzieję (nadzieję, szczęście niedoświadczonych) i jakkolwiek nadzieja ta słabnie po otrzymaniu pierwszego ciosu, po jakimś czasie budzi się jednak to uczucie znowu w jego piersi, zakwita w niej, aż w końcu zwiędnie, zetknąwszy się z rozczarowa-niem i zapomnierozczarowa-niem. Jak szybko te same oczy zapadały się w głąb i patrzyły z twarzy wynędzniałej z głodu, zwiędłej z braku słońca, zrozpaczonej w poczuciu, że dla uwięzio-nego za długi nie ma żadnej nadziei odzyskania wolności! Dawna surowość prawa złagod-niała dzisiaj, ale jeszcze i teraz dzieją się rzeczy, od których serce ściska się boleśnie!

Przed dwudziestu laty chodnik ten wydeptały stopy pewnej matki i jej dziecięcia, co z nastaniem ranka dzień po dniu przychodzili do wrót więzienia. Czasami po noty boleści i niedostatku zjawiali się przed bramą o godzinę za wcześnie. Wtedy matka brała dziecko łagodnie w ramiona i szli na most. Podnosiła wysoko maleństwo, żeby mogło się napatrzeć na błyski wody i odbicie słońca na falach, nacieszyć się miłym widokiem, jaki rzeka przedstawiała o tej godzinie. Ale zwykle zsadzała wkrótce malca na ziemię i chowała twarz w szalu, aby zakryć łzy, które zaciemniały jej wzrok. Nigdy bowiem wyraz zaintere-sowania ani radości nie pojawił się na mizernej twarzyczce. Wspomnienia dziecka były nieliczne i jednostajne; wszystkie wiązały się z nędzą i nieszczęściem rodziców: jak to go-dzinami siadywało na kolanach matki, z dziecinnym współczuciem patrząc na jej łzy, jak potem samo szło płakać gdzieś w ciemny kącik. Twarda rzeczywistość tego świata – jego najgorsze prywacje, głód i pragnienie, nędza i niedostatek – wszystko to poznało ono od pierwszego dnia życia i pierwszych błysków świadomości, i chociaż chłopak miał wygląd dziecka, brakowało mu wesołego śmiechu, radości i błyszczących oczu malca...

Ojciec i matka spoglądali na dziecko, a potem na siebie, z niepokojem, który bali się nawet wyrazić słowami. Zdrowy, silny mężczyzna, mogący znieść najcięższą pracę i trudy, ginął w atmosferze więziennej. Delikatna i wątła kobieta upadła pod brzemieniem cierpień moralnych i fizycznych. Malutkie serce dzieciny było złamane.

Nadeszła zima, a z nią tygodnie deszczów i chłodów. Nieszczęśliwa kobieta przeniosła się do nędznego mieszkanka w pobliżu więzienia. I chociaż zmianę tę wywołała rosnąca wciąż nędza, czuła się teraz szczęśliwsza, bo była bliżej niego. Przez dwa miesiące ona i jej mały towarzysz czekali codziennie na otwarcie bramy. Pewnego dnia nie przyszła – pierwszy raz. Nadszedł następny poranek i przyszła – ale sama. Dziecko umarło.

Ludzie, którzy zimno mówią o takiej stracie nieszczęśliwych rodziców, ludzie, którzy pocieszają ich, że dziecko przestało cierpieć, im zaś ubędzie kłopotów – ludzie ci nie ro-zumieją, czym jest taka strata! Milczące spojrzenie, pełne miłości i oddania, kiedy wszyst-kie inne oczy się odwróciły – to ostoja, pociecha, ukojenie w najgorszym strapieniu! Nie kupisz go za żadne pieniądze, nie zdobędziesz żadnym wysiłkiem! Dziecina godzinami siadywała u stóp rodziców, trzymając w chudych rączynach ich dłonie i cierpliwie podno-sząc ku nim swą twarzyczkę. Patrzyli, jak niemal z dnia na dzień gasnęła im w oczach. I chociaż krótkie jej życie było pełne udręki, teraz zaś przeniesiono ją do miejsca spoczynku i radości, której, mimo że była dzieckiem, nigdy nie zaznała – byli przecież jej rodzicami i strata, jaką ponieśli, głęboko wżarła im się w duszę.

Jasne było dla tych, którzy patrzyli w twarz matki, że i jej troski i nieszczęścia przetnie wkrótce śmierć. Towarzysze więzienni jej męża uciekli przed jego nowym nieszczęściem i zostawili mu na wyłączny użytek małą izdebkę, którą przedtem dzielił z dwoma więźnia-mi. Zamieszkała z nim w tej celce i tak płynęło jej życie – bez nadziei, bez radości.

Pewnego wieczora zemdlała w ramionach męża, zaniósł ją więc do otwartego okna, aby ocuciło ją powietrze. Promienie księżyca oświetliły jej rysy w tak szczególny sposób, że zadrżał pod jej ciężarem jak bezsilne dziecko.

– Posadź mnie, Jurku – powiedziała słabo. Zrobił, co kazała, a usiadłszy przy niej, za-krył twarz rękoma i wybuchnął płaczem.

– To bardzo źle, że cię opuszczam, Jurku – powiedziała. – Ale taka jest wola Boga i musisz się jej poddać przez wzgląd na mnie. O! jakże mu dziękuję, że zabrał naszego mal-ca! Jest szczęśliwy, jest w niebie! Cóż począłby bez matki?

– Nie umrzesz, Mario, nie możesz umierać! – zawołał mąż, zrywając się. Zaczął cho-dzić tam i z powrotem po pokoju, gryząc pięści. Potem siadł przy niej i objąwszy ją ramie-niem ciągnął już o wiele spokojniej: – Uspokój się, najdroższa! Proszę, błagam! Jeszcze będziesz żyła!

– Nie, nie, Jurku! – odpowiedziała umierająca kobieta. – Niech mnie pochowają przy moim kochanym chłopczyku, ale obiecaj mi, że jeżeli kiedykolwiek wyjdziesz z tego strasznego miejsca i będziesz bogaty, przeniesiesz nas oboje na jakiś wiejski cmentarz, daleko stąd, bardzo daleko, gdzie będziemy mogli leżeć spokojnie! Drogi Jurku! Obiecaj mi!

– Obiecuję! Obiecuję! – zawołał mężczyzna, rzucając się przed nią na kolana. – Mów do mnie, Mario! Powiedz choć słówko! Spojrzyj na mnie!

Urwał. Ramię, które obejmowało jego szyję, nagle zaczęło sztywnieć. Głębokie wes-tchnienie wyrwało się z piersi nieszczęśliwej, wargi poruszyły się, uśmiech zakwitł na twa-rzy... Ale wargi te były blade, a uśmiech rozwiał się natychmiast. Był teraz sam na świecie.

Tej nocy, w ciszy i samotni swego opuszczonego pokoju nieszczęśliwy człowiek klę-czał długo przy zwłokach zmarłej małżonki i wzywał Boga na świadka swojej strasznej przysięgi, że od tej chwili poświęci się cały zemście za śmierć żony i dziecka. Że odtąd do ostatniego tchnienia wszystkie siły poświęci temu tylko celowi. Że zemsta jego będzie

straszna. Że nienawiść jego nie umrze i nie osłabnie. Że po całym świecie będzie prześla-dował swoich krzywdzicieli.

Rozpacz bezgraniczna i namiętność prawie nieludzka dokonały takich strasznych zmian w jego twarzy i całej postaci, że towarzysze niedoli z trudem go poznali nazajutrz, gdy ich mijał. Oczy miał przekrwione i błyszczące, twarz śmiertelnie bladą, a postać zgarbioną jak starzec. W przystępie bólu zagryzł dolną wargę tak mocno, że krew spływała mu po bro-dzie, barwiąc koszulę i chustkę na szyi. Ani jednej łzy, ani jednej skargi... ale niespokojny wzrok i szybkość, z jaką przemierzał dziedziniec, zdradzały gorączkę, która go pożerała.

Ciało żony musi być natychmiast, bez zwłoki, usunięte z celi. Przyjął wyrok spokojnie i uznał konieczność tego zarządzenia. Prawie wszyscy towarzysze niedoli zebrali się, aby wziąć udział w tej ceremonii. Cofnęli się na widok wdowca. Nieszczęśliwy szybko poszedł naprzód i stanął sam jeden na placyku przy bramie, sprzed której usunął się tłum, tknięty nagle delikatnością.

Jacyś ludzie wnieśli na ramionach prostą trumnę. W tłumie zapanowała śmiertelna ci-sza, przerywana tylko cichymi lamentami bab i odgłosem kroków niosących trumnę. Do-szli do miejsca, gdzie stał wdowiec: zatrzymali się. On położył dłoń na trumnie i machi-nalnie poprawiwszy całun, dał znak, żeby szli dalej. Klucznicy więzienni zdejmowali ka-pelusze na widok trumny... za chwilę wielka brama zamknęła się za nią... Spojrzał nie wi-dzącymi oczyma na tłum i upadł bez czucia na ziemię.

Chociaż przez wiele tygodni po tym wypadku dniem i nocą nie opuszczała go gorączka, nie odeszła go świadomość straty, jaką poniósł, nie zapomniał o niej ani na chwilę. Sceny zmieniały się przed jego oczyma, krajobrazy płynęły jakby nieprzerwanym strumieniem, wypadki następowały po wypadkach – wszystko tak szybko jak w obłędzie. Ale wszystko to było w ten czy inny sposób związane z tym, co zajmowało jego umysł. Płynął po wiel-kim, bezkresnym morzu, nad którym wisiało czerwone jak krew niebo; wzburzone fale wściekle uderzały o boki okrętu. Przed nim pokazał się drugi okręt walczący z nawałnicą;

żagle na masztach wisiały w strzępach, po pokładzie uwijały się jakieś postacie, od czasu do czasu fala zmywała którąś z nich w morze. Płynęli gnani wichrem z siłą, której nic nie mogłoby się oprzeć. Wreszcie okręt płynący na przedzie zaczął tonąć. Ze spiętrzonych fal wyrwał się krzyk – przejmujący krzyk setek tonących, którzy ślepo walczyli o życie.

Krzyk ten głuszył nawet ryk rozwścieczonych żywiołów, zdawało się, że przenikał niebo i wody. Ale co to? Jakaś biała głowa z twarzą wykrzywioną bólem unosi się nad falami i rozpaczliwie woła o pomoc. Jedno spojrzenie – i nasz bohater rzuca się z okrętu, i płynie do tonącego. Już dopływa. Już jest przy nim. To rysy tamtego! Stary widzi zbliżającą się pomoc i błagalnie wyciąga ramiona. Ale on chwyta go mocno i wpycha w wodę. Niech to-nie! Niech toto-nie! Niech sto razy toto-nie! Stary walczy coraz słabiej... Nie żyje... Zabił go!

Dotrzymał przysięgi!

Sypkie piaski bezkresnej pustyni. Idzie boso, sam. Piasek zasypuje go i oślepia. Deli-katne drobne ziarnka zatykają mu pory skóry. Drażni go to do szaleństwa. Olbrzymie masy piasku, nagromadzone przez wiatr i oświetlone palącym słońcem, piętrzą się przed nim jak płomienie kolumny. Kości ludzi, którzy znaleźli śmierć w tej pustyni, leżą pod nogami.

Wszystko oświetlone jest jakimś dziwnym blaskiem. Dokąd wzrok jego sięga – nic, tylko obrazy śmierci i grozy... Na próżno chce krzyczeć... język przysechł mu do podniebienia.

Na wpół oszalały biegnie przed siebie, czując w sobie jakąś nadprzyrodzoną siłę, przedzie-ra się przez piaski, aż wyczerpany pprzedzie-ragnieniem i zmęczeniem rzuca się na ziemię. Dziwny chłód orzeźwia go. Co to za szmer?! Woda! Tak, woda! Jasny strumyk płynie u jego stóp.

Pije chciwie i upadłszy na brzeg, z rozkoszą wyprostowuje nogi. Podniósł go odgłos zbli-żających się kroków. Stary, siwowłosy człowiek zbliża się do niego. Chce zaspokoić pra-gnienie. Znowu on! Otacza ramieniem ciało starego, zatrzymuje go. Ten wyrywa się, błaga

o wodę, o jedną kroplę wody! To uratuje mu życie! Ale on mocno trzyma starego i patrzy na jego powolne konanie. A kiedy martwe ciało opadło mu na piersi, odpycha je nogą.

Gdy opuściła go gorączka i wróciła przytomność, obudził się bogaty i wolny. Dowie-dział się, że ojciec, który chciał pozwolić mu umrzeć w więzieniu, który pozwolił umrzeć najdroższym mu istotom, umrzeć z nędzy i rozpaczy, na które medycyna nie zna lekarstwa – ojciec ten umarł. Znaleziono go pewnego dnia o świcie w łóżku. Zrobił wszystko, co mógł, by syn jego stał się żebrakiem, ale dufny w swoje zdrowie i siły, aż do ostatniej chwili, nie napisał aktu wydziedziczenia, a teraz może zgrzyta na tamtym świecie zębami ze złości, wiedząc, że całe jego bogactwo przeszło na syna. Więzień obudził się, żeby to usłyszeć... obudził i dla czegoś więcej: żeby pamiętać, dlaczego żyje, żeby pamiętać, że wrogiem był rodzony ojciec jego żony – człowiek ten wpakował go do więzienia, a kiedy córka i wnuczek na klęczkach błagali go o litość, wyrzucił ich za drzwi! Och, jakże gardził swoją słabością, która nie pozwoliła natychmiast spełnić zemsty!

Kazał się zawieźć z miejsca swojej udręki do cichej miejscowości nad morzem. Nie w nadziei, że odzyska spokój i równowagę ducha, gdyż obie te rzeczy przestały być mu do-stępne, ale żeby odzyskać siły i móc myśleć o swoich ukochanych. I tu jakiś zły duch pod-sunął mu sposobność do wykonania najgorszej, nąjokrutniejszej zemsty.

Było lato. Pogrążony w smutnych myślach, wychodził nad wieczorem ze swego samot-nego mieszkania i wędrując wąską ścieżyną nad urwiskiem, szedł ku skale, która najbar-dziej odpowiadała stanowi jego ducha. Tam ukrywszy twarz w dłoniach, siedział godzi-nami, czasami aż noc zapadła zupełnie, a długie cienie skał nad jego głową pogrążały wszystko w ciemności.

Pewnego wieczora siedział również na swojej ulubionej skale. Od czasu do czasu pod-nosił głowę, żeby spojrzeć na mewę lub utkwić wzrok w szkarłatnej ścieżce, która, zda-wało się, miała swój początek na środku oceanu, a kończyła się tam, gdzie słońce zacho-dziło... Nagle ciszę przerwał rozpaczliwy krzyk. Nasłuchiwał, czy się nie myli... krzyk po-wtórzył się, jeszcze bardziej rozpaczliwy – zerwał się na równe nogi i pobiegł w kierunku, skąd go krzyk dochodził.

Sprawa była jasna: na brzegu leżała garstka odzieży, w niewielkiej odległości od niego sterczała nad falami głowa ludzka... Jakiś stary człowiek wyrywając sobie włosy z głowy biegał po brzegu. Chory, któremu wróciły już siły, zrzucił surdut i pobiegł w stronę morza, mając zamiar skoczyć do wody i ratować tonącego.

– Na litość boską, prędzej, panie! Na pomoc! Na pomoc! Mój syn! Mój jedyny syn! – zawołał starzec rozpaczliwie, biegnąc ku niemu. – Jedyny mój syn umiera w moich oczach!

Usłyszawszy głos starca, nieznajomy zatrzymał się i stanął, skrzyżowawszy ręce na piersiach.

– Wielki Boże! – zawołał stary człowiek, cofając się – Heyling!

Tamten uśmiechnął się milcząco.

– Heyling! – wołał stary. – Mój drogi! Mój najdroższy! Spojrzyj! Popatrz! – Nieszczę-śliwy ojciec z trudem chwytał powietrze i pokazywał miejsce, gdzie młodzieniec ostatkiem sił walczył o życie.

– Boże! – wołał starzec. – Jeszcze krzyczy! Jeszcze żyje! Heyling! Wyratuj go!

Tamten uśmiechnął się znów i stał nieruchomo jak posąg.

– Skrzywdziłem cię! – wołał starzec, padając na kolana i składając ręce. – Zemścij się!

Weź moje życie! Zepchnij mnie do wody i jeżeli człowiek może nie walczyć o życie, umrę, nie poruszywszy nogą ani ręką. Zrób to, Heyling, ale nie daj zginąć memu chłopcu.

Nie pozwól, żeby umarł tak młodo, Heyling!

– Słuchaj – zawołał Heyling, chwytając starca za piersi. – Chcę życie za życie – teraz mogę je wziąć! Dziecię moje umarło w oczach ojca, śmierć jego była o wiele boleśniejsza

od śmierci tego młodego potwarcy, który nie wahał się skrzywdzić swojej siostry! Śmiałeś się w oczy swojej córce, kiedy... a teraz, kiedy śmierć dotyka ciebie – cierp! Coś myślał wtedy? – Patrz! Patrz! Napatrz się teraz!

Tu wskazał na morze. Słaby krzyk nad powierzchnią wody. Ostatni rozpaczliwy wysi-łek tonącego... fale poruszyły się... i miejsce, w którym zniknął tonący, wygładziło się tak, że trudno było poznać nawet, gdzie się to stało...

W trzy lata później prywatny powóz zatrzymał się przed drzwiami adwokata, który w tych czasach nie cieszył się opinią zbyt skrupulatnego w interesach. Z karety lekkim kro-kiem wysiadł jakiś gentleman i oznajmił, że chce się widzieć z adwokatem w bardzo waż-nej sprawie prywatważ-nej. Chociaż widać było wyraźnie, że nie przeszedł jeszcze wiosny ży-cia, twarz miał bladą, ponurą i smutną. I nie trzeba było przenikliwego wzroku business-mana, aby poznać od razu, że choroby i zmartwienia dokonały większych zmian w jego obliczu, niż mogłyby uczynić lata.

– Chciałbym, żeby pan przeprowadził dla mnie pewien interes – zaczął nowo przybyły.

Adwokat skłonił się uniżenie i spojrzał na wielki pakiet, który przybysz trzymał pod pa-chą. Gość zauważył to spojrzenie i powiedział:

– Nie jest to zwykła sprawa, a papiery te zdobyłem po wielkich trudach i staraniach.

Adwokat znów z niepokojem spojrzał na pakiet. Gość z wolna rozwiązał sznurek, któ-rym obwiązany był pakiet, i zaczął wyciągać rozmaite kwity, zobowiązania oraz kopie in-nych dokumentów.

– Człowiek, którego nazwisko jest tu wymienione, pożyczył kiedyś na te kwity wielkie sumy pieniędzy. Było to przed kilku laty. Między nim a człowiekiem, od którego pieniądze te pochodziły (a od którego odkupiłem kwity te za sumę trzy lub czterokrotnie przewyż-szającą ich wartość), zapadła umowa, że kwity te będą co jakiś czas odnawiane, dopóki nie wygaśnie termin płatności. To nie jest jednak nigdzie wyszczególnione. W ostatnich cza-sach człowiek ten poniósł wielkie straty. Jeżeli przedstawi mu się od razu te kwity — zbankrutuje.

– Suma sięga wielu tysięcy funtów – powiedział adwokat, rzuciwszy okiem na doku-menty.

– Tak – odparł klient.

– Jakie pan ma plany? – spytał adwokat.

– Plany! – zawołał nieznajomy. – Mam zamiar zastosować każdą ustawę, użyć każdego kruczka, jaki chytrość zdolna jest wymyślić, a łotrostwo w czyn wprowadzić. Uciec się do środków zarówno godnych, jak niegodnych, do najsurowszego prawa komentowanego przez najsprytniejszych specjalistów. Chciałbym, żeby umierał jak ostatni nędzarz i że-brak. Chcę go zrujnować, sprzedać jego majętności, pozbawić domu i dachu nad głową;

niech spędzi stare lata w więzieniu i umrze jak pies!

– Ale koszty, kochany panie, koszty tego wszystkiego – powiedział adwokat, otrzą-snąwszy się ze zdumienia. – Jeżeli pozywający jest kimś podstawionym, kto będzie płacił?

– Żądaj pan, ile chcesz – powiedział przybysz. Ręce tak mu drżały ze wzruszenia, że z trudem trzymał pakiet. – Żądaj pan, ile chcesz. Nie bój się pan wymienić sumy. Zrozum, człowieku, że nie będę uważał jej za wygórowaną, jeżeli osiągniesz cel!

Adwokat wymienił sporą sumę, na chybił trafił, jako zaliczkę, którą musi pobrać na wypadek ewentualnych strat. Bardziej zresztą chodziło mu o to, żeby się przekonać, jak daleko sięga hojność klienta, niżby otrzymać to, czego żądał. Przybysz wypisał bez słowa czek na całą sumę i wyszedł..

Było to królewskie wynagrodzenie i adwokat przekonawszy się, że można zaufać dziw-nemu klientowi, zabrał się poważnie do pracy. Od tego dnia pan Heyling przez dwa blisko lata był codziennym gościem w kancelarii adwokata... Wertował papiery, w miarę jak na-pływały; czytał je starannie; oczy błyszczały mu z zadowolenia, gdy piszący list błagał o

zwłokę, przedkładał, że czeka go nieodwołalna ruina, jeżeli przeciwnicy nie zechcą się ułożyć. Na wszystkie błagania o trochę wyrozumienia otrzymywał jedną odpowiedź: trze-ba płacić. Ziemia, domy, meble – wszystko poszło na wyegzekwowanie licznych pretensji, które stopniowo napływały. A starzec dostałby się do więzienia za długi, gdyby nie udało mu się zmylić czujności policji i uciec.

Nieubłagana nienawiść Heylinga, bynajmniej nie zaspokojona rezultatem dotychczaso-wej akcji, wzrastała, w miarę jak postępowała ruina jego wroga. Kiedy dowiedział się o ucieczce starego, wściekłość jego nie miała granic. Zgrzytał zębami z gniewu, wyrywał sobie włosy i wymyślał tym, którzy mieli czuwać nad starym. Uspokajał się tylko, gdy mu

Nieubłagana nienawiść Heylinga, bynajmniej nie zaspokojona rezultatem dotychczaso-wej akcji, wzrastała, w miarę jak postępowała ruina jego wroga. Kiedy dowiedział się o ucieczce starego, wściekłość jego nie miała granic. Zgrzytał zębami z gniewu, wyrywał sobie włosy i wymyślał tym, którzy mieli czuwać nad starym. Uspokajał się tylko, gdy mu

Outline

Powiązane dokumenty